Pijane dziecko we mgle/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Tadeusz Boy-Żeleński
Tytuł Pijane dziecko we mgle
Wydawca Instytut Wydawniczy „Biblioteka Polska”
Data wyd. 1928
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
BOY-ŻELEŃSKI
PIJANE DZIECKO
WE MGLE
WARSZAWA
NAKŁADEM INSTYTUTU WYDAWNICZEGO „BIBLIOTEKA POLSKA“




Drukiem Zakładów Graficznych
„Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy








PIERWSZA WÓDKA.

Nie wiem czy to jest przeczucie że mam umrzeć młodo, ale czuję wzmożoną potrzebę udzielania się publiczności. Misterjum śmierci i życia. Jest coś seksualnego w tej żądzy oddawania się największą powierzchnią, w tej kombinacji wstydliwości i bezwstydu. Coraz częściej oblega mnie przeszłość, przeżywam ją jakgdyby na nowo. To jest, właściwie, przeszłość... muszę się przyznać, że ja wogóle nie bardzo wierzę w rzeczywistość świata. Przeszłość, teraźniejszość... używam tych słów przez rutynę, ale naprawdę są dla mnie pozbawione sensu. Fiume, jak mówi wielki Dymsza. Sen! Kartezjuszowe „myślę więc jestem“ przerobiłbym na „śnię więc jestem“. Myśl, to jest tylko wzmocnione marzenie, coś jak wiśniówka wzmocniona rumem.
Czemu wiśniówka i czemu rumem? Bo właśnie tam zawiodły mnie dziś wspomnienia: „moja pierwsza wódka“ brzmi tytuł. Byłem tedy dzieckiem dwunastoletniem, trzecioklasistą. Byłem naogół grzecznym chłopcem, dość surowo chowanym, uczyłem się dobrze. Ale miałem jedną właściwość, która mi została: byłem błazen. Muszę powiedzieć, że cieszyłem się u profesorów dużą bezkarnością, podobną tej jakiej zażywały błazny na dworach królów: musi ta instytucja tkwić w potrzebach człowieka, jako ludzka korektura dogmatu, władzy. Czasem przebrałem miarę, wówczas spadały na mnie represje w formie mniej lub więcej dotkliwej. Jednego razu, gospodarz klasy, nie mogąc sobie dać ze mną rady, przeniósł mnie za karę do ostatniej ławki. O Boże! to było tak, jakby p. Mirę Zimińską za nieostrożną jazdę automobilem wsadzić do kryminału z podpalaczami i gwałcicielami. Ładnieby ją poprawili! Ta ostatnia ławka była zamieszkała przez recydywistów, chciałem powiedzieć repetentów, chłopów niemal pod wąsem, których bał się niejeden młodszy profesor. Z pewnym niepokojem zająłem miejsce w tej ławce, o wiele za wysokiej dla mnie, tak że nogi dyndały mi w powietrzu. Obserwowałem z pod oka moich sąsiadów, bojąc się tak strasznych nieraz w szkole prześladowań. Gdzież tam, przyjęli malca serdecznie, stałem się ich ulubieńcem. Szeroko otwierałem oczy, siedząc w tej ławce; był to dla mnie świat z bajki; działy się tam rzeczy, o którychbym nawet nie przypuścił że istnieją. Był to jeszcze system ławek na całą szerokość klasy, ostatnia ławka była zatem niedostępna, nawet wzrok profesora niebardzo mógł tam sięgnąć. Co się tam działo! Na godzinie religji i polskiego, a często i na innych, draby rżnęły w karty, w scyzoryk, organizowali biuro loterji, aby wyłudzać pieniądze z naiwnych. Jeden był w pozaszkolnych godzinach pomocnikiem klakiera, przynosił — o zgrozo! — fotografje aktorek, handlował kontramarkami na galerję po parę groszy. O dziwkach mówili tak, jak sam Antoni Beaupré za swoich dobrych czasów. Dla mnie, naiwnego wówczas jak nowonarodzone dziecko, były to, powtarzam, nowe światy. Garnąłem się też do tych patrjarchów, robiłem im zadania, podpowiadałem im jak rutynowany sufler, za co odwdzięczali mi się jak umieli, dzieląc się ze mną — doświadczeniem. Byłem jak ów ptaszek — nie pamiętam nazwiska — który mieszka w paszczy krokodyla i wykała mu zęby. Idealna symbioza.
Po jakimś czasie, profesor, widząc tę komitywę, nabrał wątpliwości co do celowości swojej metody pedagogicznej: przesadził mnie zpowrotem do pierwszej ławki. Ale węzły były zadzierzgnięte, już zasmakowałem w tem wytrawnem towarzystwie, już mi się wydawały mdłe zabawy malców. Na pauzie składałem tam wizyty, na godzinach pobłażliwych lub roztargnionych profesorów udawałem, że nie wiem o zmianie i wracałem do ostatniej ławy. Jednego dnia draby umówiły się ze mną na wieczór poza szkołą.
Pamiętam ten wieczór — jak przez mgłę. Bo w istocie — była to późna jesień czy zima — mgła była tak gęsta, że możnaby ją, jak to mówią, jak ser krajać. Kraków miewa londyńskie mgły, zwłaszcza wówczas, gdy był fatalnie oświecony naftą. Dreptałem przy moich kompanach po linji A — B, przeszliśmy ją kilka razy zaglądając, jak każe obyczaj, w oczy szwaczkom, wreszcie skręciliśmy w ulicę Szpitalną. Towarzysze moi zatrzymali się przed sklepem, koło którego przechodziłem nieraz, ale nigdy mi nie przyszło na myśl, że tam się wchodzi. Na szyldzie widniał napis: E. Bochnak, handel wódek i rosolisów. Co to jest rosolis, do dziś dnia nie wiedziałem; zaglądam w tej chwili do słownika Arcta, pisze że „słodka wódka pachnąca“. W takim razie musiały tam rosolisy mieć stosunkowo słabszy odbyt, bo bardzo tam nie pachniało... Był to szynk podrzędnej klasy, dorożkarski, z blaszaną ladą, z wyziewami spirytusu. Nie bez bicia serca znalazłem się w tej mordowni, gdzie twarze wydały mi się straszne. Nie wiedziałem jeszcze, że pijacy to dobrzy ludzie. Czy zresztą pijacy? Z pewnością był tam ten i ów pracowity ojciec rodziny, który wszedł poprostu na kieliszek dla rozgrzewki, ale wyglądało to groźnie, zwłaszcza oglądane nieśmiałemi oczyma dziecka. Właśnie jakiś dorożkarz w bundzie komenderował: „Ociec z matką“. Naleli mu z dwóch flaszek. Za chwilę nowy gość: „Kwaśna z mocną“. Znowuż naleli mu z dwóch flaszek. Utkwiło mi w pamięci, że napoje były przeważnie kombinowane, jakgdyby w przeczuciu dzisiejszych koktajlów. Raz nalali z jednej flaszki, mimo skomplikowanego zamówienia: „szpagatówka w kratkę“. Potem, zczasem, poznałem tam inny trunek, przeznaczony na wyszukane libacje; nazywał się knikebein, złożony z kunsztownie nalanych warstw kolorowych wódek (czy rosolisów?), które nie mieszają się z sobą, ale tworzą tęczowe obręcze, a na wierzch daje się żółtko od jajka. Znakomite na wymioty. Ale to poznałem dopiero później. Narazie, zakrztusiłem się solennie przy pierwszym „ojcu z matką“, drugi poszedł gładziej; jakich wrażeń doznawałem nie podejmuję się zanalizować; sądzę że przeważało uczucie męskiej dumy. Po jakimś czasie przestałem być obcy, śmiałem się, błaznowałem, czułem się jak w szkole. Ale zrobiło się późno, bałem się powrotu do domu, wybiegłem. Mgła wydała mi się jeszcze gęstsza. Na powietrzu uczułem, jak bardzo mi się w głowie kręci. Latarnie naftowe miały tęczowe koła, ludzie przesuwali się jak cienie. Biegłem z bijącem sercem przez tę mgłę.
I kiedy to wspominam, kiedym oczyma duszy oglądał tego szkraba pędzącego przez ulice, uczepił mi się natrętny frazes. Pamiętacie Cieplarnie Maeterlincka i ich dziwne wyliczania: „muzyka trąb pod oknami nieuleczalnych... zapach eteru w lesie“... etc. Wymyśliło mi się nowe: „pijane dziecko we mgle...“ To brzmi dosyć maeterlinkowsko, prawda? I przyszła mi oto myśl, czy to nie jest motto mojego życia... Gdyby mnie ktoś spytał w tej chwili czem jestem, odpowiedziałbym szeptem: „Pijane dziecko we mgle...“
Ach!
Rozczuliłem się nad sobą.






NEKROLOG RYMU.
Juljanowi Tuwimowi
z podziwem i przyjaźnią.

Przeglądając stary rocznik krakowskiego Życia, natrafiłem przypadkiem na taką odpowiedź od redakcji:
„P. W. Krewiczowi. — Na miłość boską! Jak pan rymuje! Ciemny — jesienny. Życiem — Niczem. Lepiej być dobrym szewcem, niż lichym wierszorobem“.
I również przypadkowo wziąłem w rękę świeży numer Skamandra. Czytam piękny wiersz Tuwima. „Zawrotu — przedmiotów“... „Dookolnym — wolni“... Tuż obok, inny znów poeta rymuje pod pachą i piachy, nurza i róże, ukośny — niegłośne, kieszeni — na ziemi, etc.
Pogrążyło mnie to w filozoficznej zadumie. Jakto! Byłażby wrażliwość na słowo rzeczą tak dalece opartą na umowie, że te same rymy — nazwijmy je „assonansem“ — które budzą wrażenie harmonji dziś, przed trzydziestu laty wyrywały okrzyk wstrętu i pogardy? Zatem, gdyby Tuwim zjawił się przed trzydziestu laty i przesłał redakcji najpostępowszego wówczas pisma literackiego bodaj swój najlepszy wiersz, odesłanoby go do szewca, a on, jako skromny młody człowiek, byłby może, z jakąż szkodą dla poezji, usłuchał? Idźmy dalej: wśród ówczesnych szewców, stolarzy, urzędników państwowych iluż może zaprzepaściło się Tuwimów, odepchniętych przez redakcje? Straszna wizja!
Kwestja w istocie jest skomplikowana. Udział konwencji w odczuwaniu estetycznem istnieje niewątpliwie; ale jest to zagadnienie zbyt obszerne, aby je tutaj nawet pobieżnie poruszać. Co do losu Tuwima przed trzydziestu laty, po namyśle uspokoiłem się. Jestem pewien, że tak samo jak dziś zwycięsko operuje delikatnym assonansem, tak samo wówczas umiałby zabłysnąć brylantowym rymem, którym zresztą i dzisiaj nierzadko się bawi. Co więcej, gotów jestem uwierzyć, że ów p. Krewicz rzeczywiście był fuszerem i że nie stała się szkoda, jeśli go odgoniono od poezji, jako że w istocie już potem nic o nim nie było słychać. Ale jest tutaj inna rzecz, która mnie interesuje. Oto faktem jest, że, w ciągu ostatnich kilku lat, spełniła się bezkrwawa ale wielka rewolucja literacka, na którą może za mało zwraca się uwagi: mianowicie rym, który, od czasu Jana Kochanowskiego (u Reja spotykamy jeszcze sporo naiwnych assonansów), przez cztery wieki niepodzielnie panował w poezji, nagle runął z piedestału; że doskonałość czy poprawność rymu przestała być sprawdzianem talentu poety (rymotwórcy, mówiono dawniej), a przynajmniej, że dawne prawidła ustąpiły nowym, dotąd zgoła niesformułowanym. Przypadkowo (czy nieprzypadkowo?) zeszło się to z momentem, gdy padały w gruzy monarchje, korony, rządy, dlatego może nie wywołał ten fakt zbytniego poruszenia. Ale czy doprawdy rzecz jest tak błaha, że nie warta nawet dyskusji?
Rym interesował mnie zawsze bardzo. Z jednej strony drażniła mnie w liryce tyranja rymu i jego ograniczoność, w tym sensie, że gdy ktoś — choćby sam Słowacki — użył słowa człowiek, w kilka wierszy dalej musiało być powiek (innego rymu nie ma!); kiedy na dworze była jesień, musiało być uniesień; kiedy był kamień, musiało być omamień; kiedy był płomień, musiało być oszołomień, etc. Ten konwencjonalizm był może jedną z przyczyn, dla których młodzi zuchwalcy wyłamali się z tyranji rymu wogóle. Z drugiej strony interesowało mnie bardzo znaczenie rymu w mechanizmie humoru; efekty żartu, ciętości, jakie osiąga się zapomocą ostrości lub niespodzianki — byle naturalnie użytej — rymu. Interesowała mnie autonomja, inteligencja rymu, który nieraz, zdawałoby się, lepiej i wcześniej od autora wie co autor chce powiedzieć; rymu który staje się ostrym punktem dla napięcia elektryczności. Dam taki przykład z osobistego przeżycia, bo tylko w ten sposób można te rzeczy wiedzieć. Kiedy mianowicie zacząłem pisać wierszyki i piosenki, wszystko było mi w tem rzemiośle nowe, wszystko mnie bawiło. Szedłem naprzykład ulicą i nagle przyszło mi na myśl, że słowo bordo rymuje się z mordą. Około tego niewinnego odkrycia skrystalizowała się sama przez się strofka, tak jakby wyjęta z jakiegoś wiersza: wytężyłem uwagę, aby niejako odczytać w sobie samym resztę strofek do których ta środkowa należała; w ten sposób raczej „odczytałem w sobie“ niż wymyśliłem wierszyk p. t. Litanja do matrony polskiej, który przecież robi wrażenie jakby został napisany od początku do końca ze świadomą myślą i intencją. Na tem drobnem doświadczeniu — i wielu podobnych — zaobserwowałem to, co możnaby nazwać „mistyką rymu“.
Innym razem naprzykład przyszło mi na myśl, że bigos rymuje się z kallipygos: a prawie natychmiast z tem odkryciem znalazłem dla tego rymu zastosowanie w bezmyślnie i automatycznie skleconej strofce: „dalej, żwawo, młodzi durnie, odgrzewajcie stary bigos, na tatrzańskie właźcie turnie, śpiewać Wenus Kallipygos“. Była to wyraźnie jakaś środkowa strofka wierszyka, który z pewnością istniał już w tej chwili we mnie bez mojej świadomości; przez lenistwo czy z innego powodu zaniedbałem go w swoim czasie odczytać, czyli napisać; gdyby był napisany, robiłby z pewnością wrażenie programowej satyry na pewną ówczesną szkółkę poetycką, a przecież pochodzenie tego wiersza byłoby nie myślowe ale fonetyczne.
Jeżeli piszę tu te rzeczy, to dlatego, że taka autopsja wydaje mi się dość ciekawym przyczynkiem do poznania mechanizmu pisarskiego. Stosunek treści do formy, świadomości do podświadomego, pozostaje głęboką tajemnicą nietylko w dziełach wielkich natchnień, ale i w najmniejszym drobiazgu.
Zabawne jest, że zbliżyłem się jeszcze z rymem wówczas, gdy właściwie przestałem pisać wiersze. Było to w czasie wojny, w najciemniejszym jej okresie. Zamknięty w baraku Stacji Opatrunkowej, siedziałem całe dni nad przekładami ulubionych autorów francuskich, ale w tej przykrej atmosferze przychodziły momenty przygnębienia, apatji, kiedy nic się nie chciało robić. W jesienne dni, kiedy deszcz bębnił, przechadzałem się nieraz po długiej drewnianej galerji. I wówczas zauważyłem ciekawy objaw skretynienia wojennego: oblegały mnie mianowicie rymy, oderwane od wszelkiego sensu, poprostu jako natrętne wrażenia dźwiękowe. Zacząłem je notować, aby się ich pozbywać; to był jedyny sposób. Kiedyś znalazłem mój zeszycik z owych czasów (proszę się nie wyśmiewać, w papierach po Asnyku znaleziono podobny) gdzie są zanotowane całemi setkami te obsesje rymowe; wyjmuję na chybił trafił: ależ-talerz, zając-nieprzymierzając, mądrze-skądże, kozak-sztrozak, kierat-nierad, pazdur-as-dur, zdobycz-Drohobycz, agat-szpagat, arbus-garbus, obostrz-proboszcz, sklęsnę-pince-nez, Janusz-zanurz-a nuż, szczupak-ciupag, biskup-wyskub, amen-cyklamen, majonez-baroness, połóg-samouk, Ałach-wałach, odczyn-ciotczyn, matczyn-Hradczyn, dokąd-sześciokąt, bandaż-ile pan dasz, szezląg-nie zląkł, whisky-niski, cielak-archipelag, rubież-dłubiesz, walczyk-Australczyk, Artus-obdartus, etc. etc. Najprostsze słowa zaczęły mi się rozkładać chemicznie na rymy, np.: w Odessie, wessie, weź się, nieś się, nie ssie, gdzieś się, samo przez się, etc.
Od czasu do czasu przychodziły okresy wojny, w których dawało się słyszeć, że „fortecznych“ lekarzy mają przerzucić na włoski front, co bardzo mi się nie uśmiechało; zdawało się, że nie warto zaczynać jakiejś roboty serjo; wówczas godzinami całemi leżałem na łóżku i ogłupiałem się kombinując rymy. Wkońcu korona owego skretynienia: tyle narosło mi „fiszek“, że przyszło mi do głowy ułożyć z nich kompletny Słownik rymów. Słowniki takie istnieją we wszystkich językach; nie stworzą oczywiście poetów, ale podnoszą kulturę grafomanów, a są miłą zabawką dla ludzi interesujących się fonetyczną chemją języka. Jestem zresztą przekonany, że i dla prawdziwego poety przeglądanie takiego słownika mogłoby stać się ożywczą podnietą i że taki np. rym jak owad-kilowatt mógłby go rozmarzyć rozpięciem swojej asocjacji. Sporządziłem sobie kajety i zacząłem układać słownik, postępując alfabetycznie, oczywiście wedle alfabetu rymów, np. rym „cudnie i południe“ przypada pod literę u, itd. Robota ta — w pauzach między innemi — szła raz wolniej raz intensywniej, wedle politycznego i strategicznego stanu Europy. Byłem może w jej połowie, kiedy wojna się skończyła; odrazu cisnąłem moje kajety (a była ich cała paka) w kąt. Byłbym ładnie wyglądał, gdybym doprowadził dzieło do końca; byłbym tak wyglądał, jak ów wspomniany gdzieś przeze mnie ekonomista, który w r. 1918 wydał grube dzieło o przyszłej polityce celnej Wielkiej Austrji. Bo równocześnie z Austrją rozsypało się w gruzy królestwo rymów; a rozbrojenie ich przyszło równie lekko, co zdejmowanie „bączków“ z czapek austrjackim generałom. Od tego czasu zapomniałem o moim Słowniku rymów zupełnie; przypomniałem sobie o nim ze śmiechem, czytając ową „odpowiedź od redakcji“, zacytowaną na początku. Mimo to, uważam, że detronizacja rymu, jak na jego czterowiekową służbę, odbyła się u nas zanadto bez oporu, że w każdym razie należał mu się bodaj nekrolog. Może go kto napisze?







NASZA CYGANERJA.

W powodzi artykułów o Stanisławie Przybyszewskim, — wpadło mi w rękę w jednem z pism wspomnienie o zmarłym i jego epoce, bo wszak Przybyszewski to cała epoka! Jest tam mowa o latach „cyganerji“ krakowskiej, o domu Przybyszewskich, o Paonie. I, między innemi, czytam:
„Znalazł się nawet dziwny człowiek, ot, zwyczajny pozornie restaurator, Turliński, naprzeciw teatru miejskiego, którego lokal stał się przybytkiem sztabu Przybyszewskiego. Malarze ozdobili go ściennemi pysznościami, wśród nich Pawiem (po francusku paon), stąd całą firmę zwano „pod pawiem“. Zamiłowanie do braci po piórze przypłacił z czasem Turliński bankructwem...
Znam tę legendę, kursowała już przed laty bezmała trzydziestu. Wiąże się z nią nawet następujący znamienny epizod: usłyszawszy, iż krążą opowiastki, że malarze malują u Turlińskiego obrazki na ścianach, ale nie płacą za to co zjedzą i wypiją, Wyspiański, który był w rzeczach pieniężnych i wogóle życiowych niesłychanie skrupulatny, tak się zirytował, że wszedł na krzesło i przedarł wielki karton, na którym malował coś na ścianę Paonu. Karton później sklejono, ale już go nie dokończył. Karton znajdował się potem w zbiorach Turlińskiego, przedstawia sylena goniącego za nimfami.
Otóż gospodarstwo Turlińskiego znałem lepiej niż ktokolwiek, jako że żadne namiętności nie były mi wówczas obce. Wiem też doskonale, jak i czemu „Turul“ zbankrutował. Gospodarstwo było trójpolowe. Restauracja na górze, najmodniejsza wówczas w Krakowie; dalej kawiarnia na dole, gdzie gromadzili się chudeusze, z Paonem, który zajmował mały pokoik i stanowił rodzaj zamkniętego klubu (o paonie powiem jeszcze gdzieindziej[1], bo i na ten temat wiele czyta się rzeczy opacznych); i wreszcie, w tylnych pokojach, szpelunka, gdzie kwitły gry hazardowe: bak i ferbel, cudowna gra, o całe niebo wyższa od pokera, specjalność małopolska. Otóż Turliński zbankrutował dlatego, że:
1. grywał we własnym lokalu namiętnie w hazard, zaniedbując interes;
2. stracił znaczne sumy na pozłacanej młodzieży szampitrującej „na górze“, której przez szacunek nie śmiał odmówić kredytu.
Jedyną natomiast czynną pozycją w jego bilansie była kawiarnia, gdzie kredyt nie istniał (pomiędzy właścicielem a gośćmi istniał czynnik pośredni: t. zw. „płatniczy“, najstarszy kelner odpowiedzialny za kasę, i jeżeli udzielający drobnego kredytu, to na własny rachunek i — zysk) najczynniejszą zaś pozycją był niewątpliwie ów „paon“, który glorją swą rozsławiał firmę kawiarni i ściągał jej klijentelę z całej Polski.
Kiedy zaś „Turul“ szczęśliwie po krótkich cierpieniach zbankrutował, zostały mu dwie rzeczy:
1. ta właśnie reputacja „artystyczna“, ta firma, dzięki której mógł otworzyć nową kawiarnię we Lwowie,
2. kolekcja obrazów, do której przyszedł gratis, która przyczyniła się do jego lwowskiej renomy, i za którą ofiarowywano mu zresztą pokaźną sumkę.
Tak więc zbankrutował na czem innem, poratowała go zaś w niedoli, jak widzimy, sztuka.
Taki jest prawdziwy bilans tego „dziwnego“ jakoby człowieka, który był nietylko pozornie, ale i w rzeczywistości „zwyczajnym restauratorem“, zresztą sympatycznym, i natyle sprytnym, że umiał ocenić handlową wartość obozu, który artyści rozbili w jego murach.
Niema zresztą nic upartszego, niż pewne konwenanse myślenia. Tak naprzykład, w licznych nekrologach po niedawnej śmierci Jana Michalika czytałem uparty frazes, w którym nazywano go „polskim Ragueneau“ (pasztetnik wsławiony przez Rostanda w Cyranie de Bergerac). Otóż, Michalik był zacny człowiek, ale różnica między nim a Ragueneau była ta, że Ragueneau pisał wiersze i żywił poetów, gdy przeciwnie Michalika jeżeli nie żywili, to bogacili artyści. Obrawszy sobie na siedzibę jego lokal będący w pobliżu Szkoły Sztuk pięknych, byli jego stałymi gośćmi, wprowadzili tam swoje zabawy, które ściągnęły tłumy innych gości, rozsławili jego „Jamę“ na całą Polskę, podnieśli ogromnie jej wartość handlową, ozdobili ściany malowidłami i konceptami, zostawili, po pańsku, wiszące na nich obrazki (samego Wojtkiewicza z dziesięć sztuk!) etc. Dzięki temu Michalik sprzedał swój lokal za znaczną wówczas sumę, i do dziś dnia ta tradycja artystyczna stanowi cenny kapitał handlowy dla jego następców. To są prezenty, jakie artyści zostawiają w lokalach, do których raczą zachodzić na wódkę; nietylko nie są przyczyną bankructwa, ale przeciwnie źródłem bogactwa. Płacą jak każdy inny, a kiedy odchodzą, zostawiają wspaniały napiwek w formie dzieł sztuk i legendy.
Wogóle do bajek wartoby zaliczyć lekkomyślność artystów, życie kosztem burżujów, etc. Oczywiście, zdarzają się różne typy; nie byłby niczem dziwnem nieporządek życiowy u ludzi, którzy żyją niejako w innym wymiarze, których i praca i dochody są niestałe, którzy sami wciąż padają ofiarą niesłowności, wyzysku i szalbierstwa przedsiębiorców, żywiących się na ich dziele. Z artystów, których znalem osobiście, nieskończenie większy procent przypada na ludzi idealnie rzetelnych w sprawach materjalnych, a sumiennych aż do pedantyzmu w rzeczach zawodowych. Cyganerja, to raczej „ogon“ sztuki, ci, którzy przeważnie nie tworzą, a tylko przybierają kostjum artystów i korzystają z ich przywilejów. Bardzo rozumnie mówi o tych rzeczach sam Murger, mimo że jego Cyganerja jest główną sprawczynią podań o artystach; ta Cyganerja wciąż jeszcze odgrzewana u nas przez ostatnich (na papierze zresztą) mohikanów fałszywej bohemy.
Ale fakt najciekawszy może, to pewna jakby zamiana ról, objaw — ukujmy termin naukowy — „zamiennego mimicry“. Artyści tak długo żyją z „filistrami“, że przejęli wiele ich zalet, a naodwrót — pewne właściwości ich samych udzieliły się tamtym. Poprostu zamiana. Nawet zewnętrznie. Nieraz widywało się na ulicach Warszawy wielkiego pisarza ze swoim wydawcą. Otóż ktoby ich nie znał, byłby przekonany, że ten wygolony mężczyzna, prosty w stroju i w mowie, o jasnym i ścisłym sposobie wyrażania się, to jest przedsiębiorczy wydawca; tamten zaś drugi, o długich włosach, „chrystusowej“ masce i mistycznych oczach, to jest wielki poeta; tymczasem było odwrotnie... I trzeba to powiedzieć na chwałę księgarzy, że wychowali nas literatów na wcale solidnych ludzi. Ale że nic w naturze nie ginie, więc cała bujna natura artystów przeszła w nich, w księgarzy. Tam są typy, tam jest cały Murger, nawet z Muzettą i Mimi! To są przemiłe urwisy, nieodpowiedzialne, lekkomyślne, roztrzepane, kochliwe. Pięć razy zbankrutować, schować się za „nadzór sądowy“ i pokazać język wierzycielom-artystom, wystawić czek bez pokrycia i pękać ze śmiechu z miny literata, gdy zgłosi się naiwnie do banku, podczas gdy jego wydawca biesiaduje ze śliczną kobietką, czyż to nie są rozdziały z nieśmiertelnego Murgera? A to są ich figle. Ale ktoby się gniewał na tych lubych wisusów! To jest dziś nasza cyganerja.




HANDEL MYŚLAMI NAPOLEONA.

Wydano niedawno Myśli Napoleona zebrane przez Balzaka. Jest to przedruk z pierwodruku, który stal się białym krukiem bibljofilów. Jest to zarazem — jak zaznacza wydawca — akt restytucji, zwrot wielkiemu pisarzowi tego co było jego własnością, owocem wielu lat starań i umiłowania, a z czego musiał się wyzuć na rzecz ambitnego dorobkiewicza. Bo tytuł pierwszego wydania tych myśli opiewał: „Myśli Napoleona I-go, zebrane przez J. L. Gaudy-syna“. Niejaki p. Gaudy, zbogacony fabrykant trykotażów, zostawszy merem okręgu Paryża, marzył o uwieńczeniu karjery krzyżem Legji Honorowej, do której jednak brakło mu tytułów. Równocześnie Balzac, wówczas na szczycie europejskiej sławy, ale rujnowany przez dawne długi, przez lichwiarzy, przez bezprawne przedruki jego dzieł, przeciw czemu wówczas pisarz był bez obrony, wciąż walczył z brakiem pieniędzy; potrzebował ich aby sobie kupić chwilowy bodaj spokój i móc tworzyć. W jaki sposób te dwie potrzeby skombinowały się i porozumiały, niewiadomo; dość, że pan Gaudy kupił poprostu od wielkiego pisarza ów zbiór myśli Napoleona wraz z prawem wydania go pod własnem nazwiskiem; również podpisał bezwstydnie przedmowę do tych Myśli pióra Balzaka, oraz dedykację, jaką — o ironio! — Balzac skierował jego imieniem do antypatycznego sobie króla Ludwika-Filipa. Gaudy-syn otrzymał upragniony krzyż Legji, Balzac zgarnął pieniądze i zapomniał zapewne w gorączce tworzenia o tym incydencie, z którego — jak ze wszystkich wydarzeń w swem życiu — spowiada się w liście do pani Hańskiej. Oto ustęp z tego listu, pisanego do Wierzchowni i datowanego z Jardies, 10 października 1838:
„Od siedemnastu lat blisko, ilekroć czytałem książkę gdzie była mowa o Napoleonie i trafiłem na jakąś uderzającą i nową myśl wypowiedzianą przez niego, wpisywałem ją natychmiast do gospodarskiej książki stale leżącej na mojem biurku na owej innej książce, którą pani zna, która będzie należała do pani — niestety może niedługo! — a w której zapisuję moje tematy i pomysły.
„W rozpaczliwej chwili (co było przed kilku dniami) znalazłszy się bez grosza, zajrzałem ile tam jest tych myśli. Było ich blisko pięćset, razem najpiękniejsza książka epoki, wydanie „Maksym, i myśli Napoleona“. Sprzedałem tę pracę ex-kupczykowi, który jest grubą rybą w swoim okręgu i który chce mieć krzyż Legji, i dostanie go, skoro zadedykuje tę książkę Ludwikowi Filipowi.
„Książka ukaże się niebawem. Niech ją pani sobie sprowadzi. Będzie pani miała jedną z najpiękniejszych rzeczy naszych czasów: myśl, duszę tego wielkiego człowieka, schwycone po wielu trudach przez pani wiernego mużyka, Honorjusza de Balzac. Nic mnie tak nie ubawiło, jak myśl sprokurowania krzyża Legji temu handlarzowi flaneli, który może znajdzie łaskę w oczach Waszej Łaskawości dzięki swemu patronażowi biura dobroczynności. Napoleon przyniesie mi cztery tysiące franków a flanelarz zarobi może sto tysięcy. Tak mi brak zaufania do siebie, że nie chciałem sam puścić się na ten interes. Niechże flanelarz ma chwałę i zysk. Pozna pani rękę swego sługi w dedykacji Ludwikowi Filipowi. „Niechaj cień Napoleona mi to przebaczy“.
A oto dedykacja, którą pisząc, Balzac musiał śmiać się swoim rabelesowskim śmiechem:
Najjaśniejszy Panie!
Nagrodą o jakiej marzył autor, było móc zadedykować tę pracę Waszej Królewskiej Mości.
Tobie, Najjaśniejszy Panie, należy się ten testament genjusza, który pragnął absolutnej władzy aby dać tryumf Francji; czyż tobie nie zawdzięczamy tryumfów — Europa nam ich zazdrości! — zdobytych uczciwą i obywatelską myślą, której brak jest tym Maksymom, zbyt często dyktowanym koniecznością i zawsze błyskających szpadą żołnierza? Ty jeden też, Najjaśniejszy Panie, będziesz mógł kiedyś pomnożyć ten skarbiec, nie zadawszy gwałtu wolności“.

Zbiorek tych Myśli, łączący na zawsze nazwiska dwóch genjuszów i jednego pończosznika, jest tedy bardzo ciekawym dokumentem literackim. Ale, kiedy go przeglądałem, uderzyło mnie coś więcej. Myśli Napoleona, traktujące o wojnach, rewolucjach, sztuce rządzenia, psychologji ludów, ogłoszone kilkanaście lat temu, byłyby w istocie dla nas najwyżej ciekawostką literacką: otóż dziś, przeciwnie, uderzającą jest ich żywotność i aktualność. Dlatego pozwalam sobie przytoczyć tutaj garść z nich:
Rewolucja, to przekonanie, które znajdzie sobie bagnety.
Młodzi ludzie robią rewolucję, którą starcy przygotowali.
Zbrodnie zbiorowe nie obciążają nikogo.
Bez sprawiedliwości, są tylko ciemięzcy i ofiary, niema zaś nigdy sprawiedliwości w czasie rewolucji.
Wojny Rewolucji dały szlachectwo narodowi francuskiemu.
Większość uczuć wspiera się na tradycji.
Najmniej wolnym człowiekiem jest człowiek partji.
Nie będzie nigdy rewolucji społecznej bez terroru.
Ambicja władania duszami jest najsilniejszą z namiętności.
Każda godzina stracona w młodości jest jedną więcej szansą nieszczęścia na starość.
Niedola jest akuszerką geniuszu.
Silne dusze odtrącają rozkosz, jak żeglarze unikają raf.
Niema siły bez zręczności.
W ciasnej sferze działania wielki człowiek jest mąciwodą.
Szlachta byłaby wyżyła, gdyby więcej myślała o gałęziach niż o korzeniach.
Człowiek bez odwagi i dzielności — to rzecz.
Najbrutalniejsze uczynki mniej zużywają serce niż abstrakcje: żołnierze lepsi są niż adwokaci.
Miłość, to głupstwo robione we dwoje.
Zuchwalstwo tyleż razy wygrywa co przegrywa: szanse są dla niego w życiu równe.
Wyższość Mahometa leży w tem, że stworzył religję obchodząc się bez piekła.
Są tylko dwa kraje, Wschód i Zachód; dwa ludy, Wschodu i Zachodu.
Istnieje tyle praw, że nikt nie jest bezpieczny od szubienicy.
Nie stworzono niczego inaczej niż szablą.
Najwyżej wznosi się człowiek, kiedy nie wie dokąd idzie.
Powiedzieć skąd idę, kto jestem, dokąd idę, to jest ponad moje pojęcie, a przecież to wszystko jest.
Największym mówcą świata jest sukces.
Ten kto ocala ojczyznę, nie gwałci żadnego prawa.
Najlepszy żołnierz to nietyle ten, który się bije, ile ten który maszeruje.
Nie szuka się epoletów na polu bitwy, kiedy je można znaleźć w przedpokoju.
Wojna to loterja, w której narody powinny ryzykować jedynie małe stawki.
Niema ludzi, kórzyby się rozumieli lepiej niż żołnierze i księża.
Wódz musi być szarlatanem.
Istnieją jedynie dwa rodzaje planów wojennych, dobre i złe; dobre chybiają prawie zawsze wskutek nieprzewidzianych okoliczności, które dają często wygraną złym.
Ten, kto nie widzi suchem okiem pola bitwy, traci wielu ludzi niepotrzebnie.
Nazwa i forma rządu nie znaczą nic, byle obywatele byli równi co do praw i byle sprawiedliwość była dobrze wykonywana.
Uzurpator miał zbyt wielu panów, aby nie zacząć od absolutyzmu.
Król musi być jaknajmniej podobny do człowieka.
Sejm jest dobry, aby uzyskać od ludu to, czego król nie może od niego żądać.
Koniecznem jest, aby rząd tuż po wielkiej rewolucji był twardy.
Nie lubię, gdy ktoś okazuje pogardę śmierci; umieć znieść to co nieuniknione, oto rzecz.
W zastosowaniu praw trzeba umieć obliczać imponderabilia.
Tron, to tylko deska obita aksamitem.
Aby lud był wolny, trzeba aby podwładni byli mędrcami a rządzący bogami.
Spiskowcy, którzy się łączą aby strząsnąć tyranję, zaczynają od tego że poddają się tyranji swego wodza.
Zakonnicy byliby najlepszym organem nauczania, gdyby się mogli wyrzec swego zagranicznego władcy.
Niema idealizmu, któryby nie miał osadu realności.
Dzienniki należałoby zredukować do małych afiszów.
Wielcy pisarze to gaduły otoczone szacunkiem.
Ciekawą byłaby książka, w którejby nie było kłamstw.
Nie da się nic zrobić z filozofa.
Wszyscy chcą aby rządzący byli sprawiedliwi, a nikt nie jest sprawiedliwy dla nich.
Władca powinien przebaczać winy, a nigdy ich nie zapominać.
Postawcie hultaja na świeczniku, a będzie postępował jak porządny człowiek.
Słowo cnota polityczna to nonsens.
W polityce niedorzeczność nie jest przeszkodą.
Trzeba usunąć tych, których niema już czem nagradzać.
Bywają w polityce sytuacje, z których można się wydobyć jedynie błędem.
Wojna nieunikniona jest zawsze sprawiedliwa.
Policja więcej wymyśla niż odkrywa.
Małżeństwo nie wypływa z natury.
Jedyne zwycięstwo wobec miłości to ucieczka.
Interes jest kluczem jedynie do pospolitych uczynków.
Jak nie być dobrym, kiedy się może wszystko?
Nie należy ani krępować ani ścigać przywar nieszkodliwych.
Niema możebnych praw wobec pieniądza.
Trzeba rozumieć słabości ludzkie i raczej poddawać się im niż je zwalczać.
Dyplomacja, to policja w paradnym kostjumie.
Niejedna wysoko urodzona dama wyda plebejuszowi swoje ciało a nie zdradzi mu sekretów arystokracji; toteż ludzie z towarzystwa to jedyni możliwi ambasadorowie.
Nakładać zbyt twarde warunki, znaczy zwalniać od ich wykonania.
Handel łączy ludzi; wszystko co ich łączy, sprzymierza ich; handel jest zasadniczo szkodliwy dla władzy.
Istnieją katastrofy w których dobro ludu wymaga skazania niewinnego.
Wszystko, co się nie opiera na ścisłych zasadach fizyki i matematyki, należy wygnać z rozumu.
Dobry filozof jest lichym obywatelem.
Kiedy się panuje, powinno się rządzić głową, nigdy sercem.
Sposobem usunięcia połowy procesów, byłoby płacić adwokatom jedynie za wygrane sprawy; ale nie mogłem przeprowadzić tej idei w Radzie Stanu.
Niema nic trudniejszego niż zdecydować się.
Rewolucja musi się nauczyć nic nie przewidywać.
Kradzież nie istnieje, za wszystko się płaci.
Ze szczerym sprzymierzeńcem Francja byłaby panią świata.
Przesąd, to spadek po mądrych ludziach danej epoki na rzecz głupców przyszłości.
Co się tyczy teorji, zawsze trzeba sobie zachować prawo śmiania się nazajutrz ze swoich wczorajszych poglądów.




