Walka o miliony/Tom V-ty/XIV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Walka o miliony |
Podtytuł | Powieść w sześciu tomach |
Tom | V-ty |
Część | trzecia |
Rozdział | XIV |
Wydawca | Nakładem Księgarni H. Olawskiego |
Data wyd. | 1891 |
Druk | Jana Cotty |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Marchand de diamants |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Witam szanownego księdza proboszcza... — rzekł Verrière z najwdzięczniejszym uśmiechem, podchodząc ku kapłanowi i ściskając mu rękę. — Wyprzedziłeś mnie, kochany proboszczu, w moim zamiarze odwiedzenia cię w dniu jutrzejszym. Cieszę się niewymownie, żem przybył wcześniej do Malnoue, ponieważ to pozwoliło mi widzieć się z tobą. Mam nadzieję, iż zostaniesz, proboszczu, u nas na obiedzie.
Ksiądz rzucił okiem na Arnolda Desvignes, które to spojrzenie jasno wyrażało:
— Macie obcego gościa u siebie... nie wiem, czy zaproszenie przyjąć mi wypada.
Arnold zrozumiał ów gest proboszcza.
— Niechajże moja obecność nie staje księdzu na przeszkodzie w przyjęciu zaproszenia — ozwał się głośno, kłaniając z poszanowaniem. — Uczynisz mnie, proboszczu, szczęśliwym, dozwalając korzystać ze swego towarzystwa. Jestem tu prawie domowym.
— Tak, w rzeczy samej... — poparł Verrière. — Przedstawiam ci, kochany proboszczu, mego wspólnika, pana Arnolda Desvignes.
Ksiądz drgnął pomimowolnie, posłyszawszy to nazwisko, i skłonił się zlekka Arnoldowi.
Ruch ten nie uszedł uwagi Desvignego.
— Mówiono mu już o mnie — pomyślał.
— Nie odmawiasz zatem, proboszczu, mojemu zaproszeniu? — pytał Verrière.
— Przyjmuję je.
— To dobrze. Czynisz nam tem najwyższą przyjemność.
W czasie tej rozmowy Desvignes zbliżył się do Anieli.
— Otóż — rzekł — dzień trzeci upływa, jak nie miałem szczęścia widzieć pani... Trzy oni dla mnie zabójcze śmiertelnie — dodał wzruszonym głosem. — Spostrzegam jednak z radością, że oblicze pani poczyna odzyskiwać swe dawne świeże rumieńce, oraz, że widzę panią bez porównania mniej smutną, niż w Paryżu.
To mówiąc, upajał się promieniejącą pięknością dziewczęcia, która nieokreślony czar roztaczała wokoło jej całej osoby.
Serce mu gwałtownie uderzało. Wobec panny Verrière czuł się zupełnie innym człowiekiem. Gotów był, jak wiemy, spełnić najcięższe zbrodnie dla otrzymania jej ręki i dowiódł tego, a nawet gdyby Aniela, co było niepodobieństwem, kochać go nie mogła, to czysta miłość dziewczęcia zdolną byłaby może zmienić tego potwora w uczciwego człowieka.
— Czuję się lepiej na zdrowiu... w rzeczy samej — odparła obojętnie córka bankiera. — Na to jednakże polepszenie nie wpływa ani usunięcie się moje z Paryża, ni czyste powietrze, jakiem tu oddycham, ani ów spokój głęboki, jaki mnie otacza...
— Cóż więc innego?
— Nadzieja! jaką odzyskałam i me stracę nigdy! — odpowiedziała znacząco, podniesionym głosem wymawiając powyższe wyrazy.
Arnold uczuł silny ból w sercu.
— Nic więc na świecie — pomyślał — nie zdoła wyrwać z duszy tej dziewczyny wspomnienia o poruczniku Vandame? Bywają nadzieje, które są złudzeniami — odpowiedział. — A takie bywają zwykle nader szkodliwemi, ponieważ, prowadząc prędzej lub później zawód za sobą, fatalnie oddziaływają na dalszy ciąg życia. Sądzę, że powyższe pani nadzieje do tych ostatnich należą.
— Przyszłość nam to okaże... — odparła żywo Aniela.
