Walka o miliony/Tom VI-ty/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Walka o miliony |
Podtytuł | Powieść w sześciu tomach |
Tom | VI-ty |
Część | trzecia |
Rozdział | II |
Wydawca | Nakładem Księgarni H. Olawskiego |
Data wyd. | 1891 |
Druk | Jana Cotty |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Marchand de diamants |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Loiseau szedł proste do stołu, przy którym siedział Béraud z Will Scottem.
— Oto twa należytość — rzekł, rzucając na blat marmurowy dwa bilety stufrankowe. A teraz, ponieważ ścisłe rachunki tworzą dobrych przyjaciół, powiedz mi, ile za ten czas żądasz procentu?
— Musisz być pijanym, stawiając mi podobne zapytanie? — zawołał Béraud.
— Nie jestem pijanym... mówię to w całą przytomnością umysłu.
— A więc jesteś gburem, prostakiem, zostaw mnie w spokoju.
— No, no, zgoda przedewszystkiem, towarzysze — ozwał się mniemany Burgundczyk. Nie kłóćcież się z sobą o takie głupstwo. Béraud potrzebował pieniędzy, musiał więc upomnieć się o nie. Wychylmy jeszcze po kieliszka zielonej i idźmy razem na obiad.
— Nie będę obiadował z panem Béraud — odrzekł introligator i odszedł, siadając przy oddzielnym stole.
— Minie ta zwada — rzekł z cicha, uśmiechając się Will Scott. — Kiedyindziej będziemy razem obiadowali. Gdzież będę mógł, Pawle, zobaczyć się z tobą w wiadomym interesie, którym od jutra się zajmę?
— Przyjdź do mnie do hotelu... Będę czekał na ciebie co rano, do jedenastej.
— Dobrze, ale czy Loiseau, widząc mnie u ciebie, nie będzie nas miał w podejrzeniu?
— Nie obawiaj się, niebezpieczeństwa nie ma... Mój pokój jest zdała od jego pokoju... Zresztą poróżniliśmy się z sobą, jak widzisz... Jestem wolny, mogę, czynić co mi się podoba...
— Rozumiem.
— Wkrótce więc, do widzenia — rzekł Béraud, ściskając rękę Irlandczyka. I wyszedł z piwiarni.
Loiseau podszedł do Scotta.
— Widzę, iż porzuciłeś mnie dla niego... — zawołał.
— Żartujesz... Znam tak mało tego parafianina.
— Sądzisz więc, że on miał słuszność w tem, co uczynił?
— No... przyznam, że za zbyt szorstko postąpiłeś względem niego.
— To znaczy, że on miał prawo powiedzieć mi to, co powiedział.
— Jakto? — zapytał żywo Will Scott.
— To znaczy, do pioruna, że skoro się znajdę bez grosza, słusznie zrobi, według ciebie, porzucając mnie, jak pakiet brudnej bielizny?... No! nie dam ja mu się długo cieszyć tem, co uczynił... przysięgam! A teraz idźmy na obiad.
Tu wyszli oba.
Nazajutrz Irlandczyk, w ubiorze mieszczanina, wyszedł bardzo rano z domu na bulwarze Szpitala, a minąwszy most Austerlitz, udał się na stacyę przy placu Bastylii, gdzie kupił bilet do Saint-Maur. Przybywszy na oznaczone miejsce, zwrócił się na drogę ku Creteuil, następnie szedł ścieżką obok plantu drogi żelaznej, minął most, rzucony na Marnie, kierując się w stronę wielkiej liczby małych wiejskich domków, zbudowanych na letnie mieszkania. Wszystkie one prawie wraz z umeblowaniem były do wynajęcia każdej chwili. Każdy z tych domków posiadał parter i pierwsze piętro.
Otaczały je ogródki, opasane murem, zacienione staremi drzewami pozostałemi z wyciętego parku.
Z dwunastu domków, w ten sposób zbudowanych, trzy albo cztery zaledwie były zamieszkałe i bardzo oddalone jedne od drugich.
Tutaj to Will Scott postanowił urządzić schronienie, do którego Béraud wprowadziłby potrzebującą odzyskania sił na świeżem powietrzu Wiktorynę.
Oczekiwanie go nie zawiodło.
Za czterysta franków miesięcznie wynajął mały pawilon pośród ogródka, z trzech stron obmurowanego, a z czwartej wychodzącego na brzeg Marny.
Na parterze znajdowała się sypialnia, kuchnia i pokój jadalny, na pierwszem zaś piętrze obszerna sypialnia wraz z gabinetem. Wszystko to było starannie umeblowanem.
Irlandczyk, zapłaciwszy z góry za cały miesiąc, polecił wydać sobie pokwitowanie na imię Pawła Béraud, a zabrawszy klucze od mieszkania, wyjechał do Paryża.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Verrière wraz z Arnoldem Desvignes znajdowali się w gabinecie przy ulicy Le Pelletier.
Arnold, siedząc przy swojem biurku, przeglądał listy, doręczone mu przez wspólnika.
— Masz tam pomiędzy innemi mieszkańców z Villiers, z Emerainville, z Malnoue, Chennevières — rzekł bankier. — Inni po większej części są naszymi klientami z Paryża. Są także wśród nich bankierzy i agenci wekslowi.
— Słowem, kwiat społeczeństwa! — zawołał, śmiejąc się, Desvignes. — A cóż, rozesłałeś zaproszenia? — zapytał po chwili?
— Tak... oznaczyłem bal na nadchodzącą niedzielę.