Czytając te myśli, ostre, jasne i świszczące jak błysk szabli, zrodzone nie przy biurku ale w gorączce czynów, rozumiemy pasję, z jaką Balzac je zbierał, przebierał, katalogował. Mniej zapewne było z niemi do twarzy p. Gaudy-synowi. Ale dziś żyjemy w epoce, w której, chcąc czy nie chcąc, nawet fabrykanci pończoch łykają powietrze heroizmu. Poświęcam im te myśli Napoleona jako medytacje na czasie.







HOESICK W POEZJI POLSKIEJ.

Tuż przed gwiazdkowym numerem zapytał mnie przez telefon mój redaktor, czy nie znam tekstu jakiego kurdesza. Odpowiedziałem, śmiejąc się, że znam tylko jeden, mianowicie Kurdesz Hösicka, któryśmy śpiewali swego czasu w Zielonym Baloniku. I znów, jako że jestem w tych czasach dziwnie nastrojony na nutę wspomnień, sięgnąłem myślą wstecz, i znów objął mnie wiew przeszłości. Hösick! toż to cała epoka, a raczej kilka epok, przesuwających się kolejno przed memi oczyma! Ale nie mam pretensji ogarnąć tu tych epok, ani też pisać monografji człowieka, który sam ich napisał tyle, słowem być hösickiem Hösicka: przypomnę jedynie to, co znalazłem w starych papierach. Ot, to co historja literatury nazywa „przyczynek“. Hösickiana. Mówię oczywiście o Hösicku Ferdynandzie, nie zaś o Hösicku-symbolu przywiązanym do firmy księgarskiej, tak jak z imienia Cezar powstało słowo cesarz a z Karola król. Jak wiadomo, obecnie nam panującym Hösickiem jest najpłodniejszy z wydawców, sympatyczny p. Marjan Stajnsberg. Ale o nim kiedyś osobno. Wart tego.
„Kurdesz Hösicka“ wiąże się z historją polskiego salonu literackiego. Do obrzędów starego Krakowa, owego z przed paru dziesiątków lat, należały „niedziele“ Ludwika Michałowskiego. Gospodarz tych niedziel, człowiek dużego osobistego uroku, zamożny, posiadający piękne zbiory, związany — już samem nazwiskiem — z naszemi świetnemi tradycjami artystycznemi, umiał gromadzić u siebie wszystko niemal co w kraju było wybitnego, a co przesuwało się przez Kraków, który wszędzie był po drodze. Przedstawiciele sztuki, nauki, dobierani z wielką skrupulatnością w swoich najcelniejszych okazach, spotykali się tam na popołudniowej herbacie z reprezentantami rodowej arystokracji, których kwalifikacje duchowe były przesiewane już przez mniej gęste sito. Śmiano się też potrochu z owych „członków dziedzicznych“ i „członków mianowanych“ (na wzór austrjackiej Izby panów) niedzielnego salonu; jednakże, właśnie przez tę kunsztowną miszkulancję, odgrywał on niewątpliwie swoją rolę i był cenną instytucją dawnego Krakowa. Kiedy Ludwik Michałowski umarł, zabrakło jego Niedziel (które znałem zresztą jedynie z opowiadań), nikt zaś nie czuł się powołany do podjęcia tradycji. Podjął ją wreszcie Ferdynand Hösick, niedawno wówczas — było to gdzieś w roku 1906-ym czy 1907-ym — osiadły w Krakowie po dłuższej zeń emigracji, wskrzeszając u siebie popołudniowe Niedziele z całym, ich obrzędem, którego pilnował ściśle staruszek Karol Estreicher, czuwający nad tem, aby każdy gość zapisał się najsamprzód do księgi pamiątkowej, również śladem Michałowskiego wprowadzonej przez Hösicka.
Jednakże nowy salon nie mógł utrzymać dawnego charakteru. Urodzony w erze powszechnego głosowania, nosił już na sobie jej piętno. „Członków dziedzicznych“ nie stało; cenzus „członków mianowanych“ był znacznie łagodniejszy. Przytem duch czasu uległ wśród tego znamiennej odmianie: puls życia artystycznego opuścił salony i przeniósł się do zadymionej knajpy; artyści stronili od tych nieco sztywnych Niedziel. Wykazywała to z nieubłaganą wiernością księga pamiątkowa, pielęgnowana przez tradycjonalistę Estreichera, ozdobiona na jednej karcie szerokim podpisem Eksc. hr. Stanisława Tarnowskiego, na innej Henryka Sienkiewicza i i., lecz pozatem gromadząca co niedzielę przeważnie podpisy tych samych radców miejskich, adwokatów, lekarzy etc. Salon artystyczno-literacki doznał nieuniknionego losu każdego „Koła artystyczno-literackiego“. Drużyna z „Jamy Michalikowej“ — był to właśnie okres rozkwitu Zielonego Balonika — zajrzała również raz i drugi na owe herbatki, ale nie czuła się na nich swojsko. Gospodarz Niedziel zostawił przed kilkoma laty Kraków cichym, taktownym i uczonym, zastał go rozhukanym, kudłatym i pełnym nieuszanowania. Przeszedł przez Kraków Przybyszewski ze swoją bandą.
I menu owych kulturalnych herbatek opierało się również na obyczajach dawnego Krakowa, pozostawało zaś w rażącej sprzeczności z obyczajami nowego. Weteranom Paonu, Bodegi i Jamy Michalikowej, nawykłym puszczać kolejką potężny t. zw. „dziecinny“ puharek, ta dosłowna herbatka literacka musiała się wydać nieco mdła; gospodarz zaś, nie dość zorjentowany w nowych prądach, nie rozumiał, aby pół litra czystego wyskoku na głowę miało być proporcją niezbędną do otworzenia nowoczesnego salonu literackiego i utrzymaniu go na wysokości zadań. Toteż rozgoryczeni cyganie wyciekali jeden po drugim z „salonu“ do knajpy, złorzecząc niesłusznie zacnemu domowi i przypisując względom oszczędności to, co było jedynie zasadniczem nieporozumieniem dwóch epok. I tak urodził się sklecony wspólnie w wesołej kompanji Kurdesz Hösicka, będący trawestacją staropolskiego kurdesza „Każ podać wina, gospodarzu miły...“ chętnie śpiewanego przy okazjach przez Włodzia Tetmajera.
Oto ów Kurdesz:

Każ dać herbaty, gospodarzu miły,
Bogdaj się twoje niedziele święciły,
Osłódź ją cukrem, wychyl razem z nami
Kurdesz, kurdesz nad kurdeszami!


Flaszka po winie, syfon i trzy placki,
Wiwat najnowszy salon literacki,
Tam duchy naczczo obcują z duchami —
Kurdesz, kurdesz nad kurdeszami!

Wspomnijmy przodków szlaki wiekopomne;
Precz filiżanki, naczynia ułomne,
Precz filiżanki, pijmy imbrykami,
Kurdesz, kurdesz nad kurdeszami!

(Ta strofka specjalnie do hr. Stanisława Tarnowskiego:)
Ty, ekscelencjo, najstarszy z nas wiekiem,
Pomnij, herrrbata jest dla starców mlekiem;
Dolej śmietanki, zażywaj kroplami —
Kurdesz, kurdesz nad kurdeszami!

A ty, o stróżu, coś został lokajem,
Pomnij, że Polska jest północnym krajem,
Zapal więc w piecu, ogrzejesz się z nami —
Kurdesz, kurdesz nad kurdeszami!

A jeśli węgli zbyt wysoka cena,
Podpal „Słowackim“ i dorzuć „Szopena“,
My „Tarnowskiego“ dołożymy sami —
Kurdesz, kurdesz nad kurdeszami!

Na tacy wreszcie wnosi coś służąca;
Gość łyka ślinkę i sąsiada trąca:
To — pamiątkowa księga z podpisami!!
Hösick, Hösick nad Hösickami!


Śpiewało się czasem tego bluźnierczego kurdesza u Michalika, wynagradzając sobie koniaczkiem ową nazbyt herbacianą djetę salonu. Dziś to już przeszłość jakże dawna! Zamiłowany badacz epok literatury p. Ferdynand Hösick, nie weźmie mi chyba za złe, że ją przypomniałem. Zwłaszcza, że dzisiaj ja piję herbatę, a on koniak...







TRZĘSAWISKO.

W ostatnich tygodniach znowu jesteśmy świadkami istnej krucjaty, prowadzonej na łamach wielu pism przeciw okropnościom przekładów. Pani Marja Dąbrowska oświetla czeluści Bibljoteki Laureatów Nobla; p. Parandowski jeszcze leje łzy nad zmasakrowaną Panią Bowary i innemi swemi ulubionemi książkami. Czy potrzeba tu dodać ową słynną „kulę z halabardy w żołądku“, która niedawno znalazła się w przekładzie mistrza stylu, Prospera Mérimée? Możnaby tę listę mnożyć bez końca, ale z jakim skutkiem? Sam p. Parandowski opatrzył swój artykulik smętnym tytułem Groch o ścianę. Istotnie kwestja przekładów, to jeden z najciemniejszych punktów naszej kultury literackiej: kompromituje ona w równym stopniu wydawców, tych handlarzy żywym towarem ducha, tłómaczów-zbrodniarzy, lekkomyślność krytyki i wreszcie apatję publiczności. Wyznaję jednak, że mniej winię tu wydawców, niż się to czyni zazwyczaj. (Nie mówię o pokątnych wydawcach śmieci). Nie jest rolą wydawcy ocena i kontrola przekładów; zazwyczaj polega w tem na jakimś autorytecie, skoro ten autorytet zawodzi, cóż pocznie? Rzecz bowiem w tem, że zło sięga głębiej niżby się przypuszczało, a przekonywam się o tem przy każdej sposobności.
Powszechnie zwracają uwagę na szkodę, jaką wyrządza zły przekład jakiegoś arcydzieła literatury, i to nietylko bezpośrednio, ale i przez to, że zamyka nieraz na dziesiątki lat możność wydania nowego przekładu tej samej książki. Mam w biurku od wielu lat przekład O miłości Stendhala i nie mogę znaleźć nań wydawcy[2], ponieważ w r. 1905 ukazał się polski przekład tego utworu. „To już było“, odpowiadają mi. Czy naprawdę „było“? Miałem sposobność skontrolować ów istniejący przekład i przekonać się, że to jest jedna z największych potworności (a to dużo powiedziane!), jakie w tym zakresie posiadamy. Może wręcz największa, ze względu na charakter utworu. Przy najgorszym przekładzie powieści zawsze zostanie z niej coś, bodaj treść, bodaj fabuła, coś co daje choć grube o niej pojęcie; ale co zostanie z książki dzierganej z aforyzmów, spostrzeżeń, subtelnych rozróżnień, przełożonych w sposób będący dokumentem elementarnej nieznajomości francuzczyzny i niedołężnego władania własnym językiem? Absolutnie nic, brednia.
Chcecie przykładów? Dam kilka najprostszych, pierwszych z brzegu: proscrire tłómaczone jest zalecać, zamiast zabraniać; recréer les moeurs du sérail — złagodzić obyczaje, zamiast wskrzesić obyczaje; la fermeté d’une femme qui résiste à son amour — śmiałość kobiety, która upiera się przy swojej miłości, zamiast stałość kobiety, która opiera się swojej miłości, l’amour naît et s’éteint — miłość rodzi się i rozszerza, zamiast miłość rodzi się i gaśnie, — czyli wszystko wręcz przeciwnie! Toucher son amie, — znaczy dla tłumacza: dotykać swojej przyjaciółki, zamiast wzruszyć swoją przyjaciółkę. Avec une extrême jalousie, tłumaczy: razem z krańcową zazdrością, zamiast: bardzo troskliwie, etc. Diner la veille (jeść obiad poprzedniego dnia) przełożone jest „spożyć u kogoś wigilję“. Świeczniki są różowe, ponieważ tłumaczowi coś świta, że vermeil znaczy ciemno-czerwony, nie wie zaś, że vermeil (rzeczownik) znaczy pozłacane srebro. Philosophe obscur (nieznany) przełożone jest filozof posępny. Zakreślałem na moim egzemplarzu każdy nonsens, każdy fałsz; egzemplarz jest cały poliniowany: na każdej stronicy jest ich kilkanaście!
Stendhal rozwija naprzykład tezę, że mężczyźni winni są ciemnoty kobiet, że świadomie i dla własnej wygody je w niej utrzymują. „Un sot de trente ans se dit en voyant au château d’un de ses amis les jeunes filles de douze: C’est auprès d’elles que je passerai ma vie dans dix ans d’ici“. (Trzydziestoletni głupiec powiada sobie, widząc w zamku któregoś z przyjaciół dwunastoletnie dziewczęta: To będzie za dziesięć lat moje towarzystwo). To zdanie przełożone jest tak: „Trzydziestoletni głupiec powiada sobie, rozglądając się po zamku jednej z dwunastu córek któregoś ze swoich przyjaciół: Tutaj to spędziłem obok nich dziesięć lat mego życia“... Ile przy takim przekładzie zostaje sensu z uwag Stendhala, łatwo się domyślić.
Powtarzam, mógłbym wzorków tych mnożyć dziesiątkami, ale mi trochę wstyd. Jeszcze bardziej mi wstyd ujawnić nazwiska tłómaczy (obaj już na sądzie boskim!), bo było ich aż dwóch. To nie przygodni partacze, to cenieni „fachówcy“: W. Mitarski i Stanisław Lack. Mitarski, jak dowiedziałem się o tem niedawno od p. Borowego, w zupełnie podobny sposób „przyswajał“ nam literaturę angielską, był bowiem uniwersalny... Co zaś do Lacka, ten młodo zmarły pisarz miał swoją zaszczytną legendę, która, przy skontrolowaniu, obawiam się tego, okaże się legendą... Zarówno ten przerażający nieuctwem i niesumiennością przekład i jak i poprzedzające go „słowo wstępne“ do książki Stendhala budzą to podejrzenie. A oto jak tworzą się u nas i utrwala ją legendy, później powtarzane z ust do ust bez kontroli: W. Feldman, w swojej Historji Literatury, pisze o Lacku, że był „wykształcony na estetyce francuskiej“. Miły Boże! Dużo mógł z niej zrozumieć ten nieborak, nie rozumiejący bez błędu najprostszego francuskiego zdania! Ale co o tem mógł wiedzieć W. Feldman? Ot, miele się puste słowa bez treści.
Lack był „cudownem dzieckiem“ Młodej Polski. Ten kształcący się namiętnie i bezładnie samouk, piszący stylem przysłowiowo zawiłym i ciemnym, kaleka skazany na wczesną śmierć i tem samem budzący pełną współczucia sympatję, darzony przyjaźnią Przybyszewskiego i Wyspiańskiego, cieszył się znacznym autorytetem, niekontrolowanym w owej dość bezkrytycznej epoce pangenjalności. Pamiętam, jak z uznaniem opowiadano wówczas, że po dwutygodniowej (!) nauce norweskiego przełożył dla Życia Dziennik Uwodziciela. Czy tak jak tego Stendhala? Obawiam się...
Na końcu przedmowy Lacka czytamy kilka wierszy dość charakterystycznych. Pisze on:

Pracy przekładania, podjętej przypadkowo na zamówienie wydawcy, należało się uzasadnienie inne jak samo zamówienie. Może się te słowa wstępne takiem uzasadnieniem okażą. Przekładu dokonano na podstawie zasady podziału pracy, nie zaś współpracownictwa. Część przełożył p. Mitarski, część niżej podpisany. Potem starano się szorstkości i różnice usunąć.

To wyznanie jest w swej naiwności przerażające! Więc te potworności, te nonsensy, przeszły przez dwie ręce: jeden kontrolował brednie drugiego i nie znalazł nic do roboty, poza mniemanem „usunięciem szorstkości“!
I jeszcze jedną czerpiemy tu cenną wiadomość. To nie — jak zwykle bywa — tłumacz głodomór lub entuzjasta przełożył utwór i szukał dla niego wydawcy: to — fakt nader rzadki u nas — sam wydawca zamierzył utwór dla jego wysokiej wartości wydać i zamówił przekład u tłumacza. A wydawca nie byle jaki: sam Altenberg, nazwisko też opromienione legendą. I ten wydawca-mecenas wydał na dobrym papierze dzieło kosztowne, liczące blisko 600 stronic, i wydał je w ten sposób! Włożył sporo pieniędzy i entuzjazmu, aby zanieczyścić nasze piśmiennictwo, a zohydzić i zaszpuntować jedno z arcydzieł piśmiennictwa obcego. A chcecie próbki korekty tego pięknym drukiem wydanego dzieła? Orosman, postać z wolterowskiego dramatu, zmienił się na Grosman: czytelnik pyta zdumiony, co tam robi jakiś Grosman? Zamiast Nieucy jest Niemcy, tak że cały obelżywy ustęp poświęcony nieukom dostaje się Niemcom. Oto pomniki naszej kultury wydawniczej, z dumą przez dziesiątki lat wspominane.
Bo to polskie O miłości dotąd uchodzi — w legendzie — za piękny czyn wydawniczy. O ile pamiętam, wydawnictwo to, kiedy się ukazało, nie spotkało się z żadnym głosem krytyki. Kontrola przekładu to w Polsce zdobycz ostatnich lat. Swojego czasu zaznaczałem — też z powodu Stendhala — jak sam Żeromski w swoim Projekcie Akademji Polskiej Literatury bywał bezkrytyczny w tej mierze. A publiczność? Ot, paplało się na zasadzie tego przekładu o paradoskonalności Stendhala, snoby tłumiły ziewanie nad tym stekiem bredni podpisanych nazwiskiem wielkiego francuskiego pisarza. Lack ugruntował dzięki niemu swą reputację tłómacza i znawcy literatury francuskiej...
Dlatego też, aby uzdrowić trzęsawisko naszych przekładów z literatur obcych, trzebaby je zdrenować głębiej niżby się zdawało, choćby przy tem wypadło zburzyć tę i ową kapliczkę.







NUMERKI.

Nareszcie! Po ośmiotygodniowej niemal tułaczce, powrót do kraju, do siebie samego; po błyskotliwej fikcji, skromna rzeczywistość; po nużącem święcie, błogosławione „codzień“! Takby wracał do Polski pan Mikołaj Rey z Nagłowic, gdyby popełnił kiedy tę lekkomyślność aby ją opuścić.
Podróż z Paryża do Warszawy, to niemal kawał życia. Trzydzieści cztery godzin w wagonie! To też z pewnym niepokojem oczekuje się, kogo los zdarzy za towarzysza przedziału. Tym razem los był mi łaskawy: moim towarzyszem podróży był młody dyplomata, syn najwyższego dostojnika Rzplitej; towarzystwo równie miłe jak zaszczytne. Zawiązuje się gawęda, o tem, o owem, o dziwnych kolejach jakie ludziom kazały przebyć te ostatnie lata, o niespodziankach egzystencji, o koziołkach nieoczekiwanych karjer, powołań. Spotykamy się z moim towarzyszem na jednym gruncie: bakterjologji. Obaj przechodziliśmy tę szkołę, obaj robiliśmy doświadczenia nad aglutynacją zdechłych bakteryj, i gawędzimy sobie na ten temat dość przyjemnie. Zdechłe bakterje, może to była i niezła szkoła dla przyszłych władców dusz, dla dyplomaty jak dla pisarza?
Potem oczywiście rzecz schodzi na wybory. — W niedzielę będzie pan głosował, mówi mój towarzysz.
Mam chwilę zakłopotania; tyle tygodni nie byłem w kraju, nie widziałem polskiej gazety, uczułem się zupełnie nie zorjentowany. W takich razach najlepiej jest cicho siedzieć, ale człowiek nawet małomówny ma wtedy manję paplać. Coś mi mglisto zaświtało, więc zagajam:
— Nawet nie wiem, mówię, jakie są obecne listy; zdaje się że dwudziestka piątka jest dobra?...
Wytrawna twarz młodego dyplomaty nie zdradza żadnych uczuć: to pewne że nie widzę na niej szczególnego zachwytu. Możem jakie głupstwo strzelił? Kupujemy w Berlinie Kurjer Poznański, dowiaduję się z niego o istnieniu listy 24, z dalszej rozmowy słyszę coś o jedynce... Potem gawęda przechodzi na inny temat.
Ledwie mogę się doczekać Warszawy, cięży mi moja ignorancja w kwestji, która, w miarę zbliżania się do kraju, staje się palącą. Zaledwie obmywszy się z kurzu, spieszę po informacje. Powtarzam moją rozmowę.
— Ty idjoto, bałwanie, powiadają mi (epitety były nieco ostre, ale od czegóż okres przedwyborczy), a to wpadłeś! On to z pewnością ojcu opowie. Skompromitowałeś siebie, redakcję, nasz poziom intelektualny. Skąd ci się wzięła ta dwudziestka piątka?
— Przeciem zawsze słyszał, że jest dobra...
— Była dobra, ośle kwadratowy, ale w zeszłym roku i do Rady miejskiej. Teraz jest fatalna.
— A któraż teraz jest dobra?
— Jedynka, idjoto, jedynka.
Doskonale, idę z szczerego serca głosować na jedynkę. Ale zadumałem się nad dwiema rzeczami. Po pierwsze, czy dobra jest dla rozwoju umysłowości ludzkiej ta szalona mechanizacja, która jest znakiem chwili? Weźmy choćby te wybory. Niema ludzi, są tylko numerki; z obrazem danego numerku wiążą się, na przeciąg paru miesięcy, wszystkie namiętności, wierzenia, nadzieje; czyni się z niego symbol, niemal świętość. I kiedy się już dokonał ten proces mechanizacji, kiedy się wbiło do głowy anielskość jednego numerku a szatańskość innego, naraz, przy najbliższej okazji, numerki się zmieniają, znaczenie staje się inne. Jeżeli ja, liczący się bądź co bądź do tak zwanej inteligencji, mogłem paść ofiarą tego bałamuctwa, cóż dopiero mówić o prostaczkach? Czy w takich okolicznościach wybory nie stają się szkołą ogłupienia, zamiast być szkołą wychowania politycznego, gdy, zamiast utrwalać nazwiska obywateli godnych aby im powierzyć losy kraju, utrwalają przeciwnie pojęcie, że człowiek jest niczem, a numerek wszystkiem? W takim razie niechby już te numerki były stałe: gdyby w miesiącu lutym można było przebić asa waletem, a w kwietniu dziewiątką, gra w bridża byłaby niemożliwa.
A druga rzecz, nad którą się zadumałem, to obszar ignorancji ludzkiej. Człowiek, który nie wie co to dwudziestka piątka! Zawsze mi się wydawało niesprawiedliwe, kiedy się mówi o ignorancji Francuzów w rzeczach polskich; sądzę, że conajmniej równa jest nasza ignorancja w rzeczach francuskich, i innych, a nawet często i we własnych, o ile nie wchodzą w bezpośrednią sferę naszych zainteresowań. I ta ignorancja jest jednym z błogosławionych darów ludzkiego ducha; umieć niewiedzieć mnóstwa rzeczy to warunek zdrowia duchowego. Co do „ignorancji“ francuskiej, to jest ona zresztą bardzo względna. Widziałem w Paryżu Francuza, który znał sprawy naszych Marjawitów jak z pewnością mało kto w Polsce, bo go to interesowało; poznałem znowuż na południu żonę przemysłowca, która, kiedy mąż mnie zagadnął o minione konflikty między Polską a Czechami, wtrąciła najspokojniej: „Z powodu Bessarabji, prawda?“ Nie wiem ile razy zadawano mi pytanie: „Proszę pana, jaka jest różnica między językiem polskim i rosyjskim, przecież to są oba języki słowiańskie?“ I, kiedy odpowiadałem, że taka sama jak między francuskim a hiszpańskim, które są oba języki romańskie, interlokutor mój wyraźnie dziwił się w duchu, że mu to nie przyszło na myśl.
Bo narody w stosunku do siebie też myślą numerkami. Przez długi czas Polska nie miała swojego numerku, albo miała stare numerki z obrazkami Marie Lekzińska, L’ordre regne à Varsovie, soul comme un Polonais i t. p. Kiedy ćwierć wieku temu byłem pierwszy raz w Paryżu, podeszła do mnie na balu studenckim w sławnym Bullier jakaś dziewczynka i dla nawiązania rozmowy zaczęła zgadywać moją narodowość. Po wielu nieudanych próbach, mówię wreszcie: „Polak“. Chwila zakłopotania, dziewczynka widocznie stara się coś znaleźć, wreszcie przypomina sobie i z uprzejmym uśmiechem, kontenta z siebie, mówi: „A, wiem, wiem, to ten naród, który za sto lat przestanie istnieć!“ To był jej numerek, takiego ją wyuczono.
Inny numerek. Kiedy teraz świeżo byłem w Montpellier, miejscowa partja komunistyczna rozdawała wszystkim wchodzącym na mój odczyt francuskie ulotki: „Niech wszyscy ci, którzy będą słuchali p. Boya-Żeleńskiego, wiedzą, że w Polsce nie istnieje wolność polityczna ani wolność przekonań, że wszystkie dzienniki liberalne i robotnicze są zawieszone“, etc. etc. Przestraszony, depeszowałem natychmiast do mego dziennika z zapytaniem czy to prawda że jest zawieszony; otrzymałem odpowiedź, że nie; ale ten numerek ciągle ma kurs w pewnych kołach Francji i jemu to zawdzięczamy orędzia i protesty, niemiłe, bo podpisane często dobremi nazwiskami literackiemi, nazwiskami ludzi, których opinje cenimy. Humorystycznem było, że podobną karteczkę wręczono w zaadresowanej kopercie i mnie; jaki cel jest udzielać podobnych informacyj komuś kto przyjeżdża z Warszawy, trudno zrozumieć? Ale numerki mają tę właściwość, że operuje się niemi hurtem, nie wdając się w zbytnie odcienie. To ich siła.
Niechże więc będą numerki; oto hasło dnia dla naszej „propagandy“. Niszczyć numerki fałszywe lub przestarzałe, puszczać w kurs i utrwalać nowe. I z przyjemnością widzi się, jak ta pracowita ale wdzięczna robota posuwa się naprzód.







FRANCJA Z LOTU BALONIKA.

Kiedy, rok temu, spowiadałem się z mojej wycieczki do Francji[3], zdarzyło mi się potrosze to, co się zdarza niejednemu wojażerowi: utknąłem w Paryżu, zagarnął mnie czar tego miasta, i niemal zapomniałem mówić o wędrówkach mych po Francji, zjeżdżonej od północy do południa, od zachodu do wschodu. Obecnie ta moja pielgrzymka pomnożyła się o kilkanaście nowych stacji. A wędrówka ta była bardzo odmienna od zwyczajnych podróży turystów. Zwykle zwiedza się mury, ja zwiedzałem ludzi, zwiedzałem życie. Czem jest naprzykład dla turysty Chartres? Średniowiecze — najsłynniejsza we Francji katedra — najcudniejsze w świecie witraże — i koniec. Dla mnie, Chartres to co innego: to najpierw ploteczki o cudach dyplomacji potrzebnych aby ściągnąć do wspólnego stołu prefekta i mera popsztykanego z powodu wyborów; to niewinne kwasy miejscowe o przydział biletów; to wnikliwe rozważania charakteru dyrektorki liceum i inspektora Akademji; to herbatka w prefekturze z uprzejmą i ładną panią prefekciną, to sala przybrana polskiemi barwami a przepełniona publicznością francuską — w Chartres nie znajdzie ze świecą ani ćwierć Polaka — to zaciekawione i wesołe twarze młodzieży, chór liceów śpiewający pieśni Moniuszki; młody profesor, uważany za przyszłą chwałę francuskiej filozofji, wygłaszający płomienną mowę na cześć Polski, to wreszcie swobodna gawęda z tuzinem osób. Była katedra, były witraże, ale mimochodem: to inne Chartres, nieprawdaż?
I tak wszędzie. Gleit Les Amis de la Pologne, to coś niby asysta „djabła kulawego“. Istotnie, trzebaby chyba zawrzeć pakt z kulawym djabłem, aby podróżować w ten sposób, wchodzić przez dachy do domów, widzieć rodziny francuskie w ich powszedniem życiu, spędzić po kilkanaście godzin w najserdeczniejszej zażyłości z coraz to nowymi ludźmi, aby nazajutrz pomykać do innego miasta, widzieć już na dworcu kolejowym uśmiechnięte twarze oczekujących, i w pięć minut nawiązywać nowe znajomości, nowe przyjaźnie. A obrazy te migały tak szybko, że raz po raz miałem wrażenie, iż jestem w teatrze, z którego najczęściej poznajemy prowincję francuską. I, przez nałóg „teatralnego człowieka“, obsadzałem natychmiast role: myślałem sobie, że tego rozkosznego kanonika w Angers, jakby wyciętego żywcem z komedji Flersa, przemycającego namaszczonym głosem subtelne złośliwości, grałby u nas Stanisławski; że ten sprężysty podprefekt a najmilszy kompan z Cognac to nasz Fritsche, etc. Pałac papieski w Avinjonie pokazywał mi najlepszy jego znawca, zarazem fabrykant lukrecji, poczem, po ślicznej turze autem nad brzegami Rodanu, zawiózł mnie do swojej świeżo założonej wytwórni tekturowych pudełek na cukierki, z której jest bardzo dumny, i wreszcie na obiad do swej podmiejskiej rezydencji: znów teatr, scena obrotowa z dekoracjami Frycza!
W Angers jem śniadanie z samym panem Cointrau. „Panie, mówię mu, jest pan u nas w Polsce jednem z najpopularniejszych nazwisk, ale nikt nie wie, że Cointrau to człowiek, wszyscy myślą, że to miasto“. — Pan Cointrau, sympatyczny dryblas w sile wieku, wzdycha: „Tak, to moja tragedja; mój produkt mnie zabija, jestem na całe życie dla wszystkich Cointrau triple-sec. A przecież i ja jestem człowiekiem, i ja mam serce“... Na pociechę Cointrau kandyduje na posła do Izby.
Zmiana dekoracji: miała mieścina Le Mans. Rasowy stary pan, emerytowany pułkownik, wiezie mnie z dworca wprost do siebie. Za kwadrans gawędzimy w najlepsze: pułkownik zwierza mi się ze swoich bolączek, jest wierzącym katolikiem, a sympatyzuje z ruchem monarchistycznym: i oto znalazł się na rozdrożu, trzeba mu było wyrzec się Action Francaise, przestać czytywać Maurrasa, Daudeta... Współczuję mu szczerze, bo przepadam za Leonem Daudet, ale we Francji nie żartują: księża wręcz odmawiają sakramentów tym, którzy się nie chcą wyprzeć tego wojującego nacjonalizmu!
Pułkownik wspomina mi o pewnych tarciach, jakie spowodowała zapowiedź mego odczytu: ponieważ pani Roza Bailly w prospektach swoich wspomniała, że za młodu nie obce mi były piosenki Chat-Noiru, powstały wątpliwości czy można na mój wieczór zaprosić liceum żeńskie. Wkońcu zaproszono, ale niedyskretnych prospektów uznano za właściwsze nie wypuszczać, wskutek tego reklama odczytu może nieco ucierpiała... To mój los! To samo towarzyszy mi we Francji co w Polsce: szkołom albo mnie zabraniają albo mnie polecają, czasem, jedno i drugie równocześnie. Przypomina mi się niedawna Bydgoszcz. Ale wieczorem są licea: męskie po lewej, żeńskie po prawej. Po odczycie, gdy wszyscy wychodzą, profesor żeńskiego liceum mówi przy mnie do rozbawionych panienek: „No i cóż, moje panny, może to was zachęci do pilniejszego studjowania literatury francuskiej?“ Czynię nad niemi ręką znak błogosławieństwa, i miłe owieczki defilują przedemną sznurkiem.
W Lyonie znów co innego. Wielkie miljonowe miasto, konsul polski, aula uniwersytetu, cała parada. Rektor uniwersytetu wita mnie jako „ambasadora ducha francuskiego w Polsce”, wyraża słowa powitania imieniem ministra oświaty, zarazem mera Lyonu. Mówi ładnie, z polotem: to rektor Gheusi, nasz dobry przyjaciel, długoletni parlamentarzysta. Potem mówi o piosence. Lyon, powiada rektor, szczyci się tem, że wydał dwóch uroczych piosenkarzy: Xavier Privas (jakże znany bywalcom Montmartre i Dzielnicy Łacińskiej), któremu obecnie miasto Lyon wznosi pomnik, i Gabrjel Montoya, autor Valse folle i Mimi... Te dwie piosenki wymienił ex cathedra czcigodny rektor, zapominając zapewne, że druga z nich jest bardzo drastyczna i była w swoim czasie skonfiskowana... Na bankiecie rektor jeszcze dalej posuwa się w zwierzeniach: w toaście swoim przyznaje się, że on sam już zaczął był za młodu karjerę piosenkarską, miał ładny głos, pisał wiersze, i śpiewał pod pseudonimem: później — powiada — wykoleił się, został profesorem, posłem... Kochany kraj!
Tak więc echo piosenki znowuż wszędzie otwiera mi serce, a godło Zielonego Balonika łagodzi to, co mogłoby budzić słuszną nieufność do tłumacza setki klasycznych arcydzieł. W Metzu poważny adwokat, maître Plassiart, batonnier miejscowej palestry, wskrzesza na moją intencję repertuar Lune Rousse z przed lat dwudziestu, udając do złudzenia starych piosenkarzy. I tak nucąc jakąś piosenkę — jakże już historyczną — o Loubecie czy Fallierze, zachodzimy na plac przed katedrę. Pokazują mi osobliwość: na frontonie katedry, przebudowanym przez Niemców w r. 1903 i zdobnym w posągi proroków, widnieje cesarz Wilhelm jako prorok Daniel, tak się kazał wyrzeźbić! Stoję długo przed tym pomnikiem ludzkiego szaleństwa z jakiemś niesamowitem uczuciem: w innych okolicznościach śmiałbym się może, ale w tej chwili budzi to we mnie grozę. To łatwe do pojęcia: tego samego dnia rano zwiedzałem pobojowisko Verdun, chodziłem po kurytarzach tragicznego fortu Vaux, zdobywanego i odbieranego kilka razy; w tych kurytarzach, szerokich ledwie na łokieć, ciemnych, walczyli obrońcy Verdun na noże, na ręczne granaty, pięć dni i pięć nocy bez przerwy... Widziałem pustkowia, gdzie od czasu do czasu stoi kamienna kolumna z napisem: w tem miejscu znajdowała się wieś taka a taka. Cmentarzysko, które pochłonęło miljon dwakroć ludzi. Oglądałem mauzoleum Douaumont, przed którem ciągnie się jak okiem sięgnąć winnica niziutkich krzyżów. I dlatego dreszcz mnie przechodzi, kiedy patrzę na tego proroka Daniela z podczesanemi do góry wąsami; ta figura i cmentarz Verdun to wszak dwie fizjognomje jednej i tej samej rzeczy: oto, co może sprawić błazeństwo jednego człowieka przetłómaczone na język armat.
A oto prawa życia! Kiedy się dowiedziałem, że mam mówić w Verdun, przyjąłem to z uczuciem niemal przykrem, z uczuciem zażenowania, to imię gniotło mnie swoją powagą, zdawało mi się, że nie można tam mówić inaczej niż ściszonym głosem jak w kościele. Zastaję salę wesołą, śmiejącą się, życzliwą. Z rozmów z mieszkańcami dowiaduję się o ewolucji nowego Verdun: zburzone do szczętu miasto otworzyło pole przedsiębiorstwom odbudowy, rozwinął się przemysł materjąłem wojennym, wydobywanym z ziemi mimo ciągłego niebezpieczeństwa eksplozji granatów, któremi ziemia jest wprost naszpikowana. I Verdun stało się potrosze miastem świeżych fortun, dancingów, kawiarni...
Jestem gościem dyrektora miejscowego liceum, p. Gouze. Dyrektor, serdeczny i sympatyczny gospodarz, prosi mnie, abym z nim zaszedł do klasy: chciałby mnie zapoznać ze starszymi uczniami, którzy byli na odczycie. Rad nie rad poddaję się tej ceremonji, i oto dyrektor wprowadza mnie i przedstawia uczniom, mówiąc że pragnął aby mnie obejrzeli zbliska jako rzadki przykład siły charakteru! Chciałbym się pod ziemię zapaść! Nie mam pretensji służyć za wzór jakichkolwiek cnót nawet w Warszawie, ale być demonstrowanym jako przykład siły charakteru w — — Verdun, to już trochę za wiele! Śmiać mi się chce z samego siebie, a zarazem mam uczucie jakby mi po gębie dano; wymykam się z klasy bojąc się spojrzeć na studentów.
I to również jakże znamienne jest dla Francji, ta prostota, ta — możnaby rzec — dobroduszność francuskiego heroizmu. Ten naród pomawiany o lekkomyślność, o płochość, umie w każdej chwili stać się cudem wytrwania, bohaterstwa, powagi, i spełnia to najnaturalniej w świecie; i znów, gdy mu pozwolą wrócić do codziennego życia, staje się łatwy, prosty i jakgdyby zapomina o tem, do czego był zdolny!







