Wesele poety
Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Wesele poety | |
Wydawca | nakładem autora | |
Data wyd. | 1942 | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Źródło | skany na Commons | |
| ||
Indeks stron | ||
Posłuchaj nagrania
czytają Gabriela Oberbek, Kamil Dominia i Adrian Wiśniewski |
K. BACZYŃSKI
WESELE POETY
poemat
Ukochanej mojej Basi Krzysztof. dn. 21/I/1942 r. |
Śpiew I.
Co się zdarzy przy drodze — nie wraca
i to co w wieczność odchodzi ginie.
Nie płacz, nie płacz, zawsze pozostaje
urojona podróż po obłokach.
Nie płacz, zawsze jeszcze zostanie
tabun drzew niby masztów ze złota,
jeszcze pragnień w powietrzu śpiewanie,
jeszcze w trawach wędrówka zostanie,
albo grób — z niego jodłą wyfruniesz.
Śpiew II.
Może przeminą gody ludzkie,
gody burzom płomieni podobne,
ale to co w nich ptakiem zostało
pozostało i będzie wołać
jak na drzewie, jak w gałęziach twoich,
które z kory zielonej obedrze
człek lub wiatr żelaznym obojem,
albo nawet mijając je zetrze
jakieś z lodu błękitne powietrze,
ale to co w nim ptakiem zostało
to jest dusza nad prochu ciało.
Śpiew III.
Nie zapomnisz, nie zapomnisz skał,
bo się skałą w tobie zaśpiew stał,
bo gdy kochasz, a kochasz przez przestrzeń
choć tak blisko, żeś się morzem zlał
toś wrysował się ogniem w powietrze
i nie zejdzie, ale będzie trwał
ten korowód w którym coraz inny
malowany na chmurze i wodzie
jakby ty w twoich cieni pochodzie
tak w powietrzu zastygniesz płynny
i choć gwiazdą byś nawet grał
pozostaniesz, nie zapomnisz skał.
Dom poety.
I.
Tam jest zawsze jesień
pod krużgankiem drzew
zbiera złote jabłka
różowawy lew.
Tam jest zawsze zima,
w chmur lodowy łuk
modry łoś unosi
gałąź białych snów.
Tam jest zawsze wiosna
na dymiącą ruń
ptak zielony zrzuca
skrzydła rudych łun.
Tam jest zawsze lato
od zmarszczonych rzek
żółty niedźwiedź zwraca
ryty w miodzie łeb.
II.
Oto dźwierze wiatrem rozwarte naprzestrzał
kute w ciężkim metalu powietrza
ponad nimi dzwony liljowe, nad nimi
drzew korony jak zielone ręce ziemi.
A nad furtą chodzi niby paw
herb w koronie z purpurowych traw.
Wozem, ani karetą tam nie zajedziesz,
bo do dworu nie droga — strumień wiedzie,
po nim złote łabędzie — w ich biegu
sercem spłyniesz — i staniesz na brzegu.
III.
Wtedy będzie jakby knieii płynność
pół zielona, a pół brązowa,
która zwolna pod wzrokiem się rusza
żółtym puchem leżących tam zwierząt.
Więc niedźwiedzie łagodne unoszą
złotą mądrość dojrzałych głów,
więc jelenie, więc wilki i sarny
jakby zioła naprężonych snów, —
porastają lawinami brzegi
i czekają milczącym szeregiem
na twój miękki spokój zapomnienia.
I jak z arką płyną za domem
pod skupionym słońcem wszystkich pór,
a czas przez nie przepływa i szronem
stygnie zwolna na ich wiecznym śnie.
IV.
Dom jest jasny, zbudowany z blasku
jak powietrza bańka, która w więcierz
księżycowym rybakom uwięzła
i ma ściany jakby z roślin i światła
i z jeziora pułap, czy zwierciadła,
które gwiazdy odbijając wróży
do muzyki podobne i róży.
V.
Tam się wiedzie miłość wszechstworzeniu
jak łodyga różowego zioła,
która rośnie w takim zamyśleniu,
że podobna jest sklepieniu kościoła
w stylu ptaków, a te wkoło licząc
krople głosu — są harfą słowiczą.
Otwarcie.
Już wiał wiatr trzy razy, a zatem
most zwodzony zieleni opada
i w wierzeje przechodzą kwiaty,
sny i ludzie, zwierzęta i łuny,
a nad nimi ptaki ciche wieją
jak w milczeniu zamknięte nadzieją.
