<<< Dane tekstu >>>
Autor Tadeusz Boy-Żeleński
Tytuł Więcej ciepła!
Pochodzenie Pijane dziecko we mgle
Wydawca Instytut Wydawniczy „Biblioteka Polska”
Data wyd. 1928
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



WIĘCEJ CIEPŁA!

Kiedym się niedawno zwierzył, że dostałem od Monopolu spirytusowego dwadzieścia flaszek „potrójnie oczyszczonej“ za to, że pochwaliłem myśl założenia bibljotek, niejeden (wiem o tem) zgorszył się. Nie wiem tylko czem: czy tem że dostałem, czy żem napisał. Otóż, przyznaję się, że ogłosiłem to umyślnie. Chciałem przełamać lody między artystami a społeczeństwem; chciałem wskazać, że pisarzowi można dawać drobne podarki, tak jak miłej kobiecie daje się bombonierkę albo sznur pereł. Nie o tę wódkę chodzi, ale o serce. Kiedy raz wspomniałem w feljetonie, że szukam jakiejś książki, i otrzymałem tego samego dnia kilka telefonów z propozycją pożyczenia mi jej, bardziej mnie to ucieszyło niż niejedna pochlebna recenzja.
Bo naogół brak jest u nas tego cieplejszego osobistego stosunku. Kiedy Jean Moreas zachorował i rozeszło się po Paryżu że poeta lubi kwiaty, pokój jego tak zawalono kwiatami, że trzeba je było wynosić koszami na podwórze. A u nas? Kiedy człowiek zachoruje, prędzej doczekałby się recydywy niż bukiecika fijołków. A czy słyszano kiedy, aby ktoś swego ulubionego pisarza umieścił w testamencie z jakimś legacikiem? Nigdy. Poprostu ludzie nie wiedzą że to można; boją się czy to wypada. Ależ owszem.
Ten bezpośredni stosunek między publicznością a pisarzem nie jest niczem niewłaściwem; przeciwnie, to jest przyrodzony stan literatury. Dawniej poeta śpiewał swoje poematy w komnacie pełnej rycerzy i dam; dostawał co się zdarzy; czasem puhar szlachetnego wina, czasem pierścień z djamentem, czasem folwarczek w dzierżawę lub na własność. Jeszcze w osiemnastym wieku, pani Geoffrin (jeżeli się nie mylę) dawała „swoim filozofom“ na Nowy Rok po parze aksamitnych spodni, dla zastąpienia tych, „które wysiedzieli, rozmawiając w jej salonie“. A ci obdarowani, to byli potentaci myśli, europejskie sławy, Diderot, d’Alembert!
A dziesięcina? Czyż nie był piękny obyczaj posyłania kapłanowi dziesiątej części wszelkich płodów ziemi? Dziś rola kapłanów jest w państwie uregulowana, dziesięcina stała się przeżytkiem, możnaby ją przenieść na kapłanów sztuki, których pozycja tak daleką jest od regularności. Bijecie wieprza, poślijcie ulubionemu autorowi kiełbasę; przędziecie wełnę, poślijcie sztuczkę szewiotu na garnitur. To dodaje pisarzowi wiary w siebie, ochoty do pracy. Dotąd pamiętam kochanemu Gustawowi Zmigryderowi śliczną koszulkę z „crépe georgette“, koloru tango, którą mi raz przysłał wraz z wiązanką storczyków. Owego wieczora napisałem jeden ze swoich piękniejszych utworów: Gustaw Zmigryder jest jego współtwórcą.
Mam wrażenie, że ogół publiczności bardzo fałszywie rozumie swój stosunek do książki i pisarza. W naszem zmechanizowanem, bezdusznem społeczeństwie odbywa się to tak. Pisarz przynosi księgarzowi książkę i dostaje wynagrodzenie za czas, który strawił na jej pisanie. Czasem (rzadko) dostaje gotówkę, częściej weksle, czasem czek bez pokrycia (i to się zdarza). Księgarz bierze na siebie trud rozprzedania książki między publiczność, dajmy na to po pięć złotych. Gość płacący te pięć złotych płaci za co? Płaci za druk, za papier, za fatygę księgarza; płaci wreszcie za tych parę godzin zabitego czasu, które mu książka daje. A jeśli mu da coś więcej? Jeśli mu da chwilę prawdziwej rozkoszy? Jeśli mu rozjaśni w głowie? Jeśli zaważy na jego życiu? Czy i to zapłacił owemi pięciu złotemi? Nie, po stokroć nie! I on sam czuje że nie; czuje się dłużnikiem autora tej książki, chciałby się wobec niego wypłacić, a nie wie jak; żenuje się. Trzeba go ośmielić, trzeba mu pokazać drogę. Więc, kiedy bije wieprza, niech etc.
I jeszcze jedno przyszło mi na myśl. Pisarz pisze — dajmy na to — przeciętnie pięć godzin na dobę. Odkłada pióro, bo jest zmęczony; ale czy przestał być sobą? Nie. Co robi przez pozostałych dziewiętnaście godzin? Promieniuje. Paruje swoją indywidualność wszystkiemi porami, uśmiechem, błyskiem oczu, głosem, dotykiem, rozmową. Jest źródłem światła, ciepła, energji twórczej: tylko ją chwytać, starczyłoby jej na rozświecenie życia iluż ludziom! Pytam, co — znowuż w naszem zmechanizowanem społeczeństwie — co się z tą nieoszacowaną energją dzieje? Marnuje się. Niema dziś zamków, niema dworu, niema salonów, niema rozmowy. Świat podzielił się na cechy. Pisarze żrą się w Związkach zawodowych, kwaszą się w Pen-clubach. Na ostatnią pociechę zostaje im kawiarnia, znów w swojem kółku. Schodzą się codzień ci sami, znają się na wylot, umieją się na pamięć. Augury. Nie chce się im mówić, nie chce się im słuchać. Niema podniety, świeżości. Ileż bogactw marnuje się w ten sposób, któreby mogły iść w społeczeństwo; jak cierpią od tego sami literaci, dotknięci nieświadomie cierpieniem, które możnaby nazwać uremią talentu, wskutek niedostatecznego wydzielania!
Otóż, przyszła mi myśl takiego ogłoszenia:

Poeta X. Y. rozmawia po 50 zł. godzina.
Komplety taniej.

Jestem przekonany, że posypałyby się zgłoszenia masami; że przyjeżdżaliby ludzie umyślnie z prowincji. Pisarz przegadałby przy czarnej kawie tę godzinę, którą i tak musi gdzieś spędzić, z tem miłem uczuciem, że rozmawia z kimś, kto dał dowód że mu na tej rozmowie zależy, że ją ceni, że jej łaknie; z miłem uczuciem że komuś coś daje, że ziarno jego pada na jakąś glebę. A setki ludzi, dla których, poezja, literatura były tylko plikiem zaczernionego papieru, złożywszy swego obola odchodziłyby w zbożnej zadumie, jak ów starożytny greczyn, któremu się ukazał sam Bachus wśród winobrania. Greczyn oszalał; dlaczego? Bo nie mógł się wypłacić, Bachus nie mógł wziąć pięćdziesięciu złotych. Dlatego ta ofiara jest konieczną.
Skrupuły? Pisarz jest człowiekiem — omal nie powiedziałbym mężczyzną — publicznym; skrupuł byłby u niego równie nie na miejscu jak u kobiety zaszczyconej tem godłem. Co do mnie, rzucam tę myśl bezinteresownie: sam nie wziąłbym niżej stu złotych, bo jestem bardzo zajęty. A stu nikt nie da, prawda?






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Tadeusz Boy-Żeleński.