Walka o miliony/Tom VI-ty/III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Walka o miliony
Podtytuł Powieść w sześciu tomach
Tom VI-ty
Część trzecia
Rozdział III
Wydawca Nakładem Księgarni H. Olawskiego
Data wyd. 1891
Druk Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Marchand de diamants
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.

— Rozumiem to... rozumiem... — rzekł de Nervey po chwili przeminięcia ataku gwałtownego kaszlu. — Ukrywć jednakże nie mogę, iż srodze mnie zmartwił ten zawód. Spodziewałem się bowiem znaleść u ciebie kuzynie więcej moich kapitałów. Mam długi liczne, wielkie długi... Jest to grzechem, wadą... przyznaję... W młodych jednakże latach z groszem się nie liczymy. Posiadam silny i ognisty temperament, jestem niewolnikiem mych namiętności, i nieraz zapytuję sam siebie, czyli spłaciwszy to wszystko potrafiłbym żyć spokojnem życiem dżentelmena.
— Ha! jeżeli się znalazłeś obecnie w tak przykrem położeniu, twoja w tem wina — rzekł Verrière. — Kobiety, gra w karty, kolacyjki, zakłady na wyścigach konnych, żyjesz zaiste zbyt prędko.
— Cóżem ja temu winien? Taka to moja natura. Odzyskam ja może jeszcze to wszystko... Obecnie czarna gwiazda wprawdzie zaświeciła na demną, lecz to się zmieni. Szczęście powróci. Skoro tylko odbiorę kapitały, pojadę do Monaco, nic o tem nie mówiąc nikomu, i wrócę z milionami... zobaczysz.
Nie o to jednak obecnie tu chodzi.
— A o cóż? zapytał Desyignes.
— O rzecz najprostszą, kochany panie. Sukcesja moja nie została jeszcze zlikwidowaną, nie mogąc przeto nic zinkasować, znalazłem się bez grosza i przychodzę cię prosić drogi kuzynie, dodał, zwracając się do bankiera, byś mi udzielił zaliczkę dwadzieścia tysięcy franków na kapitały po matce, jakie masz u siebie. Potrącisz je sobie, skoro mój adwokat przyjedzie regulować z tobą rachunek.
Verrière chciał odpowiedzieć odmownie, Desvignes jednakże nie dozwolił mu przyjść do słowa.
— Dwadzieścia tysięcy franków, — rzekł — panie wicehrabio, z przyjemnością oba wraz z moim wspólnikiem służyć panu niemi będziemy. Racz pan przybyć po nie jutro rano między dziewiątą a dziesiątą godziną.
— Zatem, rzecz postanowiona... Mogę na to z pewnością rachować?
— W zupełności... Nieprawdaż panie Verrière? — Godzę się zawsze we wszystkiem z tobą, mój wspólniku.
— Ach! panowie jesteście dobrymi nad wyraz, — zawołał Jerzy, a potem dodał:
— Jakże się miewa ma czarująca kuzynka, panna Aniela?
— Bardzo dobrze — rzekł bankier.
— Obawiałem się aby ta smutna wiadomość, wstrząsnąwszy nią, nie zaszkodziła jej zdrowiu — mówił Jerzy dalej.
— Jaka wiadomość? — pytał Verrière.
— Wiadomość o nieszczęściu, jakiemu uległ ten biedny Vandame...
— Kto? Vandame? — powtórzył Arnold, zamieniając szybkie spojrzenie z bankierem.
— A! najcięższe ze wszystkich, jakie człowieka spotkać jest wstanie; umarł! — rzekł Jerzy.
— Umarł?!— zawołali razem obaj wspólnicy.
— Jakto... nie wiecie o tem? pytał zdziwiony de Nervey. Chyba nie czytujecie dzienników? Jego nazwisko znajduje się na wczorajszej liście oficerów, którzy padli ofiarą cholery w Marsylii i Tulonie.
— To niepodobna! — zawołał Vérriére.
— Dla czego?
— Ponieważ Vandame, odpłynąwszy przed miesiącem, powinien obecnie znajdować się już w Tonkinie, lub bardzo blisko tegoż.
— Powtarzam, że czytałem jego nazwisko.
— Pomyliłeś się, złudzony podobieństwem nazwiska być może.
— Nie; wyraźnie było publikowanem:
Emil Vandame, porucznik siódmego pułku artyleryj“ Czyż podobna się było omylić? Sądząc że o tem już wiecie, pytałem, czyli wadomość ta nie wywarła złego wgływu na zdrowie mojej kuzynki, która go miała zaślubić?
