<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Walka o miliony
Podtytuł Powieść w sześciu tomach
Tom IV-ty
Część druga
Rozdział X
Wydawca Nakładem Księgarni H. Olawskiego
Data wyd. 1891
Druk Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Marchand de diamants
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


X.

Po daremnem wyczekiwaniu do godziny trzeciej zrana Wiktoryna, wstrząsana dreszczem, palona gorączką niepokoju, rzuciła się na łóżko. Zasnąć jednakże niepodobna jej było.
W stanie tak gwałtownego wstrząśnienia w jakim się jej mózg znajdował, sen nie przychodził.
Do obecnej chwili Loiseau jeśli się spóźnił, to wszakże nigdy jeszcze nocy nie przepędził za domem. Gdzież więc dziś nocował? Co się z nim stało?
Zazdrość poczęła szarpać serce młodej kobiety, różne jej myśli nasuwając.
Brzask dzienny ukazał się nareszcie.
Wiktoryna rzuciwszy się na łóżko w ubraniu, wyskoczyła szybko, biegnąc ku oknu.
Paryż był milczącym i cichym o tej porze; ulice puste prawie zupełnie. Prócz stróżów, zamiatających przed domami, nie było widać nikogo. Zwolna bramy kamienic jedne po drugich otwierać się zaczęły, podnoszono w sklepach okiennice, miasto ożywać poczęło.
— A jeżeli ja go mylnie oskarżam? — pomyślała Wiktoryna, niezastanowiwszy się nieprawdopodobieństwem takiego przypuszczenia; jeżeli on noc spędził przy pracy? I nowa ta myśl jakkolwiek bezrozumna, uspokoiło ją nieco.
Nic łatwiejszego było zresztą jak upewnić się jej, w tym względzie. Loiseau szedł zwykle do swego introligatorskiego warsztatu o siódmej rano, a obecnie było już kwandrans na ósmą.
Niemogąc znieść dłuższej niepewności, Wiktoryna wdziawszy kapelusz, zarzuciła na siebie okrycie i wyszła z mieszkania.
W bramie domu spotkała odźwierną.
— Ach! jakże pani wychodzisz rano? — rzekła taż do niej. — Nie słyszałam, ażeby pan Loiseau wrócił tej nocy... Miałżeby gdzie jeszcze odprawiać wesele?
— Nie!.. nie! — zawołała kwiaciarka z zakłopotaniem. — Pracował przez całą noc nad bardzo pilną robotą. — To dobrze... bardzo chwalebnie... Jeżeli tak, niemasz się pani na co uskarżać.
By uniknąć nowych zapytań, Wiktoryna szybko wybiegła, a przeszedłszy ogród Luksemburski, w ciągu kwandransa przybyła do warsztatów introligatorskich, mieszczących się przy bibliotece świętej Genowefy.
Kilku robotników stało na chodniku, czekając na otwarcie bramy.
Wiktoryna zbliżyła się do jednego z nich.
— Czy pan należysz do tutejszych robotników — zapytała.
— Tak pani.
— Znasz pan Eugeniusza Loiseau?
— Doskonale... sąsiadujemy z sobą przy warsztacie.
— Pracowano tam tej nocy?
— Niech Bóg uchowa... nikt nie pracował.
— Loiseau znajdował się wczoraj przy robocie?
— Dlaczego pani pytasz mnie o to? — odparł robotnik. — Byłażbyś jego żoną?
— Tak... — odpowiedziała.
— Aha! rozumiem... nie wrócił wczoraj do domu... wszak prawda?
— Nie wrócił... — odpowiedziała młoda kobieta, zalewając się łzami.
— Oh! na złą drogę wszedł mój kolega... od pewnego czasu bardzo się zmienił... Niepoznajemy go prawie. Zapomina przychodzić do warsztatu, a zapomina tak często, iż zarządzający zmuszony mu był zagrozić, iż za pierwszem opuszczeniem roboty pozbawi go miejsca.
— Boże! — zawołała z przerażeniem Wiktoryna, — pozostałby więc na bruku, bez chleba. Cóżby natenczas z nami się stało? Z czego byśmy żyli?
Otwarto bramę domu w którym się mieściły warsztaty.
— Dowidzenia, pani Loiseau — rzekł robotnik i wraz ze swymi kolegami, których gromadka się zwiększyła, wszedł w bramę.
Wiktoryna stała na miejscu jak skamieniała, patrząc na owych robotników, udających się z odwagą, pogodnie, do całodziennej swej pracy. Kilka minut tak upłynęło, poczem bramę zamknięto.
Gdyby nawet obecnie i przybył Loiseau, nie pozwolonoby mu już wejść, znalazłby drzwi przed sobą zamknięte, będąc zmuszonym czekać do jedenastej godziny.
Wiktoryna boleśniej jeszcze przygnębiona, niż w chwili swego przybycia, udała się na ulicę de Fleurus.
Loiseau nie powrócił jeszcze. Młodą kobietę ogarnęła trwoga.
Podobne opóźnienie mógł spowodować jedynie wypadek, jakieś nieszczęście, być może.
Drżała, oczekując nadejścia wieczoru z większą niż dnia poprzedniego obawą.
Uderzyła dziewiąta godzina. Wiktoryna zerwała się z krzesła. Ktoś puknął we drzwi.
Pośpieszyła otworzyć i ujrzała przed sobą Piotra Béraud gałganiarza.
— Ach! mój wuju... — zawołała z płaczem, rzucając mu się w objęcia. — Bóg cię tu chyba przysyła... Jestem nieszczęśliwą... bardzo nieszczęśliwą
— Do kroć tysięcy!.. — zawołał stary gałganiarz — zatem to prawda co mi mówiono? Ha! łotr nad łotrami... nikczemnik! Lecz ona gotowa mi tu omdleć — rzekł, spoglądając na pobladłą i chwiejącą się kobietę; to mówiąc, wziąwszy ją pod rękę przeprowadził do jadalni.

