Walka o miliony/Tom IV-ty/XI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Walka o miliony |
Podtytuł | Powieść w sześciu tomach |
Tom | IV-ty |
Część | druga |
Rozdział | XI |
Wydawca | Nakładem Księgarni H. Olawskiego |
Data wyd. | 1891 |
Druk | Jana Cotty |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Marchand de diamants |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W chwili tej ukazał się odźwierny, prowadząc z sobą zarządzającego warsztatami.
— Ha! pięknie pan postępujesz... — zawołał tenże, zwracając się do Eugeniusza. — Oddałem ci robotę, poleconą przez pana bibliotekarza, która na jutro miała być wykończoną. Wiedziałeś, że to jest poleconem... że jest pilnem i nie przyszedłeś do roboty!.. Co chcesz odemnie?
— Chciałem panu powiedzieć... — odrzekł introligator, zdejmując czapkę — że to nie z mojej winy nastąpiło... Moja żona zasłabła...
— To fałsz! — krzyknął zarządzający.
— Jakto... fałsz... Ja pana upewniam...
— Kłamiesz!... Nie nocowałeś w domu wcale... Tułasz się i brukasz po szynkach i kawiarniach, jak łotr ostatni, i teraz oto nawet nie możesz się utrzymać na nogach. Twoja żona jest zdrową... Przyszła ta dziś rano, czekając na ciebie do świtu i pytała robotników, czy nie wiedzą, co się z tobą dzieje...
Loiseau, dotąd chwiejący się na nogach, posłyszawszy to, wytrzeźwiał.
— Moja żona tu przychodziła? — krzyknął, zaciskając pięści.
— Niepokoiła się o ciebie... czego niegodzien jesteś!...
— Co czynię... jak postępuję, to do mnie należy...
— Milcz! — zawołał nadzorca warsztatów. — Nie myślę z tobą dyskutować... czyń sobie, co chcesz, to mnie nie obchodzi... ale obchodzi mnie mój obowiązek pilnowania w warsztacie, ażeby wszystko szło regularnie w ścisłym porządku, jak w każdym uczciwym zakładzie... Nie przyszedłeś do roboty... obejdę się więc bez ciebie.
— Pan się obejdziesz bezemnie? — powtórzył przestraszony Loiseau.
— Najzupełniej. Wszak uprzedziłem cię, że skoro raz jeszcze opuścisz robotę, miejsca mieć u mnie nie będziesz.
— Jakto... pan mnie usuwasz z warsztatu?
— Nie potrzebuję twych usług więcej.
— Ależ robota, którą zacząłem?
— Jest od dwóch godzin w rękach innego. Rachunek twój uregulowany. Wejdź... zabierz należące do ciebie narzędzia, a potem udaj się po wypłatę do kasy... lecz bez hałasu i krzyków na schodach.
— Nie pójdę! — krzyknął gwałtownie Loiseau. — Proszę mi odesłać moje narzędzia i pieniądze... Ale pamiętaj pan, że pożałujesz tego, co czynisz!
Nadzorca wzruszył ramionami.
— Twoje pogróżki — rzekł — mało mnie obchodzą; są to wyniki pijaństwa, niezasługujące na uwagę. Nie chcesz się ukazać swoim kolegom, pojmuję to dobrze, przyślę ci twoje narzędzia do odźwiernego, ale co do pieniędzy, sam je odebrać musisz. Jeżeli więc chcesz być zapłaconym, idź do kasy.
Loiseau rzucił się gniewnie, lecz wreszcie udał się do kasyera, który wypłacił mu należność.
Rachunek jego był szczupłym. Wszystko ogółem wynosiło trzydzieści pięć franków. Wróciwszy, zabrał narzędzia, pozostawione u odźwiernego i wybiegł na ulicę.