— Mylisz się... — rzekł Verriére — nigdy nie było mowy, o tem małżeństwie. — Aniela jest narzeczoną mego wspólnika. Wkrótce nastąpią ich zaślubiny.
Desvignes podniósł się z krzesła.
— Racz pan przybyć jutro rano, panie wicehrabio — rzekł, przerywając rozmowę — będziemy się starali zadowolnić twoje żądanie.
Jerzy de Nervey, pożegnawszy obu, wyszedł zdumiony oznajmieniem bliskich zaślubin kuzynki z Arnoldem Desvignes.
— Umarł więc Vandame... umarł! czy podobna? — zawołał Vrriére, skoro drzwi gabinetu zamknęły się za wicehrabią. — Otóż, mój kochany, szczęśliwa wiadomość...
— Tak, jeżeli jest prawdziwą... — odrzekł Desvignes — o czem potrzeba nam się bezzwłocznie upewnić. Czy masz wczorajsze dzienniki?
— Leżą na mojem biurku, weź je i czytaj. Wszakże nie w dziennikach to, sądzę, szukać nam trzeba upewnienia, lecz raczej w ministeryum wojny.
— Masz słuszność, idę tam... Czekaj tu na mnie, moja nieobecność nie potrwa długo.
To mówiąc, Desvignes wziął kapelusz i wyszedł, a napotkawszy fiakra, wsiadł weń, jadąc do ministeryum, gdzie udał się do specyalnego biura objaśnień.
Dano mu tam następującą odpowiedź:
— Wiadomość ta jest prawdziwą, porucznik Emil Vandame zmarł na cholerę.
— Ależ on powinien już być w Tonkinie... — ozwał się Desvignes.
— Nowy rozkaz, wydany do armii, opóźnił odpłynięcie okrętu i porucznik zachorował w Tulonie.
— Nadesłano panom akt jego zejścia?
— Dotąd nie jeszcze, lecz wkrótce zapewne nadeślą. Nie zachowuj pan sobie w tym razie żadnej nadziei.
Arnold pośpieszył na ulicę Le Pelletier.
— I cóż? — zapytał Verrière, oczekujący aa jego powrót niecierpliwie.
— Cóż... sprawdza się... umarł!...
— Znów mniej o jednego spadkobiercę i to najbardziej dla nas niebezpiecznego!...
— Tak, los nam sprzyja, trzeba z tego korzystać. Powracaj dziś sam do Malnoue, mój wspólniku, mam interesa do załatwienia w Paryżu.
Desvignes w rzeczy samej potrzebował widzieć się z Will Scottem, Trilbym, Agostinim, miał wydać im polecenia, jakie wkrótce poznamy.
Wróciwszy z Malnoue, Verrière wczesnym porankiem nazajutrz zastał już swego wspólnika przy biurku, oczekującego na przybycie Jerzego de Nervey.
— Radbym sam przyjęć wizytę tej smutnej osobistości — rzekł Arnold do bankiera. — Jeżeli masz coś na mieście do załatwienia, korzystaj z tego.
Verrière, nawykły słuchać we wszystkiem swego wspólnika, wziął kapelusz i wyszedł, zabrawszy z sobą niektóre papiery.
W dziesięć minut później ukazał się wicehrabia.
Desvignes podszedł ku niemu z uśmiechem na ustach.
— Do podziwienia punktualność!... — zawołał.
— Zwykła u ludzi, mających odebrać pieniądze — rzekł Jerzy przygasłym głosem.
— Odbierzesz je pan... mógłbyś był nawet odebrać je wczoraj. Jedynie odłożyłem wypłatę do dnia dzisiejszego, ażeby z panem chwilę porozmawiać.
— Jestem na pańskie rozkazy... — rzekł Jerzy.
— Proszę, spocznij pan na tym fotelu.
— Chętnie... mimo, że moje siły pozwoliłyby mi stać jeszcze godzinę.
Mimo tych sił, Jerzy padł raczej na fotel niż usiadł, a jego kości zaszeleściły jak kości szkieletu.
— Kochany wicehrabio — zaczął Desvignes — budzisz we mnie najżywszą, sympatyę, przystąpię więc prosto, otwarcie do celu. Oznajmiając mi o śmierci porucznika Vandame — przyniosłeś mi pan najbardziej pożądaną wiadomość.
— Ha! ha! — zawołał de Nervey z wybuchem ironicznego śmiechu. — Spostrzegłem to, gdy mój wuj powiedział mi o pańskiem bliskiem małżeństwie z moją kuzynką.