W SERAJU WIEDZY.

Zupełnie osobne miejsce we wspomnieniach z mojej wędrówki zajmuje wieczór w Sèvres, oryginalny i pełen uroku. Ale czy wy wiecie, moi parafjanie, co to jest Sèvres? Nietylko Francuzi umieją nie znać geografji. Zatem, Sèvres... Co takiego? Fabryka porcelany? Bardzo dobrze, siadaj. Jest i fabryka porcelany. Ale nie o to chodzi. Otóż, Sévres, to jest najwyższa uczelnia żeńska, słynna Ecole normale supérieure, w której, przesiany przez tuzin najostrzejszych konkursów, destyluje się kwiat francuskiego wysokiego nauczycielstwa. Udzielają tam nauk najlepsi profesorowie Sorbony, wychodzi się stamtąd ze stopniem agregé, coś w rodzaju docenta. Une Sevriénne to jest odrębny typ; swojego czasu narobiła dużo hałasu — niemal skandalu — powieść Les Sevriénnes, malująca te dziewczęta ambitne, zahartowane w wytężonej pracy, ironiczne, sceptyczne, nawykłe do nicowania chwał nauki francuskiej, pełniących tam funkcje bakałarzy.
Otóż tam miałem mieć wykład. Skąd się tam wziąłem? Jak mnie wpuszczono? Zaraz powiem. Dyrektorka Sèvres, figura całą gębą, oficer Legji, była obecna w zeszłym roku na mojem przyjęciu w Sorbonie (patrz „W Sorbonie i gdzieindziej“), zasiadała między matadorami na estradzie. Od tej chwili, powzięła gwałtowne, rzekłbym perwersyjne życzenie: abym przyjechał powtórzyć moją Spowiedź dla jej dziewcząt. Ponieważ pani Roza Bailly jest też ex-sewrienką, porozumiały się z łatwością; „Różyczka“ obiecała mnie dostawić.
Wieczorem, w oznaczony dzień, wybraliśmy się razem z Różyczką do Sèvres: dwadzieścia minut drogi koleją od Paryża. Jedziemy w pysznych humorach, po studencku chrupiemy czekoladę, i cieszymy się tą wyprawą. Co do mnie, przyznaję się, mam trochę emocji. Jest już zupełnie ciemno, kiedy wysiadamy z pociągu. Na dworcu czeka nas profesorka Sévres, sympatyczna panna Strescher, którą znam z pobytu zeszłorocznej wycieczki Les Amis de la Pologne w Warszawie. Ze stacji droga wiedzie przez ogromny park. Zakład — szczegół nie pozbawiony pikanterji — mieści się w pałacyku wzniesionym przez Ludwika XV dla pani de Pompadour. W parku noc zupełna; ścieżki biegną krętym spadkiem w dół, od czasu do czasu przechodzi się wodę po kamiennych kładkach. Obie panie wyjmują ślepe latarki, inaczej niepodobnaby iść. Mam uczucie, że mnie prowadzą do seraju; i potrosze jest to seraj naukowy, w którym duch pani de Pompadour jest odaliską... a duch Sorbony eunuchem? Posuwamy się wolno; ziemia, lekko zmarznięta, skrzypi pod nogami. Cisza zupełna; w oddali migocą skąpe światełka miasta. Docieramy do budynku; mijamy puste i ciche białe korytarze. Nagle uświadamiam sobie, że jestem tu jedynym mężczyzną na przestrzeni kilkudziesięciu morgów, w otoczeniu paruset kobiet; robi mi się trochę nieswojo. Od czasu do czasu mijamy młodą dziewczynę, która mierzy nas z pod oka ciekawym wzrokiem. Dawniej Sewrienki nosiły surowe mundurki, ale obecnie powiał duch postępu: światowe suknie, ostrzyżone włosy. Ten sam duch nowoczesności i wewnątrz; w ostatnich latach Sewrienki miały podobno opinję nieco „bolszewizujących“. Ot, powtarzam plotki.
Prezentują mnie — a raczej przypominają — pani dyrektorce, chwila rozmowy, zwiedzanie sal, nadchodzi pora wykładu. Panienki podobno uprzedzone są, że usłyszą „des horreurs“, okropności; tak mówi mi nieoceniona Różyczka. Serce zaczyna mi bić; przed występem w wielkim amfiteatrze Sorbony nie miałem może takiej tremy. Wchodzimy do wielkiej sali. Na ścianie portret Ludwika XV; na przeciwległej ścianie był portret pani de Pompadour, ale go skromnie zakryto buazerją. Na środku olbrzymi stół; dokoła niego, nie rzędem jak w sali koncertowej, ale bezładnie, na stłoczonych krzesełkach, cisną się panienki. Setka z górą młodych główek łyka mnie oczyma. Przed tą podwójną setką oczu, mimo starannego stroju, mam uczucie że jestem nagi; omal że się nie osłaniam rękami. Pani Bailly przedstawia mnie w ciepłych słowach, poczem drżącym nieco głosem zaczynam. Mówię im, że czuję się onieśmielony; że mnie uprzedzono iż znajdę się przed najsubtelniejszem, ale najtrudniejszem, najbardziej krytycznem audytorjum w całej Francji. (I to jest poniekąd prawda: te dziewczyny, przywykłe codzień nicować największe autorytety nauki, mają wyostrzony zmysł krytyczny i poczucie śmieszności). Widzę, że nieśmiałość moja i ten wstęp robią dobre wrażenie: świadczy o tem dość życzliwy szmerek. Za parę minut pierwszy wybuch śmiechu; lody złamane; panienki patrzą na mnie coraz milej, coraz częściej przerywają śmiechem, oklaskami. Kiedy kończę wśród frenetycznych braw, czuję że jesteśmy już dobrymi przyjaciółmi, że niema sekretu któregoby mi nie zwierzyły na ucho te miłe dziewczęta. Krótkie podziękowanie przełożonej, okrzyk „Vive la Pologne”, który powtarza setka młodych głosów, i — koniec ceremonji.
Część druga: polskie filmy, które Różyczka przywiozła z Polski i które produkuje z powodzeniem po całej Francji. Wielki sukces odnosi tutaj uroczystość ku czci Reymonta w Wierzchosławicach; dziewczęta bawią się szczerze tym oryginalnym obchodem. I ja się bawię, oglądając na obcym gruncie znajome fizjognomje. Zabawni są zwłaszcza mówcy wychodzący na trybunę i wygłaszający swoje bezgłośne oracje; kontrast elokwencji gadułów z niemotą filmu (pokaz był bez muzyki) jest bardzo ucieszny. Kiedy wyszedł na trybunę p. Stanisław Grabski, dyrektorka mówi półgłośno: „To musi być minister, ministrowie są wszędzie podobni“.
Część trzecia: niespodzianka, szampan w salonie dyrektorki. Ona sama, kilka profesorek (w Sèvres niema nauczycielek, są tylko profesorki), kilkanaście wybranych panienek, i ja jeden... Nikt nie umie otworzyć szampana; zręczność moja jedna mi uznanie, ale czynię to za dyskrętnie: panienki wolą kiedy korek strzela. Rozmowa toczy się dość banalnie; trzymam się profesorek. Panienki skupiają się, szepcą, w końcu jedna z nich podchodzi do dyrektorki, która oznajmia mi, że panny chciałyby mi zadać nieco pytań. Zbliżam się. „Proszę pana, jaka jest organizacja szkolnictwa w Polsce?“ zapytuje. Patrzę na nią, ona na mnie, i parskamy śmiechem. Zaczynamy rozmawiać całkiem o czem innem. Właściwie nie rozmawiać; ot, paple się! czyż można rozmawiać w tych warunkach, gromadnie, jeden mężczyzna wśród tyłu kobiet? Ale czuję się tam bardzo dobrze. Cała ta mięszanina ma smak oryginalnego koktajlu. Ta uczelnia, ten szampan, ta młodość, ta niewinność, to szelmostwo; znów coś z pani de Pompadour i coś z Sorbony...
Czas mija, byle szampana starczyło, możnaby siedzieć tak do rana. Ale nie wolno... Ukradkiem spoglądam na zegarek, ledwie kwadrans do pociągu, trzeba myśleć o odwrocie. Pożegnania przeciągają się, panny wręczają mi albumik z fotografjami zakładu; ledwie pozostaje kilka minut, kiedy wypadamy przez kurytarz do ogrodu. Znów przy ślepych latarkach pędzimy, potykając się przez ścieżki. Znów to wrażenie ucieczki z seraju; niemal oglądam się, czy jakiś czarny stróż nas nie ściga...
Północ jest, kiedy przybywam do Paryża. O kilkanaście kroków od dworca wabi fioletowem światłem ohydna jako estetyka wnętrza ale wygodna i gościnna Coupole, ledwie od paru miesięcy otwarta olbrzymia kawiarnia-bar-restauracja, w której koczuje cały kosmopolityczny Montparnasse. Czar prysnął. Cień pani de Pompadour, upiór Sorbony, wszystko pierzcha spłoszone wrzaskliwym rytmem jazzu, krzątaniną garsonów, szumem piany Paryża...







PRAWO AUTORSKIE — FIKCJĄ?

Jak doniosły dzienniki, przed paru dniami rozegrał się w Sądzie Najwyższym w Warszawie epilog mojej sprawy karnej[4] przeciwko redaktorowi Czasu dr. Antoniemu Beaupré. Wyroku, będącego pierwszem, a więc niezmiernie ważnem orzeczeniem w sprawie tyczącej pogwałcenia prawa autorskiego, oczekiwały sfery prawnicze ze zrozumiałem zainteresowaniem.
Wiem, że wyroku sądowego krytykować nie wolno, że każdy wyrok sądowy jest słuszny i sprawiedliwy; toteż nie mam najmniejszego zamiaru poddawać tego wyroku choćby najlżejszej krytyce. Chcę się jedynie zastanowić, nie na wyrokiem w danej sprawie — bo, powtarzam, każdy wyrok jest z natury swojej słuszny, mądry i nieomylny — ale nad wątpliwościami, jakie mogłyby się nasunąć, nie uczonym w prawie, ale prostaczkom, mierzącym zawiłość prawa jedynie miarą — jakże omylną! — chłopskiego rozumu.
Sądzę, że ci prostaczkowie musieli się nieco zdumieć, czytając w krótkości podane w pismach brzmienie wyroku i jego motywy. Sąd uznał w całej rozciągłości winę oskarżonego, t. zn. uznał że dopuścił się pogwałcenia prawa, jednakże, wbrew stanowczym wywodom prokuratora, — który wniósł o oddalenie zażalenia nieważności i utrzymanie w mocy krakowskiego wyroku — uniewinnił go, przyjmując, że nie było zamiarem oskarżonego sprawić przykrości „oskarżycielowi prywatnemu“. Orzeczenie w istocie niezmiernie doniosłe, jako pierwszy wypadek, w którym decydującą staje się kwestja, czy przestępca, naruszając świadomie czyjeś prawo, chciał czy nie chciał sprawić przykrość swej ofierze. Nie pytają się włamywacza, czy chciał sprawić przykrość właścicielowi mieszkania. Nie pytają mordercy, czy chciał zrobić przykrość „denatowi“. Kiedy ktoś gwałci kobietę, chce jej nawet zrobić przyjemność; mimo to skazują go. Jedynie, gdy chodzi o redaktora, który gwałci bez najmniejszej potrzeby, brutalnie, samowolnie, podstępnie, niezręcznie, najświętsze prawo autora do swego utworu, sąd ma się zastanawiać, czy on chciał tem zrobić przykrość! W ten sposób interpretuje Sąd Najwyższy słowo „umyślnie“ zawarte w ustawie jako warunek „karalności“ czynu! O elastyczny pergaminie kodeksu! — powiedziałby ktoś, ktoby nie wiedział, że niewolno jest krytykować wyroku sądowego.
Uznając winę oskarżonego, Sąd zwraca w swoim wyroku uwagę, że autor może krzywdy swojej dochodzić, ale w drodze — cywilnej. Wiemy, co to znaczy. To znaczy pieniać się przez parę lat po instancjach, apelacjach i kasacjach, wysłuchiwać nowych krętactw i sofizmatów, impertynenckich mów adwokata strony przeciwnej mówiącego o literaturze jak rzeźnik, aby wkońcu wygrać sprawę, uzyskując wyrok, z ktérego śmieje się przestępca. Bo tu nie chodzi o pokutne, o zwrot szkód i strat; tu chodzi o samą zasadę, o to, aby pogwałcenie praw autorskich było uznane za występek, aby było napiętnowane karnie. Inaczej ochrona prawa autorskiego staje się tą samą fikcją, jaką jest u nas ochrona czci obywatela. Ledwie urodzona, ustawa o prawie autorskiem staje się martwą, staje się pośmiewiskiem. Ogłoszono tem w Polsce, że każdemu wolno jest ile tylko chce gwałcić prawo autora, ściągać jego utwór, kaleczyć go, przeinaczać, i dawać pod nim pełny podpis pisarza, byle tylko sąd mógł przyjąć, że przestępca uczynił to „dla celów ubocznych“, a nie celem zrobienia przykrości poszkodowanemu! Trudno, jesteśmy państwem młodem, żyjemy jeszcze w chaosie. Na papierze wszystko mamy najdoskonalsze, prosto z igły, postępowość naszych ustaw imponuje cudzoziemcom, za naszą ustawę o prawie autorskiem komplementowano nas na kongresie, ale, jak się okazuje, w praktyce to nie przeszkadza, aby się działy u nas rzeczy w świecie cywilizowanym nie do pomyślenia.
A oto przykład tego chaosu pojęć, oto przykład „nastrojów“, jakie poprzedzały świeży wyrok.
Jak wiadomo, głównym twórcą ustawy o prawie autorskiem jest prof. Zoll, i wielce z niej był dumny. Przypadek zrządził, że pierwszą ofiarą jego ustawy padł redaktor Czasu, pisma z którem prof. Zoll jest najściślej zaprzyjaźniony. Można sobie wyobrazić, co za popłoch nastał: „Frycek, ratuj! Beauprego skazali, musisz to jakoś wykręcić“. Poczciwy Frycek zgodził się. Jakoż w kilka dni po krakowskim wyroku, red. Beaupré urządził obiad Przyjaciół Czasu, poświęcony wyłącznie omawianiu jego świeżego procesu. I — inter pocula — prof. Zoll wygłosił.... komentarz do swojej ustawy o prawie autorskiem. Poważni prawnicy uśmiechali się czytając ten komentarz, ogłoszony in extenso w Czasie z dnia 19 października 1927. „Musiało tam być wesoło na tym obiedzie“, mówili sobie.
Profesor Zoll przyjmuje w swojej mowie obiadowej „dorozumianą wolę stron“. I tak — powiada — „jeżeli autor X. przęśle Czasowi swą nowelkę do feljetonu, a nie wykluczy wyraźnie jakichkolwiek zmian, wówczas milcząco, ze względu na zwyczaje panujące, poddaje się korekturom drobnym, które, ze względu na tradycję, styl, charakter Czasu i poglądy religijne, etyczne, społeczne, polityczne przeważnej liczby czytelników Czasu są koniecznemi“.
Podysputujmy trochę z prof. Zollem. W moim procesie, jak musiał wiedzieć prof. Zoll, chodziło o feljeton przedrukowany z innego pisma. Przypuśćmy więc taki wypadek: prof. Zoll napisał jakiś feljeton, tak zajmujący, że go przedrukowuje inne pismo, dajmy na to komunistyczne. W myśl tych uprawnień, redaktor poddaje feljeton prof. Zolla zmianom „drobnym“, dostrajając poglądy autora do „poglądów etycznych, religijnych i społecznych większości swoich czytelników“. Idźmy dalej. Prof. Zoll napisze (przypuśćmy) feljeton tak świetny, że go przedrukuje pięć, sześć, dziesięć pism: każde oczywiście poddawszy go owym „koniecznym“ korekturom. Pojawi się tedy dziesięć feljetonów podpisanych Fryderyk Zoll, ale każdy z odmiennym tekstem. Oto — teoretycznie — do jakich konsekwencyj doprowadziłyby zasady podsuwane w słynnej Tischrede prof. Zolla.
Ale żart na stronę. Gdyby nawet przyjąć rozróżnienie między artykułem przedrukowanym a przesłanym redakcji (a mój artykuł nim nie był), czy są do pomyślenia podobne atrybucje redaktora? Prof. Zoll mówi o korekturach „drobnych“; ale czy może być drobną korektura naruszająca, jak sam stwierdza, poglądy etyczne, religijne i społeczne autora? A czy wypada prawodawcy operować takiemi pojęciami jak „poglądy przeważnej ilości czytelników“? Czy to jest pojęcie prawne? Nawet w praktyce, czy kto może powiedzieć, jakie są np. w tej chwili poglądy większości czytelników Słowa Polskiego?
I jeszcze jedno: W tem wszystkiem jest tylko mowa o „poglądach“: tak może mówić o rzeczach literackich chyba człowiek bardzo obcy literaturze; bo gdzież jest tu wzgląd na styl, t. zn. to, co stanowi istotę literatury? Ten ma być zupełnie wydany na pastwę redaktora i jego „drobnych korektur“?
Ja wiem, że, kiedy prof. Zoll jest w swoim gabinecie, rano, przy białej kawie, słowem kiedy jest poważnym prawodawcą, wówczas myśli innemi kategorjami; ale czy to wypada dawać światu prawniczemu obraz prawodawcy przy deserze? Czy nie piękniejszą byłaby zasada: amicus Beaupré, sed magis amica logica? Jeżeli prawodawca gotów jest, dla oddania przyjacielskiej przysługi, przekreślić cały sens swej pięknej ustawy, cóż za przykładem mogłoby się to stać dla sądów mających tę ustawę interpretować?
Tak krzątała się redakcja Czasu około wytworzenia „nastroju“, wprawiając w ruch samego Prawodawcę. A my? a literaci? Jak literaci zachowali się wobec tego procesu, który toczyłem raczej za nich niż za siebie? Odnosili się do niego z głęboką biernością; nie okazali dosłownie niczem, że ta sprawa i ich dotyczy; ani jeden głos nie podniósł się aby powiedzieć, że poza mną stoi literatura pogwałcona w swoich najświętszych prawach, że ona czeka na ten wyrok. To też, przy rozprawie przed Sądem Najwyższym, zaszedł fakt bardzo znamienny. Przed kilku miesiącami, przed sądem karnym w Krakowie, red. Beaupré, broniąc się, powołał się na „prawo zwyczaj owe“, między innemi na fakt, że ten sam Czas, drukując powieść Zofji Nałkowskiej Romans Teresy Hennert, poczynił w tekście samowolne zmiany i że autorka nie miała nic przeciw temu. Dowiedziawszy się o tem ode mnie, p. Nałkowska zaprotestowała najenergiczniej przeciw praktykom Czasu, o których wprzód nic nie wiedziała; pisma ogłosiły jej list.
I oto, przed Sądem Najwyższym, znowuż obrońca redaktora Beaupré wysunął jako ważki argument ten fakt, i wykrzykiwał butnie, że przecież redakcja Czasu, tak jak feljeton Boya w Sorbonie i gdzieindziej, tak samo pokiereszowała wprzód powieść Nałkowskiej i nikt o to nie miał do niej pretensji! Kpią sobie z nas w żywe oczy! Pani Nałkowska nosiła się z zamiarem wytoczenia procesu redaktorowi Czasu; obecnie oczywiście poniecha tego zamiaru; wie, po wyroku Sądu Najwyższego, że p. Beaupré zostałby uwolniony, ponieważ z pewnością nie zamierzał zrobić jej przykrości (któż chciałby zrobić przykrość tak miłej kobiecie jak pani Zofja Nałkowska?) Kodeks karny w ujęciu galanterji towarzyskiej! Tak, moi szanowni koledzy po piórze, kpią z nas w żywe oczy, i powiedzmy sobie, że to potrosze nasza wina. Narazie, zapytać trzeba, czy w istocie intencje prawodawcy — tego przy rannej kawie, nie tego przy kielichu — mają być przekreślone i czy ochrona praw autora w Polsce ma być nadal fikcją. Żyjemy wciąż w dżungli. Takby mógł prostaczek interpretować wyrok z dnia 14 marca 1928, którego nie pozwalam sobie krytykować.







KAPELAN WIĘZIENNY.

Świeży epizod mego procesu przeciw redaktorowi Czasu o pogwałcenie prawa autorskiego, który rozegrał się przed Sądem Najwyższym, nasuwa mi pewną anegdotę z czasów szkolnych.
Jak wiadomo, w gimnazjach, odbywa się trzy razy na rok masowa spowiedź. Oczywiście, katecheci gimnazjalni nie mogą nastarczyć pracy wyspowiadania w ciągu jednego popołudnia tysięcy dzieciaków: dopożycza się tedy w tym celu księży z zewnątrz, księży świeckich, zakonników, skąd się da. Otóż zdarzyło się, że, między temi pomocniczemi siłami, znalazł się kapelan więzienny. Zacny kapłan, nawykły co dnia przyjmować zwierzenia morderców, podpalaczy, kazirodców, z pewnem zniecierpliwieniem słuchał drobnych grzeszków dziecinnych: raz po raz trzepał nerwowo palcami i przerywał: „Nie gadaj drobiazgów, grubsze mów, grubsze mów!“
Boję się, że niektórzy z naszych sędziów, powołanych przez nową, a w zasadzie tak dobroczynną ustawę, do sądzenia sporów literackich, znajdą się potrosze w roli owego kapelana więziennego. Między procesem o wymordowanie całej rodziny a sprawą o kradzież z włamaniem, ustawa każę im się zastanawiać nad okaleczeniem powieści czy feljetonu, nad znaczeniem opuszczonych kilku zdań, zniekształceniem żartu, wpisaniem paru słów; każe im rozważać, w jakim stopniu dany utwór od tego ucierpiał, jaką szkodę moralną poniósł autor... Czyż można się dziwić, że „kapelan więzienny“ ze zniecierpliwieniem będzie słuchał tych dziecinnych dlań sporów, i odetchnie z zadowoleniem, skoro, pozbywszy się byle jak z wokandy uprzykrzonego literata, przejdzie do następnego procesu o jakieś smaczne włamanie lub pokrajanie na kawałki własnej ciotki? „To są przynajmniej rzeczy jasne, pozytywne“, myśli sobie z satysfakcją sędzia; ma wrażenie, że oddycha czystszą atmosferą.
Czuć to poniekąd już w samej redakcji ustawy o prawie autorskiem, mimo jej postępowości. I na niej odbijają się te narowy myślenia. Budowana przez analogję z prawem rzeczowem, bardzo wyraźna gdy chodzi o grube naruszenie własności, jak np. nadbijanie egzemplarzy lub przywłaszczenie sobie autorstwa, staje się znacznie miększa i mniej jasna, gdy chodzi o rzeczy najistotniejsze dla artysty. Gdyby redaktor wydrukował cudzy feljeton i podpisał go swojem nazwiskiem, siedziałby rok w kozie; podczas gdy zniekształciwszy tenże feljeton i zostawiwszy pod nim podpis autora, wymiga się od sprawiedliwości ludzkiej. Całkiem odmiennie odczuwa te rzeczy interesowany, czyli ten, dla którego, ostatecznie, ustawa istnieje: gdyby p. Beaupré podpisał siebie pod moim feljetonem, śmiałbym się; kiedy mi go spaskudzi i podpisze mnie, trzymałbym go w lochu siedem lat. Paragraf 58, mówiąc o Krzywdzie osobistej, orzeka, że taką krzywdą osobistą jest „gdy ktoś wprowadza w publikacji zmiany, dodatki, skrócenia, które treść wykrzywiają, lub uwłaczają godności i wartości dzieła“. W tem „które“ widzę moment do dyskusji, w rzeczy w której dyskusja nie powinna istnieć. To tak, jakby występek kradzieży warunkować tem czy dany przedmiot był właścicielowi potrzebny, czy właściciel poniósł dotkliwą szkodę etc. Bezwzględna nietykalność utworu powinna być wypisaną tłustemi czcionkami na samem czele ustawy o prawie autorskiem; jest ona bowiem w zakresie literatury istotną „deklaracją praw człowieka“. Wszelkie osłabienie tej zasady otwiera powrotną drogę do chaosu bezprawia, który literatura cierpiała całe wieki, kiedy to każdy mógł bezkarnie utwór zmieniać i kaleczyć. Wydobyliśmy się po długich wysiłkach z tego stanu; mamyż doń wracać?
Pomógł trochę — mimowoli — do wyjaśnienia rzeczy prof. Zoll swoją figlarną interpretacją ustawy o prawie autorskiem na obiedzie Przyjaciół Czasu. Lansując monstrualną zasadę, mocą której wolno byłoby redaktorowi czynić zmiany „drobne“, celem dostrojenia utworu do poglądów etycznych, religijnych, politycznych i społecznych większości czytelników danego pisma, doprowadził — nie mogę powiedzieć inaczej — rzecz do takiego absurdu, że chyba otworzył oczy najmniej zorjentowanym. Pomyślmy tylko, jakby wyglądały stosunki literackie wedle takich pojęć! Jakoż pewien dowcipny feljetonista w mig napisał humoreskę p. t. Quo Vadis, panie Zoll, w której pokazuje, jakby się przedstawiało np. Quo Vadis Sienkiewicza, w pięciu różnych pismach, w myśl licencji prof. Zolla. O ile inna lex Zoll dała powód do płaczu i zgrzytania zębów, o tyle ta lex Zoll przejdzie bezspornie do skarbca humorystyki.
Aby rzecz oświetlić jaskrawiej — a podkreślam, że jest to sprawa dla samych stosunków literackich zasadniczej wagi — dam jeszcze inny przykład. Wystarczy nam poprostu pomyśleć, że dany utwór jest pisany wierszem. W co wówczas obrócą się „drobne“ zmiany dozwolone przez prof. Zolla, skoro każda z nich musi z konieczności naruszać wartość słów, rytmikę, rym poetyckiego utworu, słowem jego formę, która w dziele sztuki jest nierozerwalna z treścią, formę, o której wielu estetyków i artystów twierdzi że jest treścią? A jeżeli przyjmiemy — czemu chyba nikt się nie sprzeciwi — nietykalność utworu wierszem, czy mamy stwarzać sztuczną granicę między wierszem i prozą? Czyż proza nie ma swoich praw formalnych, tem subtelniejszych, że bardziej nieuchwytnych? Czyż zwłaszcza utwór pisany w tonie żartu nie ma swoich sekretów, które najlżejszem dotknięciem można unicestwić?
I oto wszelkie dopuszczenie warunkowości w tej mierze pociąga za sobą kłopotliwe następstwa. Pozostawia uznaniu sędziów ocenę stopnia krzywdy, fakt „wykrzywienia treści“, uwłóczenia wartości utworu (§ 58). A jeżeli sędzia nie ma poczucia formy? A jeżeli sędzia nie ma poczucia humoru? Czy nie wyda mu się błahostką to, co dla autora jest rzeczą najistotniejszą i co mu w istocie wyrządziło dotkliwą krzywdę w oczach czytelników? Pod tym względem, przebieg mego procesu dał mi wprawdzie najpochlebniejsze pojęcie o naszem sądownictwie: w wyroku Sądu Karnego w Krakowie, podpisanym przez sędziego Cieślewskiego, uderza doskonałe umotywowanie literackiej strony kwestji; z prawdziwą przyjemnością słuchałem argumentacji prokuratora Sądu Najwyższego w Warszawie, p. Semilskiego; wywód jego nacechowany był pełnem zrozumieniem odpowiedzialności. Ale, mimo wszystko, czy zawsze nie może utknąć rzecz na jakimś „kapelanie więziennym“, który słucha z roztargnieniem, myśli kategorjami swoich codziennych przyzwyczajeń, i co chwilę ma ochotę przerwać powiadając: „Nie gadaj drobiazgów! Grubsze mów!“ Cóż poradzić, kiedy tu właśnie chodzi o cieńsze, nie o grubsze!
Wyciągając morał z całej sprawy, powiedzmy: Sąd Najwyższy wyrokiem swym nie naruszył bynajmniej zasady nietykalności utworu. Uznając winę oskarżonego, uwolnił go jedynie od odpowiedzialności karnej, wskazując jako dalsze forum instancję cywilną. Sąd Najwyższy ogłosi niebawem motywy swego wyroku: staną się one niewątpliwie przedmiotem dyskusji i krytyki[5] w pismach prawniczych, prawnicy bowiem interesują się bardzo tą sprawą; bardziej, o dziwo, od literatów! Ale, kasując wyrok pierwszej instancji, Sąd mimowiednie dał powód do pomieszania pojęć: już niektóre pisma ogłaszają z tryumfem, że sąd uznał prawa redaktorów do cenzurowania i samowolnego kaleczenia utworów. Już paru adwokatów broni na ochotnika tej tezy, dając dość smutne pojęcie o swoim poziomie, gdyż dobry adwokat musi mieć poczucie formy, musi mieć coś z artysty. Musimy zatem — my, literaci — uprzytomnić sobie, że nowa ustawa o prawie autorskiem nie załatwiła kwestji; że najistotniejsze jej punkty pozostaną martwą literą o ile nie wejdzie w krew uświadomienie w tej mierze, o ile poszanowanie własności duchowej nie stanie się czemś tak samo naturalnem i automatycznem, jak poszanowanie wszelkiej innej własności. Brońmy tedy naszych praw przy każdej sposobności, dochodźmy ich, pieniajmy się, ścigajmy, procesujmy, apelujmy, a będzie to z pożytkiem dla obu stron. Literat uczy się przytem prawa i gimnastykuje mózg na jego rozróżnieniach; sądownik zżywa się z zagadnieniami literatury i bolączkami artysty. A zczasem osiągniemy to, że kapelan więzienny, wysubtelniony, wychowany przez nas, zamiast się niecierpliwić w duchu i czekać na „grubsze“, nachyli ucho z dobrocią i zrozumieniem i spyta: „Ile razy, moje dziecko?“







ANKIETA DZIENNIKARSKA Z PRZED TRZECH WIEKÓW.

Mamy złudzenie, że wynajdujemy wszystko; tymczasem raz po raz zdarza się nam odkryć, że coś istniało dawno przed nami. I tak naprzykład ankieta dziennikarska w jakiejś kwestji etyczno-życiowej. Kilka lat temu, jedno z naszych pism ogłosiło ankietę z okazji jakiegoś pana Michała X., który zapytał redakcji, co ma uczynić wobec tego, że ukochana narzeczona przyznała mu się iż miała „przeszłość“. Posypały się setki sprzecznych odpowiedzi; dawno w prasie nie było takiego ożywienia. Otóż, podobną ankietę spotykamy okrągłych dwieście pięćdziesiąt lat temu (jubileusz!), w r. 1678, a pobudką jej była niewielka książeczka napisana przez kobietę.
I imię tej kobiety, i tytuł książki, świeżo wydanej po polsku, warto zapamiętać. Autorka — to pani La Fayette; a książka to Księżna de Clèves. I nic dziwnego, że książka ta wywołała poruszenie w dwornym światku Paryża z epoki Ludwika XIV; sposób w jaki ujmowała życie był rewelacją. W romansowy konwencjonalizm ówczesnej powieści, plączącej w dziesiątku tomów setki nieprawdopodobnych awantur — porwania, cudowne podobieństwa, pojedynki, rozbicia okrętów, korsarze, — pani de La Fayette wniosła prostotę, szczerość, dyskrecję inteligentnej i głęboko czującej kobiety. Pokazała życie — życie kobiety — jakiem jest codzień; jego walki, namiętności, bohaterstwa. Przedstawiła sytuację prostą, ale tem właśnie tak nieoczekiwaną, że wywołała całą burzę sprzeciwów i dyskusji.
Młoda dziewczyna wydana za mąż, bez miłości, żyje nieświadoma samej siebie w prozie uczciwego małżeństwa. Naraz spotyka się z wielkiem uczuciem, które porywa ją jak wicher. Robi co może aby mu się bronić, aby przynajmniej uciec od tego, którego kocha bez pamięci. Mąż, oczywiście ślepy, zabrania się jej oddalić od dworu ze względu na własne stanowisko. Wówczas pani de Clèves w zamęcie rozpaczy, wyznaje wszystko mężowi, błagając go o ratunek przeciw sobie samej;
„...Wyznam ci coś (mówi, rzucając się do jego kolan), czego nigdy kobieta nie wyznała mężowi; ale niewinność mojego życia i moich intencji dodaje mi siły. Więc prawda, że mam przyczyny oddalić się ze dworu i że chcę uniknąć niebezpieczeństwa... Nie okazałam nigdy żadnej słabości; nie lękałabym się o siebie, gdybyś mi pozwolił usunąć się, lub gdybym miała jeszcze matkę ku pomocy. Mimo wszystkich trudności mego postanowienia, powzięłam je z radością, aby pozostać godną ciebie. Błagam cię o przebaczenie: jeśli obraziłam cię w moich uczuciach, przynajmniej nie obrażę cię nigdy uczynkiem. Pomyśl, aby uczynić to co ja czynię, ile trzeba mieć przyjaźni i szacunku dla męża; prowadź mnie, miej litość nademną, i kochaj mnie jeszcze, jeżeli możesz...
...Kiedy pani de Clèves została sama, kiedy pomyślała co zrobiła przed chwilą, przeraziła się tak bardzo, że zaledwie mogła sobie uprzytomnić, że to jest prawda. Pytała samej siebie, czemu uczyniła rzecz tak niebaczną, i spostrzegła, że stało się to prawie bez jej zamiaru...“
Istotnie, sprawa kończy się najfatalniej. Cnota zostaje nietknięta, ale kosztem szczęścia trojga ludzi, a życia dwojga. Współczesnym widziała się snadź ta cena zbyt wysoka... W każdym razie, droga, jaką obrała bohaterka powieści, wydała się tak niezwykłą, że pismo Mercure Galant uznało za właściwe ogłosić ankietę w tej sprawie. Książka stała się sensacją paryskiego sezonu.
Odpowiedzi na ankietę posypało się mnóstwo. Przeważnie nieprzychylne. Wszyscy prawie potępiają księżnę de Cléves, dla rozmaitych motywów. „W żadnym wypadku kobieta nie powinna czynić mężowi podobnych wyznań“, oto głos niemal powszechny. „Nie należy nigdy zakłócać spokoju męża, który musi drżeć po takiem wyznaniu, w przeświadczeniu, iż kochanek, który zdołał wzruszyć serce, z łatwością zdobędzie resztę“, tak pisał korespondent z Lyonu kryjący się pod pseudonimem niebiańskiego Allobroga. „Żadna z naszych pasterek nie zechce jej naśladować“, pisze inny, podpisujący się mianem pasterza. Inni powołują się na historję, na Ojców Kościoła. „Kobieta — powiada pani de Grammont — musi dobrze zważyć usposobienie męża, zanim się puści na tak niebezpieczne zwierzenia. Cezar, człowiek o porywczym charakterze, wpadłby w furję. Kato z Utyki przeciwnie, który żonę swoją oddał przyjacielowi i wziął ją z powrotem po jego śmierci, przyjąłby to z pogodnem czołem“. Któryś z korespondentów przedstawił graficznie na synoptycznej tabeli wszystkie szanse postępku księżnej, korzyści i ujemne strony zwierzenia i milczenia, i co może dobrego i złego wyniknąć z obu. Gdzieś na zapadłej prowincji omal nie zerwało się narzeczeństwo, bo narzeczeni pokłócili się z powodu tej ankiety. „Lepiej dla mężczyzny być zdradzonym bez swej wiedzy, niż stać się powiernikiem żony nienawidzącej go najcnotliwiej w świecie“, oto było najlapidarniejsze może sformułowanie powszechnej opinji. Głos publiczny, który przyjmował bez sprzeciwu najfantastyczniejsze nieprawdopodobieństwa współczesnych romansów, tę sytuację uznał za nazbyt dziką!
Nieporozumienie to przynosi zaszczyt autorce. Wynika ono z jej nowoczesnego pojmowania zadań powieści. Bo przed nią powieść szła swoim torem, a życie swoim. Najbrutalniejszy realizm w życiu (wystarczy czytać choćby sławną Histoire amouteuse des Gaules, paszkwil który autora kosztował blisko dwadzieścia lat wygnania!), a najdworniejszy idealizm w powieści; tkliwe dziewice, wierni rycerze...
Pani de La Fayette pierwsza bierze powieść serjo. Na półtora wieku przed Balzakiem czyni z niej studjum życia. Pierwsza poddaje analizie to, co dla niej, jako dla kobiety, jest w życiu najważniejsze: małżeństwo. Małżeństwo bywało dotąd tematem komedji, przedmiotem drwin i ośmieszań; w powieści było jedynie rozwiązaniem i zakończeniem tysiąca przygód. Ona pierwsza bierze je poważnie. Bierze troje ludzi uczciwych, szlachetnych i stawia ich w położenie bez wyjścia. Małżeństwo — napozór dobrane, szczęśliwe, zacne — łamie kobietę, która znowuż staje się nieszczęściem dwóch mężczyzn. Przenikliwa analiza uczuć, głęboki pesymizm niedomówionej konkluzji, oto co bije z tej pierwszej — jeśli pominąć Iliadę Homera — powieści o „mężatce“.
Może te dwie cechy: bystrość analizy i pesymizm tonu były przyczyną, iż pomawiano panią de La Fayette o współpracownika tej powieści. A miał nim być nie byle kto: sam autor nieśmiertelnych Maksym, książę de la Rochefoucauld, wieloletni przyjaciel autorki. Doszukiwano się w tej książce autobiograficznych motywów. Ale niedarmo bliscy nadawali pani Lai Fayette przydomek „le brouillard“, mgła; wszystko niemal w jej osobistem życiu jest otoczone tajemnicą.
To pewna, iż problem szczerości w życiu, rozcięcia szczerością najtrudniejszych sytuacji, prześladował panią de La Fayette, skoro, mimo tych nieprzychylnych głosów „ankiety“, wraca w późniejszym utworze do tego motywu. I to jeszcze śmielej: w opowiadaniu Hrabina de Tende, bohaterka, zaszedłszy z kochankiem w ciążę, wyznaje to swemu mężowi! Mimo że utwór ten napisany jest dość szkicowo i mimo że pani de La Fayette ułatwiła sobie zadanie, każąc przy urodzeniu umrzeć i matce i dziecku (w istocie, nie wyobrażamy sobie, coby z niemi mogła począć w owym XVII wieku!), niemniej jednak sam pomysł, na tle „idealizmu“ współczesnych powieści, robi wrażenie śmiałości niemal brutalnej. I nie najmniej ciekawym paradoksem jest, że tej inwazji weryzmu, brutalizmu do literatury dała początek owa dyskretna, dystyngowana, cnotliwa pani de La Fayette, na której arcydziele wychowują się dziś dorastające panienki.
Nie potrzebuję dodawać, że na temat Hrabiny de Tende, żadne już pismo nie ogłosiło ankiety; zaledwie że dziś dojrzewamy do spojrzenia oko w oko tak ryzykownej sytuacji...