Arnold, zbliżywszy się ku niej, szeptał zcicha namiętnie:
— Przyszłość pani do mnie należy... jest moją wyłączną własnością! Ach! gdybyś pani wiedziała, jak cię kocham! Takiej miłości, jak moja, nic oprzeć się nie zdoła! Ona jest silniejszą nad wszystko! Zresztą, nikt umknąć nie jest w stanie przed swem przeznaczeniem... Przyszłość pani jest moją przyszłością... Mojem przeznaczeniem jest wielbić panią i uczynić ją szczęśliwą.
Aniela mocno pobladła.
Wstawszy z pogardliwem spojrzeniem, w milczeniu zbliżyła się do siostry Maryi, rozmawiającej z proboszczem i Verrièrem.
Arnolda ogarnęła boleść w połączeniu z wściekłością.
— Przeklęta zakonnico! — pomyślał — ty to dodajesz jej siły do walki, w której bez ciebie oddawna zostałaby już zwyciężoną! Ty to rozdmuchujesz w niej nadzieje, które ją ożywiają: Ty nakazujesz jej ufać w przyszłość. Ha! mimo, że połączyłaś się z nią przeciw mnie, ja się silniejszym okażę!
Verrière nie spuszczał oczu ze swego wspólnika podczas krótkiej jego rozmowy z Anielą. Dostrzegł, iż twarz Arnolda nagle spochmurniała.
— Mój kochany... — rzekł do niego. — Mówiłeś, iż pragniesz zwiedzić mój park. Zostawmy więc obie nasze panie przy pogadance z proboszczem, a uzbroiwszy się w cierpliwość i siłę w nogach, zechciej mi towarzyszyć. Park jest rozległym. Czeka nas utrudzenie... Mimo to powinieneś poznać szczegółowo owo domostwo, jakie będzie stanowiło część posagu mej córki, mającego być ofiarowanym przezemnie tobie, kochany zięciu, w dniu waszych zaślubin.
Panna Verrière pobladła, jak marmurowa statua.
Siostrą Marya spojrzała na proboszcza, którego oblicze na to wszystko obojętnem pozostało.
Verrière zwrócił się ku księdzu.
— To wszystko — rzekł — coś słyszał, szanowny proboszczu, przed chwilą, daje ci poznać moje zamiary. Proszę, ażebyś przygotował mą córkę do tego związku, który pobłogosławisz, ponieważ tu w Malnoue odbędzie się to małżeństwo. Będzie to dzień szczęścia dla nas wszystkich, a twoi ubodzy, proboszczu, błogosławić go będą!
Po tych słowach, wziąwszy pod rękę Arnolda, wyszedł z nim z salonu.
— Otóż i pewność masz teraz, ojcze — zawołała żywo siostra Marya, zwracając się do księdza po odejściu Verrièra z Arnoldem. — To, o czem słyszałeś przed chwilą, jest niezmiennem postanowieniem mojego wuja. Ułożył on sobie oddać córkę temu Arnoldowi Desvignes i od tego nie odstąpi.
— Nie! na to ja nigdy się nie zgodzę... nigdy... słyszysz mnie, nigdy! — zawołała gwałtownie panna Verrière. — Nie ulegnę... raczej umrzeć wolę!
— Moim obowiązkiem jest radzić ci, pani, posłuszeństwo — rzekł kapłan poważnie. — Jesteś, me dziecię, kobietą rozsądną, inteligentną. Winnaś więc zastanowić się, że jeżeli twój ojciec, którego jesteś jedynem dzieckiem, wybrał ci za małżonka swojego wspólnika, to niezawodnie ma to twe dobro na celu.
— Interes pieniężny... — mów raczej, księże proboszczu — zawołała Aniela. — Podobnie nikczemne wyrachowania nie obchodzą mnie wcale... co dla mnie znaczy być mniej lub więcej bogatą? Właśnie mój rozum, moja inteligencya wskazują mi, gdzie leży mój obowiązek, me szczęście!... Ja już do siebie nie należę. Oddałam duszę i serce memu kuzynowi, Emilowi Vandame, i tej miłości wierną pozostanę!
— A gdybyś się myliła w tym razie, me dziecię — rzekł proboszcz; — gdyby twój ojciec, posiadający więcej życiowego doświadczenia, widział sprawiedliwiej od ciebie? Jeżeliby twe szczęście leżało w związku projektowanym, a nie w tym, o jakim ty marzysz?
— Mój ojcze... — zawołała siostra Marya — jakąż potęgą owładnął cię ów człowiek przy pierwszem widzeniu, że tak gorąco stajesz w jego obronie?