Powróćmy do restauracyi Barrat’a.
Eugeniusz Loiseau spał snem ołowianym, nie poruszając się na kobiercu gdzie ułożył go Will Scott przy pomocy posługującego.
Chłopiec ten, jak przyrzekł, schodząc ze służby o ósmej rano, potrząsnął silnie uśpionym.
Eugeniusz wyciągnął ręce i nogi, bełkocząc jakieś niezrozumiałe wyrazy, oznajmujące o silnem jego rozmarzeniu.
— Wstawaj pan... — rzekł chłopiec — obudź się... już czas! Potężnie się podchmieliłeś... lecz to już przeszło... Usłuchaj mnie pan... wypij to... a natychmiast otrzeźwiejesz. Tu podał szklankę świeżej wody Eugeniuszowi.
Loiseau otworzył oczy i usiadł, niemógł jednakże zebrać rozpierzchniętych myśli.
Wziąwszy szklankę z wodą przybliżył ją do ust i wychylił, poczem zapytał, patrząc w około siebie:
— Gdzie ja jestem?
— Gdzie pan jesteś... w Halles, u Barrat’a, gdzie przy wieczerzy ze swym kolegą wysuszyłeś potężną ilość butelek. Na honor! warto było to widzieć.
Blade światełko zaczęło się pojawiać w umyśle introligatora, pamięć widocznie mu powracała.
Chciał się podnieść, lecz nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Upadł całym ciężarem na dywan, spoglądając na posługującego błędnym, zamglonym wzrokiem.
— Gdzież on jest... u czarta? — zawołał.
— Kto taki... pański przyjaciel?
— Tak.
— Odjechał już dawno zapłaciwszy rachunek, a przed odejściem polecił mi obudzić pana w oznaczonym czasie, co właśnie uczyniłem.
— Która godzina? — pytał Loiseau.
— Pięć minut po ósmej.
Introligator wzdrygnął się niespokojnie.
— Warsztat — wyszepnął.
— Ha!ha! ha! warsztat... — zawołał, śmiejąc się chłopiec. — Już to na pewno pan dziś nie pójdziesz do niego. Lepiej powróć do domu i śpij do wieczora.
— Po domu... — powtórzył Loiseau, przypomniawszy sobie o Wiktorynie... — łatwo to mówić... do domu... Czeka mnie tam scena nie łada!.. Oj! te kobiety... kobiety!
— Ha! i cóż począć... wracaj pan i staraj się ją uspokoić.. Może sprowadzić fiakra?
— Nie... wolę iść pieszo, orzeźwi mnie powietrze.
Tu podszedł ku drzwiom, chwiejąc się i zataczając.
Posługujący musiał go sprowadzić ze schodów, przez dolną izbę, aż na ulicę.
Wokoło Halles ruch bywa wielki, kręci się mnóstwo przechodniów, szczególniej w godzinach rannych.
Gwar różnorodny pomięszanych głosów sprawiał przykre wrażenie na Eugeniuszu Loiseau, wbiegając mu przez uszy do mózgu.
Idąc z pośpiechem, o ile mu na to pozwalały jego chwiejące się nogi, wkrótce dosięgnął bulwaru, gdzie zmuszony był usiąść na ławce. Wszystko wirowało w około niego: domy, powozy i ludzie.
— Muszę jednak koniecznie pójść do warsztatu... — wyszepnął. — Zobaczę się z zarządzającym... zmyślę przed nim jaką bajkę.
I wytężywszy całą potęgę swej woli, wstał i szedł, aż przybył na plac Panteonu.
Drzwu od warsztatów były dawno zamknięte. Zadzwonił.
— Zapóźno, panie Loiseau... — rzekł, wychylając głowę, odźwierny. — Nie mogę otworzyć, przyjdź pan w południe.
— Wiem o tem... — odrzekł introligator. — Chciąłbym tylko pomówić z zarządzającym słów parę... Rzecz to ważna i pilna... Moja żona ciężko zasłabła...
— Dobrze... powiadomię go o tem... Wejdź pan do mojej stancyjki i czekaj.
Loiseau wsparł się o ścianę. Pot, wywołany pijaństwem, spływał mu po czole. Dokuczał mu straszny ból głowy.
— W rzeczy samej... — rzekł — to głupstwo tak się ustroić... Cierpi człowiek więcej, niż warta cała rozrywka.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.