PARADOKSY FISKALNE.

Jesteśmy państwem młodem, wszystko znajduje się u nas w fazie tworzenia. Tworzą się ustawy, krystalizuje się ich stosowanie, narasta teorja i praktyka życia. Dlatego uważam, iż pożyteczne jest, aby każda rzecz za wczasu była poddana dyskusji; aby obok fachowości miał głos i prosty rozsądek; aby narówni z piórem, które pisze ustawy, miała prawo głosu (lub pisku) i skóra, na której te ustawy są pisane. Dlatego chciałem dziś pomówić o opodatkowaniu literatów.
Wychowałem się w Krakowie, a więc w zaborze austrjackim. Austrja, jak wiadomo, słynęła z fiskalizmu; „ludy“ jej były przygniecione podatkami. I oto, obracając się w kolach literackich, nie słyszałem nigdy, aby literat od swoich dochodów z pióra płacił cośkolwiek. Widocznie to potężne mocarstwo uważało za niegodne siebie urządzać polowanie na żywioł dość nieuchwytny, a tak mało wróżący zysku. Nic dla literatury nie robiło, ale też nic od niej nie żądało. Poprostu „filanc“ i komornik nie chcieli się paskudzić literatem. Poeta nie płacił podatku dochodowego od wierszy, jak pies nie płaci podatku obrotowego od kręcenia ogonem. Był to wiek złoty: pisarze żyli jak zwierzęta w raju, nie lękając się twarzy człowieka.
W Polsce jest inaczej. Wiek żelazny. Literat należy dziś do zawodu wręcz najciężej opodatkowanego ze wszystkich. Budzi to w nas, pisarzach, uczucia podwójne. Nie mogę zaprzeczyć, że, ilekroć mi zajmą szafę (zawsze tę samą) za jakąś sporną i niezawinioną zaległość z przed lat kilku wraz z narosłemi od niej procentami i procentami od procentów i grzywną z procentami i procentami od procentów(4 proc. mies. i 2 proc. od tych 4 proc., bagatela!), doznaję w sercu uczucia satysfakcji, że nasz aparat skarbowy funkcjonuje tak sprawnie. Z otuchą patrzę w naszą przyszłość państwową. Płacę chętnie; szczerze wyznam, nawet gdy rzecz wydaje mi się niesprawiedliwa, powiadam sobie: „Ostatecznie, moja szkoda, niech to będzie danina na rzecz państwa!“ Mimo to, poczucie logiki każę mi przedyskutować pewne punkty.
Wymiar podatku zależy — w praktyce — od dwóch rzeczy: od wysokości dochodu i — powiedzmy to bez niedyskrecji — od uchwytności dochodu. Są ludzie, którzy leżą poniekąd jak na patelni; tylko ich smażyć; ludzie, których całkowity dochód jest jawny, niewątpliwy, nie do ukrycia. Do takich należą dziennikarze, aktorzy, wszyscy, którzy pobierają jakiekolwiek pensje. Toteż ci opodatkowani są bardzo ciężko; ciężej niż inne zawody „wolne“, nie mówiąc już o spekulantach i groszorobach wszelkiego rodzaju. Ale i w zawodach wolnych są różnice. Trzymajmy się na gruncie artystów. Nie chcę bynajmniej denuncjować kolegów malarzy; ale kto jest w stanie sprawdzić, czy malarz swój obraz darował, czy go sprzedał za sto złotych czy za miljon? Z rączki do rączki. Inaczej z literatem. Dochody jego płyną z księgarni lub z teatru. Otóż, armja urzędników skarbowych kontroluje księgi wydawców, badając ile w danym roku wypłacono temu lub innemu literatowi. Nawet „zaliczki“ nie ujdą oka władzy. Księgarze sarkają na ten system, nieuprawniony — jak mówią — żadną ustawą: nikt (powiadają) nie ma prawa żądać od nich ujawniania poszczególnej pozycji ksiąg, które stanowią tajemnicę handlową. Ale w praktyce ulegają naporowi władz.
Urząd podatkowy ustala tedy „dochody“ z pióra na podstawie niewątpliwie autentycznych danych. To — zdawałoby się — wystarcza. Mimo to, od czasu do czasu przychodzi do literata zapytanie, dlaczego w roku tym a tym (dajmy na to przed trzema laty) podał taki a taki dochód; niech to umotywuje. Przed trzema laty! żądać od człowieka żyjącego chwilą, aby pamiętał co i czemu było przed trzema laty? Tak podał, bo pewno tak było. I znów grzywna i procenty od grzywny i procenty od procentów, etc. I, aby tego uniknąć, biedny literat zaczyna się zastanawiać, czy nie trzeba mu będzie zacząć prowadzić ksiąg handlowych.
I oto dochodzę do głównego punktu moich rozważań. Jeżeli przyjmiemy, że literatura jest przedsiębiorstwem handlowem (a do tej godności chcą ją wyraźnie wynieść nasze władze podatkowe), jeżeli poeta czy inny literat, aby uniknąć kolizji z władzą, ma prowadzić księgi, godziłoby się ustalić zasadę, wedle której te księgi mają być prowadzone.
— Bardzo proste, odpowie ktoś. Masz wpisać, literacie, wszystko coś skąd dostał, a władza wymierzy ci od tego odpowiedni podatek.
— Za pozwoleniem! Rzeczy nie są tak proste. To byłoby tak, jakgdyby np. stolarz liczył jako dochód sumy uzyskane ze sprzedaży gotowych mebli, a nie uwzględniał wydatków na robociznę, na surowiec, na lokal, etc. Wpływ a dochód, to są rzeczy różne. Jeżeli uznamy literaturę za przemysł, w takim razie musimy przyjąć, że pisarz jest to wytwórca, który przerabia przeżycia, wrażenia, na książki, tak jak każdy inny wytwórca przerabia surowiec na produkt, jak stolarz przerabia drzewo na mebel. Otóż surowiec kosztuje; a dochodem można nazwać dopiero różnicę między kosztem produkcji, a kwotą uzyskaną ze sprzedaży.
Co jest surowcem dla pisarza? Samo życie. Wszystko. Pisze, dajmy na to, książkę malującą wrażenia z podróży. Sprzedaje ją — życzę mu tego — za trzy tysiące złotych. Zjawia się urzędnik podatkowy, który znalazł w księgach wydawcy tę sumę. — Płać pan podatek od dochodu z tej książki, powiada. — Za pozwoleniem (ma prawo odpowiedzieć literat): to nie jest mój dochód; to tylko pozycja wpływu w mojem przedsiębiorstwie. Patrz pan do moich ksiąg: aby opisać wrażenia z podróży, musiałem tę podróż odbyć; podróż kosztowała mnie 2000 złotych; czyli dochód wynosi nie trzy tysiące złotych, ale tysiąc; i ten proszę opodatkować.
I tak wszystko. Dramaturga, który napisał satyrę przeciw dancingom, widywano np. przez trzy lata co noc na dancingach: musiał je przeżyć, musiał przebyć wszystkie fazy zachwytu, upojenia, przyzwyczajenia, nałogu, wreszcie przesytu, niesmaku, wstrętu, długów i odrodzenia moralnego; i dopiero mógł napisać swoją satyrę. Urząd podatkowy uda się poprostu do kancelarji teatru, obliczy tantjemy autora i od nich wymierzy mu podatek: a koszta produkcji? a tych tysiąc nocy spędzonych w dancingu, czy go nic nie kosztowały? Godziwym podatkiem będzie jedynie różnica wpływu a kosztu.
I tak jest wszędzie. Warunkiem pracy pisarza jest znajomość życia; a znajomość życia to „surowiec“, za który drogo się płaci.
Nie chcę wchodzić w sferę literatury powstałej z przeżyć i cierpień miłosnych, a przecież to jest najczęstsze, najżywsze jej źródło. Tutaj doszlibyśmy do wniosków wręcz szalonych; okazałoby się, że koszta produkcji nieraz fantastycznie przewyższają rzekome „dochody“. Mam w ręku polski przekład Elegij Verlaine’a; w przedmowie tłómacza cytowany jest list poety do ich smutnej bohaterki, Eugenji Krantz: „...3000 franków, któreś wydała lub odłożyła sobie bez żadnej dla mnie korzyści... Załączam 25 franków... Po kilkaset franków ulatnia się raz po raz w mgnieniu oka, i ty chciałabyś jeszcze żebym ci powierzył wszystko, wszystkie moje pieniądze....Kochasz mnie — powiedziałaś mi to — tylko dla pieniędzy...“ etc. Oto koszt surowca; a przetwór, to owe przepiękne Elegje, za które poeta dostał może pięćdziesiąt franków honorarjum, może sto... Niechże mu kto od tych stu franków wymierzy podatek „dochodowy“!
To wszystko zakrawa na żart; ale taka już jest moja właściwość, że piszę żartem a myślę serjo. Z żartu tego wynika jasno jedna rzecz: niemożliwość podciągania pod szablonowe normy żywiołu istniejącego tem, że — jeśli jest coś wart — jest nienormalny; że często żyje w płomieniu i spala się w nim. Do rzeczy szczególnych trzeba stosować miary szczególne. Władze podatkowe, jeżeli mają obywatelskie poczucie swoich ważnych funkcyj, muszą wchodzić w warunki bytu i pracy każdej klasy. I bardzo byłbym, rad, gdyby ktoś fachowy w rzeczach fiskalnych a życzliwy literaturze zabrał głos w tej sprawie; aby wypowiedział się o ile uznaje słuszność mojej tezy, ewentualnie podał projekt, jak mniejwięcej wyglądałyby księgi handlowe literata; co wolnoby mu było potrącić sobie od rzekomego dochodu na koszta produkcji; jaką pozycję zajmie w jego bilansie handlowym koszt lokalu, zużytych narzędzi, wreszcie wszelkiego surowca. Możnaby to ująć potem w jakiś ryczałt, w jakiś procent. I może wówczas zbliżylibyśmy się do sprawiedliwości. Tak bowiem jak jest dziś, mogę śmiało powiedzieć, że ci ludzie żyjący gorączkowo, z dnia na dzień, pracujący nieraz nad siły, za dwóch, za trzech, aby nastarczyć wymaganiom życia, bez zaopatrzenia na wypadek choroby, umierający najczęściej w nędzy, słowem te koniki polne z bajki, są dzisiaj klasą najciężej opodatkowaną w całej Rzeczypospolitej Polskiej. Płacą od „dochodów“, które są fikcją.







NAMIOT WRÓŻB.

Porządkując papiery w starej szafie znalazłem numer jednodniówki. Tytuł: Jednodniówka wydana w dzień Wielkiego Festynu Ogrodowego na rzecz ubogich miasta Krakowa. Data — mniejsza z tem, bardzo dawno temu. Zacząłem przeglądać tę jednodniówkę, o treści nader obfitej, i ani się spostrzegłem kiedy ją przeczytałem od deski do deski, taki miała oryginalny smak, tak zabawne było w niej kumanie się przeszłości z przyszłością, tyle tam spotkałem nazwisk, dziś opromienionych glorją lub zapomnianych, wówczas w pełni rozkwitu. Więc: księżna Marcelina Czartoryska, uczenica Szopena, i tuż obok młody dziennikarz Kazimierz Ehrenberg, który oczywiście dał wstępny artykuł. Józef Kenig i Bolesław Prus; Sienkiewicz i tuż obok jego młodziutka narzeczona, kandydatka do tak niefortunnie i szybko zakończonego małżeństwa. Wiersz Jacka Malczewskiego. Kogóż tam niema! Zadumałem się nad tą jednodniówką i potrosze, potrosze, przypomniał mi się cały ów sławny monstre-festyn, o którym Kraków długo mówił potem a jeszcze dłużej przedtem. Przypomniał mi się namiot, przy którym pełniłem służbę galopanta, dama, do której przez nieśmiałość nie umiałem się odezwać, rakowe rękawiczki splamione lodami... Stanął mi przed oczyma cały ów dawny Kraków ze swojem „coté de Guermantes“ i „coté de chez Swann“, jakże godny jakiego Prousta; ta mała mieścina nabita talentami, fumami, herbami, dewocją, staropanieństwem i musową cnotą, pełna niewyładowanych energji, niewyżytych marzeń. Dla tego wszystkiego było tylko jedno ujście: — dobroczynność. — Dobroczynne koncerty, dobroczynne teatry amatorskie, dobroczynne wenty, szlichtady, oto było jedyne magiczne słowo, które rozgrzeszało odrobinę życia. Gdyby nie ten wentyl, pękłaby chyba pokrywa tego kotła z kiszoną kapustą. Dobroczynność stanowiła teren, gdzie schodziły się wszystkie stany; platformę, na której mieszczka mogła zazdrościć a hrabina imponować, gdzie poeta mógł otrzeć się o smukłe linje „panny z towarzystwa“, a młody hrabicz wycałować o zmroku w klombie przystojną córkę korzennego kupca.
Park Krakowski, oto było miniaturowe boisko tych dobroczynnych turniejów, ze swoją miniaturową sadzaweczką, z miniaturowym zwierzyńcem, gdzie przechadzał się rachityczny niedźwiedź i dwie papugi. Nad tą sadzawką wyczyniał swoje cuda w zakresie ogni sztucznych pyrotechnik Mądrzykowski, dla krótkości zwany popularnie „piromądrzyk“; nad tą sadzawką chodził po linie słynny Blondin, który później znalazł śmierć w wodospadzie Niagary (co o tem było gadania w Krakowie, wszak równie dobrze mógł utonąć w sadzawce w parku!), nad nią w oświetleniu bengalskiem pokazywano żywe obrazy.
Żywe obrazy! I nie byle jakie. Kraków był miastem Matejki. Cała arystokratyczna sosjeta przeszła przez pracownię mistrza, który uwieczniał te rasowe głowy na swoich wielkich historycznych płótnach. Nic dziwnego, że to nasuwało pomysły żywych obrazów z Matejki. I oto autentyczna rozmowa dwóch komitetowych hrabin, organizujących obraz z „Bitwy pod Racławicami“, w poszukiwaniu typów:
Nous avons le czarny chłop, chwaliła się na sesji pierwsza.
Et nous avons le kasztanowaty, odparła jej z dumą druga.
A propos tej francuzczyzny. W owym czasie osiadł w Krakowie sędziwy Oskar Kolberg. Przyjmowano staruszka pod Baranami i na Szlaku. Ale młodsze i płochsze hrabiny nie wiedziały co to za dziwna postać, przygarbiona, w wytartym tabaczkowym tużurku.
Qui est-ce, ce vieux? pyta jedna półgłosem drugiej.
C’est le Loude („Lud“, kapitalne dzieło etnograficzne Kolberga).
Qu’est ce que c’est le Loude?...
Kto się wówczas szanował, mówił tym polsko-francuskim żargonem. To była mowa salonów, a w salonach skupiało się wszystko; kto nie był w środku, zaglądał bodaj przez dziurkę od klucza. Salony trzymały w arendzie literaturę, sztukę. Który z pisarzy był grzeczny, zapraszano go „na Szlak“ do hr. Tarnowskiego; kto jeszcze grzeczniejszy, to i pod Barany. Jaki był prestige tej arystokracji, dość powiedzieć, że Sienkiewicz, na szczycie swej sławy, kiedy się żenił z jakąś morganatycznie-arystokratyczną odroślą, obchodził niby stacje te dwory krakowskie, klękał przed starą panią Branicką i prosił jak o zaszczyt aby mu była druchną dziesięcioletnia panna Tarnowska, która naiwnie pytała: „Czy pan Sienkiewicz nie ma żadnej rodziny?“ Toż samo było z malarstwem, które arystokratyczna władza „Zachęty“ trzymała na nitce widokami nagrody czy zakupu, jedynego źródła pół-życia tych głodomorów. Było to tuż przed epoką kiedy szalone Julki tłukły głowami o mur, a Kisielewski miał napisać W Sieci. Ale wtedy jeszcze nawet nie tłukły głowami o mur.
Przełom zaczął się od tłuczenia głowy, ale cudzej. Malarz Damazy Kotowski obalił jednego razu na ziemię dyrektora „Zachęty“ hrabiego Zyzia (Cieszkowskiego) i bił go długo pięścią po głowie, wołając: „Ty ufryzowany psie!“ To był pierwszy objaw, że w Krakowie świta nowa era.
Niebawem przyszły inne oznaki. Powstało czasopismo młodych Życie; rozbito cygańskie obozy po kawiarniach; zjechała z Paryża Zapolska poprzedzona legendą, zjechał wreszcie Przybyszewski. Kraków zmienił fizjognomję. Miasto ewangelicznych cnót stało się synagogą Szatana. Jeszcze przedtem zafurkały pierwsze jaskółki socjalizmu, pierwsze procesy polityczne, w których prokurator oskarżył kilku młodych „o symbolizm i dekadentyzm (autentyczne!), oraz inne prądy wywrotowe“. Kraków zaczął chodzić na głowie.
Ale, jak stwierdza Połaniecki, filozofje się zmieniają, a msza święta odprawia się ciągle. Tak i festyn dobroczynny. Kraków chodził na głowie, ale rokrocznie, z początkiem lata, Park Krakowski zaludniał się namiotami, wykwitały kosze szczęścia, tombole, wenty, namioty wróżb. Piromądrzyk umarł, ale zastąpił go brat, łudząco do niego podobny. Zdawało się, że nic nie naruszy świętej tradycji festynu. Aż wreszcie...
Było to w pierwszym rozkwicie Zielonego Balonika. Kraków trząsł się od plotek o tej gorszącej „jamie“, która skupiła w sobie elitę intelektualną i do której dostać się było trudniej niż pod Barany. I któraś z pań komitetowych wpadła na śmiałą myśl: a gdyby tych panów z Zielonego Balonika zaprosić do namiotu wróżb! Atrakcje się zużyły, toby było coś nowego...
Zaproszono nas. Ponuro, ciężkim i niedbałym krokiem wkroczyło do namiotu kilku drabów, aby objąć w posiadanie laboratorjum wróżb. Miłe i ładne aktorki (też rewolucja!) zasiadły na froncie. Nowi wróżbici mieli dziwne, nieznane tam wprzód obyczaje... Zdjęli surduty, kamizelki, bo czerwiec był upalny, i posłali do hrabiny prezesowej z prośbą o flaszkę koniaku i wodę sodową. Zdziwienie, narady, szepty — wkońcu dano flaszkę. Skoro się powiedziało A, trzeba powiedzieć B, zdecydowała zwolenniczka modernizacji festynu. Zaczęła napływać publiczność. Na pierwszy ogień podeszła jakaś młodziutka panienka z mamą. Panienka wzięła kartkę i nakreśliła pytanie: „Czy będę sławną?“ Jakież było osłupienie mamy, kiedy, nachyliwszy się przez ramię córki, zamiast zwykłej w tym namiocie karmelkowej odpowiedzi, wyczytała:

Różne rodzaje sławy bywają na świecie.
Może urodzisz kiedy o dwóch głowach dziecię...

Mama podniosła krzyk, poleciała do prezesowej. Jak się to skończyło, nie pamiętam, ale to wiem, że ten namiot wróżb to był słup graniczny dzielący uciechy dawnego i nowego Krakowa...






AKADEMJA, IZBA, CZY FIGA Z MAKIEM.

Nalegano na mnie, abym się odezwał w kwestji Akademji Literatury. Wyznaję, że czynię to niebardzo chętnie. Nie mam, jak niektórzy z moich kolegów, wiary w uzdrawiającą moc dyskusji i polemik; przeciwnie, uważam, że im dłużej dyskusja się toczy, tem bardziej rzecz sama tonie w powodzi sofizmatów, paralogizmów, animozji osobistych etc. Ponieważ jednak przeciwnicy Akademji skupili się niejako w projekcie p. Irzykowskiego, przeciwstawiającym tejże Akademji wybieraną na przeciąg lat trzech „Izbę literacką“, pozwolę sobie ten projekt, ogłoszony w Robotniku, w paru punktach oświetlić.
Uderza mnie w nim jedno: mianowicie przewaga kategoryj wziętych z innych dziedzin, częściowo obcych, częściowo wręcz przeciwnych istocie literatury. Jedne, to kategorje myślenia zawodowe, oparte na analogjach ze związkami robotniczemi. Tych związków zawodowych uwieńczeniem byłaby tu wybieralna Izba. Drugie, to kategorje myślenia polityczne, i to przestarzałe... Wszystkie wczorajsze i przedwczorajsze, dziś cokolwiek zbankrutowane wiary, panacea demokracji, plebiscytów, powszechnych głosowań, wieców, większości, parlamentów, wszystko to, wszędzie zdetronizowane potrochu w polityce, ma znaleźć schronienie w tej instytucji literackiej. Oba te rysy stanowią, mojem zdaniem, zasadniczą wadę projektu, bo każda rzecz jeżeli ma być celowa, musi być zbudowana ze swoistego materjału i musi się opierać na własnej logice.
Uderza to już w Związkach zawodowych literatury: pojęcie przeniesione z innych stanów, tutaj iluzoryczne, o czem wie każdy kto się stykał z życiem stowarzyszeń literackich. Czy ktoś, kto wyda własnym kosztem na welinie tom czy parę tomów — dajmy na to — lichych wierszy, może twierdzić, że literatura jest jego zawodem? Ale gdzie postawić kryterjum i granice? Związki i stowarzyszenia biorą rzecz — i nie mogą inaczej — bardzo szeroko, bardzo mechanicznie: fakt drukowania czegokolwiek decyduje o przyjęciu. Dlatego każdy związek literacki może być natychmiast zmajoryzowany przez dyletantów, grafomanów, w najlepszym razie przez miernoty. Wielki pisarz ma w nim taki sam głos, co ktokolwiek kto czemkolwiek zadrukował kilkanaście arkuszy papieru.
Taki sam głos, i to w teorji; w praktyce majoryzacja może iść znacznie dalej. Bo prawdziwi pisarze przeważnie stronią od tych „walnych zebrań“, od tych jałowych sporów i dyskusyj, słowem od życia związkowego; nie mają na nie czasu; „pętaki“ i spryciarze mogliby tedy stworzyć absolutną większość w każdej chwili.
Analogja oparta na związkach zawodowych robotniczych kuleje tutaj wyraźnie. Lepszy zecer czy gorszy zecer, są obaj pożyteczni, obaj uczciwie pracują, obaj należą do tej samej kategorji. Tutaj inaczej: dobry pisarz jest pożyteczny, grafoman jest w najlepszym razie obojętny, wytwórca tandety literackiej szkodliwy; dobry tłumacz jest pożyteczny, zły tłumacz jest szkodnikiem. I oto ten pożyteczny i ten szkodnik zasiadają na wspólnej ławie i radzą nad swemi... interesami zawodowemi! Oczywisty paradoks. Jeszcze wybitniej wystąpi to, gdy chodzić będzie o Izbę literatury, o tę najwyższą jakoby instytucję.
Związki zawodowe mogą, w teorji, wybrać ową reprezentacyjną Izbę, będącą chlubą i czołem literatury. Mogą, ale bynajmniej nie muszą; mogą też w każdej chwili obniżyć poziom tej reprezentacji do dowolnych granic. Z chwilą, gdy — jak w projektowanej przez p. Irzykowskiego Izbie — wejdą w grę interesy, kwestje władzy, konkretnych jej przywilejów, możnaby się obawiać tej drugiej ewentualności. W miarę jak prawdziwi pisarze będą się odsuwać, zostanie pole dla innych elementów. Mieliśmy wszak przykłady tego w Związku Aktorów: był tam okres, że prawie żaden wybitniejszy aktor nie chciał — i nie bez racji — brać udziału w „życiu organizacyjnem“, główne stanowiska zajmowali tam wręcz nie aktorzy. A wszakże w aktorstwie zawodowość jest daleko ściślej określona, niż w literaturze; no i związek Aktorów nie zakreśla sobie tak szerokich i górnych celów jak ta Izba. Możliwości te dostatecznie już potępiają ów doktrynerski projekt. Że w takiem ciele wybieranem co trzy lata, w tej atmosferze agitacji, ambicyjek, interesów, nie może być mowy o powadze na zewnątrz, o ciągłości bezliku prac wyliczonych w projekcie Izby, to zupełnie pewne. Izba literatury miałaby wszystkie ciemne strony parlamentaryzmu, przeniesione na grunt, który najmniej się do tego nadaje.
Jeszcze jedno. Akademja, która wprzód miała za sobą wszystkich, zyskała natychmiast nieprzejednanych wrogów z chwilą, gdy rozeszła się pogłoska, że wybrani Akademicy mają otrzymać — pensje. Obecnie, w projekcie Izby wypływają... też same pensje, tylko dla owych plebiscytowych wybrańców. Otóż, jeżeli już mają być pensje, co jest racjonalniejsze: czy pensja ułatwiająca byt wybitnemu pisarzowi, dla którego jest w części nagrodą za trud całego życia, w części wynagrodzeniem za czas, który poświęca sprawom Akademji, czy też pensja dla wiecowego atlety, dla praktyka „walnych zgromadzeń“, który może być zerem jako pisarz, który wszedł do tej Izby z wyboru pętaków i nic innego poza ich suwerenną wolą może nie reprezentować? Projekt Izby doprowadził to pytanie do absurdu.
Ale kwestja ma jeszcze inną stronę. Skoro już mowa o sprawach materjalnych, przeoczono, pod wpływem animozji do przyszłych i niewiadomych jeszcze Akademików, olbrzymie korzyści materjalne, jakie tą drogą mogą spłynąć i niechybnie spłynęłyby na całą literaturę. Przypadkowo zetknąłem się z tem bezpośrednio. Zgłosił się mianowicie niedawno temu do mnie pewien obywatel, radząc się w następującej sprawie: chciałby zapisać piękny majątek Akademji literatury, o której powstaniu słyszał, celem stworzenia przy niej pewnej fundacji literackiej. I oto czego niedopatrzyli oponenci: Akademja jako magnes ściągający ofiarność społeczeństwa, tak jak ją ściąga Krakowska Akademja Umiejętności. Akademja Umiejętności miała przed wojną, zanim dewaluacja ją zniszczyła, ogromne majątki, dotacje, stypendja. Sama nagroda Jerzmanowskich (przeszło 40.000 franków szwajcarskich rocznie!) była po nagrodzie Nobla największą w Europie. To źródło korzyści dla literatury jest wręcz nieobliczalne. Ale, aby stać się owym magnesem, potrzebuje to najwyższe ciało pewnych warunków: musi mieć powagę i prestige, jakie mu da skupienie najlepszych nazwisk literackich; musi mieć solidne gwarancje. Tym magnesem nie może być żaden związek czy klub literacki, ponieważ tego rodzaju związki i kluby nie posiadają odpowiednich do tego celu warunków i rękojmi, nie mają wreszcie tego oficjalnego niejako blasku, który w danym wypadku odgrywa niemałą rolę. Nie będzie go miała i ta wybieralna Izba, podległa walkom i „zamachom stanu“. Gdyby więc nie inne względy, ten jeden powinienby pojednać wszystkie obozy: jest to bowiem najbardziej namacalny dowód korzyści Akademji dla ogółu literatów i dla literatury.
Wystąpienie „opozycji“ z propozycją Izby literatury przesunęło zresztą dość znacznie jej stanowisko. Okazało się, że właściwie rzecz sama nie ma przeciwników; że oponentom chodzi o to, aby Akademja nie nazywała się Akademją tylko Izbą i aby była wybieralna. Formuła Akademji jest, ich zadaniem, przestarzała; wybieralna Izba odpowiada jakoby duchowi czasu. Mnie się zdaje — jak to szkicowo miałem sposobność wykazać — że właśnie taka Izba opiera się na hasłach o wiele bardziej przebrzmiałych. Mało kto obecnie wierzy, aby nieustające dyskusje i konszachty wyborcze miały być czemś lepszem od naturalnego autorytetu i aby chroniczne powszechne głosowanie miało być gwarancją rozumu i celowej pracy. Zwłaszcza w rzeczach artystycznych. Bo w polityce sens parlamentów jest całkiem inny. Parlamentaryzm jest — między innemi — formułą ciągłego paktowania z masą, bo ta masa może chwycić za broń, może urządzić strajk generalny, może robić zamachy i wznosić barykady. W literaturze niema tych obaw, niema więc potrzeby uświęcać tej fikcji, że głos pierwszego z brzegu psujcy papieru ma tę samą wartość co głos autentycznego pisarza.
Gdyby nie te demagogiczne waśnie w rzeczy, która wprzód wszystkim zdawała się tak jasna i pożądana, sprawa byłaby podobno dawno załatwiona. Rząd okazał najlepszą wolę; literaci, można powiedzieć, dokładają starań, aby rzecz zagmatwać, obrzydzić i zdyskredytować. To też, jeżeli z tych sporów o Akademję czy Izbę wyłoni się Figa, sami będą temu winni.







TECHNIKA ŻYCIA.

Byłem w tych dniach w pracowni pewnej miłej rzeźbiarki: gwarzyliśmy o tem i owem. Zwierzyłem się jej naiwnie, iż za młodu zazdrościłem zawsze malarzom i rzeźbiarzom, że mogli każdą kobietę zaprosić do pracowni i każda mogła przyjść i malarz mógł ją malować albo udawać że ją maluje, słowem, że miał otwarty bezlik możliwości, które rozbijały się u zwykłych śmiertelników o trywialność techniki życia. Nie zrozumieją może tych problemów dzisiejsze „garsonki“, tak proste, tak koleżeńskie, wszystkie podobne do siebie w swoich grzybkach na głowie i tak swobodnie krążące po świecie w swem incognito. Ach, inne to były kobiety wasze siostry (raczej ciotki) z przed ćwierć wieku! W olbrzymich kapeluszach, z pióropuszem na głowie, w pancerzu z brykli i w aksamitnej sukni z trenem od rana, majestatyczne, uroczyste, obwarowane kolczastym drutem form i konwenansów. Incognito! Właśnie! Z taką kobietą mieć schadzkę, to tak jakby jechać karawanem do Wilanowa. Gdzie ją zobaczyć, gdzie z nią się namawiać? Muzeum? Kobieta, któraby poszła w Krakowie do Muzeum Narodowego — nie mówiąc już o domu Matejki — byłaby zgubiona w opinji, to było zbyt niedwuznaczne.
Na tem tle można dopiero zrozumieć olbrzymie uprzywilejowanie malarza. „Pokażę pani moje szkice“... Ach! i co mógł pokazać biedny student medycyny? Trupią głowę? Czasem znalazła się dekadentka, która była ciekawa trupiej głowy, ale na to trudno było liczyć...
Musiała to być kwestja dość doniosła, skoro trafiamy na nią nawet w tak ogromnem morzu ludzi jak Paryż. Każdy światowiec we francuskich powieściach z owej epoki coś kolekcjonuje, a każda dama udaje że się interesuje kolekcjami. „Na wszelki wypadek“, jak mówi znane przysłowie. Nie mogła kobieta przyjść do mężczyzny tak wprost; musiała przyjść coś obejrzeć, starą porcelanę, japońszczyznę, słowem jakiegoś Rafaela. Mes bibelots, oto zwrot, który stał się tak utarty, że aż ośmieszony. Coś trzeba było mieć do pokazania. Znałem takiego, który pokazywał kobietom biblję z XIV wieku.
I oto, w tej błahej napozór kwestji, spostrzegam niezmiernie filozoficzny przykład ucisku niewidzialnych rzeczy nad człowiekiem. Technika życia! Ta technika życia, zależnie jak na nią spojrzeć, to rzecz arcypocieszna przez kontrast swoich małostek z napięciem i przesadą jakiemi człowiek wyposaża swoje uczucia; ale z innego punktu widzenia, tragiczna, kiedy obrócić oczy wstecz na całą generację, kiedy patrzeć na mnóstwo zwiędłych uczuć, złamanych istnień, z powodu jakichś niewyrażalnie śmiesznych drobiazgów, z powodu niedomagań technicznych... I nigdy ten kontrast nie rysuje się tak wymownie jak w młodości, owej epoce największego niestosunku między marzeniem a możliwością...
Jest w całej tej sprawie jeden ciekawy moment. Naturalnem jest, aby każda klasa, każdy kraj, każda epoka, wytwarzały sobie swoje własne formy na miarę własnych potrzeb; i to jest właśnie ewolucja obyczajów. Ale ten proces odbywa się dość kulawo i z wiecznem opóźnieniem; bywa przytem zmącony bezkrytycznem przyjmowaniem cudzych obyczajów. Często po jakiejś klasie dziedziczy formy życia inna klasa, dla której nie były one stworzone, która nie umie się z niemi obchodzić. Tragikomicznym spektaklem była pod tym względem burżuazyjna kultura XIX wieku, która odziedziczyła całe mnóstwo obcych form, mając zupełnie odmienne warunki życia i wychowania. Brudna gipsowa Wenus w salonie pani Dulskiej, oto co przeszło do nas z kultury Odrodzenia. I tak potrosze ze wszystkiem.
Najpocieszniej odbija się to w odziedziczonych pojęciach „honoru“. Pojedynek, ten obyczaj dość naturalny u ludzi którzy nosili broń u boku, i mający ten sens, że załatwiał sprawy doraźnie i bez reszty, wyrodził się w trzęsawisko kodeksów i sądów honorowych, z których, kto raz w nich postawił nogę, latami nie wychodzi.
Zastanawiałem się także, skąd wziął swój początek ów obowiązujący w wieku XIX dogmat, że mężczyzna nie może przyjąć pieniędzy od kobiety. Ma on wszelkie pozory tradycyj bardzo rycerskich. Tymczasem, jeśli zajrzeć do starych kronik, do pamiętników, nigdy nie brano tyle i tak chętnie od kobiet co w owych szlachetnych czasach. Świetni panicze, którzy bili się w pojedynku na śmierć o jedno słowo, żyli poprostu z kobiet. Patrz Brantoma, Bussy-Rabutina i innych.
Powie ktoś, że to u farmazonów, ale nie u nas, w Polsce. Gdzietam! Czytajmy pamiętniki, jakże typowe dla całej epoki, Duklana Ochockiego. Chowany był bardzo surowo, bardzo po staropolsku, z wielką drażliwością na punkcie honoru. Raz, na kontraktach, jako młody chłopczyna był z ojcem u księcia Ponińskiego. Na pożegnanie książę zawołał go do gabinetu, dał mu pełne kieszenie cukierków i do tego pięć dukatów. Chłopak uszczęśliwiony pobiegł z cukierkami i pieniędzmi do matki. Matka oburzyła się, że przyjął pieniądze od obcego człowieka. „Skądże to te pieniądze? zawołała. — Od księcia. — Jakżeś ty je śmiał przyjąć!“ I chłopak wziął piętnaście plag dyscypliną, po wszelkiej formie.
Minęło lat kilka. Siedemnastoletni Duklanek pojechał na pogrzeb starszego krewnego; niestara wdowa zatrzymała go, aby jej w pierwszych chwilach boleści dotrzymywał towarzystwa. Nie wyszły dwa tygodnie, a porozumieli się. Kiedy chłopak wyjeżdża do domu na święta, wyjeżdża znakomicie wyekwipowany, dostatnio zaopatrzony w pieniądze.

