Walka o miliony/Tom IV-ty/IX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Walka o miliony |
Podtytuł | Powieść w sześciu tomach |
Tom | IV-ty |
Część | druga |
Rozdział | IX |
Wydawca | Nakładem Księgarni H. Olawskiego |
Data wyd. | 1891 |
Druk | Jana Cotty |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Marchand de diamants |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Przez kilka sekund Joanna, jak gdyby oszołomiona gwałtownym ciosem, który w nią uderzył, patrzyła w Pawia Béraud jak obłąkana, następnie, przycisnąwszy rękoma serce, które jej omal nie pękło, wybuchnęła łkaniem.
— Pawle... och Pawle... — wołała — w czemże ci zawiniłam, abyś w ten sposób do mnie przemawiał?
— W niczem nie przewiniłaś... ale mnie nudzisz... jesteś, nieznośną... ot wszystko!
— Przez litość nademną i nad naszem dzieckiem, nie mów mi czegoś podobnego!
— Czy ty przestaniesz... do kroć piorunów! — huknął, uderzając w stół ręką. — Czy pozostawisz mnie raz w spokoju? A toż to czyste piekło w tym domu... Nie pozwala mi zjeść spokojnie obiadu!
— Któż jest tego przyczyną? — szepnęła zcicha.
— Ty... do miliona dyabłów! Ty zawsze... ty tylko... z twemi bezustannemi skargami!
— Skoro się czara przepełni, natenczas się z niej wylewa... Mojaż w tem wina?
Rozwścieczony Paweł uderzył talerzem o ziemię.
— Moja więc wina... moja? — wykrzyknął.
Lina, zeskoczywszy z krzesła, pobiegła drżąca ukryć się w kuchni, podczas gdy Joanna powstawszy, w milczeniu zbierała z podłogi szczątki potłuczonego talerza.
Béraud koniecznie chciał wszcząć kłótnię; potrzebną mu ona była.
— Ile wynoszą należności krawca i rzeźnika? — zapytał.
Joanna, otworzywszy szufladę stolika, wyjęła z niej dwie notatki.
— Siedemset dwadzieścia franków... — odpowiedziała, rzuciwszy okiem na papier.
— Nie mogę pozostawić tych długów niezapłaconemi — rzekł Paweł.
— Lecz wiesz, że ja nie mam pieniędzy.
— Wszak miałaś odebrać dziś rano pięćdziesiąt franków?
— Sądziłam, że je odbiorę... ale kazano mi czekać, oznaczając termin za dwa tygodnie.
— Aniela Verrière także jest ci coś dłużną?
— Tak... dwieście franków.
— A więc?
— Nie śmiem pójść upominać się o to...
— Dlaczego?
— Musiałabym w takim razie opowiedzieć jej o całem naszem położeniu.
— Cóż w tem złego? Wie ona, że nie jesteśmy milionerami. Zresztą, czyż trzeba koniecznie opowiadać szczegóły domowego życia, gdy się po odbiór długu przychodzi?
— To pewna... lecz...
— Niema żadnego „lecz“ — przerwał Paweł. — Pójdziesz jutro po odebranie tej sumy... Dam z tego zaliczki wierzycielom.
— Powiedzieli, że nie przyjmą żadnych zaliczeń... żądają całkowitych należytości.
— No... to w takim razie oddasz mi swoją biżuterję... Zegarek, dwie pary kolczyków, pierścionki i bransoletkę. Przy pracy nie potrzebujesz się w to ubierać. Jutro zrana zaniosę to wszystko...
— Zegarek mój już zastawiłam przed kilkoma dniami... — szepnęła Joanna z zakłopotaniem.
Paweł zerwał się z krzesła.
— Zastawiłaś zegarek?.. — zawołał; — zastawiłaś go nie uprzedziwszy mnie o tem? Jakim prawem śmiesz wynosić cokolwiekbądź z domu?
— Potrzeba było pieniędzy na żywność... Miałam w sklepikach wiktuałów drobne długi... Zresztą za cóż bym ci żywność kupiła, nie otrzymując nic na to od ciebie?
— Mogłaś się w inny sposób urządzić... Przyjdzie więc teraz, jak widzę, umrzeć tu z głodu!.. A niegdyś wszystko szło inaczej.
— Tak... niegdyś mniej zarabiałeś... — odpowiedziała Joanna — i ja zarówno tyle nie zarabiałam, a nie skarżyłeś się nigdy... braku nie było. Żyliśmy dobrze, nie mieliśmy ani grosza długu! Prawda, że wtedy całomiesięczną swą pensyę przynosiłeś do domu...
— Czynię dziś to, czego mi się wtedy nie podobało uczynić! — zawołał z uniesieniem Beraud. — Jestem panem siebie... mam prawo działać według mej woli i dowiodę ci tego! Oddaj mi natychmiast to, co ci pozostało z twej biżuteryi!..
Joanna z cichą rezygnacyą, postawiła szkatułkę przed Pawłem, poczem uprzątnąwszy ze stołu wyszła do kuchni gdzie Lina ukryła się popłakując.
Dawszy jeść dziecku, rozebrała je i ułożyła w łóżeczko, gdzie wkrótce zasnęło.
— Przez ten czas Béraud, otworzywszy szkatułkę, przebierał w tej skromnej biżuteryi, odkładając na bok sztuki niemające żadnej wartości, lub bardzo małą, kosztowniejsze zaś owinął w papier i schował do kieszeni.
Weszła Joanna.
— Zabrałeś wszystko? — smutno zapytała.
— Wziąłem to, co mi się wziąść podobało.
