Walka o miliony/Tom IV-ty/VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Walka o miliony |
Podtytuł | Powieść w sześciu tomach |
Tom | IV-ty |
Część | druga |
Rozdział | VIII |
Wydawca | Nakładem Księgarni H. Olawskiego |
Data wyd. | 1891 |
Druk | Jana Cotty |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Marchand de diamants |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Eugeniusz Loiseau wraz ze swym nowym przyjacielem, którego widzieliśmy w podwójnej postaci: filantropa przy ulicy de Geindre i rzemieślnika bez roboty, siedzieli oba przy obficie zastawionym obiedzie w restauracyi na bulwarze św. Michała.
Potrawy, wybrane przez owego mężczyznę w granatowej czapce, były najwykwintniejszemi. Liczne butelki doborowego wina stół zapełniały.
— Do pioruna! kuchnia i piwnica są tu sławnemi, jak widzę... — wołał Loiseau, zajadając, a nade wszystko pijąc za sześciu. Jedna rzecz mnie tylko niepokoi...
— Cóż takiego?
— Że daleko drożej będzie cię to kosztowało, niż po dziesięć franków od osoby.
— Co cię to obchodzi? przegrałem, fundować więc powinienem. Jedzmy swobodnie... Mój spadek pozostał mi jeszcze w zapasie, nie masz się o co troszczyć... Bądź spokojnym!
— Cóż jednak po obiedzie robić będziemy? — zapytał Loiseau.
— Po obiedzie, wieczorem, idźmy do teatru.
— Myśl doskonała... lecz pod warunkiem, że ja zapłacę za miejsca w orkiestrze.
— Zgoda! wszakże wzamian ja znów funduję kolącyę u Barrata, skoro wyjdziemy z teatru.
— Nie... nie! żadnych kolacyj! — zawołał Eugeniusz — zbyt późno wróciłbym do domu.
— To i cóż... o co ci chodzi?
— Dość już jest pewnie zagniewaną moja małżonka.
— Boisz się więc swej żony? — odrzekł nieznajomy z ironią.
Loiseau rzucił się gniewnie.
— Co... ja się jej boję? — zawołał, uderzając w stół pięścią. — To dobre... Bać się kobiety... nie żartuj ze mnie... Otóż pójdę z tobą na kolacyę, by cię przekonać, czy się jej boję... Bać się jednej baby... tegoby jeszcze brakowało... Czylim się na to ożenił, ażeby być niewolnikiem? Ha! ha! ha! a prawa silniejszego... prawa mężczyzny... Gdzież one są, te prawa?
— Zresztą, nie opóźnimy się zbytecznie — odparł jego towarzysz. — Dobra zupa, tuzin ostryg, parę kawałków pasztetu, butelka Chablisu i kieliszek absyntu, to w ciągu kwandransa da się uprzątnąć. Będziesz u siebie w domu przed drugą po północy.
— To dobrze, bo jutro muszę wstać rano, by pójść do tego przeklętego warsztatu. Mają tam pilną robotę, a zarządzający zapowiedział, że jeśliby który z robotników nie przybył, miejsca mieć nadal nie będzie. Przeciw mnie szczególniej jest zagniewanym — mówił dalej — bo w tych dniach kiedyś starłem się z nim na ostro... Trzeba ci było to widzieć... Sądziłem, że go zabije apopleksya. Nie pozwolę przewodzić nad sobą nikomu.
— Do któregoż teatru pójdziemy?
— Do Châtelet.
— Wyborna myśl! A cóż tam grają?
— Nową „féerie.“
— Ach! to moja rzecz ulubiona! Nie masz jak balet... Przepadam za tancerkami w krótkich spódniczkach!
Nieznajomy zachęcał do picia swojego gościa, nalewając mu kieliszki bezustannie, sam jednak powstrzymywał się od tego. Na deser kazał podać szampana.
Loiseau czuł, iż głowa mu ciężyć poczyna, był już kompletnie pijanym.
Do czarnej kawy podano likiery różnych gatunków.
Widocznie ów hojny towarzysz chciał spoić swego kolegę, który pozwalał sobą kierować bez oporu, lecz w miarę picia stawał się coraz bardziej ponurym.
Po zapłaceniu rachunku zawołał chrypliwym głosem, rzucając na stół serwetę:
— Idźmy do teatru!
Na schodach chwiał się tak silnie, iż ów przyjaciel podtrzymywać go musiał.
— Ha! ha! — zawołał — widzę, iż się porządnie podciąłeś...
— Dyabelskie te twoje wina narobiły wszystkiego... — odrzekł Loiseau. — W głowie mi się kręci... Na powietrze wyjść trzeba coprędzej.
Na bulwarze św. Michała otrzeźwiał nieco, lecz niezupełnie. Idąc, chwytał się co chwila za ramię swego towarzysza, będąc jednak nawykłym do picia, wkrótce odzyskiwał równowagę.
Gdy przybyli oba do Châtelet, widowisko od godziny już się rozpoczęło.
Loiseau narzekał iż w gardle mu zasycha i pragnienie go pali.