„Gdym do Wilska przyjechał (pisze) ojciec niepomału się zadziwił zobaczywszy nową moją garderobę, a bardziej jeszcze futra, pościel, bieliznę: nie mogłem tak naprędce zmyślić skąd mam to wszystko: lecz przyciśniony przyznałem się, że od wdowy. Ojciec spojrzał i zamilkł...“

Specjalna wyrozumiałość ojca? Gdzietam, ten ojciec był bardzo surowy. Tak samo zresztą patrzał na te rzeczy srogi wojewoda Stempkowski, u którego młody Duklan był później na dworze.
I zważmy: Ochocki pisze pamiętniki swoje jako siedemdziesięcioletni z górą starzec, nie był żadnym awanturnikiem, żadnym Casanową, ale człowiekiem który piastował od młodu godności obywatelskie, cieszył się powszechnym szacunkiem. Kiedy, za udział w powstaniu kościuszkowskiem, wywieziono go do Rosji, a obywatelstwo po drodze, litując się doli zesłańca, chce go wspomóc pieniędzmi, on, mając nieco swojego grosza, odrzuca hardo zarówno dwadzieścia dukatów księżnej Szujskiej (ofiarowane bezinteresownie), jak dwa tysiące rubli zacnych państwa Hołyńskich. I oto ten sędziwy patryarcha, wywołując wspomnienia młodości, opowiada bez najmniejszego zażenowania jak w Lublinie wyłudzał pieniądze z obstarniej podkomorzyny:

„...odwiedzałem grubą belę moją, ao której nie mając żadnego przywiązania przychodziłem tylko gdy mi było potrzeba pieniędzy, i zbywszy za wymówki i dąsy słowem i grzecznostką jakąś, godziłem się na czas z panią i dobrze naładowaną jej szkatułą...“

To znów, z czasów pobytu we Lwowie, notuje najspokojniej, jak „miłostki podniosły jego finanse“ etc. Kiedy natomiast jakaś dama, z którą był bardzo blisko (prawda że wówczas był młody i ubogi), daje mu regestr sprawunków do załatwienia, a nie daje mu na nie potrzebnej gotówki, odpowiada oschle:

„Przepraszam panią, to dla mnie za trudno, tak wielkich darów robić nie mogę, anim już tak nieszczęśliwy, żebym serca sobie potrzebował kupować niemi...

Całkiem poprostu, Polonus ten „kupowanie serca“ uważa sobie za dyshonor, wyłudzone zaś od kobiety pieniądze ma sobie za chlubne wspomnienie, coś niby zdobycz wojenną którą nawet w późnej starości i w innej epoce (pamiętniki pisane były po roku 1840) miło się pochwalić. I na każdym kroku pamiętniki te stwierdzają, jak bardzo pojęcia te były w epoce naszych pradziadów, w epoce staropolskiej cnoty powszechne.
Otóż, kultura burżuazyjna XIX stulecia przejęła cały balast szlacheckich pojęć honoru, ale z zapałem prozelitów przejęła je nieco naiwnie, niezręcznie, jak mieszczuch który nie umie się obchodzić z fuzją myśliwską. I mogłoby łatwo być, że stąd — wbrew naturalnemu nieraz układowi stosunków — utrwalił się dogmat, że mężczyzna pod grozą dyshonoru nie może nic wziąć od kobiety. Ileż egzystencji złamał ten paragraf niepisanego kodeksu! Ileż widziałem tragedji młodych i ślicznych chłopców, którzy szli na dno lub kończyli samobójstwem, nie mogąc szukać ratunku na tej jedynej dla nich nieraz drodze. Pamiętam jednego takiego złotego młodzieńca: długów miał powyżej uszu, nie miał już skąd brać, pożyczał fraki od przyjaciół i sprzedawał je, doszedł wreszcie do tego że kradł pieniądze na balu dobroczynnym kupując kwiaty, kładąc na tacy pięć guldenów a biorąc sobie reszty niby z pięćdziesięciu. Złapano go na tem i w łeb sobie strzelił. Ileż kobiet byłoby poratowało tego ślicznego i miłego chłopca? Ale nie było sposobu, niewidzialna siła mówiła: „nie wolno“, ślepa technika życia łamała samo życie...
Znów będą krzyczeć na mnie że jestem niemoralny, że namawiam do brania pieniędzy od kobiet... Ja do niczego nie namawiam; mnie jest tylko żal patrzeć na ludzi gdy się kręcą w kołowrocie który ich miażdży, gdy męczą się i giną nieraz przez bałwochwalstwo jakiejś zabłąkanej fikcji... Przypominać o względności pojęć, o płynności wierzeń i obyczajów, było zawsze prawem filozofów. I niema może zbawienniejszego lekarstwa dla ludzi. Niech żyją tak czy inaczej, ale w każdej dobie niech dążą do tego aby sobie tworzyć pojęcia na swoją miarę, dla swoich potrzeb, rewidować je nieustannie, uprzątać rupiecie fałszów i przeżytków.
To co poruszyłem, to jedna kwestja wśród wielu. Stworzyć sobie własną technikę życia, oto jedno z najbardziej palących zadań naszej przełomowej epoki.







NOWA ROZPUSTA.
(Słowo wstępne wygłoszone przed odczytem Marcelego Bouteron)

Szanowni Państwo! Historja przyjazdu do Polski pana Bouteron, którego będę miał zaszczyt przedstawić, jest bardzo skomplikowana. Aby ją objaśnić, trzeba nam się cofnąć niemal o sto lat wstecz. Trzeba nam sięgnąć do miesiąca listopada roku 1832: wówczas bowiem rozstrzygnęły się te sprawy: wówczas zostało zapisane w gwiazdach, że w maju r. 1928 pan Bouteron przyjedzie do Polski. Mógł był wprawdzie doczekać okrągłych lat stu, do roku 1932: ale nie umiał doczekać: jest to człowiek gorącego temperamentu, namiętny i niecierpliwy.
Cóż tedy zaszło w owym listopadzie roku 1832? Pewien pisarz francuski — nazywał się Balzac — wówczas w zaraniu swojej sławy, otrzymał list. List od kobiety. Nie była mu to pierwszyzna. Po Fizjologji małżeństwa, po Jaszczurze, po pierwszych nowelach, otrzymywał takich listów kobiecych setkami: mimo to, ten właśnie go zafrapował. Może dlatego, że przyszedł z bardzo daleka, aż z Ukrainy: przy ówczesnych środkach komunikacji, to było wówczas dalej niż dzisiaj do Chin.
List był arcy-romantyczny: był to ówczesny język, ówczesny styl, wspólny całej Europie od Paryża po Berdyczów, i który ułatwiał pięknym duszom porozumienie się. Oto urywek z listu tej, która miała przejść do historji literatury francuskiej pod mianem „cudzoziemki“:

„Z pewnością pan kochasz i jesteś kochanym; spójnia Aniołów musi być waszym udziałem; dusze wasze muszą kosztować nieznanych rozkoszy. Cudzoziemka kocha was oboje i chce być waszą przyjaciółką.
„Chciałabym być jasnym aniołem, i ustrzec pana od wszelkiego błędu...“

Wreszcie list kończył się:

„Podziwiam pański talent, składam hołd pańskiej duszy, chciałabym być pańską siostrą...“

Przyjaciółka, anioł, siostra, ładnie pisano wówczas! To nie to co dziś, prawda?
W chwili gdy Balzac otrzymał ten list, był zrozpaczony. Był więcej niż zrozpaczony, był wściekły. Zgadnijcie czemu? Oto właśnie inna kobieta, którą kochał, której namiętnie pragnął, którą kochał sercem, zmysłami, próżnością — bo ta kobieta to była księżna — też powiedziała mu że chce być dla niego siostrą. Ale to było co innego: to nie był początek, to było zakończenie. Rozbudziwszy w nim i rozdrażniwszy wszystkie fibry męskości, pani des Castries ofiarowała mu miłość, ale platoniczną. Pan Bouteron, który wie wszystko, usprawiedliwia ją: zwierzył mi w sekrecie to, czego oficjalna historja literatury nie pisze, mianowicie że księżna de Castries nie była tak winna jak Balzac przypuszczał: że wypadek na polowaniu, upadek z konia nadwerężył jej krzyż pacierzowy i skazał tę lubą kokietkę na przymusowy platonizm. Ale Balzac tego nie mógł wiedzieć, i był wściekły.
I oto w tej właśnie chwili zjawia się nowa kobieta, aż z Ukrainy, i też ofiarowuje się że chce być jego siostrą. Był urodzaj na siostry w tym roku 1832.
I zrozumcie tu paradoksy serca ludzkiego? Jak wytłómaczyć, że ranę, którą zadała jedna siostra, uleczyła druga siostra? Że Balzac nietylko na ów ukraiński list odpisał, ale że rozwinęła się stąd cała korespondencja, i że genialny powieściopisarz, zanim ujrzał swoją daleką cudzoziemkę na oczy, zanim wiedział jak wygląda — fotografji wówczas nie znano — już był po uszy zakochany? To są tajemnice tej cudownej epoki Romantyzmu, dziś się już takie cuda nie zdarzają. Dość że wywiązała się z tego miłość, która trwała siedemnaście lat: przerywany czasem kilkoletniem niewidzeniem romans, w następstwie którego pani Hańska, żona a potem wdowa po olbrzymio bogatym właścicielu ziemskim, zaślubiła Honorjusza Balzaka.
Nieszczęściem dla siebie, pani Ewa przeżyła pisarza o trzydzieści blisko lat, które spędziła w Paryżu jako wdowa. Nikt nie ma pojęcia co to jest za trudna sytuacja być wdową po wielkim człowieku! A do tego cudzoziemce! A do tego przy dzisiejszym stanie krytyki literackiej, która wgląda bez ceremonji w najtajniejsze życie prywatne wielkich ludzi, i nietylko wielkich ludzi, ale każdego, kto miał szczęście lub nieszczęście z nimi spleść swoje życie. Historycy literatury zaczęli rewidować całą egzystencję biednej pani Hańskiej. Co? Jak? Czemu? — wszystko chcieli wiedzieć. Wszystko się im niepodobało. Czemu zaraz nic rzuciła męża i nie poleciała za Balzakiem do Paryża? Czemu, siedząc na zapadłej Ukrainie, męczyła go swoją zazdrością i dopominaniem się o listy? Czemu, owdowiawszy, nie wyszła za niego natychmiast, ale kazała mu czekać dziewięć lat? Czemu po jego śmierci nie zakopała się żywcem w grobie, ale ośmieliła się żyć, i nawet parę razy zauważyła, że są na świecie mężczyźni? I dopieroż zaczął się srogi sąd nad Ewą Hańską, niczem swego czasu nad naszą Ewą Pobratyńską z Dziejów Grzechu. Wyrok: była próżna, oschła, zimna, nie kochała nigdy Balzaka. Tak załatwiono skomplikowaną historję dwojga ludzi i dwojga serc z lat siedemnastu: tak w czambuł potępiono bez apelacji kobietę, którą Balzac całe życie ubóstwiał i którą uważał za swoją opatrzność.
Otóż pan Bouteron jest balzakistą. Jest balzakistą tak jak są kokainiści, morfiniści, pijacy, rozpustnicy. Ogarnęło go to od czternastego roku życia. Jak to na niego przyszło? Jak każda rozpusta. Czem się dzieje, że jeden chłopak sprawia ojcu radość, a drugi zgryzotę? Że jedna panienka jest cnotliwa a druga się puszcza? Dość że Bouteron był od dziecka balzakistą. Sprawił dużo zmartwienia rodzicom. Kiedy ich pytano o syna, odpowiadali: „Ano cóż, dobry chłopiec, zdolny chłopiec, ale coś go opętało, balzakizuje się, jest balzakistą“.
Pan Bouteron zna tedy życie Balzaka na wylot. Zna je o wiele lepiej niż je znał ktokolwiek z osobistych znajomych pisarza, lepiej niż jego własna siostra, matka, żona; i to bardzo naturalne. Ma w ręku wszystkie akta, jawne i tajne. Znał więc doskonale i cały materjał procesu biednej Ewy. I jednego dnia, sprzykrzyło mu się słuchać tych ryczałtowych wyroków, lekkomyślnych sądów, niedyskretnych rewizji. I napisał artykuł, który narobił dużo hałasu, pod tytułem: Apologja pani Hańskiej. Zestawił wszystkie fakty, objaśnił wszystkie komplikacje, które rozcinano zbyt prosto, przedstawił nowe dokumenty i wkońcu zapytał: „No, jeżeli to się u was nazywa nie kochać człowieka, to nie wiem czego chcecie jeszcze“? I w tym odruchu był nietyle historykiem literatury, ile przyjacielem kobiet. Proszę, moje panie, dla niego o brawo.
Artykulik był tak przekonywujący, napisany z takim ogniem, że zrobił wielkie wrażenie. Zaczęły się polemiki, dyskusje, kwestję, która zdawała się dawno osądzona, zaczęto rozpatrywać na nowo, ale już z innego tonu. Dziś inaczej już sądzą panią Hańską, inaczej o niej piszą niż wprzódy.
Ostatecznie, powie ktoś, to jest rzecz błaha, obchodzą nas dzieła Balzaka, a nie jego amory. Zapewne; ale, skoro już się nam tak zdarzyło, że nasza rodaczka Polka odegrała taką rolę w życiu jednego z największych genjuszów świata, milej nam jest, aby ta rola była piękna, a w każdym razie, aby była sprawiedliwie sądzona.
Ale wynikła z tego rzecz inna. Zajmując się procesem pani Ewy, pan Bouteron nieustannie natykał się na Polskę. I ani się spostrzegł jak nasz kraj zaczął go żywo interesować, jak on sam stał się niemal polskim patrjotą. Zna geografję Ukrainy jak żaden z nas; wie na pamięć, ile jest wiorst z Brodów do Berdyczowa, zna genealogję rodziny Rzewuskich — bo Ewa Hańska była z domu Rzewuska — jak sam Niesiecki albo Przeździecki. Przeżywał wraz z Balzakiem wszystkie tęsknoty do owej Wierzchowni, do której pisarz wzdychał tyle lat, w której — jak powiadał — byłby chciał spędzić całe życie jako „mużyk“ u stóp swojej ukochanej. Zaintrygował pana Bouteron kraj, który wydawał kasztelanki zdolne poprawiać błędy stylistyczne Balzaka, a żyjące wśród oceanu pszenicy i morza chłopów nie umiejących pisać ani czytać. I zaczęła się w nim budzić nieprzeparta ciekawość poznania Polski; możnaby powiedzieć nostalgja za tym krajem, którego nigdy nie widział, ale w którym spędził niemal dwa lata ze swoim ukochanym mistrzem. No i przyjechał do nas. Początkowo miał zamiar wiernie odtworzyć sposób podróży Balzaka, który jechał do Polski bez przestanku, nie rozbierając się ośm dni i ośm nocy, koleją, dyliżansem, bryczką, kibitką; ale w końcu pan Bouteron dał się zaniepokojonym przyjaciołom ubłagać i wsadzić do sypialnego wagonu. Przyjechał do nas znając nas już, ze szczerą dla nas sympatją i przyjaźnią, pragnąc niejako odnowić węzły nawiązane przed stu laty. Przyjmijmy go jak najserdeczniej, pokażmy mu nasze życie, nasze obyczaje, nasze trunki: ale przedewszystkiem to, co jego, obrońcę i rycerza pani Hańskiej, może zainteresować najbardziej: nasze kobiety. Pan Bouteron jest świetnym pisarzem a do tego bibljotekarzem Akademji, styka się codzień z całą wielką literaturą francuską, reklama jaką nam może zrobić w tej mierze, jest nie do pogardzenia. Nikt nie przewidzi co z tego może wyniknąć: może jakie nowe listy nowych cudzoziemek do nowych genjuszów i, za sto lat, — nowe apologje.







PODNIEBNYM TRAMWAJEM.

Opisywać dziś swoją parogodzinną podróż samolotem, dziś gdy coraz to nowe Lindbergi przebywają Atlantyk, gdy linje powietrzne między miastami kursują z wzorową regularnością, mogłoby się to wydać śmieszne. Ale, z drugiej strony, jak nie pisać o tem, co wciąż jeszcze zdaje się cudem, czemu nie przestajemy się dziwić co dnia, zwłaszcza my, którzy pamiętamy pierwsze nieśmiałe próby wzlotów. Następne pokolenie zapewne nie będzie już znało tego uczucia.
Jest tu przytem materjał do refleksji. Mianowicie na temat fizjologicznej niemal solidarności masy ludzkiej, wspólności jej przeżyć i doświadczeń. Kiedy znalazłem się koło hangaru we Lwowie, aby odlecieć do Warszawy, byłem na lotnisku wogóle pierwszy raz. Nigdy nie widziałem zbliska wznoszącego się samolotu, nigdy sam nie fruwałem. Było więc czemu się dziwować. I właśnie nie. Wszystko wydało mi się najzupełniej naturalne. Patrzałem na te olbrzymie ptaki raz po raz zrywające się z ziemi. Wsiadłem do brzucha aluminiowego zwierza, aby zająć miejsce w wygodnej karoserji, podobnej zupełnie do wnętrza automobilu. Motor zaczął grać, śmiga wydawała ton coraz wyższy, ujechaliśmy sporo metrów po ziemi, za chwilę znalazłem się w powietrzu.
Pamiętam pierwsze opisy dziennikarzy, którzy dwadzieścia lat temu podfruwali sobie na mizernych aparacikach, wznoszących się na kilkanaście metrów nad ziemią. Co za okrzyki radości, zdumienia, dumy! A potem, kiedy już machiny latały pod niebo, te wrażenia mniej lub więcej artystyczne, te opisy zapadającej się ziemi, uciekającej oczom i tworzącej niby olbrzymi lej. Otóż nie widziałem, ani nie doznałem niczego podobnego, nie było żadnego leja; wznosząc się, miałem uczucie, że dopełniam czynności zupełnie naturalnej. Poprostu setki, tysiące pasażerów wyczerpały te wrażenia za mnie; ja przyszedłem już do gotowego. Ba, skłonny jestem mniemać, że nawet to, iż do końca nie doświadczałem żadnych przykrych uczuć, zawdzięczam setkom pasażerów, którzy w cierpieniach i wstydzie napełniali papierowe torebki. Zrobili to za mnie; i w tem przyszedłem do gotowego. Ludzkość jest organizmem, nie luźnym zbiorem jednostek. Wszystkie doświadczenia się dziedziczy. Jedynie gdy chodzi o robienie głupstw, tam nie skutkuje żadne doświadczenie cudze, a często nawet własne.
Nie znaczy to bynajmniej, aby wrażenia, jakich się doznaje, były obojętne. Spojrzenie z góry na ziemię rozciągającą się hen, w dole, ma w sobie coś cudownego. Wrażenie szczytu górskiego, jeszcze spotęgowane, zaprawne czemś drażniącem, wzmocnione, możnaby powiedzieć. Ma coś narkotycznego. Każe zadumać się nad metafizyką szczęścia. Odczytajcie sobie opis nocy kokainowej w Pożegnaniu jesieni Witkiewicza, kiedy widok pepitowych spodni w kratkę daje rozkosz, daje uczucie doskonałego rozumienia świata. Jest może w tem coś pokrewnego z opisem przedepileptycznej aury w powieściach Dostojewskiego. Ścisłość wrażeń notowanych przez Witkiewicza mogłem zresztą stwierdzić. Parę razy, za moich czasów medycznych, nudząc się na dyżurze w szpitalu, zastrzyknąłem sobie niewinnie morfinę i notowałem wiernie toż samo uczucie, emanację szczęścia idącą z najzwyklejszych przedmiotów: szafy, krzesła. Znaczyłoby to, że wszechświat nabity jest szczęściem, które egoistycznie i nieświadomie trawi sam w sobie, drogo sprzedając je biednemu człowiekowi, który niebacznie wyrwał się z jedni kosmosu i, jak powiedział nie pamiętam kto (może Herder?) „ze szczęśliwego instrumentu stał się nieszczęśliwym artystą“. Niedość, że Byt każe nam płacić za wszystko ryczałtem okrutną świadomością śmierci, jeszcze pobiera swoje ceny detaliczne: płaci je niewolnik narkotyku. Płaci się za wszystko! Rozkosz wschodu słońca opłaca się albo nocną taryfą w Oazie, albo przeciwnym naturze gwałtem rannego wstania. Otóż ten wzlot na kilkaset metrów nad ziemię, ta sensacja przypieprzona odrobiną niebezpieczeństwa, odrobiną dumy z ludzkiego genjuszu, ta rozkosz kosztowana w czystym ozonie sfer, jestto jeden z najlepiej przyrządzonych koktajlów, jakich się zdarza kosztować. Kto go płaci? Ależ te pokolenia wynalazców które w nędzy i bez sławy trawiły życie nad zagadnieniem lotu, te tysiące śmiałków, które pokręciły karki, wreszcie tych trochę pasażerów, którzy dali się spalić potulnie nakształt baranów, jak właśnie o takich dzisiaj czytałem w dziennikach.
Otóż, spalić się w powietrzu, to jest coś, przeciw czemu buntują się zarówno nasze przyzwyczajenia jak pojęcie logiki. Kark skręcić, ostatecznie; ale spalić się — nie. I sądzę, że to jest tajemnica powodzenia naszych polskich Junkersów, że w tych aluminjowych ptakach nie można się spalić. To jest przyczyna, że siada się do nich z takiem zaufaniem, i że tak bardzo się przyjął u nas ten sposób lokomocji. Towarzysz mój, Francuz p. Bouteron, który pierwszą swoją w życiu podróż odbywa w Polsce, dziwi się widząc na mapie sieć linji powietrznych i rolę jaką grają jako regularny, mieszczański niemal środek komunikacji. We Francji — powiada — podróż samolotem nie wchodziła w sferę jego wyobrażeń.
Lecimy z przeciętną szybkością 170 kilometrów na godzinę. Ale trzeba spoglądać na zegar, aby wiedzieć o tem. Ziemia pod nogami ucieka, ale dość flegmatycznie, jakby nie zwracała na nas uwagi. Rzeki lśnią się ślicznemi srebrnemi wstęgami. Samolot przebywa codziennie tę samą drogę prawie co do metra, identycznie. Parę razy w ciągu drogi znaki lotnicze potwierdzają mu, że nie zbłądził. Wysokość lotu zależy od warunków atmosfery danego dnia. W ów pogodny dzień majowy lecimy sobie spokojnym truchcikiem na jakieś 400 metrów nad ziemią, niziutko, równiutko. Zostawiamy na prawo Lublin, blisko pół drogi. Rozkoszna jazda.
I oto niewdzięczność człowieka! Nawet na tych parę godzin nie wystarczyło cudu. Po godzinie wszystko wydaje się ludziom tak naturalne! Narkotyk przestaje działać, a raczej zmienia się jego działanie: po okresie podniecenia, senność. Towarzysze podróży drzemią już od dawna. Mnie się też oczy kleją, siłą trzymam je otwarte, aby gromadzić (zawodowo!) jakieś wrażenia. Ale nic. Wciąż to szczęście, mniej intensywne już coprawda, trochę zdziwione, trochę senne. Idzie ono zwłaszcza od wielkich kęp zieloności rozrzuconych po ziemi niby pęki mchu: to lasy. Lasy to wielkie akumulatory szczęścia, nawet dla chodzących po ziemi.
Na lewo Dęblin, potem długo nic. (Zdaje mi się, że spałem trochę). P. Czesław Garliński, stary wilk powietrzny (latał już ze trzy razy), trąca mnie i pokazuje: Konstancin, Wilanów... Ta zabaweczka dziecinna to Warszawa... Zaczynamy się zniżać, parę zakrętów, i — ziemia pod nogami! Dziwnem uczuciem się ją wita, tak się od niej odwykło, wydaje się niepotrzebną zawadą. I za chwilę wysiadamy na lotnisku w Warszawie, ściśle w dwie i pół godziny od opuszczenia Lwowa. I dopiero znalazłszy się na stałym lądzie, czuję, że cały ten czas spędziło się w jakimś miłym zresztą stanie półtrzeźwości. Narkotyk. Narkotyk, który zostawia tęsknotę za tem, aby go skosztować na nowo; już myśli się o nowej jeździe.
Bardzo to mile uczucie przebyć ten chrzest powietrzny. Polska stała się nagle dotykalna, wszędzie można niemal sięgnąć ręką. Fakt, że za dwie godziny można się znaleźć naprzykład nad morzem, zmienia zupełnie geografję naszego kraju. Bliżej jest do Gdańska niż do Kielc. Ostateczne wrażenie: coś z Farysa, coś z „ośmnastki“. Razem: cud!







TO NIE BYŁO TAKIE GŁUPIE.

Kiedy z moim przyjacielem w Balzaku Bouteronem wędrowałem kilka dni po Polsce, mieliśmy sporo czasu na gawędy. I mimo że pismo satyryczne przedstawiło nas w dowcipnej rycinie jako dwóch alfonsów, którzy już na dworcu udzielają sobie najświeższych plotek o pani Hańskiej, jak na złość gadaliśmy raczej o wszystkiem innem. I nic dziwnego. Bouteron, w którym długoletnie bibljotekarstwo Instytutu nie zdołało wyplenić żywości umysłu, interesował się przedewszystkiem tem co widział. Kiedy jechaliśmy z dworca w Warszawie, już go uderzyły numerki na plecach dorożkarzy, niby u niegrzecznych dzieci którym coś zawieszono za pokutę. Zaintrygowały go oświetlone numery domów, zbyt gęste aby nawet w tak egzotycznem mieście jak Warszawa podejrzewać że to są wszystko domy... podejrzane. W Krakowie musiałem go zawieść w sobotę po południu na Kaźmierz, gdzie nie mógł się dość napatrzyć dostojnym brodaczom w lisich czapkach, z pejsami, w jedwabnych hałatach: uszczęśliwiony tym widokiem wysłał kartkę do braci Tharaud. We Lwowie zafrapowało go, że wśród setek plakatów na murach nie widzi innych prócz polskich, mimo że od czasu do czasu we Francji obijały mu się o uszy wieści o ukraińskim charakterze tego miasta.
Ale szczególniej interesowało go życie literackie. Zaimponowały mu nagrody literackie rozdawane przez miasta polskie poetom i to w tak poważnych (zwłaszcza gdy je przetłumaczyć na franki) kwotach. Notował sobie miasta, wysokość kwot, alby to opowiedzieć francuskim literatom.
Nawzajem ja dowiedziałem się wielu ciekawych rzeczy. Powiem dziś O jednej, która mnie przekonała, jak bardzo żyjemy w odcięciu od świata, i jak mozolnie, czasem przypadkowo, dochodzimy do myśli, które gdzieindziej oddawna już stały się ciałem.
Przypominają sobie czytelnicy feljeton Paradoksy fiskalne, w którym w żartobliwej formie poruszyłem kwestję wcale nie żartobliwą, bo podatkową. Chodziło mi o opodatkowanie literatów, do którego nasze władze fiskalne wzięły się, mojem zdaniem, zbyt gorliwie. Stwierdziłem zbytnią prostotę sposobu, który się przyjął w praktyce, mianowicie że, zapomocą ksiąg handlowych wydawców, władze uzyskują niechybną wiadomość o każdej kwocie pobranej przez pisarza, poczem w krótkiej drodze wymierzają mu od nich podatek. Wskazałem, że kwot tych nie można w żaden sposób uważać za zysk; że, jeżeli już brać ściśle handlowo, jest to conajwyżej obrót, wpływ, od którego, aby otrzymać zysk, trzebaby potrącić koszty produkcji, koszt surowca, tak jak się to czyni dla każdego producenta. Najłatwiej wykazać to na książce — dajmy na to — napisanej z podróży: aby otrzymać cyfrę zysku, trzebaby od honorarjum potrącić koszt samej podróży. Wskazałem dalej, że kosztem produkcji, często przerastającym dochód z książek — który tem samem staje się fikcyjny — jest samo życie, którego znajomość jest nieodzownym warunkiem pracy literata i wymaga zupełnie innego trybu niż u ludzi innych zawodów. Poeta przekuwa na wiersze namiętności, a namiętności są drogie... Powieściopisarz pracuje z modelu, a model ten jest kapryśniejszy i droższy niż model malarza: jest nim życie. W konkluzji żądałem od władz fiskalnych, aby, uwzględniając te specjalne warunki, pozwalały nam potrącać od rzekomego dochodu z książek koszt surowca, jak stolarz od ceny sprzedażnej krzesła czy szafy potrąca koszt drzewa, kleju etc.
Wywody moje potraktowali literaci humorystycznie; nie dały one nikomu do myślenia. Bezmyślność ta, w kwestji tyczącej dóbr doczesnych, przynosi zaszczyt naszym twórcom: dowodzi ona, że cały ich wysiłek ducha skupiony jest na cele idealne.
O wiele bardziej zainteresowały się memi argumentami władze podatkowe. Przy okazji płacenia podatków, dowiedziałem się, że feljeton mój jest dobrze znany w urzędzie podatkowym, że obiegał biura, że był komentowany i dyskutowany. Rozróżniając to co w nim było żartem a co było serjo, przyznawali urzędnicy podatkowi słuszność samej zasadzie kosztów produkcji, godząc się, że honorarjum autorskiego nie można utożsamiać z dochodem. Stwierdzali wszakże, że w praktyce trudno jest przeprowadzić to rozgraniczenie, wobec tego że sprawa nie jest unormowana ustawą. Nic w tem dziwnego przy naszych tak młodych ustawach, gdzie dopiero wszystko jest do zróżniczkowania, do rozważenia, do wywalczenia! „Przecież literaci mają swoje związki zawodowe — mówili mi fiskaliści — czemuż nie poruszą tej kwestji, nie opracują jej i nie wyślą deputacji do ministra skarbu, iżbyśmy dostali jakieś dyrektywy w tej mierze?“
Otóż, przypadkowo, w pogawędce z moim Bouteronem, zeszliśmy i na ten przedmiot. Streściłem mu pokrótce moje poglądy, pytając co o tem myśli. I dowiedziałem się z niemałem zdziwieniem, że to co ja poruszałem półżartem, co uważałem potrosze za „muzykę przyszłości“, nietylko jest we Francji rzeczą znaną, ale oddawna uregulowaną w praktyce. I to właśnie na zasadzie tegoż samego rozumowania, na jakiem ja się oparłem w moim feljetonie. Uznając że artysta, literat, mają warunki pracy odmienne niż inne zawody, że muszą brać intensywny udział w życiu, że muszą czerpać zeń, nieraz za drogie pieniądze, materjał który służy za „surowiec“ do ich produkcji, ustawa podatkowa we Francji pozwala zawodom tym potrącać sobie, przy zeznaniach podatkowych, 33 procent, czyli trzecią część swego dochodu (raczej wpływu) na koszta produkcji, i to bez żadnego specjalnego umotywowania. Czyli że powieściopisarz, który w ciągu roku pobierze od księgarzy za swoje utwory np. 15.000 złotych, płaci podatek jedynie od dziesięciu tysięcy. Ustawa przyjmuje możliwość nawet dalej idących ulg, ale te muszą być specjalnie umotywowane i wymagają ścisłych dowodów, podczas gdy ów „rabat“ ⅓ jest zupełnie automatyczny.
Oto, czego przypadkowo dowiedziałem się od Francuza, a o czem powinnyby dawno z urzędu wiedzieć nasze artystyczne związki zawodowe. Powinnyby się interesować ustawodawstwem w innych krajach i wyciągać z nich konsekwencje, dążąc do słusznej obrony praw i interesów. Czyżby, pogrążone w lokalnych i koteryjnych sprawach, nie umiały za nie wyjrzeć? Co więcej, okazuje się, iż nawet zwrócenie uwagi na jakąś rzecz nie pociąga za sobą skutku...
Związek zawodowy literatów ma zatem wdzięczne i pilne zadanie: przestudjować obce ustawy w tej mierze i poczynić odpowiednie kroki. Ustawa francuska ma tę zaletę, że jest jasna i prosta, działa, automatycznie i oszczędza drobiazgowego wdawania się w szczegóły. Witkiewicz nie będzie potrzebował legitymować się przed urzędem podatkowym ile wydaje na haszysz, ani Wierzyński ile go kosztuje masażystka, oliwa do nacierania, dyski, tyczki i inne rekwizyty poezji: każdy z nas potrąci sobie 33 procent, a czas dziś tracony na korespondencję z Urzędem podatkowym zużyje na wznioślejsze cele.







TEATRALNA LIGA NARODÓW.

Tak nazwał imprezę Gémiera niebyle kto, bo sam Briand; właśnie wracam z paryskiego kongresu tej Ligi, mniej może, mimo swego charakteru, uszminkowanej niż genewska, skreślę zatem w paru słowach swoje wrażenia. Dla odmiany, pozwolę sobie zacząć od końca.
Zatem ostatni dzień kongresu. Kilkadziesiąt stopni Réaumura w cieniu. A istotnie miły cień panuje w bogatych salach „fundacji rotszyldowskiej“ użyczonej na miejsce obrad. Przez okno widać zielone trawniki, na których służba zastawia podwieczorek wydany dla uczestników przez ministra Herriot. Na twarzach delegatów widać pewne zmęczenie. Codzienne obrady, rano i popołudniu, śniadania, teatry, wreszcie sam Paryż... Trzeba mieć zdrowie. Egipcjanin przybladł, Włosi mniej są pyskaci niż z początku, większość poprostu drzemie. Obojętnie przyjęto wiadomość, że minister Herriot nie zjawi się zapewne na podwieczorku, zatrzymany na Radzie ministrów stabilizacją franka; apatycznie wysłuchano obszernych referatów streszczających prace komisyj. W tej atmosferze przemówił imieniem delegacji polskiej Antoni Potocki,
I o dziwo, od pierwszych słów zaczęto go słuchać, i słuchano z rosnącem zainteresowaniem. Bo mówi jak człowiek, któremu naprawdę coś leży na sercu i który chce to wyrzucić, mówi gorąco, nerwowo. Tłómaczy stosunek Polski do dzieła Gémiera i do tegorocznego festiwalu. „Mimo że przeszkody techniczne nie pozwoliły nam w tym roku wystąpić z naszym teatrem, jesteśmy (powiada) całą duszą z wami. Wszędzie gdzie chodzi o zgodną współpracę, o zjednoczenie w imię myśli i sztuki, Polska zawsze będzie obecna. Nie wierzcie bajkom o naszym „militaryzmie“; Polska — to trzydziestomiljonowy naród szczęśliwy tem, że nareszcie żyje całą pełnią, pragnący żyć i pracować z innemi. Nie znaliśmy nigdy szowinizmu w rzeczach sztuki; w najciemniejszej dla nas politycznie epoce, trzydzieści lat temu, premjera każdego nowego utworu Hauptmana była w Krakowie artystycznem świętem. Zawsze oddawaliśmy hołd twórczym elementom sztuki rosyjskiej. Chcecie się zresztą o tem przekonać? Przyjeżdżajcie do nas, panowie Niemcy, panowie Rosjanie, i wogóle wszyscy; przyjeżdżajcie, zobaczycie jak będziecie przyjęci, niczego nie pragniemy więcej, niż pracować z wami wspólnie dla sztuki, dla pokoju, dla lepszej przyszłości“.
Żywe oklaski zakończyły to przemówienie, po którem podniósł się Niemiec, dyrektor państwowego teatru w Hamburgu, p. Leopold Sachse. Oświadczył, że z radosnem zdziwieniem usłyszał te słowa Polaka, że je zapamięta i powtórzy w swoim kraju. Już dla tego samego, aby te słowa usłyszeć, warto było przyjechać na kongres; są one niejako najlepszem potwierdzeniem żywotności i prawdy idei Gémiera. Tak mówił dyrektor Sachse.
Słowem, przemówienie polskiego delegata wniosło w końcowe obrady ciepłą nutę. Jakiś brodaty Niemiec podszedł do Potockiego, gładził go po rękawie i powtarzał „sehr schön“; delegacja rosyjska z p. Władymirowem na czele przyszła mu się przedstawić i podziękować. Później dyrektor hamburski p. Sachse długo rozmawiał z nami Polakami, ofiarowując w danym razie swój teatr dla polskiej gościny i wywiadując się o nasze stosunki teatralne.
I w istocie, tu leży sedno idei Gémiera. Nie tai on wcale, że jest ona w równej mierze polityczna jak artystyczna. Zrodzona w atmosferze powojennej, nosi piętno głównej troski wszystkich: co czynić, aby zabić wojnę, aby udaremnić jej możliwość? Gémier rozumuje tak: skoro wszystkie organizacje, zwłaszcza intelektualne, zespolą się międzynarodowemi węzłami, skoro przywykną być z sobą w stałem porozumieniu, wówczas solidarność ludzka stanie się czemś tak oczywistem, nici braterstwa i wzajemnej sympatji staną się tak silne, że wojna będzie wręcz niemożliwością. A jeżeli gdzie — rozumuje Gémier — spójnia ta może mieć czynne znaczenie, to przedewszystkiem w sferze teatru, który ma czarodziejską moc grania na duszach ludzkich, poddawania im tonu, karmienia ich myślą. Od teatru zatem — jego zdaniem — wyjdzie pacyfikacja ludzkości.
Nie będziemy podążać za twórcą międzynarodowego związku teatralnego w tak wysokie sfery. Może ma rację, może nie. Może te wszystkie mrzonki estetyczne to tylko pianka na olbrzymiej rzece tajemniczych sił i przeznaczeń, rzece która od czasu do czasu nieuchronnie musi zrumienić się krwią? Ale wierzmy. Nie mamy nic do stracenia; raczej wiele do zyskania. Zwłaszcza my, Polacy, w Międzynarodowem Stowarzyszeniu Teatru zyskujemy teren, na którym wszystkie narody spotykają się na równych prawach, z dłonią wyciągniętą do zgody, z głową otwartą do zrozumienia. Od nas jedynie zależało, aby — rzecz w innych warunkach ledwie do pomyślenia — teatr nasz mógł wystąpić już w tym roku w Paryżu i popisać się swą wysoką kulturą aktorską i inscenizacyjną, wystąpić z dziełem Wyspiańskiego, Krasińskiego czy Szekspira. W ciągu tych dwóch tygodni grali w Paryżu w swoim języku Niemcy, Holendrzy, Anglicy, Rosjanie, nawet żargonowy teatr żydowsko-rosyjski Granowskiego. A festiwal taki ma i tę dobrą stronę, że wytwarza atmosferę zainteresowania, gromadzi w danem mieście ludzi teatru wszystkich krajów i narodowości, daje możność porównań i rozszerzenia skali pojęć. Interesującem jest, że obce teatry niekoniecznie przyjechały ze swemi narodowemi arcydziełami: Rosjanie np. grali Włocha z XVIII wieku Carlo Gozzi (Księżniczka Turandot) i Cud św. Antoniego. Holendrzy grali Henryka IV Pirandella i Samsona Bernsteina, a dopiero na koniec holenderską sztukę. Duński aktor grał w Komedji Francuskiej w Świętoszku Moliera. I to granie sztuk, które wszyscy lub prawie wszyscy znają, jest może z punktu widzenia czystego teatru bardziej celowe. Wprowadzenie dzieł literatury na tej drodze będzie zawsze wielce problematyczne: chcieć dać i obcy teatr i obcą literaturę w obcym języku to może za wiele naraz. To też wystawić, jak jest projekt, Nieboską komedję po francusku a jakąś obcą sztukę po polsku, bardziej może zbliżyłoby nas do celu, niż granie w Paryżu po polsku Legionu albo Bolesława Śmiałego.
I oto plony Międzynarodowego Tow. Teatralnego. Dwa lata zaledwie istnieje, a już możemy stwierdzić jego korzyści. Wizyta Gémiera w Warszawie, dając mu poznać nasze teatry, spowodowała jego gotowość wystawienia Nieboskiej Komedji po francusku w Odeonie. Jeżeli wykonanie tej myśli się opóźnia, to, powiedzmy, jedynie z naszej winy: Odeon dotąd czeka niecierpliwie na przesłanie tekstu i bliższe porozumienie. Na tegorocznem zebraniu paryskiem uchwalono wydawać centralny biuletyn informujący o ruchu teatralnym wszystkich krajów i ułatwiający duchową wymianę. Samo zresztą osobiste zetknięcie delegatów ileż nastręcza sposobności do udzielenia wiadomości, usuwania nieporozumień. Niby to istnieją poczty, ale jakoś inaczej ludzie porozumiewają się ustnie, zwłaszcza... przy śniadaniu. Delegat norweski Norman informuje się, czy mógłby dostać spis sztuk polskich z ostatnich lat nadających się do grania w Norwegji. Jean Jacques Bernard (syn Tristana Bernard) z zainteresowaniem dowiaduje się o powstaniu w Warszawie nowego „studjo“, gdzie z przyjemnością widziałby graną swoją miłą Martine. Słowem w zupełnie naturalny sposób osiąga się to porozumienie, o które daremnieby się starała nieraz urzędowa „propaganda“.
I nic nie stoi na przeszkodzie, abyśmy naprzykład na przyszły rok zaofiarowali jako miejsce kongresu teatralnego Warszawę, i zastawili dla znawców całego świata ucztę artystyczną z tego, czem nasze teatry mogą się popisać i z czego słusznie mają prawo być dumne. A gdyby nawet miało nas to nie uchronić w przyszłości od wojny gazowej, będziemy mieli choć tę satysfakcję, że przed ostatecznym kataklizmem starej Europy będziemy jej mogli pokazać Ćwiklińską i Frenkla, Czaplińską i Leszczyńskiego, Krukowskiego i Dymszę. A potem zginiemy wszyscy, wszyscy; wymordujemy się wzajem, jeśli już nie może być inaczej. Ale wprzód pokażmy się jedni drugim. „M’as tu vu“ było zawsze godłem teatru. „Niechaj nas, panie, widzą gdy konamy“, mówi tytan naszej sceny, Słowacki.







