Walka o miliony/Tom III-ci/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Walka o miliony |
Podtytuł | Powieść w sześciu tomach |
Tom | III-ci |
Część | druga |
Rozdział | I |
Wydawca | Nakładem Księgarni H. Olawskiego |
Data wyd. | 1891 |
Druk | Jana Cotty |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Marchand de diamants |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Pałac pani de Nervey, matki Jerzego, kochanka Melanii Gauthier, znajdował się, jak wiemy, przy ulicy Miromesnil.
Zbudowanym był około roku 1855-go, w epoce, gdzie grunta w nowym okręgu Paryża nabyć było można po niskich stosunkowo cenach i gdzie stawianie niedrogo kosztowało.
Trwale zbudowany, lecz bez elegancyi, ów pałac nie posiadał żadnego wyłącznego stylu.
Mimo, że dość był obszernym, ograniczona liczba służących pełniła tu obowiązki. Stangret, lokaj, pokojówka, kucharka — oto wszystko.
Pierwsze piętro było zamieszkałem przez hrabinę de Nervey, którą wkrótce poznamy, drugie przez Jerzego, jakiego widzieliśmy na weselu Eugeniusza Loiseau.
Od lat pięciu hrabina nie wychodziła z domu prawie wcale, nękana cierpieniem serca, w której to chorobie bliższa lub dalsza katastrofa była nieuchronną.
Czytelnicy zechcą nam towarzyszyć do obszernej sypialni, przyciemnionej adamaszkowemi osłonami, w której wielkie łóżko z rzeźbionego dębu pod baldachimem, nadawało pozór niezwykle poważny.
Chora spoczywa na szeslągu, naprzeciw płonącego ognia na kominku, jaki nakazał lekarz utrzymywać bezprzestannie. Hrabina miała obecnie lat pięćdziesiąt pięć, lecz jej twarz blada, wychudła, rysy ściągnięte cierpieniem, włosy całkiem posiwiałe, nadają jej pozór kobiety siedemdziesięcioletniej.
Stopień pokrewieństwa Nerveyów z Edmundem Béraud był jak następuje:
Jeden ze stryjów kupca dyamentów, zamordowanego przez Arnolda Desvignes, wszedł w służbę wojskową, jako prosty żołnierz, i walecznością doszedł stopnia jenerała, prócz czego został obdarzony przez Napoleona I-go tytułem hrabiowskim, z prawem przekazania takowego potomkom w męzkiej linii.
Teobald Béraud, hrabia de Nervey, ożeniwszy się, miał dwóch synów, Achillesa i Ludwika. Achilles ożenił się w młodym wieku i z tego małżeństwa miał córkę, Eugenię-Martę, jaką ukazaliśmy dotkniętą chorobą serca.
Teobald, dziadek Eugenii, umarł. Jej ojciec zmarł także.
Tak z powodów rodzinnych, jako i majątkowych, jej stryj, Ludwik de Nervey, w podeszłym już wieku, za otrzymaną z Rzymu dyspensą zaślubił swą synowicę, wspomnioną Eugenię de Nervey; zachowując jej tym sposobem nazwisko, dodał doń tytuł hrabiowski.
Z tego związku narodził się znany nam Jerzy de Nervey, przybrawszy z własnej woli tytuł wicehrabiego, z przyczyny, jak mówił, iż to brzmi bardziej arystokratycznie nad zwykłą nazwę hrabiego.
Obdarzony mierną inteligencją, a obok tego zupełnym brakiem serca, Jerzy był samolubem w najwyższem tego słowa znaczeniu, a zepsutym do szpiku kości, nie mającym najmniejszego pojęcia o podniosłości moralnej.
Leniwy, jak lazaron, we wszystkiem, co dotyczyło umysłowości, Jerzy, mimo próśb matki, nie chciał się niczego nauczyć, nie nagiął się do żadnej pracy intelektualnej.
Chciał zostać próżniakiem bezużytecznym i został nim.
Martwiło to ciężko biedną kobietę, jak również i wątły z natury stan zdrowia syna, jaki pogarszał swem życiem hulaszczem.
Suchoty go pożerały.
Pani de Nervey, sama ciężko chora, drżała o życie syna, gdyż mimo, iż niegodnym był on jej miłości, gorąco go kochała.
Poznaliśmy w początkach opowiadania, iż Jerzy nie odpłacał bynajmniej matce tkliwością za jej przywiązanie, ale przeciwnie, wyczekiwał jej zgonu dla pochwycenia spadku coprędzej.
Mimo, iż w ociężałej głowie szumiał mu szampan, wypity na weselu w Salonie rodzinnym, pojął on i dobrze zrozumiał znaczenie wyrzeczonych do siebie wyrazów Melanii.
Znał swoją kochankę. Mówiła mu ona o małżeństwie na seryo, myślała więc o zaślubinach.
Jerzy chciał zostać wolnym, używać życia w całej niezależności.
Melania podobała mu się jako kochanka, na żonę jednak rzecz inna. Ani ona, ani żadna, chyba, gdyby znalazł bardzo bogatą.