— Wrażenie, jakie na mnie wywarł, jest dlań korzystnem, przyznaję, znajduję go być człowiekiem, jak trzeba.
— Ależ to w najwyższym stopniu obłudnik, by pokryta.
— Jestżeś, siostro, tego pewną? Na jakich to zarzucasz mu zasadach? Kocha pannę Verrière i pragnie zostać jej mężem... Czyż poczytujesz mu to za zbrodnię?
— Ależ ja mu powiedziałam, że go nie kocham — zawołała Aniela — że kocham innego... A mimo to, on trwa w swoim zamiarze.
— Jego upór w tym razie świadczyć może o stałości jego przywiązania. — rzekł proboszcz. — Według mojego zdania, obie z siostrą Maryą mylicie się w swej nienawiści do tego człowieka. Siostra Marya odmalowała mi go w najczarniejszych kolorach, zaś jego postać żyjąca zupełnie inaczej mi się przedstawia. Widzę pana Desvignes, jako najwytworniejszego z dżentlemenów. Mimo lat młodych, nie znać na nim wcale zużycia, tak często spotykanego u ludzi w jego wieku. Zdaje się wam, że macie w nim wręga... Upewniam, że tak nie jest bynajmniej. Mocno żałuję tego młodzieńca, iż jego uczucia nie zdołały pozyskać sympatyi, ale nienawiść.
— Tak jest, nienawiść! — zawołała żywo panna Vierrière.
— Nienawiść graniczy niekiedy z miłością — wyszepnął ksiądz z uśmiechem.
— Nie! nie mów tego, księże proboszczu, zaklinam! — Mimo to, powtarzam, me dziecię, mam to silne przekonanie, iż z mężem, jak pan Desvignes, byłabyś zupełnie szczęśliwą.
— Mów raczej, proboszczu, najnieszczęśliwszą z kobiet! — wyjąknęło dziewczę, zalewając się łzami. — Tak! gdyby mnie zmuszano do tego związku, wstąpię raczej do klasztoru.
— Uspokój się moje dziecię, proszę cię o to — rzekł kapłan. — Nie będę już bronił dłużej pana Desvignes... Nie będę usiłował przekonywać cię, przyszłość wszelako okaże, iż miałem słuszność w tym razie.
Verrière z Arnoldem, wyszedłszy z zamku, szli w stronę winnicy.
— Spiskowały obie przeciwko mnie, gdyśmy przybyli — rzekł Arnold do swego wspólnika.
— Domyśliłem się tego i słyszałeś, co powiedziałem.
— Bardzo to było zręczne... Lecz wierzaj mi, że siostra Marya jest niebezpieczną.
— Nie zaprzeczam, temu...
— Jest to żmija, która śmiertelnie ukąsić mnie pragnie.
— Czyliż nie można przyłamać jej żądlą?
— I na to czas przyjdzie... Cierpliwym być trzeba.
— Wzbroniłeś mi zapytywać siebie, mój Arnoldzie. Byłem posłuszny. A jednak potrzebuję koniecznie zyskać od ciebie w niektórych rzeczach objaśnienia.
— Cóż takiego chcesz wiedzieć?
— Jakie zlecenie poruczyła moja siostrzenica temu Misticotowi, na ślady którego z taką uprzejmością naprowadziłeś policyjnego agenta?
— Siostra Marya chce koniecznie w przeszłości mojej odnaleźć coś takiego, coby ci nie pozwoliło oddać mi ręki panny Anieli. Misticot jest jej wysłańcem w tym celu. Stara się dokładnie w tym celu przetrząsnąć mą przeszłość. Pojmujesz?
— Aż nadto dobrze rozumiem... I cóż natenczas?
— Co? — powtórzył Desvignes.
— Gdyby coś odnalazł... Gdyby mówił?
— Odnaleźć może... Lecz mówić ja mu zabronię.
— W jaki sposób... Dlaczego?
— Mój kochany — rzekł Desvignes — prosiłem cię już, abyś nie mieszał się do tego... To moja sprawa i mnie ona tylko obchodzi. Poprzestań na tem, nie badaj, bo ci nie odpowiem.
— A jednak...
— Tst! ani słowa więcej! — zawołał Arnold nakazująco.
Bankier zamilkł.
Weszli w głąb winnicy.