Podczas antraktów gasił je kuflami piwa, jakich jego przyjaciel dostarczał mu szczodrobliwie.
Sztuka ukończyła się o kwandrans na dwunastą. Introligator był już mniej pijanym, niż wchodząc na salę. Przypomniał o obiecanych ostrygach i butelce Chablisu.
Idąc z nim na kolacyę, ów dobry kolega myślał sobie:
— Trzeba koniecznie coś zrobić, ażeby on jutro nie poszedł do warsztatu. To zwierzę jest wytrwalszem, niż sądziłem.
Obadwa weszli do Barrata, gdzie ich pozostawimy, by śledzić Pawła Béraud wychodzącego z ulicy de Fleurus.
Szedł prędko, a myśli jeszcze szybciej w głowie jego krążyły. Głucha wściekłość wrzała w jego sercu.
Opór Wiktoryny irytował go i denerwował. Pogarda, tak jawnie mu przez nią okazana, zrodziła w nim pragnienie zemsty.
Miłość, jaką uczuwał dla tej kobiety, była uczuciem czysto zmysłowem, w którem serce najmniejszego nie brało udziału. Był człowiekiem, jak to sam wyznał, gotowym do popełnienia zbrodni dla dopięcia celu.
— Tak... ona musi być moją! — wyszepnął, idąc. — Kobieta, która miała kochanków, śmie mnie przyjmować odmową? Nie! tego za wiele. Przysięgam, Wiktoryno, musisz być moją i będziesz!
Paweł Béraud zajmował mieszkanie na czwartem piętrze, pod nr. 27-ym przy ulicy Sekwany, w bocznej oficynie, wgłębi podwórza. Okna tegoż wychodziły z jednej strony na dziedziniec, z drugiej na dachy sąsiednich domów.
Przybywszy do drzwi, wychodzących na ulicę, podniósł głowę i spojrzał w te okna. Błyszczało w nich światło.
Przebiegłszy prędko schody, zadzwonił.
Po kilku sekundach drzwi się otwarły, a w nich ukazała się Joanna Desourdy z małą Liną.
— Ojciec przyszedł... ojciec! — wołało dziecię. — Pocałuj mnie, ojcze...
Tu nadstawiła swoje rumiane policzki.
— Pójdź precz! — zawołał Paweł, gwałtownie ją odpychając.
Lina odeszła z płaczem w kąt pokoju.
— Dobry wieczór, Pawle... — rzekła Joanna.
— Dobry wieczór.
— Wracasz tak późno...
— Najprzód, nie jest późno... a potem, nie mogłem wrócić wcześniej. Obiad jest gotów?
— Już od godziny.
— A więc siadajmy do stołu.
Tu przeszedł do małej jadalni, gdzie trzy nakrycia były położonemi.
Joanna, przywoławszy małą Linę, posadziła ją pomiędzy ojcem a sobą. Dziecię płakać nie przestawało.
— Skończysz ty to swoje beczenie? — zawołał ostro Paweł, uderzając małą po rękach, któremi sobie twarz zasłaniała.
— Nie bijże jej, Pawle... proszę cię... — rzekła łagodnie Joanna. — Wszakże to dziecię nie uczyniło nic złego... Płacze, ponieważ nie chciałeś jej pocałować... Cierpi... a nie ona sama tylko.
— Dość tych czułości, do pioruna! Podawaj zupę! — zawołał.
Joanna poszła zająć się nalewaniem na talerze.
— Nikt tu dziś nie przychodził? — zapytał Paweł.
— Owszem... był krawiec i rzeźnik.
— Cóż mówili?
— Przyszli z powiadomieniem, że przekazali twe weksle pewnemu lichwiarzowi i że jeżeli pragniesz uniknąć sekwestru, potrzeba ci zobaczyć się z nimi i porozumieć jaknajprędzej.
— Jak się nazywa ów agent, któremu odstąpili swoje należytości?
— Agostini... mieszka przy ulicy Paon-blanc nr. 1.
— Dobrze... zobaczę się z nim.
— Pawle... wyrzekła nieśmiało Joanna; — ależ to nędza nam grozi. Piekarz nie chce nam dłużej dawać na kredyt pieczywa... Mamy długi, a obecnie jak gdyby się wszystko przeciw nam sprzysięgło... Oszczędzam, jak mogę, pracuję, szyciem zarabiam, lecz mimo to wszystko nie jestem w stanie zrównać dochodu z rozchodem. Należałoby ci zmniejszyć nieco swoje wydatki po za domem.
— Co... co? — zawołał szorstko; — ani mi się poważ w to mieszać. Czynię, co mi się podoba, rozumiesz?
— Pojmuję, lecz skutkiem tego wyżyć nam nadal niepodobna będzie.
— Jeżeli to życie jest zbyt ciężkiem dla ciebie, możesz odejść... drzwi stoją otworem.
— To znaczy, że mnie wypędzasz?
— Nie, znaczy to tylko, że nic nie przeszkadza ci odejść; wszak jesteś wolną...