Walka o miliony/Tom VI-ty/I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Walka o miliony
Podtytuł Powieść w sześciu tomach
Tom VI-ty
Część trzecia
Rozdział I
Wydawca Nakładem Księgarni H. Olawskiego
Data wyd. 1891
Druk Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Marchand de diamants
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron


I.

Wiliam Scott, wszedłszy za Pawłem Béraud na salę św. Klary, zatrzymał się dla porozmawiania z infirmerką, którą, wypytywał o szczegóły choroby Wiktoryny, zwracając zdała uwagę na gęsta i rozmowę tejże z Pawłem.
Przybycie Irlandczyka do szpitała miało na celu spełnienie rozkazu Arnolda Desvignes, który chciał ściśle być powiadomionym o stanie zdrowia żony introligatora.
Po otrzymaniu objaśnień, Will Scott opuścił salę św. Klary i wyszedł ze szpitala.
Béraud, przejęty do głębi świeżo doznanem wzruszeniem, szedł przed nim z opuszczoną głową, nie wiedząc sam prawie gdzie idzie.
— Ona wyzdrowieje... — mówił do siebie. — Choroba nie pozbawiła ją jej piękności. Kilka dni czasu jeszcze, a ta kobieta zabłyśnie całym czarem dawnej urody. Nie spodziewałem się, na honor, by mnie przyjęła tak dobrze. Zdawała się być głęboko wzruszoną mojemi odwiedzinami... Zmusiła mnie do odejścia, to prawda, wszakże mi powrócić nie zabroniła... Widoczna, iż mniej mnie nienawidzi... Przyjdzie do tego, że mnie ukocha... Ach! gdybym mógł ją odebrać z tego szpitala... zaprowadzić do jakiego ustronnego domku, gdziebym nie szczędził dla niej najtkliwszych starań, pojęłaby wtedy może całą moc mojej miłości, a taka miłość łatwo się udziela! Na to jednakże trzeba pieniędzy, których obecnie nie posiadam... Pożyczyłem dwieście franków Eugeniuszowi Loiseau. A! gdyby mi je oddał... Gdybym przynajmniej otrzymać mógł gdzie jakie zajęcie... Och! ten Verrière... ten stary oszust, przyodziewający się szatą moralności! Jakiejże doświadczyłbym rozkoszy, mogąc ma karku nakręcić, a następnie czerpać w jego kasie żelaznej. Nieszczęściem, uskutecznić się to nie da! Pójdę zobaczyć się z Eugeniuszem, sprzedał swoje umeblowanie, może z tych pieniędzy będzie mi mógł coś oddać.
To mówiąc zwrócił się na ulicą l’Ecole-de-Médicine i wszedł do wiadomej wódczarni.
Scott już tam przybył.
Mąż Wiktoryny grał w karty z dwoma mężczyznami, oszukującymi go od rana. Mimo, iż los mu nie sprzyjał, nie podejrzywając ich, stawiał i grał dalej.
— Szczęście powróci... — myślał sobie.
Przybycie mniemanego Burgundczyka położyło koniec tej partyi opłakanej. Loiseau przegrał pięćdziesiąt franków.
— Dosyć na dzisiaj.. — rzekł do swych partnerów — jutro dacie mi rewanż... a uprzedzam, iż dobrze będziecie się musieli trzymać!
Podniósłszy się z krzesła, podszedł do Irlandczyka.
W tej właśnie chwili ukazał się we drzwiach Béraud.
Na widok mniemanego Burgundczyka twarz jego rozpogodziła się.
— Ach! myślałem, żeś się pan przeniósł w inną stronę miasta, zapomniawszy o swych przyjaciołach — zawołał, podając mu rękę.
— Wypadła mi podróż nieprzewidziana — odrzekł Scott — lecz otóż wróciłem.
— Tem więcej mnie to cieszy, iż chciałem cię prosić o pewną przysługę.
— Najchętniej zadość uczynię twemu żądaniu, jeżeli to będzie w mej mocy — odparł Irlandczyk. — Powiesz mi, o co chodzi, wszakże przedtem wypić nam ceś wypada.