Odprawa, jaką otrzymał, spadła na niego jak struga lodowatej wody, pod tem wrażeniem nagle wytrzeźwiał. Pozostało mu jedynie łamanie w kościach, ciężkość w głowie i głuchy gniew w głębi duszy, nie przeciw sobie samemu, jako głównemu sprawcy całego tego nieszczęścia, lecz przeciw swemu przełożonemu, a głównie przeciw swej żonie.
— E! bierz licho zresztą! — wymruknął, jak gdyby łudząc samego siebie. — Znam dobrze moje rzemiosło, to i długo bez roboty nie pozostanę.
Wstąpił kolejno do kilku warsztatów introligatorskich w okręgu Saint-Germain. Nieszczęściem, wszędzie liczba robotników była w komplecie. Nie potrzebowano nikogo. Zwrócił się więc na ulicę de Fleurus, coraz mocniej rozwścieczony na Wiktorynę, której przypisywał obecną utratę miejsca.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Wiliam Scott, wyszedłszy z restauracyi Barrata, gdzie pozostawił upojonego Eugeniusza Loiseau, wrócił do siebie, gdzie spał bez przerwy pięć godzin. Niepotrzeba mu było więcej na zupełne otrzeźwienie się po sutych całodniowych libacyach.
Około ósmej, wdziawszy ubranie, jakie nosił dnia poprzedniego, wyszedł, udając się bulwarem szpitala.
W odległości kilkudziesięciu kroków stał znany nam już powóz. Woźnica zdawał się drzemać na koźle.
Scott zbliżył się do niego, pytając po angielsku:
— Co robił wczoraj nasz człowiek?
— Chodził na ulice de Fleurus pod nr. 11-ty — odrzekł woźnica w tymże samym języku.
— Jak długo tam bawił?
— Przeszło godzinę.
— A potem?
— Wrócił do siebie na ulicę Sekwany.
— Dobrze... Teraz zawieziesz mnie na ulicę de Geindre pod nr. 39-ty. Zaczekasz o kilkadziesiąt kroków dalej. Śpiesz... w drogę!
Scott, Wsiadłszy do powozu, zapuścił story starannie.
Skoro tylko powóz wyruszył z miejsca, dobył z siedzenia podarte łatane ubranie, w jakiem przedstawiliśmy go czytelnikom w szynku przy ulicy Kellera i zmienił obecny swój ubiór na te łachmany.
Powóz zatrzymał się naprzeciw wskazanego numeru i wysiadł zeń znany nam filantrop Cordier.
Podczas gdy woźnica oddalał się według rozkazu, mężczyzna ów w łatanym paltocie przechodził przez ciemny i wązki korytarz w starym domu, zapytując odźwiernę:
— Nikt do mnie tu nie przychodził?
— Nikt, panie Cordier.
— To dziwna!... Wprawdzie od pięciu dni jakem się tu wprowadził, nie zdążyłem jeszcze porozdawać mego nowego adresu wielu znajomym. Gdyby więc ktoś pytał się o mnie, wskaż mu pani moje mieszkanie.
— Dobrze, panie.
— Ach! otóż byłbym zapomniał. Kupiłem coś na sukienkę dla waszej córeczki. Będę kontent, jeżeli małą zadowolnić to potrafi.
Tu ów mniemany Cordier wyjął z kieszeni pakiecik, podając go odźwiernej.
— Ach! jak pan jesteś dobrym! — zawołała z uciechą kobieta. — Dziękuję... z całego serca dziękuję!
— Nie ma za co... drobnostka!... — odrzekł filantrop, wchodząc na schody.
Zatrzymawszy się na piątem piętrze, otworzył drzwi facyaty, nader ubogo umeblowanej. Stało tam łóżko żelazne, stół i dwa krzesła, oraz mała szafka w rodzaju biblioteczki, napełniona staremi książkami.
Pozostawiwszy Will Scotta na jego poddaszu, wróćmy na ulicę de Fleurus, gdzie stary gałganiarz, Piotr Béraud, doprowadził do krzesła omdlewającą Wiktorynę.
