<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Walka o miliony
Podtytuł Powieść w sześciu tomach
Tom VI-ty
Część trzecia
Rozdział V
Wydawca Nakładem Księgarni H. Olawskiego
Data wyd. 1891
Druk Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Marchand de diamants
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.

Owładniona temi ponuremi myślami, Wiktoryna gotową była przebaczyć Pawłowi Béraud jego prześladowania. Wdzięczną mu była, iż podczas, gdy wszyscy o niej zapomnieli, on przyszedł ją odwiedzić, błagając, by mu powrócić dozwoliła, pomimo, jak sądziła, utraty swych wdzięków skutkiem przebytej choroby. Rozważała właśnie to wszystko, gdy doktór Richard. odbywający swoja codzienna wizytę, zatrzymał się przy jej łóżku.
Wiktoryna spojrzała nań z zasępioną twarzą.
— Cóż, moje dziecię — rzekł, biorąc jej rękę dla zbadania pulsu — czyż nigdy nie rozpędzisz czarnych swych myśli? Fizyczny stan twego zdrowia jest zadawalniejącym, a byłby nim więcej jeszcze, gdyby ów szatan moralny nie stawał nam przeszkodą w rekonwalescencyi. Neleży go koniecznie pokonać do licha! Bądźcobądź, trzeba nam się starać o to koniecznie... W twym wieku można to zdziałać za pomocą siły rozumu.
— W mym wieku, doktorze... — odpowiedziała chora — gdy się już tyle wycierpiało i nie widzi się nic. jak tylko męki w przyszłości, nie przywiązujemy się de życia, upewniam. Śmierć staje się natenczas upragnionym celem.
— No... no! wybujałość wyobraźni, zdania na wiatr rzucone... — rzekł lekarz. — Znam całą twoją historyę, wiem, co uczynił ów nikczemnik, twój mąż, na ciebie jednak nie spada, odpowiedzialność za jego łotrowskie postępowanie. Zapomnij o tym nędzniku, niegodnym twojej pamięci, przestań się martwić temi wspomnieniami, a zabłysną może jeszcze dla ciebie dni szczęścia!
Młoda kobieta smutno potrząsnęła głową.
— Co mówię, to mówię z przekonania, możesz temu wierzyć, ponieważ nie jestem już m}odym, posiadam doświadczenie — ciągnął doktór dalej. — Staraj się pokonać smutek rozumem, a wszystko pójdzie dobrze. Wchodzisz obecnie w peryod uzdrowienia, nie lekarstwa ci teraz trzeba, ale świeżego powietrza, słońca, kwiatów i zieloności, przy zupełnym spokoju umysłu.
— Niestety, doktorze, nie mogę mieć tego...
— Czemu?
— Wyszedłszy ze szpitala, nie wiem, z czego żyć będę...
— Nie masz-że krewnych, rodziny?
— Mam ich, lecz oni mną nie zajmują się bynajmniej. Nie wiedzą nawet, gdzie ja się znajduję i nie troszczą się o to wcale.
— Mylisz się, moje dziecię... Źle sądzisz tych, o których, mówisz. Przeciwnie, masz w swojej rodzinie szczerych przyjaciół, którzy pragną ci przyjść z pomocą, przewieźć cię do miejscowości, nadającej się do twego uzdrowienia, otoczyć cię staraniami. Masz kuzyna nazwiskiem Paweł Béraud, nieprawdaż?
Wiktoryna mocno się zarumieniła.
— Tak, doktorze — szepnęła.
— Nie jest on obojętnym na twe położenie, a gorliwość, jaką okazuje względem ciebie, nie polega na próżnych słowach widocznie. Wątpiąc o jego dla siebie życzliwości, stałabyś się niesprawiedliwą.
— Widziałeś go więc pan? — pytała chora drżącym ze wzruszenia głosem.
— Widziałem... Przyszedł do mnie i głęboko zasmucony twojem nieszczęściem, wyraził gorącą chęć przyjścia ci z pomocą. Gdybyś pozwoliła udzielić sobie radę, me dziecię, życzyłbym ci nie odrzucać ofiary Pawła Béraud, którego uważam za bardzo uczciwego i przywiązanego do ciebie człowieka. Chce oddać on do twego rozporządzenia mały domek wiejski nad brzegami Marny, na świeżem powietrzu, gdzie pragnie otoczyć cię staraniami, aż do zupełnego twego wyzdrowienia.. Widzisz więc, me dziecię, iż twoja przyszłość nie przedstawia się tak ponuro, jak przed chwilą mówiłaś. Najbardziej groźne niebo rozjaśnia się niekiedy, a pogoda następuje po burzy. Rozmyśl się w tem wszystkiem do dnia jutrzejszego.
Tu doktór przeszedł do innych chorych.
Wiktoryna, zostawszy samą, gdyż pobyt w tej obszernej sali zdawał się prawie samotnością zapytywała, siebie czy nie śni?