Przyniesiono trzy kieliszki absyntu.
— Jakże... znalazłeś robotę? — pytał Paweł introligatora.
— Chodziłem... starałem się...
— I cóż?
— Nigdzie nic znaleźć nie mogę... Odprawiają mnie, śpiewając jedną piosenkę.
— To źle... ponieważ chciałem ci o czemś przypomnieć.
— O czem takiem?
— O dwustu frankach... ty wiesz? Trafia mi się zajęcie, a dla uniknienia podobnego skandalu, jaki mnie spotkał u Verrièra, musiałem podawać zaliczki mym wierzycielom, aby choć przez czas jakiś cicho siedzieli. Pojmujesz więc dobrze.
— Jakto... — wyjąknął zmieszany Loiseau — potrzeba ci więc tych dwustu franków teraz, odrazu?
— Na raz, w całości, niekoniecznie... Radbym je wszakże odebrać w jak najkrótszym czasie. Sprzedałeś swe całe umeblowanie, musiało ci więc coś pozostać z tych pieniędzy... Znasz przecież stare przysłowie: „Zbogaca się, kto płaci swe długi.“
— To dobrze... — mruknął z gniewem introligator; — będę się starał wypłacić ci twoją należność, mógłbyś był jednak zaczekać z upomnieniem, dopóki nie znajdę roboty.
— Czyż moja wina, że zaskoczyło mnie tak kłopotliwe położenie? Weź na rozwagę... Czyliż masz się o co gniewać?
— Jakto... myślicie się wiec różnić o taką drobnostkę? — wtrącił Will Scott.
— Ja się nie gniewam... bynajmniej... — rzekł Loiseau, powstając. — Mimo jednakże, iż oddam ci te dwieście franków, to cię nie ocali. Dobrze, iż wiem teraz, co mam sądzić o tobie. Pójdę do hotelu i przyniosę ci twoje pieniądze.
— Oddasz mi je jutro... Na co masz chodzić po nie natychmiast? — ozwał się Béraud.
— Nie... nie! oddani ci je zaraz... — burknął introligator i wyszedł.
Will Scott promieniał radością. Gdyby był sam układał nawet te rzeczy, nie mógłby ich lepiej ułożyć.
— Wspomniałeś mi pan — rzekł do Pawła po odejściu Eugeniusza, iż chcesz mnie prosić o jakąś przysługę?
— Tak.
— O cóż więc chodzi?
— Podczas twej nieobecności zaszło tu wiele rzeczy nieprzewidzianych.
— Wiem o tem; Loiseau wszystko mi opowiedział. Jego żona jest w szpitalu.
— Widziałem się z nią. Była ciężko chorą... zmieniła się nieco. Mimo to, kocham ją zawsze... kocham więcej niż kiedy...
— O! jak widzę, należysz do łatwo kochliwych — rzekł z uśmiechem Irlandczyk.
— Tak jest... odgadłeś. Gotówbym Paryż podpalić, dla pozyskania kobiety, którą kocham. Wiktoryna cierpi tak moralnie, jak i fizycznie... pobyt w szpitalu przeraża ją. Jeśli pozostanie tam dłużej, umrze... rozumiesz? A ja... ja nie chcę, aby umarła!
— Zatem trzeba ją wyprowadzić ze szpitala... Pomyśl o tem i spróbuj tego dokonać.
— Ba! ażeby myśl tę w czyn wprowadzić, potrzeba mieć na to pugilares, lepiej zaopatrzony od mojego... trzeba posiadać kilkaset franków w gotówce... Dla tego to upomniałem się u Eugenjusza o dziesięć luidorów, jakie, mi jest winien. Chciałbym zawieźć Wiktorynę gdzieś w okolicę Paryża, do małego wiejskiego domeczku, gdzie żyjąc, szczęśliwa w spokoju, wprędce odzyskałaby siły.
— Ha! ha! — zaśmiał się Scott, nie na żarty, jak widzę, zawróciłeś sobie nią głowę.