— Mnie się żenić? — wyszepnął, wróciwszy do siebie, chwytając się za piersi, rozdzierane gwałtownym kaszlem. Szalona myśl przyszła jej do głowy... Chce mi się tem przypodobać dla wyłudzenia pieniędzy... Na nieszczęście jednak pieniędzy tych nie mam... Matka zmniejsza moje wydatki pod pozorem, że niszczę zdrowie i ją rujnuję, a jednak mnie trzeba pieniędzy, ja je mieć muszę!
— Mieć muszę... — powtórzył po krótkiem zamyśleniu; — łatwo to powiedzieć... Znam matkę... dyabelnie uparta! Nie chciała mi udzielić zaliczki na piąty miesiąc mej pensyi... i nakłonić się nie da! Co robić więc?
To mówiąc, rozbierał się, kładąc do łóżka.
— Melania powiada że wynajdzie sposób na otrzymanie pieniędzy... Mówiła, że zna jakiegoś kapitalistę... Wszystko to blaga... jestem bez grosza... a mama ma kupy biletów bankowych u tego Verriéra... Nie jestem już pacholęciem... Matka ma mnie tylko jednego... Tak... ona musi przychylić się do mego żądania, inaczej zrobię jej skandal!....
I usnął z tem pięknem postanowieniem, snem twardym, ołowianym.
Nazajutrz obudził się około dziesiątej zrana, z głową ciężką, rozpaloną pomieszanemi myślami.
Ubierając się, spojrzał w zwierciadło i dostrzegł, iż cerę ma zżółkniałą, policzki zapadłe, z gorączkowemi plamami koloru cegły oczy podsiniałe i usta białawe.
Pomimo całej miłości własnej, odwrócił wzrok od zwierciadła.
— To owo szatańskie wesele tak mnie znużyło!... — zawołał. — Nogi i ręce mam jak połamane. Wyglądam jak papierowa figurka... Zła sprawa przedstawić się tak mamie, żądając od niej pieniędzy. Będzie mi znowu mówiła o mem delikatnem zdrowiu, o oszczędzaniu sił swoich... mnie... który mógłbym, jednem dotknięciem palca przewrócić wołu! Ha! bądźcobądź... pójdę... zryzykować trzeba!
Tu przerwał, pochwycony straszliwym kaszlem, jaki go trzymał przez kilka minut, poczem, dokończywszy ubrania, zeszedł na pierwsze piętro.
Na schodach spotkał pokojówkę, wychodzącą od pani de Nervey.
— Czy mama już wstała, Józefino?
— Tak, panie... od godziny.
— Można się z nią widzieć?
— Sądzę, że można... Właśnie zaniosłam ziółka pani hrabinie.
— Jakże się ma dzisiaj...
— Wciąż jednakowo... cierpiąca...
— Myslałem, iż z rozpoczynającą się wiosną zmieni się jej humor, będzie nieco weselszą...
— Ach! jak pan mówić możesz coś podobnego, panie Jerzy... weselszą, przy takiem cierpienia...
— To prawda... Wiem, że mocno cierpi... Są dnie jednakże, ty o tem wiesz, Józefino, w których znajduje się ona w lepszem usposobieniu... Pytam więc, jak dziś jest?
— Nie zdaje mi się, ażeby była lepiej usposobioną. Jest smutną, jak zwykle, a może więcej nawet, niż kiedykolwiek... Dostrzegłam, iż płakała skrycie.
Jerzy przesunął ręką po czole w zamyśleniu.
Jego matka była smutniejszą niż kiedy, chwila więc nie była przyjazną do wystąpienia z pieniężnem żądaniem. A jednak potrzeba go nagliła. Co począć?
— Józefino! — rzekł po chwili do służącej — zapytaj mamę, czy zechce przyjąć mnie teraz, lub czyli mam prząść później.
Pokojówka odeszła, pozostawiając Jerzego w zadumie, rozmyślającego, od czego przyjdzie mu zacząć z matką tyle drażliwą rozmowę.
— Pan wicehrabia wejść może — rzekła, ukazując się dziewczyna; — pani prosi i czeka.
Jerzy, minąwszy przedpokój i mały salon, wszedł do sypialni swej matki.
— Dzień dobry, mamo... — rzekł, podchodząc ku niej.
Jeden rzut oka wystarczył pani de Nervey, aby spostrzegła zmianę, zaszłą w stanie zdrowia jej syna. Zbliżyła się ku niemu, chcąc go uścisnąć, a gdy ujął jej rękę, uczuła, iż dłoń jego płonęła.
— Co ci jest, moje dziecię? — zapytała z trwogą.
— Mnie?... ależ nic, mamo... Cóżby mi być mogło?
— Widzę cię bledszym niż zwykle... ręce twe płoną... masz gorączkę.
— Ależ co znowu?... jaką gorączkę?... Jestem nieco znużony... ot wszystko! Późno udałem się na spoczynek.
— O drugiej nad ranem... wiem o tem. Słyszałam, jakeś powrócił... Obudziłam się... Sypiam tak mało.
— Przyczyną tego owo przeklęte wesele Eugeniusza Loiseau. Pojmujesz, mamo, iż nie wypadało mi odejść przed wszystkiemi. Powiedzianoby, iż czynię to z jakiejś dumy... pogardy dla zebranego tam towarzystwa. Trzeba się było zastosować do otoczenia.