Paweł chodził do doktora aby z nim mówić o niej?
Paweł był gotów ponieść wszelkie ofiary, aby ją wyrwać ze szpitala! On chciał poświęcić się dla niej, i przy pomocy swych starań powrócić jej zdrowie!
Kochał ją więc prawdziwie i szczerze? Mówiąc jej o swej głębokiej, gorącej miłości, nie kłamał!
A Loiseau, on, jej mąż tułał się po szynkach, pił i grał w karty podczas, gdy jego żona, nękana cierpieniem, mogła wyzionąć ducha na łożu szpitalnem!...
Pomiędzy temi dwoma ludźmi jakaż uderzająca różnica!
O ileż niecne postępowanie jej męża podnosiło szlachetność kochanka! Wiktoryna gorzko płakać zaczęła.
W duszy tej nieszczęśliwej kobiety, wszczęła się walka wewnętrzna.
Teraz nie chciała już umrzeć, lecz żyć przy staraniach Pawła Béraud. Czy jednak wypadało to jej przyjąć?
Wspomnienie Joanny Desourdy krępowało ją niewypowiedzianie.
Paweł opuścił Joannę z jej dzieckiem.
Był to czyn nikczemny... czyn człowieka bez serca. A jednak on miał serce, dowiódł jej tego.
Miałaż go potępić za ów zły postępek, jeżeli on spełnił go dla niej?
Czyż miłość nie doprowadza nieraz do bezwiednych czynów, a nawet do zbrodni?
Wiktoryna, oszołomiona tym paradoksem, uczuła chęć widzenia się z Pawłem.
Wiliam Scott z szatańską, zręcznością zaiste dokonywał dzieła! Z jednej strony popychał Eugeniusza Loiseau w pijaństwo i próżniactwo, z drugiej, czuwając nad Joanną Desourdy, popadającą w coraz cięższą nędze, wiódł jej kochanka do zbliżenia się z Wiktoryną.
Nie tracił z oczów zarówno i wdowy Perrot, jednej ze spadkobierczyń milionów Edmunda Béraud.
Przechodząc niejednokrotnie przed jej sklepem w różnych przebraniach, jakie niedozwoliły go jej poznać, upewnił się, iż ta kobieta znajdowała się zwykle samą od jedenastej godziny do południa, wieczorem zaś od piątej, do szóstej.
Wdowa Perrot powinna była zniknąć jak inni sukcessorowie kupca dyamentów, w którym to celu Irlandczyk otrzymał instrukcye od Arnolda Desvignes.
Will Scott nazajutrz po dniu, w którym widzieliśmy go wraz z Pawłem Béraud, u doktora Richard’a, wyszedłszy ze swego mieszkania na bulwarze Szpitala zwrócił się w stronę środkową Paryża.
Na rogu Ratuszowej ulicy, wszedł do składu norymberskich materyałów, a kupiwszy tam kilka paczek igieł, powrócił z tym sprawunkiem do siebie.
Zamknąwszy się w swoim pokoju, dobył z walizki flaszeczke płynu, a nalawszy takowy na miseczkę i rozłożywszy kupione igły, zasiadł przy stole jak najgorliwszy chemik przy laboratorium.
Uzbrojony grubemi rękawiczkami, maczał kolejne igły w tym płynie, rozkładając je następnie ostrożnie na papierze, pod promieniami słońca dla wyschnięcia, którą, to czynność prowadził z godną podziwu cierpliwośćią blisko przez godzinę.
Zatruwszy tym sposobem połowę kupionych igieł, otworzył okno, a poddawszy je działaniu słońca i powietrza, rzucił się na łóżko dla wypoczęcia po tej iście szatańskiej operacyj.
Po upływie pewnego czasu wstał i oglądać je zaczął.
Wszystkie końce igieł po wyschnięciu pokryły się powłoką trującego pierwiastku. Zebrawszy je ostrożnie w papierki numerowane, noszące firmę fabryczną, schował je do portfelu i wyszedł.
Nazajutrz około jedenastej z rana, człowiek ubogo odziany, z rozczochraną brodą, w podartym obuwiu, starym wypłowiałym, na oczy nasuniętym kapeluszu, szedł ulicą Lepic, stukając odedrzwi do drzwi i ofiarując za tanie pieniądze drobny towar, złożony z kajetów do pisania, kopert, ołówków i igieł.
Za to wszystko żądał dwadzieścia centymów.
— Jestem robotnikiem — mówił — bez roboty; kupcie jeśli łaska, potrzebuję na chleb zarobić.
Brano od niego towar, jaki w rzeczywistości wart był dwa razy tyle.
Ów człowiek, przebywszy ulicę des Abbesses, zwrócił się ku ulicy Gareau, na rogu której przystanąwszy, wyjął igły i schował będące między towarem, a w ich miejsce włożył papierki z igłami, jakie świeżo dobył z pugilaresu.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.