KONIK POLNY — MRÓWKĄ...

Wieki całe artyści pozbawieni byli praw. Siali bogactwa, a żyli i umierali w nędzy. Gdyby zestawić graficznie miljardowe obroty jakie dały np. wydane drukiem i wystawione na scenie komedje Moliera z nikłemi zarobkami genialnego pisarza, przeraziłyby nas te proporcje. I moralne prawa twórcy długo nie były chronione. Każdy mógł cudzy utwór brać, przedrukowywać, przerabiać, okrawać, opatrzyć innem nazwiskiem, przywłaszczyć sobie i wydać skradziony rękopis. Budowla praw autorskich, to rzecz stosunkowo dość świeża.
Bezbronni byli artyści gdy żyli w rozproszeniu; sytuacja ich poprawiła się znacznie, odkąd zaczęli się zrzeszać, tworzyć organizacje. Organizacje te, oparte na wzorach innych pracowników, mają swoje słabizny i swoje niebezpieczeństwa, niwelują to co z natury swojej stoi nierównością, normują to co stoi wyjątkowością. Ale w pewnym zakresie oddają one usługi. To, że, dzięki „Zaiksowi“, kompozytor-Anglik mieszkający w Londynie otrzymuje swój procencik od schimmy granego w restauracji w Kutnie — z prawem rewanżu — to niewątpliwie tryumf organizacji. Prawa materjalne twórcy zaczynają być chronione znakomicie.
I to jest bardzo dobrze. Poeta niech marzy przy księżycu, a syndyk Związku zawodowego poetów księżycowych niech broni zażarcie praw do przedruku, przekładu, radjowania, filmowania wątku jego marzeń. Ale biada poecie, gdyby, w srebrzystym blasku miesiąca, sam zanadto zaczął myśleć o sprawach zawodowych i organizacyjnych; natchnienie djabliby wzięli, zostałaby sama organizacja. Byłoby czem bronić, ale nie byłoby czego. Raz po raz w rzeczach artystycznych natykamy się na delikatną niewidzialną granicę dzielącą zawód artysty od innego rzemiosła.
Taki dość charakterystyczny moment wystąpił na obradach paryskiego kongresu teatralnego. Odbywał się ten kongres w pałacu fundacji Rotszyldowskiej: symbol! Pałac złotego cielca przerobiony na fortecę ideału. Nie dziw, że wśród marzeń o idealnem zbrataniu ludów w imię teatru, złoty cielec machnął nieraz filuternie ogonkiem.
Rozważano, między innemi, rzecz interesującą: prawa reżysera do swej twórczości, do swojej pracy. Prawo, zdawałoby się, godziwe i słuszne. Wyobraźmy sobie, że reżyser bierze tekst sztuki, nadaje mu kształt sceniczny, wkłada wiele talentu w wydobycie tonu, rozwiązanie sytuacji, zestrojenie ich z dekoracjami, z ilustracją muzyczną. Staje się wówczas niejako współtwórcą utworu. Otóż jak przedstawiają się jego prawa do tej twórczości? Nijak... Przyjdzie sobie reżyser innego teatru, skopjuje to wszystko, zabierze mu jego pracę, zyska sobie reputację cudzym kosztem, laury do których nie przyczynił się w niczem. To niesprawiedliwość! Koncepcja reżyserska (rozumują reżyserzy) jest własnością jej autora, tak samo jak obraz jest własnością malarza, jak utwór własnością poety; tem samem powinna być chroniona.
Chroniona, ale jak? To nie są rzeczy tak proste jak własność autorska tekstu, który jest utrwalony na papierze, jak własność obrazu. Oto rzeczy wiadome i pozytywne. Ale jak ustalić reżyserję? Spisać drobiazgowo sytuacje, pomysły, gry sceniczne, sfotografować je czy sfilmować, deponować je ewentualnie w opieczętowanej kopercie; tego żądają zwolennicy daleko idącej ochrony. Trzeba stworzyć, mówią, rodzaj biura patentowego dla pomysłów reżyserskich.
Ba, odpowiada ktoś na to, biuro patentowe!... Toż wiadome jest, że nawet w rzeczach technicznych patent broni bardzo względnie; wystarczy ulepszenie, drobna zmiana, a już patent nie obowiązuje. Dlatego wielu genialnych wynalazców ginęło w nędzy, ale ludzkość zyskiwała na tem, że ktoś zagarnął i spożytkował ich twórcze pomysły. A cóż dopiero sprawa tak nieuchwytna jak pomysły reżyserskie, jak nastrój, jak ton utworu.
Bo wszak rzadko mamy tu do czynienia z kopjowaniem mechanicznem. Zazwyczaj ktoś bierze od kogoś pomysł, modyfikuje go indywidualnie, dostraja do odmiennych warunków, wprowadza nowe szczegóły. Kto się w tem rozezna, któryż sąd ma to rozstrzygnąć? Pomysły reżysera z jednej sztuki może ktoś wprowadzić do innego utworu; wówczas zależność staje się jeszcze bardziej nieuchwytna. Pewne rozwiązania artystyczne wchodzą niejako w krew teatru, jedni przekazują je drugim, stają się one powszechną własnością. Któż dziś rozezna w danej reżyserji, ile w niej jest „procent“ jakiegoś Reinharda czy Tairowa? Ten sam reżyser, który upominałby się o patent na swoją reżyserję, czyż może sam wiedzieć ile w nią weszło cudzej myśli? Jedni biorą od drugich i podają znów innym, i to jest ewolucja sztuki.
Toteż projekt ochrony praw reżyserskich, mimo że popierany bardzo energicznie, napotkał dwa sprzeciwy. Pierwszy natury prawnej: rzecz jest w zasadzie słuszna, mówiono, ale niema w kodeksach naszych (w polskim podobno jest?) punktu, któryby chronił rzecz tak ulotną jak pomysł reżyserski. Stwierdzenie przywłaszczeń połączone byłoby w praktyce z niezmiernemi trudnościami. Można starać się te prawa ubezpieczyć zapomocą umów w związkach zawodowych, ale trudno sobie wyobrazić, aby reżyserskie prawo własności mogło być przedmiotem procesu i ochrony prawnej.
Drugi sprzeciw był natury zasadniczej. Delegat włoski, p. d’Amico, (na poprzednim kongresie p. Villalonga, również Włoch, czynił podobne zastrzeżenie), wogóle przeciwny jest takiej ochronie, mimo że w abstrakcji słusznej, ale stanowiącej zaporę w naturalnym rozwoju twórczości. Doprowadzimy rzecz do absurdu, powiada. Toż i gra aktorska jest twórczością, jest w zasadzie własnością twórcy; a czyż możliwem jest „opatentowanie“ takiej czy innej koncepcji roli, intonacji, gestu, uśmiechu? Czyż codziennie mniejsi aktorzy nie kopjują wielkich? Wprowadzenie takich zapór byłoby tamą dla swobodnego rozwoju sztuki. Tak rzekł p. d’Amico.
Istotnie, gdyby przyjąć słuszną w zasadzie ideję „własności reżyserskiej“, coby z tego wynikł za zamęt, co za wieczne pieniactwo! Przedewszystkiem można przyjąć, że jeżeli nie w każdym utworze teatralnym, to przynajmniej w ich większości, ujęcie reżyserskie zawarte jest „in nuce“ w tekście: reżyser odczytuje niejako intencje autora. Może się zdarzyć, że dwóch odczyta je jednako, i to byłoby tryumfem intuicji reżyserskiej. Jak udowodnić, że to był plagjat, a nie intuicja? Idźmy dalej. Uznane „prawo autorskie reżysera“ rozciągnęłoby się logicznie na wszystko. Spadkobiercy Wyspiańskiego wystąpiliby, dajmy na to, z prawami do inscenizacji Wyzwolenia lub Wesela. W reżyserję zaczęłyby się wkradać motywy uboczne, obce celom artystycznym. Już dziś nowinkarstwo, ambicja inowacji szerzy się niepomiernie: cóż dopiero gdy zrobienie czegoś tak jak poprzednik, korzystanie z jego zdobyczy, zostałoby obłożone hańbą plagjatu i opodatkowane grzywną! Ależ wtedy myślą każdego reżysera byłoby uniknąć czegokolwiek mającego podobieństwo z tem co było a wprowadzenie nowych szczegółów któreby się starał „opatentować“. Pożytek praktyczny byłby nikły, a spaczenie myśli ogromne. Wedle tych pojęć, mówił do mnie jeden z uczestników kongresu wielce wzburzony tą dyskusją, pojawienie się nowego Moliera czy Szekspira byłoby dziś niemożliwe, bo całe życie miałby tylko wypełnione procesami o plagjaty!
Ten punkt obrad paryskiego zjazdu, mimo że nie doprowadził do wyraźnego rezultatu, był bardzo pouczający. Wskazał granice, na które się musi natknąć zbytni zapał — a jest on w nastroju epoki! — w reglamentacji spraw ducha. Uświadomił kolizje między słusznem w zasadzie prawem indywidualnem, a prawem ogólnem wyższej kategorji. Wskazał niebezpieczeństwo jakie grozi sztuce, gdy koniki polne zbyt gorliwie zechcą przeobrazić się w skrzętne mrówki. Trzeba się z tem pogodzić, że nie wszystko da się ocembrować, opatentować. Zdaje się, że zawsze artysta skazany będzie potrosze na to, aby miał coś z urwipołcia a coś z wielkiego pana. Jednym ściągnąć, drugim dawać, taka była zawsze jego dola. Trzeba mieć gest: „noblesse oblige!







SPIRYTUS FLAT UBI VULT, CZYLI MONOPOL SPIRYTUSOWY BIBLJOFILEM.

Dawno nie miałem tak miłej wizyty. Wpuszczono do mego gabinetu młodą kobietę ujmującej powierzchowności. „Przepraszam bardzo, że ośmielam się drogocenny czas... itd. (Znowu oświadczyny miłosne, pomyślałem niechętnie, przybierając surową minę. Ale omyliłem się). „Jestem przedstawicielką monopolu spirytusowego...
— Przepraszam bardzo, ale nie pijam, mówię...
— Otóż, dyrekcja monopolu postanowiła założyć dziesięć bibljotek dla swoich pracowników i mnie powierzyła ich organizację. Chciałam zasięgnąć pewnych informacyj co do wyboru książek, w szczególności co się tyczy Balzaka...“
Teraz byłbym uściskał moją monopolówkę, tak mi trafiła do serca. Sadzam ją na fotelu, pytam z zainteresowaniem o szczegóły. Dowiaduję się, że, przy dziesięciu „wytwórniach wódek“, mają powstać bezpłatne bibljoteki oraz czytelnie pism, a to w następujących miejscowościach: Warszawa, Wilno, Poznań, Lwów, Włocławek, Bielsk, Starogard, Kowel, Brześć nad Bugiem, Łódź. Bibljoteki te przeznaczone są dla urzędników i robotników, oraz ich rodzin. Organizację bibljotek przeprowadza się w Warszawie. Każda powstająca bibljoteka otrzyma narazie około 600 książek, z działów: popularno-naukowego, beletrystycznego, poezyj, książek dla młodzieży. Księgozbiór będzie się corocznie rozszerzało.
— Ponieważ każda z bibljotek będzie prowadziła statystykę czytanych książek i statystykę czytelników, będzie można zebrać bardzo ciekawy materjał, zwłaszcza tyczący zainteresowań robotników. Zarazem da to pewne wskazówki co do potrzeb i kierunku późniejszego rozszerzania bibljotek, objaśnia mnie sympatyczna bibljotekarka. Obecnie prace już są w toku, inwentaryzujemy i katalogujemy książki podług wzorowych zasad bibljotekarstwa, w najbliższych zaś tygodniach czytelnie zaczną funkcjonować“.
Nie potrzebuję chyba podkreślać, jak bardzo czyn dyrekcji Monopolu zasługuje na uznanie. A raczej trzeba podkreślić. Bo sprawa każdej powstającej u nas bibljoteki ma dwie strony: jedną widoczną dla wszystkich, drugą mniej widoczną a bardzo doniosłą.
Jedna, to czytelnicy, którym dostarcza się duchowej strawy i rozrywki. To jasne. Ale druga, to całość naszej kultury umysłowej i jej prawidłowego rozwoju. Zaraz to wytłumaczę.
Jedną z bolączek naszego życia umysłowego jest brak ciągłości, brak styczności między pokoleniami. Nie dość znamy naszych poprzedników, nie dość korzystamy z ich pracy, z ich myśli, z ich doświadczeń. Płynie to z różnych powodów. Raz z tego, że nigdzie tak bardzo nie zmieniały się warunki życia i kierunki myśli, zależne w Polsce od tylu postronnych wpływów. Ale jest i inna przyczyna, można powiedzieć czysto fizyczna, materjalna: jedno pokolenie nie zna drugiego, bo poznanie to jest — bardzo utrudnione. Dam tu parę przykładów z osobistych doświadczeń.
Potrzebowałem świeżo utworów Żmichowskiej. Narcyza Żmichowska jest nietylko jedną z naszych największych pisarek, ale jednym z najciekawszych pisarzy, posadzono ją zresztą oddawna w Panteonie polskiej literatury. Cóż znalazłem, obszedłszy wszystkie księgarnie? Kilka broszurek o Żmichowskiej; ale utworów samej pisarki ani na lekarstwo. Czy może być zabawniejszy paradoks: bije się z okazji każdej rocznicy jej urodzin czy śmierci w dziesiątkach tysięcy egzemplarzy broszurki, mające spopularyzować pisarkę i zachęcić tem samem do jej poznania, ale poznanie to jest fizyczną niemożliwością. Ostatnie wydanie było, zdaje mi się, w roku 1885, czyli kilka z rzędu pokoleń wielbi ją na kredyt! Cóż za blaga!
Drugi przykład. Potrzebowałem którejś z głównych prac klasyka naszej krytyki, Piotra Chmielowskiego. Zaledwie w dziesiątej antykwarni dostałem ów tom, też wyczerpany od paru dziesiątków lat. W księgarniach wzruszano tylko ramionami.
Kiedy jeszcze w zeszłem stuleciu wyszedł przekład Porębowicza z Don Juana Byrona, przyjęto go ogólnym poklaskiem jako ogrom pracy i kunsztu. Wydanie rozeszło się szybko, i potem, przez trzydzieści lat, książka ta była rzadkością antykwarską, dopóki wreszcie „Bibljoteka Polska“ nie podjęła drugiego wydania. Ale Bibljoteka Polska nie była „normalną“ księgarnią, i odczuła to rychło.
I tak dalej, i tak dalej. Możnaby mnożyć takie przykłady bardzo długo. Dziesiątki, setki może ciekawych książek są „wyczerpane“. Ileż cennych dzieł przepada w ten sposób dla ogółu, bo wszak tylko specjaliści będą ich szukać, zwalczając wszystkie trudności. Giną dzieła, jakiś czas utrzymują się powtarzane na wiarę nazwiska, potem giną i nazwiska. Opowiadała mi pewna dobroczynna dama, że, kiedy niedawno, przy zakładaniu ochronki, wystąpiła z projektem, aby ją nazwać ochronką imienia Żmichowskiej, otwarto szeroko oczy: nikt w całym komitecie nie wiedział kto to taki.
Trudno winić księgarzy, że w obecnych warunkach nie troszczą się o te luki. Księgarz jest i musi być kupcem. Pieniądz jest dziś drogi, papier też, drukują tylko to, co może liczyć na szybki zwrot włożonego kapitału, zatem przeważnie nowości. Czytelnik chętny, ale też nie erudyta, mało się troszczy o przeszłość, żyje chwilą. Bardzo pięknie, bo chwila jest piękna; ale nie ulega kwestji, że ten brak ciągłości między pokoleniami odrobinę trąci dzikością.
I tutaj zaczyna się rola wszelkiego rodzaju bibljotek i czytelni. I nietylko w tem, że dają jakąś książkę w rękę swoim klijentom, ale w tem, że, zapewniając w sumie księgarzowi odbiór poważnej ilości egzemplarzy, umożliwiają wydanie każdej dobrej książki i tem samem dają ją w rękę czytelnikom całej Polski. Bibljoteki niech wezmą bodaj tysiąc egzemplarzy, czytelnicy rozkupią resztę; bez gwarancji owego tysiąca dana książka się wogóle nie ukaże. Myśl ta jest zresztą w powietrzu. Ciągle jest mowa o owych bibljotokach gminnych, których uchwała czeka aprobaty Sejmu; niech powstaną bibljoteki gimnazjalne — uczniowskie i profesorskie — niech powstaną bibljoteki przy fabrykach, bankach i wogóle wszystkich większych instytucjach, a wówczas ta bardzo paląca kwestja będzie szczęśliwie rozwiązana. I to trzeba podkreślać ciągle: zakładając bibljotekę, działa się nietylko na korzyść bezpośrednio z niej korzystających, ale spełnia się czyn kulturalny pierwszorzędnej doniosłości.
Dlatego z radością wznoszę na tych łamach puhar „czystej“ z okrzykiem: Niech żyje Monopol spirytusowy! Truje ciała, ale karmi dusze. I vivat sequens.







WIĘCEJ CIEPŁA!

Kiedym się niedawno zwierzył, że dostałem od Monopolu spirytusowego dwadzieścia flaszek „potrójnie oczyszczonej“ za to, że pochwaliłem myśl założenia bibljotek, niejeden (wiem o tem) zgorszył się. Nie wiem tylko czem: czy tem że dostałem, czy żem napisał. Otóż, przyznaję się, że ogłosiłem to umyślnie. Chciałem przełamać lody między artystami a społeczeństwem; chciałem wskazać, że pisarzowi można dawać drobne podarki, tak jak miłej kobiecie daje się bombonierkę albo sznur pereł. Nie o tę wódkę chodzi, ale o serce. Kiedy raz wspomniałem w feljetonie, że szukam jakiejś książki, i otrzymałem tego samego dnia kilka telefonów z propozycją pożyczenia mi jej, bardziej mnie to ucieszyło niż niejedna pochlebna recenzja.
Bo naogół brak jest u nas tego cieplejszego osobistego stosunku. Kiedy Jean Moreas zachorował i rozeszło się po Paryżu że poeta lubi kwiaty, pokój jego tak zawalono kwiatami, że trzeba je było wynosić koszami na podwórze. A u nas? Kiedy człowiek zachoruje, prędzej doczekałby się recydywy niż bukiecika fijołków. A czy słyszano kiedy, aby ktoś swego ulubionego pisarza umieścił w testamencie z jakimś legacikiem? Nigdy. Poprostu ludzie nie wiedzą że to można; boją się czy to wypada. Ależ owszem.
Ten bezpośredni stosunek między publicznością a pisarzem nie jest niczem niewłaściwem; przeciwnie, to jest przyrodzony stan literatury. Dawniej poeta śpiewał swoje poematy w komnacie pełnej rycerzy i dam; dostawał co się zdarzy; czasem puhar szlachetnego wina, czasem pierścień z djamentem, czasem folwarczek w dzierżawę lub na własność. Jeszcze w osiemnastym wieku, pani Geoffrin (jeżeli się nie mylę) dawała „swoim filozofom“ na Nowy Rok po parze aksamitnych spodni, dla zastąpienia tych, „które wysiedzieli, rozmawiając w jej salonie“. A ci obdarowani, to byli potentaci myśli, europejskie sławy, Diderot, d’Alembert!
A dziesięcina? Czyż nie był piękny obyczaj posyłania kapłanowi dziesiątej części wszelkich płodów ziemi? Dziś rola kapłanów jest w państwie uregulowana, dziesięcina stała się przeżytkiem, możnaby ją przenieść na kapłanów sztuki, których pozycja tak daleką jest od regularności. Bijecie wieprza, poślijcie ulubionemu autorowi kiełbasę; przędziecie wełnę, poślijcie sztuczkę szewiotu na garnitur. To dodaje pisarzowi wiary w siebie, ochoty do pracy. Dotąd pamiętam kochanemu Gustawowi Zmigryderowi śliczną koszulkę z „crépe georgette“, koloru tango, którą mi raz przysłał wraz z wiązanką storczyków. Owego wieczora napisałem jeden ze swoich piękniejszych utworów: Gustaw Zmigryder jest jego współtwórcą.
Mam wrażenie, że ogół publiczności bardzo fałszywie rozumie swój stosunek do książki i pisarza. W naszem zmechanizowanem, bezdusznem społeczeństwie odbywa się to tak. Pisarz przynosi księgarzowi książkę i dostaje wynagrodzenie za czas, który strawił na jej pisanie. Czasem (rzadko) dostaje gotówkę, częściej weksle, czasem czek bez pokrycia (i to się zdarza). Księgarz bierze na siebie trud rozprzedania książki między publiczność, dajmy na to po pięć złotych. Gość płacący te pięć złotych płaci za co? Płaci za druk, za papier, za fatygę księgarza; płaci wreszcie za tych parę godzin zabitego czasu, które mu książka daje. A jeśli mu da coś więcej? Jeśli mu da chwilę prawdziwej rozkoszy? Jeśli mu rozjaśni w głowie? Jeśli zaważy na jego życiu? Czy i to zapłacił owemi pięciu złotemi? Nie, po stokroć nie! I on sam czuje że nie; czuje się dłużnikiem autora tej książki, chciałby się wobec niego wypłacić, a nie wie jak; żenuje się. Trzeba go ośmielić, trzeba mu pokazać drogę. Więc, kiedy bije wieprza, niech etc.
I jeszcze jedno przyszło mi na myśl. Pisarz pisze — dajmy na to — przeciętnie pięć godzin na dobę. Odkłada pióro, bo jest zmęczony; ale czy przestał być sobą? Nie. Co robi przez pozostałych dziewiętnaście godzin? Promieniuje. Paruje swoją indywidualność wszystkiemi porami, uśmiechem, błyskiem oczu, głosem, dotykiem, rozmową. Jest źródłem światła, ciepła, energji twórczej: tylko ją chwytać, starczyłoby jej na rozświecenie życia iluż ludziom! Pytam, co — znowuż w naszem zmechanizowanem społeczeństwie — co się z tą nieoszacowaną energją dzieje? Marnuje się. Niema dziś zamków, niema dworu, niema salonów, niema rozmowy. Świat podzielił się na cechy. Pisarze żrą się w Związkach zawodowych, kwaszą się w Pen-clubach. Na ostatnią pociechę zostaje im kawiarnia, znów w swojem kółku. Schodzą się codzień ci sami, znają się na wylot, umieją się na pamięć. Augury. Nie chce się im mówić, nie chce się im słuchać. Niema podniety, świeżości. Ileż bogactw marnuje się w ten sposób, któreby mogły iść w społeczeństwo; jak cierpią od tego sami literaci, dotknięci nieświadomie cierpieniem, które możnaby nazwać uremią talentu, wskutek niedostatecznego wydzielania!
Otóż, przyszła mi myśl takiego ogłoszenia:

Poeta X. Y. rozmawia po 50 zł. godzina.
Komplety taniej.

Jestem przekonany, że posypałyby się zgłoszenia masami; że przyjeżdżaliby ludzie umyślnie z prowincji. Pisarz przegadałby przy czarnej kawie tę godzinę, którą i tak musi gdzieś spędzić, z tem miłem uczuciem, że rozmawia z kimś, kto dał dowód że mu na tej rozmowie zależy, że ją ceni, że jej łaknie; z miłem uczuciem że komuś coś daje, że ziarno jego pada na jakąś glebę. A setki ludzi, dla których, poezja, literatura były tylko plikiem zaczernionego papieru, złożywszy swego obola odchodziłyby w zbożnej zadumie, jak ów starożytny greczyn, któremu się ukazał sam Bachus wśród winobrania. Greczyn oszalał; dlaczego? Bo nie mógł się wypłacić, Bachus nie mógł wziąć pięćdziesięciu złotych. Dlatego ta ofiara jest konieczną.
Skrupuły? Pisarz jest człowiekiem — omal nie powiedziałbym mężczyzną — publicznym; skrupuł byłby u niego równie nie na miejscu jak u kobiety zaszczyconej tem godłem. Co do mnie, rzucam tę myśl bezinteresownie: sam nie wziąłbym niżej stu złotych, bo jestem bardzo zajęty. A stu nikt nie da, prawda?







MOJE ŚWIĘTOPIETRZE.

Niezmiernie interesujące były dla mnie dni, które nastąpiły po feljetonie Więcej ciepła. Feljeton ten uważam w mojej karjerze mędrca za pierwszorzędne posunięcie. Dotąd byłem cichym obserwatorem życia; w świetle reflektorów teatralnych, na welinowych kartach Zwyczajów towarzyskich, w urywkach rozmów na platformie tramwaju, wszędzie starałem się pochwycić rytm współczesności, zdać sobie sprawę z epoki w której żyjemy. Ale raz po raz badacz dochodzi do punktu, w którym obserwacja nie wystarcza, w którym odczuwa się potrzebę doświadczenia. Tak naprzykład, mówi się wiele o stosunku społeczeństwa do literatury; ale mówi się raczej w próżni. Bo jak zbadać, jak obliczyć ten stosunek? Pokupność książki jest rzeczą złudną. Może być broszura, którą interesują się wszyscy, a której się rozchodzi paręset egzemplarzy. Odwrotnie może być książka, której rozejdzie się kilkadziesiąt tysięcy, a którą właściwie nie interesuje się nikt. I nagle olśniła mnie myśl: wywołać eksperyment, dzięki któremu wprost w kalorjach możnaby oznaczyć ciepło stosunku społeczeństwa do pisarzy. Napisałem feljetonik, i czekałem. Zmieniłem się w sfigmograf, mający notować tętno czułości publicznej. Niedługo przyszło mi czekać. Pierwszego dnia, służąca pytała się czy to moje imieniny; następnych dni myślała, że świat zwarjował. Kwiaty, paczki, listy...
Ale ograniczę się do naukowego zarejestrowania objawów reakcji społecznej:
A) Dary:
1. Śliczny budzik, „dla punktualnego przestrzegania godzin tak drogiej konwersacji“, przesłany Przez Marylę N., „córkę przedst. firmy Junghaus, największej fabryki zegarów na świecie“.
2. Własnoręcznie przyrządzone owoce kandyzowane od „Kijowianki“.
3. Flaszkę koniaku Boulestin, przesłał Jan Lechoń z nadmienieniem, iż pragnie „paru chwil rozmowy po cenie przystępnej“.
4. Flaszkę szampana[6] Mum, Marjan Stajnsberg (false Hösick) z prośbą o trzyminutowa rozmowę.
5. Kwiaty — Aleksander Alfred Konar.
6. Wagon węgla śląskiego, przesłany przez uroczą i miłą panią Tolę G. z Katowic. Fotografja jej będzie wystawiona w jednej z księgarń warszawskich.
7. Kwiaty — pachnący anonim z mottem z Delmeta i pytaniem: Czy to skromne Envoi de fleurs przyniesie więcej ciepła?“
8. Drukarnia i litografja Jan Cotty (pp. Sternholz i Bogusławski) — egzemplarz swego wspaniałego wydawnictwa Unja Horodelska, nagrodzonego dyplomem honorowym na Międz. Wystawie Sztuki w Paryżu.
9. Kwiaty od p. Romany H. która pisze:
Drogi Boyu! Powiedziałeś Więcej ciepła — posyłam ci przeto te kwiatki, choć nie jesteś chory. Zasłużyłeś na nie, gdybyś nawet przez całe życie nie napisał nic więcej prócz listu do Izy Moszczeńskiej i powyższego feljetonu. Żądasz sto złotych za godzinę rozmowy? Dałabym ci je chętnie, lecz co dalej? mogłabym się zakochać w tobie i pragnąć takich godzin więcej, a wielu setek niestety nie posiadam...
Wkońcu jedna uwaga. Rozmowa z tobą, drogi Boyu, nie opłacona 100 złotemi miałaby... o te 100 złotych większy dla mnie urok...
Bidulka! Ale czytajmy dalej:
10. Kosz gruszek od Ziemianki, która żałuje że ciężkie czasy nie pozwalają jej ofiarować folwarku.
B) Listy:
...czy nie za tanio ocenia pan swoją godzinę (pisze p. J. N., nauczycielka). Wszak mistrz od tańca za parę fiknięć w czasie godziny bierze 100 zł, a przecież pan przez taką godzinę musiałby dużo mówić i to nie byle jak! Więc, zanim pan nie podrożeje, gotowa jestem uciułać te 100 zł, i zaprosić pana na taką godzinę, tylko pod warunkiem że Pan będzie do mnie przemawiał tak czule, jak do p. Izy Moszczeńskiej...
Pani A. M. pisze:
Ależ ma pan zupełną słuszność pisząc artykuł „Więcej ciepła“ o potrzebie serdeczniejszego stosunku między pisarzami, a społeczeństwem. Jednakże zdaje mi się, że potrzebny jest tu dodatek ważny: gusty poetów czy prozaików. Niechby każdy z nich podał listę rzeczy odpowiadających jego potrzebom i upodobaniom. Prezent, który wyraża tylko dobre chęci dającego, jest prezentem zmarnowanym. Przy sposobności serdeczne dzięki za małe — rozmiarami — arcydzieło: „List otwarty do pani Izy“...
„Wdzięczna czytelniczka, która nie wie co pan lubi“.
(Droga Pani, zaraz pani opowiem moje potrzeby. Trzeba mi — i bardzo trzeba — zbiorowego wydania Stendhala, którego nie mogę sobie zafundować. Jest to wydanie księgarni Honoré Champion, wypuszczone niegdyś na zasadzie subskrypcji, i duszone obecnie przez wydawcę „na pasek“: 25 dotychczasowych tomów można u niego dostać okazyjnie (jakoby po zmarłych abonentach) za skromnych 5.500 — pięć tysięcy pięćset! — franków francuskich. Zapłaciwszy tę kwotę, otrzymuje się dotychczas sowę tomy i prawa subskrybenta do nabywania dalszych. A bez tego wydania niepodobna dziś pracować nad Stendhalem. Oto przykład kłopotów literata! Ale osełkę masła też wezmę. Chodzi o serce).
List od p. Ireny S., która namawia mnie, abym wygłaszał odczyty i pyta:
...czyby to nie było skutecznym środkiem zapobiegawczym na „uremję talentu“ i czy nie przyniosłoby Panu więcej, niż „rozmawianie na kompletach po 100 złotych za godzinę?“ Bo tych parę słów o „balzakizowaniu się“ pana Bouteron to było — tak mało!
Niech mi pan wierzy, że to bardzo przykro dla kobiety młodej, zrobionej na ładną i troszkę popsutej przez powodzenie, pisać list do mężczyzny ze świadomością, że list ten będzie napewno wrzucony do kosza! Więcej ciepła, panie Boyu!
Kochana Irenka! Wczoraj były jej imieniny. Przykro mi, że nie wiedziałem, gdzie przesłać tej nieznajomej słowa miłych życzeń. Niech je przyjmie na tej drodze.
Były i wizyty. Pierwszą wizytą był młody człowiek, który wtargnął do mnie o godzinie jedenastej rano, w chwili gdy rodziłem w mękach recenzję z Przedmieścia, i oświadczył mi, iż, pod wpływem mego feljetonu, przynosi mi swój utwór — nieduży, cztery stronice — i prosi o wskazanie, gdzie mógłby dostać za niego pieniądze, zaraz.
Młoda uczenica szkoły dziennikarskiej napisała list z żalami, że „między starszem a młodszem pokoleniem pisarzy istnieje chiński mur nie do przebicia“. Udzieliłem jej rozmowy z uwolnieniem od taksy.
To jest rezultat pierwszych dni. Notuję go z drobiazgową ścisłością, gdyż to jest pierwszy tego rodzaju a bezcenny dokument. Sądzę, że oznaczenie wrażliwości społecznej na piękno jest rzeczą conajmniej równie doniosłą, co oznaczenie procentu cukru u jakiegoś tam djabetyka.
Eksperyment mój był żywo komentowany. Oświetlono go fachowo z różnych stron. Ogólnie podnoszono brak poczucia humoru i niedostatek inwencji u naszego kupiectwa. W Ameryce (powiadał mi ktoś znający dobrze obie półkule), musiałby pan osobny hangar wybudować. Samych automobilów rozmaitej marki nadesłanoby kilkanaście. Dostałby pan łódź podwodną, stado bawołów, pług motorowy, etc. Wyzyskanoby pana jako pierwszorzędny środek reklamy.
(Nie piszę tego, jak czytelnicy się domyślą, poto aby się przymawiać o łódź podwodną lub stado bawołów, ale dlatego że wszystko mi się tu wydaje ważne i godne zanotowania).
Pozostaje mi wkońcu najserdeczniej podziękować wszystkim, którzy bądź darem, bądź pismem, bądź żywym głosem przez telefon użyczyli mi pomocy w moim eksperymencie.
Ale prawda, zapomniałem o jednej wizycie, bardzo miłej. Pani Ela (o nazwisko nie pytałem) z Zegrza. Przyniosła mi kwiaty, nie czekając (mówi) aż będę chory. Wręczyła śliczne róże i chciała natychmiast odejść: na sto złotych (mówi) za godzinę rozmowy jej nie stać. Zatrzymuję ją wspaniałomyślnym gestem. Przyznam się, że, póki jeszcze mogę zarobić czem innem, wolę rozmawiać za kwiaty niż za pieniądze. Gwarzymy o tem, o owem, wkońcu pani Ela, spojrzawszy ukradkiem na mój nowy budzik, zaczyna się żegnać. Pytam się, czy jej nie zgorszył mój feljeton.
— Proszę pana, odpowiada z uśmiechem, mój ojciec był w przyjaźni z Bolesławem Prusem. Otóż raz, jako dziecko, słyszałam jak Prus mówił do mego ojca: „Marzeniem mojem jest spotkać kobietę, któraby mi dała obiad, pół rubla i puściła się ze mną“. Wówczas — dodaje pani Ela — nie wiedziałam, co to znaczy... ale utkwiło mi to w pamięci.
Tę uratowaną od zapomnienia złotą myśl mego kochanego Prusa uważam za najcenniejszą zdobycz „świętopietrza“.