— Potrzeba, sądzę, abyś w stosownej chwili przedstawił mnie swym gościom, oznajmiając o mojem bliskiem małżeństwie z twą córką.
— Dobrze... chętnie to uczynię.
— Chciej zebrać w jaknajkrótszym czasie wszystkie potrzebne papiery do wygłoszenia zapowiedzi. Oddasz mi je, a ja sam pójdę do mera w Malnoue.
— Chcesz zatem nieodmienne, by tu odbyły się zaślubiny?
— Tak... będziemy na wsi swobodniejszymi. Zresztą przyrzekliśmy to proboszczowi. Na tydzień przed zawarciem małżeństwa podpiszemy kontrakt.
— Ha! skoro tak chcesz... — odparł z wahaniem Verrière. — Lecz czyliż się nie obawiasz?
— Czego?
— By Aniela w ostatnim momencie przy ołtarzu zamiast powiedzieć „tak,“ nie odpowiedziała przeciwnie?
— Bądź spokojnym! — rzekł, uśmiechając się, Desvignes — to moją sprawa. — Sądzisz więc, iż ona wciąż myśli jeszcze o poruczniku Vandame? — dodał po chwili.
— Obawiam się tego... a raczej jestem pewien.
— No! potrafimy złamać jej upór, a to najprostszym w świecie sposobem. Gdzie znika powód, tam znikają następstwa i skutki tegoż... Vandame jest jednym z najbardziej niebezpiecznych dla nas spadkobierców. Jeżeli los wojny nie uwolni nas od niego w jaknajkrótszym czasie, ja zobowiązuję się dopomódz okolicznościom.
— W jaki sposób?
— Niech cię to nie obchodź.... Wiesz, iż nie lubię wtajemniczać drugich w moje zamiary. Niechaj wystarczy ci przekonanie, iż tego dokonam.
Jednocześnie zapukano do drzwi gabinetu. Ukazał się służący z wizytową kartą w ręku, którą podał bankierowi.
Verrière przeczytał głośno: „Wicehrabia Jerzy de Nervey“ i jednocześnie patrzył na swego wspólnika, jak gdyby badając, co ma uczynić.
— Przyjmiemy pana de Nervey... — rzekł Desvignes.
Od śmierci matki wicehrabia znacznie się zmienił.
Przy przerażająco bladem obliczu i oczach głęboko zapadłych, czarny jego ubiór, wisząc na tej wychudłej postaci, nadawał jej pozór jakiegoś widma.
Szedł przygarbiony jak starzec. Ręce mu bezustannie drżały. Kaszel coraz częstszy i bardziej chrypliwy rozdzierał zapadłe jego piersi.
Pozdrowiwszy ukłonem Arnolda, podał rękę Verrièrowi.
— Nie przeszkadzam ci — zapytał — w twoich zajęciach, kuzynie?
— Bynajmniej... Rozmawiałem władnie z moim, wspólnikiem, panem Arnoldem Desvignes, jakiego, zdaje mi się, nie znasz dotąd jeszcze, a którego mam honor ci przedstawić.
Obaj mężczyźni ukłonili się sobie nawzajem.
— Przybywasz zapewne w celu uregulowania spadkowego rachunku? — pytał bankier dalej.
— Tak właśnie...
— Możemy go załatwić zanim notaryusz nadeśle nam zawiadomienie o objęciu przez ciebie sukcesy!.
— To dobrze... lecz chciałbym przedewszystkiem wiedzieć ogólna cyfrę pieniędzy, jaką panowie macie w swem ręku, cyfrę majątku niegdyś mej matki, a obecnie do mnie należącego.
— Natychmiast załatwić to możemy. Rachunek jest przygotowanym — rzekł Desvignes, biorąc leżące przed nim papiery. — Posiadamy w naszej kasie sumę niegdyś pańskiej matki, a obecnie panu przypadającą, dwieście tysięcy franków.
— Dwieście tysięcy franków? — powtórzył Jerzy z osłupieniem. — Ależ znalazłem w papierach mej matki twoje pokwitowanie, bankierze, na odbiór pięciuset tysięcy franków.
— Do tego pokwitowania, jakie pan odnalazłeś — rzekł Arnold — musi być dołączonem objaśnienie o umieszczeniu kapitałów pańskiej matki w pewnem przedsiębiorstwie przemysłowem.
— Tak... dwieście osiemdziesiąt tysięcy franków, przynoszących sześć od sta, umieszczonemi zostały w kopalniach belgijskich marmurów.
— Spekulacya ta, świetnie się zrazu przedstawiająca — odparł Verrière — źle poszła w dalszym ciągu. — Straciłem na niej olbrzymie sumy, powyższe kopalnie są w likwidacyi, a pasywa znacznie przewyższają aktywa.
— Lecz jeśli tak — zawołał wicehrabia z przerażeniem — Pzostanę kompletnie zrujnowanym!
— Co mówisz? — zawołał Verrière — pozostaje ci u nas dwieście tysięcy franków, jest to piękny grosz! Prócz tego wiem, że twoja matka posiadała kapitały, wynoszące setki tysięcy franków, nie licząc pałacu przy ulicy Miromesnil i gruntów znacznej wartości w pobliżu Chartres. Nie uskarżaj się więc kochany... jesteś dość jeszcze bogatym. Mocno żałuję straty pieniędzy, umieszczonych w kopalniach belgijskich marmurów, lecz stało się to za upoważnieniem twej matki. Niewszystkie przedsiębiorstwa pomyślnie iść mogą, a na tem, upewniam cię, stokroć razy więcej straciłem od ciebie.