— Jak widzę, nic przed bacznością pańską ujść nie jest w stanie.
— To prawda... Jestem obserwatorem, mam umysł niezmiernie subtelny.
— Nie zadziwisz się pan przeto, skoro ci wyznam, że ta śmierć uwalnia, mnie od nader niebezpiecznego rywala. Vandame kochał pannę Anielę, która nie była obojętną na tę jego miłość. Dzieciństwo to, bezwątpienia, było ono jednak ważną dla mnie przeszkodą. Starając się za zezwoleniem ojcowskiem pozyskać względy mej narzeczonej, widziałem jednak, że jej myśl była gdzieindziej. Widziałem, że jest posłuszną woli ojca, ale z niechęcią to czyni, że pójdzie do ołtarza jako ofiara, co mnie trapiło nieskończenie, jako gorąco rozkochanego w pannie Anieli.
— Nie dziwi mnie to bynajmniej. Moja kuzynka jest śliczną, kobietą, czarowną, zachwycającą! Czy ona wie, że Vandame umarł?
— Dotąd nie jeszcze.
— Cios będzie ciężkim dla niej, lecz pańskie interesa zreguluje to w sposób zdumiewający. Pozbyłeś się pan rywala, szczęście ci sprzyja, do kroć piorunów!
— Jestem zadowolonym z takiego obrotu rzeczy, nie kryję, lecz za zbyt kocham pannę Anielę, abym nie cierpiał na myśl, iż ona boleć będzie — rzekł Desvignes. — Chciałbym, ażeby ów cios wymierzonym jej został ręką łagodną, tkliwą, pańską naprzykład...
Jerzy podskoczył w fotelu.
— Co... moją ręką? — zawołał.
— Czemuż pan nie mógłbyś tego uczynić? Mnie niepodobna oznajmić jej o tej śmierci... pan to dobrze pojmujesz. To byłoby okrutnem, wstrętnem z mej strony.
— A gdyby mój wuj?
— Pan Verrière uczyniłby to w sposób brutalny... Nie lubił Vandama. Opór panny Anieli irytował go do najwyższego stopnia i drażnił... Byłoby rzeczą nader prostą i naturalną, ażebyś pan, jako należący do rodziny, nadmienił o tej śmierci swojej kuzynce podczas rozmowy. Jestem pewien, że z najwyższą delikatnością potrafiłbyś to uczynić.
Jerzy de Nervey poszarpywał wąsa w zamyśleniu.
— Dyabelnie ciężka sprawa... — wyszepnął.
— Sprawa, za którą nieskończenie byłbym panu obowiązanym.
— Lecz gdzież sposobność spotkania się z moją kuzynką?
— Wszak odebrałeś pan zaproszenie na wiejską uroczystość, jaką Verrière wydaje w niedzielę w Malnoue?
— Nie, dotąd nie otrzymałem.
— A zatem odbierzesz je pan, ponieważ twoje nazwisko zostało zamieszczonem na liście zaproszonych.
— Ależ mnie, jako noszącemu grubą żałobę, nie wypada uczestniczyć w takiej zabawie...
— Będzie to uroczystość rodzinna, między najbliższymi. Zresztą wieś nie jest gwarliwym punktem, jak miasto. Nikogo nie zadziwi obecność pańska w Malnoue... Uczyń mi pan przysługę, o jaką proszę...
— Dobrze, lecz pod warunkiem...
— Pod jakim?
— Przysługa za przysługę... W miejsce dwudziestu, udziel mi pan trzydzieści tysięcy franków zaliczki.
— Z całego serca... najchętniej. Siądź pan przy mojem biurku i napisz pokwitowanie na trzydzieści tysięcy franków, wszakże nie tytułem zaliczenia, ale pożyczki.
Tu, położywszy arkusz stemplowego papieru przed Jerzym, Arnold podyktował mu pokwitowanie, poczem otworzywszy swą osobistą kasę żelazną, dobył z niej trzy paczki banknotów, każda po dziesięć tysięcy franków i wręczył takowe wicehrabiemu.
— Jesteś pan zacnym człowiekiem — rzekł tenże, wsuwając z zadowoleniem pieniądze do kieszeni. Możesz liczyć na mnie w przyszłą niedzielę w Malnoue. Wszystko, co zechcesz, gotów jestem dla ciebie uczynić.
Tu pożegnawszy się, odszedł.
W kilka chwil potem ukazał się Verrière i na żądanie Arnolda wysłał natychmiast zaproszenie do Jerzego de Nervey.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.