ŚWIATŁA I CIENIE.

Ani wiedząc kiedy, wyszedłem, na jakiegoś gogolowskiego „rewizora“ stanu bibljotek w Polsce. Zgłaszają się do mnie ludziska chwalić się swemi czynami, skarżyć się na swoje braki. Są rzeczy, któremi się serce raduje, są inne od których się robi smutno.
Przyszło do mnie dwóch panów z Banku Polskiego, prezes Zrzeszenia urzędników p. Bątkiewicz i członek zarządu p. Ilka, aby mi opowiedzieć co się tam robi w zakresie bibljotek. Przyznam się, że osłupiałem, kiedy mi pokazano katalog, obejmujący półpięta tysiąca polskich książek, z budżetem na zakupy 5 do 7 tysięcy rocznie. Mniejsze bibljoteki Zrzeszenia istnieją w Poznaniu, w Krakowie, Lwowie, Wilnie. Prócz tego, Zrzeszenie ułatwia członkom nabywanie książek na raty w księgarniach; wreszcie — rzecz godna najwyższej pochwały — wysyła książki do Francji dla naszych górników. Wszystko to robi Zrzeszenie Urzędników banku własnym kosztem, bank daje tylko lokal i światło. Bardzo, bardzo pięknie!
Kiedy byłem w teatrze w Związku Kolejarzy na śpiewnych Andrzejkach (którym nawiasem mówiąc, brak owej miłej prostoty cechującej Wesele na Kurpiach), zaproponowano mi w antrakcie obejrzenie bibljoteki Związku Kolejarzy i wogóle całego gmachu. „Wziął pan dwadzieścia flaszek wódki — mówi do mnie z odcieniem żalu gospodarz Związku — przesłanych panu, jak się pan sam przyznał, za pochwalenie Monopolu Spirytusowego, który, mając miljon złotych dziennie na czysto, zakupił parę szafek z książkami; cóżby pan dopiero powinien za wrzask uczynić, gdy pan zobaczy to co zrobili kolejarze! I wszystko zrobili sami: w epoce gdy każdy skądś brał, gdy każdy pukał do kasy rządowej lub kołatał o pożyczki, my nie dostaliśmy znikąd ani grosza: to wszystko zrobił kolejarz polski własnemi składkami“.
Pokazują mi kolejno wszystkie szczegóły domu; mam wrażenie, że wchodzę w świat bajki. Niema tam zakątka, szczegółu, któryby nie był dziełem sztuki, ucieleśnieniem myśli artysty w szlachetnym materjale. Możnaby rzec, iż robotnik wskrzesza w Polsce gest włoskich magnatów Odrodzenia. I nawet stosunek wytwarza się podobny: gospodarz związku kolejarzy mówi z takiem samem roztkliwieniem o kaprysach architekta Millera lub prof. Jastrzębowskiego, z jakiem papież Juljusz II kręcił pieszczotliwie za ucho Benvenuta Cellini, gdy niesforny artysta zgwałcił w piątek mniszkę lub zaźgał policjanta. Oglądam prześliczną czytelnię, w kształcie rotundy okolonej półkami książek. Oglądam salę posiedzeń, całą z czarnego dębu, ze srebrno-zieloną kopułą; sala (objaśnia mnie gospodarz), której wygląd zewnętrzny tak nastraja, że nikt tam w czasie obrad nie mówi głupstw. Nie mamy czasu obejrzeć sali bilardowej, ale opowiadają mi o tym unikacie w swoim rodzaju, gdzie każdy bilard — a są najlepsze w Warszawie — projektowany jest przez artystę. To już rozpusta sztuki! I kolejarze nasi cieszą się jak dzieci tem wszystkiem, i serce im rośnie, kiedy słyszą od zagranicznych gości, że ich dom jest czemś co niema równego w Europie. I we mnie, kiedy to widzę, topnieje serce starego kolejarza.
Stanowczo jesteśmy na progu nowej epoki. Kiedy mieszkałem w Krakowie, grywałem w bridża w t. zw. kasynie końskiem, aljas „magnackiem“, w pałacu przy ulicy Wolskiej. Wpuszczono mnie tam, bo miałem krewnych na wsi. Było to podczas wojny i tuż po wojnie. Boże! co tam było za kutwiarstwo! czegoś podobnego w życiu nie widziałem! Kiedy się zdarło sukno na jedynym bilardzie, dano nowe takie, że nie można było grać, bo włos lichego materjału chwytał kule nakształt mazi... Sukna nie zmieniono, bo „ciężkie czasy“, i bilard stał bez użytku, czasem książęta grali na nim z hrabiami w hapankę. O pierwszej wyrzucano ich, bo szkoda światła. Wszyscy jęczeli ciągle na brak pieniędzy i wypytywali o adresy krawców którzy nicują ubrania. Obecnie słyszę, że wogóle podnajęli pałac, i gniotą się ze swoim bridżem w trzech pokoikach. Kiedy porównać legendarne wprost sknerstwo i sobkostwo naszej arystokracji, jej brak wiary w siebie i w przyszłość, jej brak wszelkiego gestu, kiedy porównać to z tym iście magnackim rozmachem naszych kolejarzy, doprawdy czuje człowiek, że dzieje się w świecie w tej chwili coś bardzo zasadniczego, i że, aby się spełniło, nie potrzeba wcale czerezwyczajek, o których marzą przy księżycu niektórzy nasi młodzi poeci.
Bo to o czem mówię, to tylko cząsteczka ogromnych rzeczy, które robi Związek Kolejarzy. Ze zdumieniem usłyszałem o ich gimnazjum publicznem połączonem z internatem (jedyny świecki internat w Polsce) w Ostrowie, które kolejarze subwencjonują narazie kwotą 67.000 złotych rocznie. Dają żyć sztuce, fundują nam oświatę! I o sobie nie zapominają: dowiedzieli się ze statystyk o procencie gruźlicy, który ich zmiata; zakupili więc wielką plażę nad morzem w najzdrowszym punkcie i zakładają tam wielki dom odpoczynkowy. Drugi ma powstać w Karpatach. Nasz kolejarz chce żyć, chce się kąpać, chce być zdrowy, piękny, chce mieć wytworne kobiety i rżnąć w karambola na bilardzie projektowanym przez samego dyrektora departamentu Sztuki. Porównajcie to z chciwością, skąpstwem i niezdarnością owego magnata, który wywoził chyłkiem na sprzedaż zagranicę ćwierćfuntowy szmaragd, wsadził go do dziurawych portek i zgubił w klozecie!
Ale miałem mówić o bibljotekach. Otóż Związek Kolejarzy pochwalił mi się swoją bibljoteką ruchomą, obejmującą przeszło pięćdziesiąt tysięcy tomów. Te książki są w ciągłym ruchu; w skrzyniach drewnianych obiegają całą Polskę, aby, za pośrednictwem „węzłowych punktów“ bibliotecznych, dostawać się do rąk czytelników. Oprócz tego, w większych miastach istnieją bibljoteki stałe, wzmacniane w potrzebie przez ten zapas książek ruchomych. Przeglądam tomy uszeregowane na pólkach; przypadkowo pierwszy, który biorę w rękę, to Listy Perskie Monteskiusza; oglądam jedną książkę po drugiej, wszystkie nowości polskie i obce.
Sądząc z tych dwóch przykładów, zdawałoby się, że Polska pod względem czytelnictwa jest rajem i że mój samozwańczy urząd „rewizora“ jest conajmniej zbyteczny. Niestety, nie. Są ponure gniazda ciemnoty i bezwładu, i to tam, gdziebyśmy się ich najmniej powinni spodziewać. Oto cyfry, których udzielił mi ktoś znający fachowo te stosunki.
Na czternaście gimnazjów państwowych w Warszawie, z 6 żeńskich ani jedno nie posiada bibljoteki profesorskiej; z 8 męskich 5 nie posiada bibljoteki, 3 mają bibljoteczki bardzo niewystarczające, przeważnie zabytek z dawnych czasów. O prywatnych gimnazjach nie wiem; sądzę że i tam nie lepiej. Tak więc dla tych, którzy mają za zadanie niecić światło, którzy z zawodu swego powinni utrzymywać myśl w stanie świeżości, odżywiać nieustannie jej źródła, niema żadnych ułatwień, żadnej pomocy. Bibljoteka centralna, zawierająca przeważnie dzieła pedagogiczne, i do której mało kto zagląda — to wszystko.
To w stolicy. A prowincja? Tam jeszcze gorzej! Pozwolę sobie zacytować ustęp z listu takiego męczennika z prowincji, profesora gimnazjalnego, który pisze do pewnego Instytutu wydawniczego w Warszawie:
„...zanudzając pana dyrektora, pragnę się zwrócić doń z jedną prośbą, tuszę, że nie moją osobistą, ale licznych zastępów nauczycieli skazanych na bytowanie prowincjonalne.
„Instytut Wyd. Bibl. Pol. wydawał Przegląd Warszawski — pismo, które było jedynem źródłem naukowo-informacyjnem dla pracowników prowincjonalnych, które zastępowało im bibljoteki, poważne zebrania, a nawet księgarnie! Dziś tego nie posiadamy i skazani jesteśmy na powolną śmierć umysłową, bo inaczej tego stanu określić nie mogę. Możeby pan dyrektor, dzięki swym stosunkom z instytutem Wyd. Bibl. Pol. mógł wpłynąć na zmartwychwstanie Przeglądu Warszawskiego i w ten sposób otworzył ten ożywczy strumień odświeżania naszych mózgów“.
To jest doprawdy krzyk rozpaczy!
Nie śmiem apelować do Związku kolejarzy, aby swoją pomocą materjalną wskrzesił Przegląd Warszawski; toby była z mojej strony bezczelność. Ale możeby się dało zrobić tyle: gdyby tak Związek Kolejarzy zechciał mianować każdego profesora gimnazjalnego honorowym kolejarzem, iżby mógł korzystać z bibljoteki Związku?
Miejmy nadzieję, że pan minister oświaty nie będzie miał nic przeciw temu rozwiązaniu kwestji?







DOBRY TON.

Życie ciekawsze jest niżby się zdawało, tylko się go przeważnie nie widzi. Na teraźniejszość nie mamy perspektywy, przeszłość istnieje tylko na papierze. Papier a życie! — tak są podobne do siebie, jak pięść do nosa. Był naprzykład taki żywy człowiek, który się nazywał Zygmunt Sarnecki. Co zostało z niego na papierze? Wzmianka w historjach literatury (ur. w r. 1837), że był autorem kilku miernych komedyj. Czyli zostało to, co było w jego egzystencji odpadkiem, deską ratunku. A gdzie złoty młodzieniec, gdzie jego młodość i uroda, gdzie jego żądza życia i blasku? Gdzie te wioski i folwarki, które p. Zygmuś posprzedawał; gdzie te dwa miljony rubli srebrem, które kosztowało go „przetarcie się“ w Paryżu; gdzie te lansiery i menuety tańczone na dworze z cesarzową Eugenją? Tem się historja literatury nie interesuje. Szkoda, sama na tem traci.
Otóż, po ostatnim miljoniku „startym do szeląga“, podstarzały p. Zygmunt wrócił do kraju, i rad nie rad zaczął fruktyfikować nabyty nad Sekwaną kapitalik kultury artystycznej. Wydawał w Warszawie Echo, potem w Krakowie Świat, coś w rodzaju Tygodnika Ilustrowanego dla Galicji. Ten Świat, jako typowe pismo obrazkowe na miernym poziomie, nie zasługiwałby na pamięć, gdyby nie pewne indywidualne piętno, jakie mu nadał Sarnecki. Goły i zdeklasowany Paryżanin znalazł się niejako poza nawiasem ówczesnego arystokratyczno-hierarchicznego Krakowa, instynktownie tedy ciągnął do młodych. Otworzył im łamy Świata, w sposób zabawnie kłócący się nieraz z resztą „łamów“ tego pisma. Drukowali tam swoje utwory K. Tetmajer, Mirjam i inni. Jednego dnia naprzykład pojawił się tam słynny przekład Mirjama Statku pijanego Artura Rimbaud. Co się działo w umyśle dobrego ziemianina z pod Jasła lub Tarnowa, dla którego poezja takiego Lucjana Rydla była już „dekadencką i niezdrową“, kiedy wyczytał, że „skwarne lipce ciosem swych maczug strącały — ultramaryny niebios we wrzące retorty“, nie wiem, ale to pewne, że pańska ta fantazja Sarneckiego poważnie się odbiła na abonamencie. Czytelnik nie lubi, żeby z niego kpić, Świat upadł, a z nim ostatnie finansowe nadzieje redaktora.
Sarnecki przywiózł z Paryża jeszcze jedno: grzeczność. Był to jeden z najwyszukaniej grzecznych ludzi, jakich znałem. Można powiedzieć, że oddychał grzecznością, elegancją, aż do ostatnich lat, gdy, w czasie wojny, bieda i starość zmogły go ostatecznie. Znał się na formach i na kuchni. Jadając z konieczności w bardzo podrzędnym handelku krakowskim, umiał sobie zawsze skomponować „menu“ wedle najklasyczniejszych francuskich zasad, a chłopcy handelkowi, wytresowani przez niego i przejęci szacunkiem dla mistrza, pomagali mu chętnie w dopełnianiu kulinarnych rytuałów. Oddała mu najwyższy hołd Lucyna Ćwierciakiewiczowa, przelewając nań testamentem prawa autorskie swoich „365 obiadów“: jakiś czas Sarnecki nieźle żył z dochodów z tej książki; ale potem wyparły Ćwierciakiewiczową z kuchen nowe bóstwa.
Otóż ten król dobrego tonu, wciąż w finansowych opałach, wydał, gdzieś koło lat osiemdziesiątych, książeczkę p. t. Zwyczaje towarzyskie. Podręcznik ten był już w chwili ukazania się nieco przestarzały, bo zasady i przykłady czerpał Sarnecki z epoki swojej świetności, a od tego czasu, po upadku napoleońskiego dworu, świat zmienił się, zszarzał. Kiedy byłem wyrostkiem, wpadła mi w ręce ta książka, czytałem ją z dziesięć razy jako lekturę humorystyczną, tak się już zdawały wówczas antyczne wszystkie te lansady i subtelności. Minęły dziesiątki lat, o Zwyczajach towarzyskich Sarneckiego zapomniano zupełnie. Przyszła wojna i jej przewroty majątkowe, wysypały się gromady nowobogackich, ledwie oskrobanych, żądnych jakiej takiej ogłady. Domagano się jakiegoś savoir-vivre’u. Pewien księgarz, orjentujący się w potrzebach chwili, znalazł w magazynie stary egzemplarz Sarneckiego, i, niewiele myśląc, — przedrukował go dosłownie, bez najmniejszej zmiany. Pierwsze wydanie tego ekshumowanego kodeksu światowego rozeszło się szybko, za niem drugie, obecnie jest już szóste! Książkę Sarneckiego sprzedaje się wciąż jako brewiarz mody i obyczaju dla obecnych pokoleń. Przeczytałem ją z rozkoszą na nowo, i raz po raz wybuchałem śmiechem, na myśl, co się musi dziać w głowie szukających w niej światła czytelników. Oto kilka cytatów:
Sztuka pisania listów:
W wielkim świecie od pewnego czasu używanem bywa umieszczanie na górnej części listowego papieru planu albo rysunku zamku posiadanego...
...„twój na zawsze“ i t. p. pisze się w osobnym wierszu trochę ku prawej stronie.
Mężczyzna, pisząc do kobiety, zapewnia ją wkońcu listu o swoim szacunku, natomiast
...kobieta nie może i nie powinna zapewniać mężczyznę o swoim szacunku, chyba że ten do którego pisze jest starcem.
...Listy z życzeniami lub ze współczuciem i pocieszeniem w żalu i strapieniu powinny być bardzo krótkie, gorące, pełne uczucia. W ostatnich należy wspomnieć o zaletach lub zasługach nieboszczyka i wskazywać środek pociechy zdolnej osłodzić lub zmniejszyć boleść i cierpienie.
Obiady, bale, przyjęcia:
...gość zjawiający się po szóstej, wygląda na człowieka, który pragnie aby go zaproszono na obiad.
Idąc do stołu:
...mężczyzna służy ramieniem osobie zaproszonej, albo przez którą jest zaproszony, albo innym damom, nigdy zaś swojej żonie, chyba że są sami we dwoje.
Ta uwaga, pisana jakby w przeczuciu jednego z naszych wybitnych mężów Stanu, tyczy jedzenia nożem, krajania ryby nożem, etc.:
...niewłaściwości, z któremi w naszym kraju tak często spotkać się można, i które, aczkolwiek drobiazgowe, wpłynąć mogą w późniejszym wieku na złamanie karjery, na utratę protekcji dystyngowanych osób i rozmaite przykrości.
Poza tem autor okazuje wiele tolerancji i chętnie prostuje nieuzasadnione przesądy:
Fałszywem jest mniemanie rozpowszechnione u nas, iż szampan nie powinien podawać się jak tylko przy końcu obiadu; przeciwnie w Anglji, Francji, nawet w Rosji, wino szampańskie, wytrawne czy słodkie, sec czy musujące, ciepłe czy zamrożone, nalewanem jest od początku obiadu jako napój, pomimo że inne wina — wysokie, mocne i delikatne — podają się w porządku wyżej wypisanym...
...waza i półmiski mogą być srebrne, nawet wtedy kiedy inne naczynia stołowe są z porcelany...
...Na śniadanie (około południa) mężczyźni przychodzą w surdutach, pani domu może być w rannym szlafroczku...
Kiedy kamerdyner oznajmi; „waza na stole“,
...gospodyni ma prawo poprosić kogoś o ramię, a nawet matka, świekra lub mąż mogą śmiało powiedzieć: „niech pan będzie łaskaw podać rękę mojej córce lub żonie“. Wybór w takich razach nie powinien padać na najbogatszych ludzi.
Ostrzeżenie: nie wieszać portretów familijnych w pokoju jadalnym.
...W jadalnym pokoju mogą wisieć tylko obrazy przedstawiające owoce, kwiaty i tak zwaną „nature morte“.
Siadając do stołu, mężczyźni zdejmują rękawiczki. Nie należy wkładać je na ręce natychmiast po wetach, pani domu mogłaby bowiem mniemać, że pragniemy coprędzej wstać od stołu. Niema potrzeby zdejmowania rękawiczek przy śniadaniu złożonem tylko z zimnych potraw.
Z temi rękawiczkami, to jest rzecz dosyć skomplikowana: Wprawdzie w salonie
mężczyźnie dozwolone jest zdjąć rękawiczkę z lewej ręki,
ale wogóle
mężczyzna oddający wizytę rzadko kiedy musi zdejmować rękawiczki, gdyby jednak tego potrzebował, przed wyjściem włożyć je powinien, wyjść bowiem z salonu bez rękawiczek jest rzeczą prawie śmieszną.
O formach salonowych znajdzie czytelnik dużo cennych uwag:
...umieć zgrabnie chodzić w salonie, aby nie nadepnąć na długi tren tualety damskiej, jest drobiazgiem, a jednak oznacza, że się bywało w wytwornem towarzystwie.
Oto subtelność, której odcień dzisiejsze pokolenie niełatwo zrozumie:
Nie jest wcale upokarzającem dla panny lub dla kawalera kiedy się mówi do nich: „pozwól, że cię przedstawię mojej matce lub memu ojcu“.
Będąc z wizytą, można mówić:
„Synek państwa jest olbrzymi na swój wiek... a jaki grzeczny!“ Wszystko to są rzeczy miłe (dodaje autor), ale nie wypada sypać niemi jak z rogu obfitości... co kilka minut.
W teatrze znowuż
savoir vivre wymaga, aby panny nie zwracały szkieł na postacie mężczyzn tylko na kobiety, i nie na aktorów tylko na aktorki.
(Znam w Warszawie tylko jedną pannę, która ściśle przestrzegała tego przepisu, a i ta miała proces sądowy!)
Wogóle z pannami jest dosyć surowo:
...do lat ośmnastu panienka chwilami tylko ukazać się może w salonie...
...panna do lat dwudziestu jeden zawsze idzie przed rodzicami, gdyż ci powinni mieć na nią zawsze nieustanne baczenie...
...panna, której matka ani żaden z krewnych nie jeździ konno, może używać przyjemności konnej jazdy na wsi, ale w towarzystwie człowieka poważnego wiekiem, i tylko wtedy, kiedy matka jej jedzie za nimi powozem...
...po skończeniu dwudziestu jeden lat, dwie siostry nie są obowiązane być jednakowo ubrane. Przedtem dwie siostry muszą być jednakowo ubrane, wyjąwszy wstążek lub kwiatów, które mogą być jednej do twarzy a drugiej nie...
...panny nie noszą nigdy koronek, szali kaszmirowych, brylantów i strusich piór we włosach. Dozwolone są jednak na kapelusikach okrągłych, tak zwanych fantazyjnych. Kolor żółty i barwy mieniące się oraz ciemno fioletowy dozwolone są tylko mężatkom, wtedy kiedy błękitny i jasno-różowy są w szczególności panieńskiemi kolorami...
Bardzo praktyczne wskazówki co do biżuterji:
Równie dobry gust jak i rozsądek nakazują, by, nabywając tego rodzaju przedmioty, nabywać je garniturami: jeżeli fundusze nie pozwalają jednorazowo, to częściowo przynajmniej powoli, aby z czasem skompletować je zupełnie. Garnitur składa się: z kolczyków, broszy, naszyjnika, medaljonu lub krzyża na szyję, z bransolety, z guziczków do mankietów, niekiedy nawet powiększa się go grzebieniem lub djademem na głowę, pierścionkami, łańcuchem do zegarka, dewizką do tegoż i rączką do parasolki. Pół-garnitur zaś składa się z kolczyków, broszy i medaljona...
Można się domyślić, że szczególną uwagę poświęcono sprawom małżeńskim:
Otrzymawszy zawiadomienie ustne i piśmienne (o zamierzonem małżeństwie), obowiązani jesteśmy gorąco winszować i cieszyć się z tego związku, chociażbyśmy wiedzieli coś złego o jednej ze stron łączących się dozgonnym węzłem...
Trudnym i drażliwym jest okres narzeczeństwa, łatwo bowiem o kwasy i niesnaski:
...współzawodnictwo dwóch matek w tualetach — powód nader błahy — a jednak staje się nieraz kością niezgody, przyczyną niemiłych i smutnych rozterek...
...Narzeczony przed codzienną wizytą u narzeczonej obowiązany jest przysłać bukiet. Kolor kwiatów w tym bukiecie zmieniać się powinien codziennie, zaczyna się od białych, i stopniowo dodaje się różowe, tak iż w wigilję ślubu ostatni bukiet jest zwykle zupełnie czerwony...
(Cóż za subtelna mowa kwiatów!)
Im bardziej zbliża się dzień ślubu, tem poufalsze może być zachowanie się narzeczonych, matka może ich opuszczać na czas jakiś i wychodzić do swych apartamentów, drzwi jednak od salonu powinny być zawsze otwarte, tak aby co chwila była w możności wejść niespodzianie...
Ciężki to okres życia dla konkurenta:
...Zmuszony — szczególnie w wielkiem mieście — do przedstawiania się co wieczór we fraku, w tym nieznośnym, brzydkim i niewygodnym fraku, obowiązany jest rozmawiać z panną o miłości bez wypowiedzenia wyrazu miłość...
Jeżeli małżeństwo nie przychodzi do skutku, strona zrywająca odsyła wszystkie podarki...
Po rozgłoszonem małżeństwie, które nie przyszło do skutku, stosownem będzie, jeżeli rodzice panny wyjadą z nią dosyć daleko na czas jakiś...
Miejmy nadzieję, że małżeństwo doszło do skutku i że nawet zostało pobłogosławione owocem. Odwiedzając młodą matkę,
...należy unosić się nad pięknością niemowlęcia i wynajdywać podobieństwo do rodziców...
Mąż kumy, albo rodzice jej, jeżeli jest panną, wyprawiają w ciągu tygodnia suty obiad na cześć kuma...
Ale zapomnieliśmy o balu! Na balu:
strzec się potrzeba obmawiania: przedmiotem konwersacji może być piękność balu, uprzejmość i gościnność gospodarzy, elegancja toalet i gorąco...
nader niestosownem i niewłaściwem jest, jeśli młoda osoba ukryta za wachlarzem śmieje się i rozmawia po cichu z tańczącym z nią kawalerem.
Są poruszone i poważniejsze tematy, jak dobroczynność i inne:
Spełnianie obowiązków miłosierdzia wedle ewangelicznych przepisów stokroć łatwiejsze jest na wsi niż w mieście. Miłe słówko, grzeczność, uprzejmość, nieraz przyjemniejszemi są włościanom naszym, aniżeli podarki lub pieniężne datki. Chłop bowiem polski niema wielkich potrzeb...
Kobieta, chociażby w pewnym wieku i wdowa, nie powinna składać wizyty mężczyźnie, wyjąwszy kiedy chodzi o bardzo ważny interes. W tym ostatnim razie, jeśli jest młodą, powinna wziąć z sobą towarzyszkę w dojrzałym wieku i powszechnie szanowaną. Nie wyjmują się wcale z pod tego prawidła odwiedziny u osób stanu duchownego, u notarjuszy lub rejentów, u adwokatów, u lekarzy i u bankierów. Zresztą tylko najzupełniejsza niemożność tłumaczy mężczyznę, jeśli nie pospiesza sam, nawet nie we własnym interesie, do domu kobiety potrzebującej jego porady lub pomocy...
...Do jakiego wieku wdowa uważać się ma za młodą? Idąc za głosem opinji publicznej, jako słup graniczny oddzielający młodość od niepodległości kobiecej stawiamy cyfrę lat trzydziestu, a wyjątkowych razach czterdziestu.
Trudne jest położenie rozwódki a szczególnie separatki:
...choćby najniewinniejsza, widzi się wystawiona na ciągłe i nieustanne upokorzenia. Biorąc rzeczy jak są, najpomyślniejszym dla niej obrotem jest, kiedy rodzina męża — uznając go za winnego — ofiaruje jej schronisko i opiekę u siebie. Jeśli jednak familja jej męża nie zechce jej przyjąć, powinna się zamknąć w domu swoich rodziców albo najbliższych poważnych krewnych i wstrzymać się zupełnie od bywania w świecie i na zabawach publicznych, szczególnie zaś nie przyjmować u siebie mężczyzn. Radzimy jej omijać przechadzki więcej uczęszczane, unikać teatrów, zgromadzeń liczniejszych, etc. Dopiero kiedy wiek i postępowanie bez zarzutu, bez cienia najlżejszej przygany, uświęci jej smutne położenie, będzie mogła wyemancypować się cokolwiek, nigdy jednakże nie powracając do świata...
Sądząc bodaj z tego ostatniego ustępu, zdaje mi się, że, mimo sześciu wydań, dziełko ex-dansera cesarzowej Eugenji nie powstrzymało zawrotnie pędzącego koła dziejów. Ale przeczytać je jest bardzo miło: wieje z tych kart (mimo ohydnego wydania!) coś niby zapach paczuli, coś niby dyskretne westchnienie wydzierające się z owych „gorsów“, które oglądamy czasem w starych albumach. A za każdym razem, kiedy sobie przypomnimy, że to ma być podręcznik do praktycznego dzisiejszego użytku, parskniemy wesołym śmiechem. I oto najkonkretniejszy rezultat dwóch miljonów rubli srebrem, przeputanych przez p. Zygmusia.







WSPÓŁCZESNY „DWORZANIN“.

Odnowiona znajomość z książeczką Zygmunta Sarneckiego, o której mówiłem w poprzednim feljetonie, obudziła moją ciekawość w tym kierunku. Bo w istocie niema bardziej interesującej rzeczy niż konwenans: ta pajęcza przędza fikcji, którą człowiek snuje wciąż dookoła siebie, i w której rozgrywa się po największej części jego szczęście lub nieszczęście... Ale zarazem takie książeczki są pierwszorzędnym dokumentem epoki. Czem jest klasyczny Dworzanin Górnickiego? Poprostu „savoir-vivre“ z czasu królowej Bony. Czemuż miałby być mniej interesującym Dworzanin z epoki Witosa? Bo właśnie na taki trafiłem. Chcąc przeczytać, dla kontrastu z Sarneckim, coś bardzo nowoczesnego, zaszedłem do księgarni. Dano mi okazałe dziełko, nawet dzieło, w formacie „naukowym“, porządnie wydane, wcale kosztowne (półsiódma złotego). Autor: Mieczysław Rościszewski, tytuł Zwyczaje towarzyskie, podręcznik praktyczny dla pań i panów, data 1928.
Ale po pierwszych wierszach spostrzegłem, że data ta jest znów anachronizmem. Książeczka pisana jest chyba gdzieś w roku 1921, w dobie dewaluacji, spekulacji, ledwie ukończonej wojny, braków aprowizacji, noszenia własnego cukru w kamizelce, ogonków etc. Autor stwierdza upadek dobrych manier i chce mu swoją książeczką przeciwdziałać. I właśnie w tem przeciwstawieniu dobrych manier złym („pluj w domu tylko do spluwaczki, a na ulicy do rynsztoka“) jest tak charakterystyczny dla pewnej epoki, że dzieło jego pozwalam sobie nazwać Dworzaninem Witosa.
Stoimy na pograniczu dwóch dób, wyziera to z każdej karty tego dziełka. O ile świat Zygmunta Sarneckiego był określony i jednolity, o tyle tutaj niezupełnie możemy się zorjentować. „Polując w lasach przyjaciela, trzeba gajowego wynagrodzić sowicie“ — poucza p. Rościszewski, jakgdyby recytując nauki swoich poprzedników; a tuż obok: „kto nie zmienia koszuli kładąc się do snu, ten może sobie zaplugawić pościel tak, że później długo odczyścić jej nie będzie można...“ Biedny ów przyjaciel, w którego lasach taki gość poluje! Ale gdzie my właściwie jesteśmy?
Kwestja mieszkania załatwiona krótko: „przyjmij za zasadę nie mieszkać w chlewie“. A potem:
...Spluwaczka i popielniczka — to dwie konieczności, o których zapominać nie wolno!... Komu zaś środki pozwalają bodaj na kupno dzieł sztuki, ten powinien złożyć dowody dobrego smaku i znawstwa...“
Spluwaczka i dzieła sztuki — luka w środku... To temat do wielu filozoficznych refleksyj o naszem polskiem życiu!
...Są ludzie, którzy zajmując lokal od dziedzińca, nie liczą się zupełnie z sąsiadami... wylewanie nieczystości bez liczenia się z odpowiedniem miejscem... wszystko to są czyny w wysokim stopniu nietaktowne... — Jedzenie na ulicy jest „shocking“ i to w najwyższem stopniu. Co najwyżej ssać można karmelek i to w sposób bardzo dyskretny... — Zęby należy oczyszczać po jedzeniu wykałaczką ale nie szpilką, a uskutecznić to pod dłonią, którą się usta przykrywa... — Nie jada się nożem ani widelcem potraw płynnych... — W serwetę nie obciera się okularów, ani tem bardziej załzawionych oczu lub nosa... — Grając w karty, nie ślini się nigdy karty przy zadawaniu tychże... — Niech ci nic zbytecznego, jak szelki, tasiemki, nie wyłazi z pod ubrania... — Piesków ze sobą do teatru przyprowadzać nie wolno... — Należy co rano czyścić zęby i płukać usta... — Należy co rano wyczesać grzebieniem i szczotką włosy... — Ach! te nogi! A toż trzebaby je koniecznie myć równie codzień jak się myje ręce. Na to potrzeba tylko przyzwyczajenia... — Dłubać w nosie lub w uchu, pluć na podłogę, na ogień lub za okno, gasić świecę przed nosem obecnych, wszystko to są czynności uważane za nieprzyzwoite w towarzystwie...
Mimowoli widzę minę, jaką miałby pan Zygmunt Sarnecki, czytając te maksymy. I najzabawniejsze jest to, że obie książki sprzedaje się równocześnie w tej samej księgarni jako podręczniki praktyczne.
Z tem pluciem jest największy kłopot. Autor ograniczył je wprawdzie na ulicy, przeznaczając hojnie do tego celu rynsztok; ale jeszcze kilkakrotnie upomina aby nie było za częste. To, żeby można było wogóle nie pluć, nie przyszło mu na myśl...
...Należy się wystrzegać, aby nie weszło w zwyczaj spluwanie co chwila... — Za wiele spluwać, kasłać i chrząkać jest nieprzyzwoitem. — Gdy kto kicha, nikt mu już teraz nie życzy na zdrowie, — przyzwoitość tylko nakazuje pochylić się zlekka przed osobą która kichnęła.
A oto znamię chwili. (Rok 1921. O roku ów!...). Jaką powinna być kobieta;
Każda kobieta musi posiadać sztukę łatania i cerowania, farbowania i nicowania...
Rodzina:
Małżonkowie na spacerze nie powinni sprzeczać się ze sobą, owszem powinni udawać zawsze wzajemne zadowolenie.
Ojcowie powinni się obchodzić ze swojemi dziećmi z szacunkiem, gdyż dziecko może zczasem stać się lepszem i zająć wyższe stanowisko niż jego ojciec...
Mąż może pogardzać najukochańszym bratem żony, ale nie powinien mówić o tem ani żonie ani jej bratu...
Żona zbyt gadatliwa jest tem dla spokojnego męża czem twarda i chropowata droga dla nóg starca...
Żona winna szanować i poważać męża dopóty dopóki to jest możliwe...
Nie trzeba otwierać cudzych listów bo
każdy lubi (!) najpierw sam przeczytać list adresowany do siebie.
Dobry mąż wracając do domu, przynosi zazwyczaj żonie jakąś bagatelę w podarunku. Ta pamięć o żonie podtrzymuje pierwiastki romantyczne... Wówczas i zazdrość — ten potwór zielonooki — zmieni się na anioła zgody o różowo-niebieskich(?) spojrzeniach.
Życie towarzyskie;
Bezpośrednio po użyciu klozetu nie wchodzić w grono osób z towarzystwa. Wyczekaj aż się odoru pozbędziesz...
Na balach i zebraniach publicznych panowie często sami przedstawiają się damom... Są tacy, którzy naprędce koncypują sobie obce nazwiska, byle tylko zadość uczynić formalności przyjętej przez dobry ton i przyzwoitość. Przy dalszej znajomości można tę koncepcję z łatwością usprawiedliwić...
...Osobie młodej wskazuje się krzesło, starszej i szanownej trzeba ofiarować miejsce na fotelu lub kanapie. Wogóle trzeba okazywać pewne ceremonje, jakkolwiek mało się kto z niemi liczy...
Nie wypada się nie kłaniać znajomej za to że nas pominęła przy zapraszaniu gości na jakieś zebranie u siebie...
W obecności pań siadać na krześle okrakiem jest wręcz impertynencją...
Kobieta jadąca powozem nigdy nie zakłada nogi na nogę, bo to wręcz zgroza.
Do rozmowy ogólnej trzeba się przygotować zawczasu, zazwyczaj bowiem toczy się ona koło nowości dnia, nowej sztuki w teatrze, gry modnego artysty, najświeższych wiadomości politycznych etc.
Nieźle z drugiej strony pamiętać jak się wymawiają niektóre zwroty obce a używane niekiedy dla porównań jak np. tutti-quanti, dolce far niente, vis-à-vis etc.
Nie tak łatwo utrzymać rozmowę przez czas dłuższy nie wychodząc z granic należnej przyzwoitości.
W czasie niepogody wizyt się nie składa...
Nowe tańce, foxtrotty etc., które polegają nie na kręceniu się w kółko lecz na posuwaniu się prostopadle tancerza tak zczepionego z tancerką, że stanowią ze sobą jakby jedno ciało, powinny być stanowczo usunięte z naszych zebrań, tem bardziej, że uprawiane bywają z krzywdą naszego narodowego mazura etc.
I znowuż czujemy się na pograniczu dwóch epok, gdy obok najbardziej dworskich przepisów jak się pomaga wsiąść na konia amazonce, znajdujemy uwagę:
...parasola mokrego nigdy nie stawia się tak w pokoju aby zostawił kałużę po sobie.
Autor zna i dawne formy i umie je porównać z nowemi:
...Dawniej lokajowi podającemu strawę w restauracji nigdy nie mówiło się „dziękuje“, bo uważane to było za ujmę godności osobistej...
Na wyścigach:
dowodzić siły lub słabości konia damom wogóle nie uchodzi, gdyż nie idzie to w parze z ich kobiecością...
Szczególniej interesowały mnie kwestje stroju, bo człowiek sam nigdy nie wie jak się ubrać, ale znalazłem przeważnie ogólniki:
Letnie panama są prawie niedostępne ze względu na ceny.. W dnie stałych przyjęć kostjum powinien być wyszukany... W towarzystwach bardzo wybrednych do stołu panowie i panie przebierają się w stroje możliwie jaknajelegantsze...
Wszystko to niewiele mi powiedziało, ale nareszcie znalazłem coś konkretniejszego, wskazówkę praktyczną:
Na wizytę do krewnych dość jest przywdziać garnitur żakietowy, wizyty jednak ceremonjalne składają się bezwarunkowo w tużurku i w spodniach czarnych. Latem można mieć kamizelkę białą, krawat czarny...
Błędem jest zdejmować ze siebie ubranie w niewłaściwej chwili dla tego że się nagle zrobiło za gorąco.
W czasie upałów na wieczorkach letnich mężczyźni za pozwoleniem dam mogą zdejmować wierzchnie stroje, ale tylko wtedy jeżeli mają koszule nieposzlakowanie czyste.
Wreszcie spostrzeżenia luźne jako to:
Węch gra w miłości znaczną lubo zagadkową rolę...
Nie wypada czytywać zbyt wiele romansów bo to jest droga prowadząca bezpośrednio do ogłupienia...
A wkońcu ta przestroga, wkraczająca potrosze na teren kodeksu karnego; ale musiał mieć autor swoje powody, skoro pomieścił ją w Zwyczajach Towarzyskich:
Nie kradnij nawet najdrobniejszej rzeczy. Jeżeli zaczniesz od szpilki, to możesz skończyć na stryczku...
Taki jest nasz Dworzanin, sprzedawany w r. 1928 we wszystkich księgarniach jako praktyczny podręcznik dobrego tonu. Zawsze twierdzę, że nie znamy epoki w której żyjemy.







