Walka o miliony/Tom VI-ty/IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Walka o miliony
Podtytuł Powieść w sześciu tomach
Tom VI-ty
Część trzecia
Rozdział IV
Wydawca Nakładem Księgarni H. Olawskiego
Data wyd. 1891
Druk Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Marchand de diamants
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.

Will Scott bardzo wczesnym porankiem udał się do hotelu Prowanckiego, by zastać w łóżku Pawła Béraud.
— No, jakże, mój przyjacielu — zapytał go Paweł — udało ci się coś odnaleźć?
— W zupełności. Interes twój załatwiony. Jeden z moich przyjaciół, posiadający nad brzegami Marny wśród gęstych drzew mały domeczek, ślicznie umeblowany, prawdziwe gniazdko miłości, nie mieszkając w nim w tym roku, odstąpił mi go na trzy miesiące. Przynoszę ci klucze od niego.
Béraud nie miał wyrazów na objawienie swojej wdzięczności.
— Radbym ci pokazać owo śliczne ustronie mówił dalej Burgundczyk. — Jeżeli chcesz, moglibyśmy w tamtej okolicy zjeść śniadanie.
— Jaknajchętniej zawołał Béraud.
Oba odjechali natychmiast, a zjadłszy śniadanie w altance nad brzegiem rzeki, udali się do pawilonu.
Zachwyt Pawła Béraud wzrastał z każdą chwilą; na widok owego domku prawdziwy szał go ogarnął, nagle jednakże zadumał się głęboko.
— O czem tak myślisz? — pytał Wiliam Scott — mów... może jest coś takiego, co ci się nie podoba?
— Wszystko podoba mi się nad wyraz... wszakże patrząc na śliczne to gniazdko, obawiam się...
— Czego?
— Iż być może, gołąbka, dla której ono jest przeznaczonem, nie zechce w nim usłać gniazdeczka.
— Dlaczegóż odmówićby miała?
— Kaprys kobiecy...
— Jeżeli szpital przestrasza ją, jak mówiłeś, wahać się nie będzie.
— Przeciwnie... jestem pewien wahania z jej strony.
— Potrzeba je pokonać...
— W jaki sposób?
— Urządziwszy tak, by doktór, który ją leczy w szpitalu, wydał jej nakaz wyjazdu na świeże powietrze.
— Nie znamy ani nazwiska, ani adresu tego doktora.
— Jedno i drugie najłatwiej odnaleźć. Kiedy zobaczysz się z Wiktoryną?
— W niedzielę.
— Mamy więc dwa dni czasu przed sobą, to więcej niż trzeba. Wracajmy do Paryża, starajmy się powiadomić o doktorze, a resztę ja biorę na siebie.
W kancelaryi szpitala Béraud otrzymał z łatwością nazwisko i adres lekarza, wizytującego chwycił na sali świętej Klary.
Doktór ten nazywał się Richard, był on mężczyzną, sześćdziesięcioletnim, o łagodnej inteligentnej powierzchowności. Mieszkał pod piątym numerem przy ulicy św. Maryi.
— Idźmy natychmiast do niego — rzekł Will Scott, skoro mu Béraud przyniósł te objaśnienia.
Przybywszy, zostali natychmiast wprowadzonymi do gabinetu doktora.
— Nie wyglądacie panowie na chorych, ni jeden, ni drugi — rzekł uśmiechając się Richard.
— Nie jesteśmy też nimi, panie doktorze... — odparł Irlandczyk.
— Cóż zatem chcecie odemnie?
— Pragnęlibyśmy polecić pańskiej dobrotliwości i staraniom kobietę, znajdującą się w szpitalu miłosierdzia.
— Wszyscy moi pacyenci mają prawo do jednakich mych starań. Obowiązek mego zawodu z jednej strony, uczucie ludzkości z drugiej, nakazują mi być ojcem dla nich. Jak się nazywa osoba, o której mówicie?
— Wiktoryną Loiseau, z domu Béraud.
— Na której sali znajduje się ona?
— Na sali św. Klary, numer łóżka 22.
— A! wiem już, wiem... Tę biedną kobietę przywieziono w mózgowej gorączce, z polecenia komisarza policyi. Nieszczęśliwa istota, którą rozbójnik jej mąż obrzucał tysiącami obelg. Ach! łotr, zasługujący na szubienicę, on to wtrącił w tę ciężką chorobę, z jakiej przy najwyższym trudzie zaledwie ją wydobyć zdołałem. Mam nadzieję, że żaden z was dwóch nie jest mężem Wiktoryny Loiseau?
— Jesteśmy jej krewnymi, panie doktorze — odrzekł Scott — sądzimy również, jak pan surowo Eugenjusza Loiseau, naszem pragnieniem jest złagodzić o ile można złe, jakiego stał się przyczyną.
— Odwiedzaliście tą biedną kobietę w szpitalu?
— Ja tylko, panie... oparł Béraud; znalazłem ją pognębioną moralnie... płacze, rozpacza... Szpital ją trwoży i przeraża.
— Niesłusznie, ponieważ nigdzie lepszych starań by nie znalazła. Jednako się tam pielęgnuje tak bogatych, jak i ubogich. Mimo to wszystko przesąd istnieje, i pańska krewna podlega mu jak widzę. Cóż na to poradzić?
— Zmienić sytuacje... rzekł Will Scott.