— Z tej sumy jaką ci lombard udzieli, pozostawże coś przynajmniej na trzewiczki dla Liny, dziecko to chodzi w całkiem dziurawem obuwiu.
— Przedewszystkiem należy zapobiedz temu, aby mnie nie ścigano i nie wsadzono do aresztu za długi.
— Myśl jednakże i o swej córce.
— Ubranie dziecka do ciebie należy.
Biedna Joanna po raz drugi pochyliła, głowę, pojmując, że z takim człowiekiem wszelka dalsza walka staje się niemożebną.
Siadła do szycia. Paweł spać się położył.
Łzy jedna po drugiej spływaj na jej robotę. Czyż bowiem było jej podobna zachować jeszcze jakiekolwiek złudzenie? Mogłaż nie zrozumieć, że pomiędzy nią a Pawłem wszystko już było skończonem?.. że z każdym dniem coraz się więcej od niej usuwał i że ten człowiek nieposiadał nawet uczucia ojcowskiej tkliwości dla swojej małej Liny.
Nędza szybko się zbliżała. Jak się to wszystko zakończy?
Ciemna zagadka pozostała nierozwiązaną.
Joanna posiadała bystrą inteligencyę, charakter szlachetny i prawy. Zapytywała sama siebie, czy nie lepiej byłoby dla niej żyć samej ze swą córką po ostatecznem zerwaniu z kochankiem? Zyskałaby przynajmniej spokój w około siebie i mogła pracować na wychowanie dziecka. Przedsięwziąć jednak stanowcze rozłączenie, nie byłożby to w dalszych następstwach szkodliwem dla Liny?
Wszystkie te myśli plątały się w jej głowie, pogrążając ją w zniechęcenie pełne obaw i trwogi.
Siedziała nad szyciem aż do północy, aby wykończyć robotę, za którą mogła otrzymać drobną zapłatę nazajutrz.
Za te kilka franków mogła dom przez dni parę utrzymać, nie potrzebując poniżać własnej godności do błagania o kredyt.
Ucałowawszy śpiącą swą córkę, udała się wreszcie na spoczynek.
Daremnie jednak zasnąć usiłowała, nazbyt była zgnębioną, po dniu cierpień i bólu nastąpiła noc bezsenna.
W chwili, gdy Joanna Desourdy kończyła swą pracę, Wiktoryna niemniej od niej zgnębiona, składała swoją zarówno, wyglądając może po raz dwudziesty oknem na opustoszałą ulicę.
Eugeniusz Loiseau niepowrócił jeszcze.
Po odejściu Pawła uspokoiwszy się nieco, zasiadła do pracy, oczekując na przybycie męża.
Wiemy, iż pociągniony przez swego towarzysza, nie przyszedł on na obiad.
Zegar wydzwonił dziewiątą, wpół do dziesiątej... dziesiątą, introligator nie przychodził.
Mimo iż on niejednokrotnie tak czynił, mimo, że od kilku tygodni wracał zwykle po północy, Wiktoryna doznawała tym razem silniejszej niż kiedy bądź trwógi.
Chciała się pożywić czemśkolwiek, niemogła. Przez jej ściśnione gardło pokarmy przejść niezdołały.
Zasiadła do pracy mając nadzieję iż tem ukróci oczekiwanie. I to ją również zawiodło.
Podczas gdy natężała słuch na najmniejszy szelest na schodach, palce jej odpoczywały bezwiednie, a obłok łez wzrok jej zaciemniał.
O drugiej nad ranem, złamana znużeniem, wstrząsana nerwowym dreszczem, stała w otwartem oknie wyczekując powrotu owego pana hulającego w Halles.
Jak wiemy, ów nowo poznany przyjaciel introligatora nie liczył się z groszem.
Obfita wieczerza suto winem oblana, przeciągnęła się do godziny trzeciej nad ranem.
Po ostatnim kieliszku Loiseau kompletnie pijany, zsunął się pod stół, gdzie zasnął snem twardym.
Jego towarzysz zawezwał posługującego.
— Mój kochany... — rzekł — oto kolega, którego polecam twojej opiece, niepodobna go odwieść do domu w takim stanie. Pozwól mu się tu przespać, dopóki się nie przebudzi. Zapłacę rachunek, a prócz tego otrzymasz odemnie suty napiwek.
— Bądź pan spokojnym — rzekł chłopiec. — Schodzę ze służby jutro o ósmej zrana. Jeżeli w owej chwili pański przyjaciel nie będzie mógł iść pieszo, zawołam fiakra, i sam go umieszczę. Tymczasem połóżmy go na dywanie, w każdym razie lepiej mu tu będzie, aniżeli spać pod stołem.
Uczynili to obaj, a Loiseau nieprzebudził się wcale, chrapał głośniej jeszcze.
Mniemany jego kolega zapaliwszy cygaro wyszedł z restauracyi, w stronę gdzie oczekiwał nań powóz.
Trzecia nad ranem uderzyła na wieży kościoła świętego Eustachego.
— Dokąd mam jechać? — zapytał woźnica.
— Na bulwar Szpitala, pod Nr. 8 — odrzekł podróżny.
Ów dany przezeń adres wystarcza czytelnikom, na poznanie w owem indywiduum jednego ze wspólników Arnolda Desvignes.
W rzeczy samej ów człowiek, który się nam ukazał w szynku przy ulicy Kellera, ów dobroczyńca starego Piotra Béraud gałganiarza i osobistość w aksamitnym garniturze i granatowej czapce, usiłująca upoić Eugeniusza Loiseau, był Wiliam Scott, były klown z cyrku Fernando.