Osłabienie jej krótko trwało. Wróciwszy do przytomności, otwarła oczy, zasnute łzami.
— Lecz, moja córko... — zapytał Piotr — co się u was tu dzieje. Jakieś nieporozumienia... źle jest, jak widzę.
— O! tak, mój wuju... bardzo źle! — odpowiedziała kwiaciarka ze łkaniem. — Eugeniusz nie wrócił dziś na noc do domu...
— Nie wrócił?... co ty mówisz? — zawołał z gniewem gałganiarz. — Miałżeby już wdawać się w jakieś uboczne miłostki?
— Nie... to przez pijaństwo, jestem przekonaną. Nie przyszedł wcale dziś rano do warsztatu.
— Zkąd wiesz o tem?
— Właśnie ztamtąd powracam. Powiedziano mi, iż do roboty wcale już prawie nie przychodzi. Zarządzający jest bardzo na niego zagniewanym, zagroził mu usunięciem, ale on lekceważy to sobie. Co będzie, gdy miejsce utraci... pozostaniemy w nędzy... w ciężkiej, strasznej nędzy!
— Ho! ho! za daleko biegniesz przewidywaniem. Co znowu... w nędzy?...
— Stoimy blisko niej, mój wuju.
— Do pioruna! ależ to niepodobna!
— Tak jest... Eugeniusz od chwili zaślubin przynosi do domu zaledwie czwartą część swej płacy.
— A gdzież podziewa resztę pieniędzy?
— Traci je w szynkach... kawiarniach... gra... pije absynt...
— Nie próbowałaś zwrócić go z tej drogi?
— Ileż razy!... wszakże wszystko daremnie. Już na to nic nie poradzę... widzę to dobrze!
— Dlaczego?
— Ponieważ przy Eugeniuszu znajduje się człowiek, wiodący go na zgubę, którego wpływ jest silniejszym nad moje prośby...
— Człowiek... wiodący go na zgubę? — powtórzył gałganiarz. — Jestżeś tego pewną?
— Zupełnie pewną... niestety!
— Któż jest ten człowiek?... Jak się nazywa ów nicpoń, który poważa się sprowadzać mego siostrzeńca z drogi obowiązków uczciwego robotnika; odciągać od domowego ogniska męża tak zacnej kobiety.
— Znasz go, wuju, dobrze... Należy on do naszej rodziny.
— Do naszej rodziny... Któż to taki? Mów!...
— Paweł Béraud.
— Co... co? — zawołał gałganiarz z osłupieniem — co ty mówisz... Paweł?... to niepodobna! Przywidzieć się tobie musiało!
— Nie, mój wuju... jest to najczystsza prawda.
— Cóżby mogło zależeć na tem owemu zwierzęciu, ażeby siał niezgodę pomiędzy wami. Musiałby mieć jakiś plan uknuty, jakąś ważną przyczynę, działając w sposób podobny?
— Nie pytaj mnie o to, mój wuju, ponieważ nie mogę, nie powinnam ci na to odpowiedzieć; przysięgam ci jednak, że Paweł jest nikczemnikiem, zgubił mnie, wydarł mi nasz spokój domowy, zgubi i Eugeniusza. Mąż pójdzie do domu poprawy... żona na dno Sekwany... oto los, jaki nam zgotował!
— Stój... nie zapędzaj się tak daleko w swych czarnych przewidywaniach. Ja się zobowiązuję doprowadzić tu wszystko do należytego porządku. Najprzód, ukrócę cugli Pawłowi Béraud, jako wuj, mam prawo ku tomu... a twojemu Eugeniuszowi wypowiem, co mam na sercu. Bądź spokojną, ja ich tu obu powstrzymam, a że dokonam tego, przysięgam!
Tu zerwał się, zaczerwieniony od gniewu i zaczął szybko chodzić po pokoju.
Odgłos dzwonka zabrzmiał przy drzwiach mieszkania.