— Życzylibyście więc chorą, odebrać ze szpitala?
— Tak... gdyby stan jej zdrowia pozwolił na to, panie doktorze.
— Czy bylibyście wy w stanie udzielić jej starań, jakich wymaga długa rekonwalescencja?
— Owszem, panie doktorze, — ozwał się Béraud. środków pieniężnych nie brak nam ku temu. Wszystko, czego by zapragnęła, odmówionem jej nie zostanie.
— Nie mogę, powiedzieć, bym wyjście jej ze szpitala uważał za rzecz niemożebną, przeciwnie, sądzę iż możnaby skrócić czas rekonwalescencyj, lecz pod pewnemi warunkami — rzekł lekarz.
— Jakiemiż to panie doktorze?
— Przedewszystkiem wiejskie powietrze... życie w najgłębszym spokoju... wypoczynek tak fizyczny, jak i moralny.
— Będzie miała to wszystko, upewniam...
— Prócz tego, trzeba jak najściślej stosować się do przepisanych przezemnie reguł...
— Zachowamy je skrupulatnie. Lecz nie w tem trudność na teraz.
— W czemże więc innem?
— Wiktoryna jest bardzo dumną z natury. Zachowanie swej osobistej godności posuwa nieraz do dziwactwa. Gotową byłaby może uważać jako jałmużnę to, co dla niej uczynić pragniemy, my, jej blizcy krewni, i może nieprzyjąć naszej ofiary.
— Byłoby to zaiste bezrozumnem z jej strony. Wszak cóż ja w tym razie mogę dopomódz? Niepodobna mi zmienić charakteru chorej...
— To prawda, panie doktorze... lecz w pańskiej mocy jest przekonać tę kobietę że jej życie zależy od starań, jakiem i nadal będzie otoczoną. Cóż bowiem z nią się stanie? Gdzie pójdzie wyszedłszy ze szpitala, jeśli się nie da prowadzić, i odrzuci opiekę kochających ją krewnych? Jej mąż sprzedał wszystko, co się tylko znajdowało w mieszkaniu. Owładniony nałogiem pijaństwa, odpędzany jest ze wszystkich warsztatów. Będzie wegetował śród najstraszniejszej nędzy, dopóki nie zamrze gdzie na zaułku ulicy, lub wymierzając sam sobie sprawiedliwość, nie rzuci się w wody Sekwany.
— Och! nędznik... nędznik! Biedna kobieta!
Po chwili milczenia doktór zwrócił się do Pawła.
— Powiedz mi pan — zapytał — jaki stopień pokrewieństwa łączy cię z chorą?
— Jesteśmy sobie kuzynami.
— Pańskie nazwisko? — Paweł Béraud.
— Sposób zajęcia?
— Jestem rachmistrzem w jednem z biur kredytowych.
— Pan mieszkasz na wsi w okolicach Paryża?
— Tak, posiadam mały domek wiejski w Saint-Maur, nad brzegiem Marny.
— To wystarczające. Jutro zrana zobaczę się z chorą, doradzę jej, a nawet nakażę, w interesie jej zdrowia i życia, ażeby przyjęła wspaniałomyślnie odarowaną sobie gościnność. Nie mam prawa, ma się rozumieć, zmuszania jej do tego. Mogę jedynie użyć w tym razie całego mego moralnego wpływu. Odwiedzisz ją pan w niedzielę. Gdyby zechciała pójść za moją radą, wydam jej piśmienne uwolnienie ze szpitala; panu zaś udzielę przepisy pielęgnowania chorej, którym, w najmniejszym szczególe chybiać nie należy. Do widzenia, panowie!
Obaj mężczyźni, pożegnawszy doktora, wyszli z gabinetu.
— No! sprawa już jakby załatwiona... — rzekł Will Scott do Pawła, skoro znaleźli się na ulicy. — Doktór więcej dla ciebie uczyni, niż gdybyś ty sam mógł tego dokonać. Wielkiemi zaiste głupcami są owi ludzie nauki! Odkrywają zdumiewające świat rzeczy, a nie widzą dalej po nad koniec własnego nosa! Za kilka dni będziesz już mieszkał z Wiktoryną w Saint-Maur, gdzie będę przychodził, aby się ogrzać przy słonecznych promieniach waszego miodowego miesiąca.
Bytność Pawła Béraud w szpitalu na sali św. Klary wywarła głębokie na Wiktorynie wrażenie.
— Tak więc Loiseau, jej mąż — rozmyślała nieszczęśliwa — nie zadawalniając się życiem rozrzutnem, próżniaczem, porzuceniem pracy, sprzedał wszystkie meble i sprzęty, aby je przejeść, a raczej przepić, ją zaś na bruku pozostawić. Wyszedłszy ze szpitala, sama na świecie, chora, osłabiona, bez pieniędzy, co pocznie, gdzie pójdzie, co się z nią stanie?
Pozostawało jej jedynie rzucić się w nurty rzeki.
A jednak, mimo to wszystko, pragnęła szpital opuścić coprędzej... ów szpital, który ją taką trwogą napawał... w którym się czuła być tak osamotnioną, nieznaną... Ów szpital, w którym zaledwie ostygły trup ludzki przechodzi z łóżka numerowanego na stół prosektoryum. Gdyby umarła w szpitalu, któżby ochronił jej ciało przed skalpelem anatomów?


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.