O witajcie! kapele cykad
grzmią w powietrzu kując kopuły,
noc w girlandy ustrojona dzwoni,
a na przedzie wśród zielonych koni
widzę dzban niosącego Wodnika.
Za nim smoki purpurowe suną,
na nich ludzie, którym Pismo mówi,
Kiedy tysiączne ominiesz zaklęcie
na okrutnym smoku jeździć będziesz.
Powitanie.
Gdzie on? wszyscy pytają i dzwonią
w złote jabłka pod kwitnącą jabłonią.
Gdzie on? w trawy naprężonej lutnie
uderzają zdziwieni i smutni.
Gdzie on? wszyscy ręce w zdumieniu
wznieśli nagle nad otwartą ziemią:
Ni w kolebce tam siedział, ni w grobie
ni to dziecko, ni elf, ni człowiek,
a rączkami uderzał w grzechotkę,
w której zwolna z lękiem rozpoznali
czarnych niebios swiecącą emalję,
na niej morza się łoskot przewalał
i zmarszczonych lądów biała fala.
A on siedział i do siebie gwarzył
do narcyza podobny z twarzy.
Nad nim panna. Ach tej nie wypowiem
coś jak liści szum i fali ciało
i jak życie niezamknięte w słowie
więc gdy wszystko nagle zawołało:
Gdzie on? — rzekła ręce splatając miłośnie
"jeszcze mały" zawołali: "Cóż się stało?"
"nic, do nocy, do wesela — urośnie!"
Uczta.
Wej! upili się, a setnie, upili
dziw, że gwiazd na szklanych kręgach nie pobili.
W jednym dzbanie był zielono biały
mus lodowców, które już dojrzały,
w drugim dzbanie glinianym podali
sok różowy z krwi i korali,
w trzecim noc napoły z mlekiem zmieszaną.
Wej! upili się, a wstali, aż rano.
Taniec.
I.
Pod muzyką świat zamknięty
brzęczy tak
po jeziorze jak po strunie,
czy po lipie, czy po łunie
ciągnie złota dłoń, czy ptak.
Drzewom śpiew — pod drzew zadumę
wodny ton
ptaki śnią, czy we śnie niesie
modry jeleń tan po lesie
w koła łąk.
Ulatują lutnie — na nich
lilje gam, lilje gwiazd
i cieniami w złocie grając,
lądy, drzewa wymijają
brzeg płomieni — żółty las.
II.
Unosiły się jelenie i sarny
wiały lotem migotliwym i sennym
zanosiło grzybami i ptakiem
na zielonych polan uciszenie,
aż wiatr począł wznosić szkliste dłonie
i rozgrzane kształty zwolna studzić
więc stawały niedźwiedzie i konie
i łasice zastygały zwolna,
aż stanęły i w posągi żywe
zamieniły się, a rude sliwy
obrzucały ich w stygnący czas
ulewami niedojrzałych gwiazd.
Noc.
Szyby deszczu zamknęły noc
rozdzielając światło i świat
śpiewał jeszcze jakiś obłok przelotny
i mijały ulewy lat.
Niebo rosło tylko. Jeszcze mniejszy
w trzaskających burzach magnetycznych
tulił ciepło wiolinowych ramion
i obłoki nalewał w policzki.
I tak nadzy w pierwotny czas
zasypiali zatuleni w futro
podpalonych gwiazdami niedźwiedzi
i wiewiórek łuskających lata
jak orzechy z zielonej miedzi
i kołysząc się w ziemi kolebie
wyrastając z niej i w siebie rosnąc
obudzili się w ptasim niebie
w które lilją wywiedli się prosto.
Śpiew końcowy.
Ciała, które przechodzą czym są?
czym to przemijanie nie wiesz
ziemia podobna kataklicznym snom
odbita przezroczyście w niebie.
Ani w tym strumieniu przeminie,
ani w ludach które przejdą w czas
jak piasek w starożytnych klepsydrach.
Ani wiatr, ani cień tak ogarnie
ich wianie nieustanne płaszczyzn.
Pozostanie, zawsze pozostanie
odbicie w niebie, czy w chmurze,
a chmury spadając — powrócą,
a niebo wznosząc się — spadnie
choćby deszczem, a w każdej kropli
pozostanie maleńki obraz.
Rozpoczęte 17 stycznia 1942 r. Krzysztof Baczyński.
Ukończone 18 stycznia 1942 r.