— Przyznaję... kocham ją do szaleństwa! A zatem mój przyjacielu powiedz... niemógłżebyś mi pożyczyć, choć z pięćset franków? Mam przyobiecane miejsce, nader korzystne miejsce... Zwracałbym ci częściowo, po pięćdziesiąt franków miesięcznie, wraz z procentami.
— O! co do procentów, nie mówmy o tem wcale — zawołał z dumą Will Scott. — Wystarczy mi zadowolenie, iż mogłem ci przyjść z pomocą. Udzielę ci sumę żądaną, lecz przed Eugeniuszem Loiseau ani słowa o tem, jemu nie pożyczyłbym grosza, ponieważ nie ufam mu tyle, co tobie...
— Nie obawiaj się! zachowam tajemnicę.
Scott wyjął z kieszeni pugilares, a dobywszy zeń pięć biletów stufrankowych, położył je na stole przed Pawłem, mówiąc:
— Co zaś do miejscowości w której mógłbyś umieścić Wiktorynę, to przypominasz sobie co ci mówiłem pewnego wieczora przy kolacyj u Bonvalet’a?
— Pamiętam to dobrze!
— Potrzeba więc się dowiedzieć, czyli mały domek mojego znajomego jest jeszcze do rozporządzenia... Zajmę się tem jutro.
— Och! jesteś prawdziwym moim przyjacielem! prawdziwym — zawołał Paweł z uniesieniem, ściskając dłoń Irlandczyka.
— Tak — odrzekł tenże, ponieważ ty mi się podobasz, a Loiseau wstręt we mnie budzi! Zobaczysz, że najdalej za dwa tygodnie on umrze z pijaństwa i nędzy. Nie mówmy o nim już więcej... Tak więc straciłeś miejsce u bankiera Verrière, z przyczyny położenia aresztów na twojej pensyi?
— Tak! jak gdyby nie mógł był ów stary oszust ułożyć się sam z moimi wierzycielami, przeznaczając część jakąś mej pensyj na spłaty. Dwaj owi rozbójnicy (mówię tu o bankierze i jego wspólniku) wyrzucili mnie na bruk, zatrzymując sobie moją miesięczną pensyą, nie pytając, z czego będę żył dalej?
— Verrière jest twoim krewnym...
— Jest nawet moim wujem.
— Ha! to nie do darowania... podobne postąpienie to istotnie zbrodnia!
— Wiem o tem — rzekł Paweł zaciskając zęby. — Powiedziałem mu, że nie pozwolę ujść takiej krzywdzie bezkarnie. Ach! gdybym się nad temi łotrami mógł zemścić!..
— Dla czego nie? Okoliczności nastręczają się z biegiem czasu. Oddać mu możesz wet za wet!
— No! wtedy niech się ma na baczności... Nie oszczędzałbym go wcale!
— Powiedz mi, twój krewny jak słyszałem, posiada ziemską własność w okolicy Sekwany i Marny? — pytał Scott — własność wspaniałą, jakiś zda się zamek z ogrodem w pobliżu wioski Malnoue, gdzie zamieszkuje teraz?
— Tak właśnie... Jeździłem kiedyś do Malnoue... miałem tam przyjaciela kolegę, znam więc ów zamek.
— Verrière jest bogatym... nieprawdaż?
— Ba! ten łotr posiada miliony!
— Nie mało biletów bankowych musi on mieć w zamku przy sobie.
— To pewna! Bankierzy przechowują zwykle w swoich mieszkaniach portfele, wypchane banknotami.
— Według mojego zdania, doskonałem byłoby schwytać jeden z takich potężnych pakietów owemu przeklętemu milionerowi, kiedy wyrzuca na ulicę swych krewnych, aby tam z głodu umarli. A! to byłaby korzyść i zemsta!... Świetna dalibóg, zemsta, jakiej trudno wymarzyć!...
— Ha! gdybym mógł w jakikolwiek, bądź sposób zapłacić mu za moją krzywdę!
— No, no, pomyślimy o tem. A teraz pst! milczenie — dodał, wskazując na wchodzącego Eugenjusza Loiseau. — Ani słowa więcej... Pomówimy o tem w innym czasie i miejscu.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.