LIST OTWARTY
do pani Izy Moszczeńskiej z „Kurjera Warszawskiego“.

Droga Pani Izo!
Przeczytałem pani artykulik o Przedwojennych matkach i słowa mnie poświęcone z powodu mego przebrzmiałego już feljetonu. Powyrywane luźne moje zdania, z zatraceniem ich tonu i sensu w całości, nie jest to najrzetelniejszy sposób informowania o pisarzu w piśmie, które jego działalność latami metodycznie przemilcza. Ale lepszy rydz jak nic. „Odraza, obrzydzenie, żakowskie kpiny“, etc. Nie są te epitety dla mnie niczem nowem; przeciwnie, uważam, że się pani ze mną obeszła dość łagodnie. Od samego początku mojej działalności pisarskiej przywykłem do znacznie ostrzejszego tonu. Pierwsza recenzja, jaką wogóle miałem w życiu po moim tomiku wierszy, ukazała się w organie stróżów katolickich i roiła się od epitetów, jak: „zwyrodniały głuptas“, „znikczemniały drab“, „obryzgiwanie błotem“ — „zanik wszelkiego moralnego czucia“ — etc. Drugi mój tomik zaliczył pewien recenzent do rzędu „utworów kloacznych“, przyczem w „używaniu brudnych słów i obrazów“ dano mi za poprzedników Żeromskiego i... Wyspiańskiego. W dziesięć lat potem, autor tej recenzji, dobry staruszek Masłowski, pisał do mnie list z Bydgoszczy z nagłówkiem „Czcigodny Panie“... A dziś raz po raz jakiś ojciec ojczyzny klepie mnie po ramieniu i mówi: „Ach, panie Boyu, czemu pan już Słówek nie pisze!“.
I tak jest ciągle. Kiedy zacząłem wydawać moje przekłady z literatury francuskiej, obwołano mnie pornografem; dziś p. minister spraw zagranicznych mieni mnie publicznie swoim najużyteczniejszym współpracownikiem. Więc właściwie w czem?
Jakiś mój wierszyk ś. p. Wiktor Gomulicki nazwał „lekkomyślnem koźlem wierzgnięciem w stronę naszych wieszczów narodowych“. Dziś proszą mnie o wstęp do popularnego wydania Mickiewicza.
Kiedy ogłosiłem Plotkę o Weselu Wyspiańskiego, krzyczano o „zdzieraniu nimbu“ etc. Dziś Plotka o Weselu znajduje się w antologjach szkolnych i całemi kawałami cytują ją w monumentalnem wydaniu Wyspiańskiego. I tak ciągle.
Dlatego, droga pani Izo, nie przejmuję się zbytnio obelgami. Przeciwnie, kiedy dłuższy czas upłynie, a nic na mnie nie spadnie, zaczynam się niepokoić, że się już zużyłem, że staję się narodowi niepotrzebny. A przeciwnie, kiedy mi wymyślają, nabieram otuchy. I, wnioskując z przeszłości na przyszłość, mam prawo się spodziewać, że moje bluźnierstwa będą kiedyś polecane do szkół przez Ministerjum Oświaty i Wyznań, wówczas gdy z waszych kaznodziejstw i nauk moralnych nie zostanie dymu ani popiołu.
Bo to jest właśnie moja rola. Być antydotem na wasze uroczyste blagi. Być bodaj dawnym błaznem, dzięki któremu lud łatwiej znosił kosztowną nicość królewskiej purchawki. Czyż to nie znaczy oddać oficjalnym filarom opinji honory królewskie?
Skoro tak gawędzimy, pani Izo, opowiem pani jedną anegdotę, którą świeżo słyszałem i która mnie bardzo zabawiła.
Umarła Konopnicka. Tygodnik Ilustrowany wysłał do pewnego znakomitego pisarza bawiącego we Włoszech depeszę z prośbą o artykuł o Konopnickiej. Pisarz, który nic jeszcze nie wiedział o śmierci poetki, odpowiedział depeszą:
— Czy umarła? Pięćdziesiąt kop. od wiersza. Wolff oddepeszował:
— Umarła. Dobrze.
Zaczem, w kilka dni, nadszedł artykuł, zaczynający się od słów:
„Jak grom z jasnego nieba spadła hiobowa wieść“ etc.
Pisarz był dobry, więc i artykuł był dobry; ale niepodobna żyć samą taką literaturą! A Kurjer Warszawski innej nie uznaje. Oprócz wierszowego, każdy współpracownik ma tam chyba jeszcze osobną remunerację za szaty, które przynajmniej raz na tydzień rozdziera. Szkoda sukienek, pani Iziu!
Wie pani, pani Izo, pogódźmy się. A pogódźmy się choćby dlatego, że znaleźliśmy wspólnego wroga. Nasz Przegląd przejął się pani metodą i, aplikując ten sam system „wycinanek“, napisał... o nas obojgu. Tytuł: Spór cynizmu z obłudą. Domyślą się pani, że to ja jestem Cynizm, a pani Obłuda, a nie odwrotnie. I kończy Nasz Przegląd, o zgrozo:
„Przyznajemy, że z dwojga złego wolimy już jawny cynizm, niż zamaskowaną obłudę“.
I, droga pani Iziu, skoro się już pogodzimy, powiem pani coś na ucho. Coś, czegobym nie powiedział panu S. H. z Naszego Przeglądu, bo mnie zirytował: żydzi powinni być inteligentni, to ich racja bytu. A ja właśnie chcę pani na ucho powiedzieć, pani Iziu, że ja piszę dla ludzi inteligentnych. Dla ludzi, którzy wiedzą, co to jest żart, co to jest paradoks; którzy, czytając mnie, potrafią uśmiechnąć się z tego co jest żartem, choćby nawet przyostrym, a zastanowić nad tem co jest godne zastanowienia. I, niech mi pani wierzy, pani Iziu, że znajduję w Polsce takich czytelników; czasem odrazu, czasem po dziesięciu latach, ale znajduję. Igrać z najbardziej uświęconemi pojęciami, z najbardziej czcigodnemi uczuciami, próbować ich siły i szczerości, rozkładać je odczynnikiem śmiechu, prowokować obłudne oburzenia, demaskujące dyskusje, wpuszczać powietrze, ośmielać do myślenia, iżby, pośród walących się bałwanów, zostało to, co naprawdę jest szanowne, oto zadanie, które chciałbym spełniać wedle sił moich.
Mógłbym pani, pani Izo, pokazać dziesiątki listów bezimiennych — więc szczerych — dziękujących mi za tę robotę, która, wedle pani, wywołuje u czytelników „odrazę i obrzydzenie do drukowanego słowa“. W tej chwili właśnie poczta przynosi mi nowy taki list. Wyjmuję zeń parę zdań; daję słowo, że nie cytuję ich aby się chwalić, tylko dlatego, że pani na czytelników się powołuje. Oto głos czytelnika:
...Nareszcie znalazł się w Polsce człowiek, który... etc. Pańska obrazoburcza potrzeba niweczenia szanownych piedestałów, pańska wiecznie żywa gotowość służenia prawdzie, bezinteresownie, porywczo, po rycersku, odruchowa nienawiść do wszelkiego zakłamania, szerokość horyzontów niezaciemniona żadnym przesądem, wreszcie pańska młodzieńcza odwaga cywilna w kraju Tartufów literackich i zasuszonych wielbicieli autorytetów jest czemś tak wyjątkowem i tak rewelacyjnem etc. etc.
Niech pani powie szczerze, pani Iziu, czy do współpracowników Kuriera Warszawskiego dużo przychodzi takich listów?
A teraz, kiedyśmy się już pogodzili — bo pogodziliśmy się, prawda? — opowiem pani jeszcze jedną autentyczną historję, którą przed paroma miesiącami serdecznie bawiono się w kołach literackich:
Podczas antraktu w Teatrze Narodowym podszedł do woźnego starszy jegomość i oświadczył: „Proszę pana, niech pan coś poradzi; ja siedzę w krzesłach z córką — młodziutka panienka, prawie dziecko — a przedemną siedzi jakiś jegomość, który się ze swoją damą przez cały akt zachowuje tak niemożliwie, że poprostu nie wiem co począć z dzieckiem“.
Woźny udał się we wskazanym kierunku. Po chwili wraca nieco pomieszany i mówi szeptem:
— Proszę pana, nic się nie da zrobić. To jest sam redaktor „Kurjera Warszawskiego“.
Dobranoc pani, pani Iziu.







KSIĄŻKA
„nie z prawdziwego zdarzenia“.

Mówiłem kiedyś, że wyszedłem na rewizora. Oto znów dowód:
Przesłano mi z Departamentu Sztuki książkę „do przejrzenia jako kurjosum“. Spore dziełko, blisko trzechsetstronicowe, licha szara okładka, estetyka zewnętrzna poniżej Rozkładu kolejowego. Tytuł: „Warszawa, I. Ludzie, od których ulice wzięły nazwy; tekst i rysunki Zygmunta Światopełk-Słupskiego. Nakład własny. Przy poparciu magistratu miasta Warszawy. 1927.
Czytam słowo wstępne. Chodzi autorowi o to: ludzie powtarzają nazwy ulic, a ten i ów nie wie, kim był człowiek, od którego ulica wzięła początek. Ta książeczka ma go pouczyć. Poczem autor dodaje:
Zaznaczam wkońcu, że nazwy ulic wciąż ulegają zmianom i nowych przybywa. Byłoby więc niezadługo koniecznem uzupełnione wydanie. A że to zbyt kosztowne, więc aby tego uniknąć, już teraz podaję i tych, o których można przypuszczać, że dopiero mogą być także uwzględnieni. Nikomu zresztą nie zawadzi poznać...
Bagatela! Notatka ta zmienia zupełnie charakter dobrego w zasadzie pomysłu. Skorowidz przestaje być prostem objaśnieniem istniejących w Warszawie ulic, a staje się rodzajem samozwańczego Panteonu narodowego. Zobaczmyż, jak spełnia to zadanie.
Już przy powierzchownem przeglądaniu uderza dziwne rozmieszczenie materjału. Dlaczego np. o Kołłątaju jest trzy lub cztery razy tyle co o Mickiewiczu, skoro wiadomość o nim kończy się słowami:
...bądź co bądź był to człowiek niezwykłej miary. Jeszcze dziś ma swoich obrońców, a nawet poważni historycy szeroko o nim i o jego dziełach piszą...
Zaczynamy się dziwić; ale czekają nas większe zdumienia. O Wyspiańskim kilka wierszy:
Niezły malarz (uczeń Matejki), bezporównania jednak lepszy poeta, a przez zwolenników zaliczany nawet do pierwszorzędnych...
O Żeromskim dosłownie tyle:
Rodem z okolicy Kielc, gdzie też ukończył szkołę średnią. Był zrazu nauczycielem domowym, a następnie pracownikiem w bibljotece Zamoyskich. Z powieści jego najwyżej cenione „Popioły“, „Ludzie bezdomni“ i in.
Umarł w Warszawie. Pochowany uroczyście kosztem państwa, ale nie bez sprzeciwu niektórych pism, a to z uwagi na jego kierunek.
Na tym poziomie wszystko: Mickiewicz „już na ławie szkolnej zaczął pisywać... Żeni się z Celiną Szymanowską, odtąd zaczyna mu dokuczać niedostatek, a ciągłe kłopoty pieniężne przeszkadzają mu w pracy“... ...Krasiński „pisać zaczął już w 17 roku życia, zrazu wespół z kolegami, później samodzielnie“. Słowacki „ulegał wprawdzie wpływom obcym, ale nigdy nie przestał być sobą. A tyle napisał, że niepodobna tu wszystkiego wyliczać... Wszyscy wszystko znać powinni“... Oto styl i poziom tych kilkunastuwierszowych informacyj.
Przerzucam parę kartek i widzę półtorej-stronicowy życiorys hr. Pawła Strzeleckiego, herbu Oksza, na którym wygasła gałąź rodu Wątróbka-Strzeleckich.
Wielkopolanin, oficer pruski, ale dezerter, osiadł na Wołyniu, a po 1831 r. uszedł do Anglji. Skończywszy uniwersytet w Oxford, podróżował. W mało jeszcze znanej wtedy Australji zbadał i wymierzył góry Niebieskie — a stąd jeden ze szczytów ma nazwę Kościuszki, drugi Adyny, na cześć niegdyś narzeczonej, Wielkopolanki, panny Adyny Turno. (Oboje pozostali wierni sobie do śmierci). A nadto odkrył tam złoto i kopał je zrazu na własny rachunek (wespół z rodakami), a dopiero gdy się nasycił, oddał rządowi. Itd. itd.
Zaczyna mnie to wszystko intrygować. Zaglądam na koniec książki, gdzie autor daje notatkę bibljograficzną swoich prac. Kto to jest ten pan Światopełk-Słupski?
Tłómaczył z angielskiego i na angielskie; widać, że spędził jakiś czas w Ameryce. Pisał potrochu wszystko i o wszystkiem; o Koperniku i o pracy kobiet. Musi być niemłody, bo dowiadujemy się, że „w Radomiu (1885) urządził i opisał pierwszą w kraju prowincjonalną wystawę przemysłowo-rolniczą, z wielkiem powodzeniem“. Rodem jest, zdaje się, z Poznańskiego.
Zaczyna mi się wszystko wyjaśniać. Bo w tej nieprawdopodobnej książeczce kombinuje się tupet dyletanta, i naiwna „domowość“, spotykana często w prasie amerykańskiej, a przedewszystkiem duch owej nie wątpiącej o niczem szlachetczyzny, która tę książkę, wydaną w r. 1927, czyni czemś w rodzaju dawnych szlacheckich djarjuszów albo silva rerum.
Typowe silva rerum. Od czasu do czasu upstrzył autor książeczkę wierszykiem własnego chowu. Tak np. do notatki o Sebastjanie Klonowiczu (znacznie obszerniejszej niż o Słowackim), dodaje wiersz na cześć tego „męczennika“, gdzie czytamy między innemi, że

...zmarł też wcześnie w szpitalu. Złość ludzka, zła żona,
Nędzy takiej przyczyną. Zwyczajnego syn Klona,
A „wicz“ przybrał z szlachecka. Choć się pisał Acernem
Lecz Sebastjan Klonowicz zwan był w życiu mizernem.

Dostał się wierszyk i królowi Przemysławowi, zaczynający się od słów:

Gdy Przemysław król wielki objął rządy tej ziemi
Zrozumieli to Niemcy, że źle już będzie z niemi...

Bo jest tu mimochodem cała historja Polski; na jakim poziomie, niech starczy za przykład ten ustęp o Kazimierzu Wielkim:
...szczególniej kobietki, to od młodych lat najsłabsza jego strona. Może były z tego rade, i chełpiły się nawet, jeśli na którą raczyło paść królewskie oko, ale też wiele miało prawo narzekać, bo w razie oporu nie przebierał w środkach. Raz nawet pewien ojciec, że się zbyt śmiało dopominał o krzywdę swej córki, przypłacił to życiem, poćwiartowany na sztuki. Gotów był również i fałszywe zawierać śluby. Padła ofiarą takiego postępu Rokiczana czeszka, piękna wdowa po rajcy Pragi, zwłaszcza że wnet ją sobie uprzykrzył i porzucił dla innej — dla Esterki, żydówki, po której córki swe w dodatku pozwolił wychować w wierze matczynej. A takich Esterek było pełno...
Oto, zaiste, szczególna rekomendacja tego monarchy do ulicy w Warszawie... Ale znajdziemy i, dziwniejsze. Patrzę naprzykład: Mycielscy, herbu Dołęga.
Żaden z tego rodu nie wyrósł zbyt wysoko: kilku jednak zasługuje na wzmiankę z uwagi na majątek i związki rodzinne.
Następuje wyliczenie paru celniejszych Mycielskich, poczem kończy się dość zagadkową informacją: „Wiele majątków wielkopolskich tej rodziny przeszło w ręce niemieckie“...
Wreszcie znajduję klucz do duszy p. Światopełk-Słupskiego. To szlacheckie silva rerum jest przeniknięte duchem „bene natus et possesionatus“ z silną przymieszką klerykalizmu. Jestto przedewszystkiem herbarz. — Ostatecznie, nic nam nie szkodzi dowiedzieć się, że Mickiewicz był herbu Nałęcz (sądziliśmy że Poraj?), a Czacki herbu Świnka etc. Ale kiedy, obok parowierszowych niedorzecznych notatek o naszych największych ludziach, znajdujemy stronice całe o Biesiekierskich ze wszystkiemi ich koligacjami, o księdzu Falkowskim herbu Doliwa, o księdzu Fijałkowskim herbu Ślepowron, o rodzinie Górków herbu Łodzia, o Edwardzie Lubomirskim, herbu Śreniawa, który zginął młodo w pojedynku (wszystko najpilniejsi kandydaci do ulic w Warszawie), zaczyna nas ten osobliwy skorowidz zastanawiać. I widzimy, że i w nim, jak wszędzie, rządzi — protekcja. Wszyscy prawie popierani kandydaci, to dobrze urodzeni wielkopolanie, „poznaniacy“. Co do hrabiego Pawła Strzeleckiego herbu Oksza, dowiadujemy się pod koniec sporego artykuliku (trzy razy więcej niż o Mickiewiczu!), że „siostra jego Izabela była za Józefem Światopełk-Słupskim, dziadem piszącego, a wychowana była na dworze wuja prymasa Raczyńskiego“.
Czasem rozstrzygają widocznie amerykańskie koneksje autora: np. o Modrzejowskiej (jak ją stale nazywa) jest kilka stronic (tyle co o Kościuszce), gdzie znajdujemy wiadomości o jej fermie, którą
...zarządzał jej siostrzeniec, Tomaszewski, artysta skrzypek. Trochę też podobno i ten jego zarząd skrzypiął: ale wielkie dochody ciotki pozwalały na to. A bywała tam rzadko, zjeżdżając jedynie dla chwilowego wypoczynku. Syn zaś Rolf, inżynier (ożeniony z Bendówną) stale mieszkał w Chicago we własnej willi...
Modrzejewska była za Chłapowskim; Chłapowscy, wielkopolanie herbu Drya...
Zaczynamy rozumieć psychikę tego szlachcica familjanta, zabłąkanego w wiek dwudziesty. A może obszerny — najobszerniejszy — artykulik o Fukierze (herbu własnego) dopowiedziałby reszty?
Przeglądajmy dalej. Niezmiernie zabawny i typowy dla tego szlacheckiego djarjusza jest zupełny brak ekonomji miejsca. Mając niewiele stronic na pomieszczenie — zdawałoby się — wszystkich chwał narodu, autor obchodzi się z miejscem zupełnie fantazyjnie. W parowierszowej np. notatce o Juljuszu Kossaku uważa za potrzebne zapisać, że
dłuższy czas kierował działem artystycznym „Tygodnika Ilustrowanego“. Pod koniec zamieszkał w Krakowie, gdzie go wybrano prezesem koła artystyczno-literackiego.
Zasłużony polski etnograf, Zygmunt Glogier, ma obszerną notatkę (tyle co Słowacki), która zawiera wiadomość, że „ożeniony był z wdową po Wilczyńskim, matką znanego adwokata i wiceprezydenta Rady Miejskiej“.
Kaprys włada w tej książeczce: o Domejce dwa razy tyle co o Długoszu; o Gersonie więcej niż o Matejce; o Hoffmanowej więcej niż o Słowackim, o Drużbackiej dwa razy tyle co o Wyspiańskim, z tem, że
...pisała dużo. Wiersz jej płynny i poprawny. Nie dosięgła wprawdzie wyżyn Kochanowskiego...
O Rzewuskim Henryku (herbu Krzywda): „...Listopad, to utwór, któremu dotychczas żadna z powieści historycznych nie dorównała“. Że zaś Rzewuski wydawał Dziennik Warszawski, a urodził się w 1791, daje to powód do takiej uwagi:
Dziwny to traf, iż kiedy w Warszawie rodzi się konstytucja tego samego dnia w Sławnie przychodzi na świat taki wstecznik, jako redaktor już niemożliwy.
Półtorej stronicy o Niegolewskim (stary ród wielkopolski), a tyle o Maurycym Mochnackim:
Małopolanin, słuchał prawa w Warszawie. Był później urzędnikiem i dziennikarzem. Z dzieł jego szczególniej cenione: „O literaturze polskiej w w. XIX“. Zbiorowe wydanie prac Mochnackiego wyszło u Żupańskiego w Poznaniu. Pisał językiem pięknym.
Może już dość przykładów, choć możnaby przepisywać całe stronice tej mimowolnej humorystyki. I ostatecznie, ten jakiś wielkopolski oryginał, który w dodatku zilustrował swoją książkę przeraźliwemi bohomazami, byłby ciekawym i dość niewinnym dokumentem, ile jeszcze szlachetczyzny — jowialszczyzny (junior) — przetrwało do dziś dnia w Polsce. Bo to pewne, że szambelan Jowialski mógłby doskonale opracować rzecz w ten sposób. Ale jedno jest w tem poważne: Ta książka nosi na okładce herb Warszawy i napis: „przy poparciu Magistratu miasta Warszawy“; a więc wchodziły w to wydawnictwo jakieś fundusze miejskie, a co ważniejsze dano mu urzędową sankcję. Ta książka (nosząca numer porządkowy I, więc będą i dalsze!) rozsyłana jest z urzędu do bibljotek i czytelń publicznych. Dostała ją czytelnia im. Wyspiańskiego; oczywiście pierwszą myślą bibljotekarki było zajrzeć pod „Wyspiański“; przeczytała i nieomal z płaczem przybiegła się użalić do Departamentu Sztuki. Nasuwa się tedy pytanie, kto te brednie czytał, kto przyczynił się do uświęcenia ich autorytetem, stolicy kraju?
Autor pisze to wyraźnie w słowie wstępnem, dziękując, w stylu dedykacji gdzieś z epoki Saskiej, tym, którzy mu „jej opracowanie i druk ułatwili“.
Przedewszystkiem więc J. W. i W. P.: samemu Prezydentowi miasta, inż. W. Jabłońskiemu i v. Prezesowi Rady m. adwokatowi St. Wilczyńskiemu, oraz Nacz. wydz. techn. inż. Z. Słomińskiemu, a także Zarządzającej bibljoteką hr. Zamoyskich, doktorowej Korzonowej i Zarządzającemu bibljoteką hr. Raczyńskich, Bednarskiemu, oraz jego pomocnicy, Hel. Retz.
„Winienem Im wdzięczność tem bardziej, że zebranie tak obfitego materjału było mozolne, zwłaszcza co do osób mniej wybitnych, bo wtedy przychodziło go nawet szukać u rodzin. W tych wypadkach był mi wprawdzie pomocą delegowany z ramienia Magistratu p. Wójcik, ale i mimo to, były trudności“.
Zapytujemy tedy, czy kto z „miarodajnych czynników“ w istocie widział na oczy to nieprawdopodobne bzdurstwo, to wydawnictwo o poziomie zewnętrznym i wewnętrznym sennika egipskiego; w jaki sposób ono przyszło na świat, w jaki sposób zyskało sankcję? Jeżeli zaaprobowano tę książkę nie znając jej, to jest tylko karygodne niedbalstwo; jeżeli ktoś ją czytał, w takim razie fakt jest znacznie poważniejszy. Prosimy o wyjaśnienia.
Wciąż powtarzam, że nie znamy społeczeństwa w którem żyjemy...







BOZIEWICZ.

Nazwisko to, którego przed tygodniem można było spokojnie nie znać, obecnie wysunęło się na czoło naszego życia publicznego. Z chwilą gdy miarodajne usta ogłosiły kodeks Boziewicza jako „oficjalnie uznany“, równa się to ogłoszeniu stanu wyjątkowego, niemal sądów doraźnych. Ponad kodeksem zwykłym mamy kodeks Boziewicza, przekreślający wszystko. Bo gdzie tam zwykłej kodeksinie równać się z tym nadkodeksem! Jak leniwym i chwiejnym instrumentem jest prawo; ile tu instancji, apelacji, kasacji, ile potrzeba nauki, doświadczenia do jego wykładu. Tutaj nic z tego wszystkiego: mała książeczka, dwóch honorowych ludzi i rozstrzyga się w najkrótszej drodze wszystko. Z Boziewiczem w ręku można wystrzelać pół świata, można przeciąć mieczem wszelkie zawiłości polityczne. Z tą chwilą Boziewicz musi nas interesować, każdy obywatel powinien się z nim zapoznać.
Kupuję tedy co żywo kodeks Boziewicza. Zaglądam do przedmowy. Kodeks ten — mówi autor — był pisany dorywczo... reguły jego mogły być dobrze interpretowane jedynie przez ludzi już obznajmionych z zasadami honorowemi... Mimo widocznych dla autora braków rozszedł się w kilku wydaniach... Obecnie autor przerobił go na nowo... czy jego intencja, aby dać podręcznik wystarczający do załatwienia każdej sprawy osiągnie zamierzony cel, pokaże przyszłość... Wdzięczny będzie osobom, które mu zwrócą uwagę na ewentualne braki, gdyż z doświadczenia wie, jak przykre następstwa powstają z błędów i braków kodeksów...
Widzimy jak nieśmiało sam p. Boziewicz odnosi się do swego dzieła. Widocznie żadnych braków nie dostrzegli w niem ci, którzy ogłosili je za „oficjalnie uznane“, i to nawet dla osób, które go nigdy ani oficjalnie ani nie oficjalnie nie przyjęły. Tak więc jak rzeczy stoją, przyczyniać się do naprawy kodeksu Boziewicza znaczy pracować bezpośrednio nad naprawą Rzeczypospolitej; idąc tedy za wezwaniem autora, pozwolę sobie wskazać kilka braków. Zgóry oświadczam, że uchylam się od odpowiedzialności honorowej za tę krytykę a to na zasadzie § 44 Boziewicza, głoszącego, że „krytyki i sądy, odnoszące się do naukowej, literackiej lub wogóle fachowej umiejętności i działalności nie mogą być powodem do zadośćuczynienia honorowego, o ile wypowiedziane zostały rzeczowo, bez zniewag osobistych“.
Ale nie wiem, czy mnie to uchroni od sekundantów autora! Bo oto komentarz do § 1 głosi, że
...należy uważać za obrazę każde najdrobniejsze zadraśnięcie miłości własnej obrażonego, słowem to wszystko, co on jako zniewagę uważa, nawet wówczas, gdyby osoba druga, będąca na miejscu obrażonego, nie czuła się obrażona...
Zaczynam być niespokojny, boć ten paragraf zdaje kwestję obrazy w zupełności na widzimisię danej jednostki; zarazem dziwię się temu punktowi, który przekreśla wszystkie inne definicje obrazy, bodaj tę, którą czytam tuż potem w § 2:
Obrazę tedy powoduje każde oświadczenie, zachowanie się, wzgl. działanie, które może zaszkodzić dobremu imieniu danej osoby lub poniżyć ją w opinji ogółu.
Jestem coraz bardziej zdumiony: te dwa paragrafy najzupełniej przeczą sobie; jeden stawia definicję obrazy jako rzecz zupełnie subjektywną, drugi określa ją ściśle objektywnie; wedle pierwszego obrazą może być wszystko, wedle drugiego tylko rzecz poważna; najbardziej jednak dziwi mnie, że te dwa przeczące sobie paragrafy autor łączy słówkiem tedy, tak jakby jeden z drugiego wynikał! Budzi to we mnie wątpliwości, czy wogóle autor zdaje sobie sprawę z wartości słów i z istoty ścisłego formułowania myśli, które musi być zasadą każdego kodeksu.
Jakoż ten skromny przypisek do § 1 przekreśla właściwie wszystkie dalsze paragrafy: jakąż bowiem może mieć wartość np. § 40, orzekający wyraźnie, że
Posłów i senatorów nie można pociągać do odpowiedzialności honorowej za ich mowy, o ile w tychże nie mieściły się osobiste obrazy,
skoro samo pojęcie obrazy poddano kryterjom osobistego poglądu?
Ale idźmy dalej. Przechodzimy do ważnego określenia, kto jest człowiekiem honorowym.
§ 30....osoby mające ukończone szkoły średnie w zasadzie muszą być uważane za honorowe.
§ 32. Również muszą być uważane za honorowe osoby, które dzięki swej inteligencji, mimo braku wykształcenia średniego, w rzeczywistości dorównują poziomowi umysłowemu człowieka posiadającego średnie wykształcenie... Nie można tedy odmówić zadośćuczynienia honorowego np. mechanikowi, który skutkiem swego wynalazku dał świadectwo swej umysłowości etc.
Zwracam uwagę na sformułowanie tego paragrafu! Zatem mechanik, który rzetelnie pracuje, ale nie dokonał wynalazku, nie jest człowiekiem „honorowym“. Teraz pytanie, kto będzie oceniał ten „wynalazek“ i orzekał czy jest na tyle doniosły, aby dać mechanikowi godność człowieka honorowego? Ileż tu nieoczekiwanych zadań spada na sekundantów!
§ 33. Dzięki wybitnemu stanowisku społecznemu muszą być w zasadzie uważane za honorowe osoby nie posiadające nawet wymogów z § 30 i 32; np. przemysłowiec, który uzyskał godność prezesa Izby handlowo-przemysłowej.
Wyłania się nieuchronnie kwestja: czy wiceprezes Izby handlowo-przemysłowej jest honorowy? A sekretarz? A przemysłowiec, który nie piastuje tej godności czy nie może sobie rościć żadnych pretensji do honoru?
Następuje § 34. Słuchajcie!
Jako zabytek rycerskości średnich wieków, wszyscy autorowie kodeksów honorowych przyznają prawo do dawania i żądania zadośćuczynienia honorowego osobom stanu szlacheckiego bez względu na wymogi z § 30, 32 i 33.
Ten paragraf sformułowany jest nieco wstydliwie:... „zabytek rycerskości... wszyscy autorowie...“ P. Boziewicz niby nie orzeka tu od siebie, jednak nie przeczy ani słowem tym pojęciom i wciela je jako paragraf do swego kodeksu. Tu już zaczynamy się grubo dziwić: żyliśmy w złudzeniach, że jesteśmy państwem demokratycznem i że się cieszymy równością praw obywatelskich, tymczasem widzimy że mechanik musi aż dokonać wynalazku, a przemysłowiec zostać prezesem Izby, aby się zrównać w prawach honoru ze szlacheckim synkiem, który dwóch klas nie skończył? Tak orzeka kodeks honorowy, o którym podano do wiadomości że jest „oficjalnie przyjęty“. Czy to nie jest podważaniem samych podstaw naszego ustroju w duchu junkiersko-szlacheckim?
W dodatku, wedle § 11, ów szlachcic-analfabeta jest dobrze obwarowany: p. Boziewicz zwalnia go od wszelkiego cenzusu naukowego, ale zarzut „nieuctwa“ mieści pomiędzy obrazy ciężkie.
Uniesiony zapałem kodyfikowania honorowo całego świata, p. Boziewicz bierze się zkolei do duchownych. Zwalnia zakonników od obowiązków honorowych, mimo że przyznaje, iż „muszą być w zasadzie uważani za ludzi honorowych“, natomiast księża świeccy,
mogą, aczkolwiek nie muszą, żądać zadośćuczynienia honorowego, w razie zaistnienia obrazy, albowiem żądanie takie nie może być w żadnym wypadku równoznaczne z dążeniem do uzyskania zadośćuczynienia z bronią w ręku. W pierwszej bowiem linji zastępcy honorowi stron obu muszą dążyć do załatwienia sprawy w sposób odpowiedni do warunków i okoliczności, a zatem w danym wypadku bezwzględnie starać się nie dopuścić do starcia orężnego.
Znów podziwiam ścisłość terminów naszego kodyfikatora: „Bezwzględnie starać się...“ jedno określenie wyklucza drugie. „Starać się“ mieści w sobie „domniemanie“, że staranie może się nie udać, a wówczas co? — ksiądz albo musi stanąć na placu, albo mu wyrżną jednostronny protokół? Charakterystycznym rysem „ekspansji pan-honorowej“ jest, że w pierwszym wydaniu[7] tego kodeksu (1919) autor zwolnił wszelkie osoby duchowne od „świeckich obowiązków honoru“, w roku 1927, po dojrzałym snadź namyśle, podciągnął pod nie wszystkich księży nie zakonników. Obawiam się, że trudy autora w tej mierze pozostaną daremne i że księdzu zawsze zostanie odwołanie od Boziewicza do samego Bozi.
I tu jest słabizna tego teroru kodeksowego. Jest on możliwy conajwyżej w jakichś korporacjach czy klubach towarzyskich, gdzie wszyscy milcząco godzą się na pewne dane i gdzie rzecz rozgrywa się w jednym świecie pojęć. Tam może obowiązywać sobie taki czy inny Boziewicz. Bo tego rodzaju kodeksów było i jest dużo i było zawsze prywatną sprawą sekundantów lub korporacji, który z nich sobie upodobają. Nie jestem fanatykiem antypojedynkowym, tożsamo rozumiem potrzebę kodyfikacji tych rzeczy oraz jej trudności (wogóle definiowania ludzi „honorowych“, czyli zdolnych do dania „satysfakcji“, wedle zawodów, stopnia wykształcenia etc. lepiej jest unikać, bo takie podziały zawsze będą śmieszne i niewystarczające; to są rzeczy nadające się wyłącznie do traktowania indywidualnego), nie o sam też kodeks Boziewicza mi chodzi, mimo że jest może gorszy od innych. Jest on mieszaniną przeżytków szlachetczyzny z galicyjskim a przestarzałym kultem „matury“ jako linji demarkacyjnej między ludźmi. Już po nim powstał kodeks Zamoyskiego i Krzemieniewskiego, wedle których „kodeks Boziewicza nie odpowiada wymogom“ (wszystkie te kodeksy pisane są bardzo lichym językiem, wszędzie „wymogi“, „zaistnienie“ etc.). Ostatecznie, może ktoś sobie postawić Boziewicza choćby na ołtarzyku i modlić się do niego codzień; ale uznawać oficjalnie, i to przez niebylejakie usta, ten zbiorek chaotycznych i wątpliwych paragrafów, zostawiających miejsce dowolnym interpretacjom, za najwyższy regulator naszego życia publicznego, jest dziwnem i niebezpiecznem nieporozumieniem. I ta rzecz wymaga wyjaśnienia; sam w sobie, kodeks Boziewicza pozostałby dla większości obywateli jedynie miłą lekturą w rodzaju Zwyczajów towarzyskich Sarneckiego.







SPRAWY HONOROWE.

Jedną z najupartszych, najtrudniejszych do rozwiązania spraw są t. zw. „sprawy honorowe“. Istnieje snadź między objektywizmem zimnego prawa a poczuciem osobistej zniewagi — nieważkiej dla szal kodeksu — rozdźwięk tak nieznośny, że od wieków honor uznał za właściwe rządzić się własnemi prawidłami. Ale nic nie stoi w miejscu, obyczaje zmieniają się, narastają warstwy społeczne, pojęcia mięszają się i krzyżują, zamęt ten objął tak jednolite dawniej zasady honoru. Teren honoru stał się miejscem schadzki najrozmaitszych poglądów, tradycyj i obyczajów, z których jedne szczycą się patyną epoki „sądów bożych“, inne zaś lśnią nowoczesnością; powstaje galimatjas pełen efektów komicznych, z którego jednak, od czasu do czasu, pada jakiś strzał, przecinający w niedorzeczny, często najniesprawiedliwszy sposób życie ludzkie. Ale, doprawdy, trudno powiedzieć w tej sprawie coś, coby oddawna nie było powiedziane: wystarczy zajrzeć do starych filozofów, do Montaigne’a, Monteskjusza czy Pascala, wszędzie znajdziemy refleksje nad paradoksem pojedynku wobec prawa czy religji; wszędzie nastręcza się ów dotąd nierozwiązany dylemat. Nawet kara śmierci, którą tępił pojedynek kardynał Richelieu, nic nie zmieniła; przeciwnie, była to doba istnego szału pojedynków.
Ale ta jednolita postawa wobec pojedynku zachwiała się wreszcie. Wprzód, całe społeczeństwo „ludzi honoru“ — a któż nim nie chce być? — stawało w praktyce przeciw prawu i przeciw religji; ponad moralnością publiczną była moralność rycerska czy dżokej-klubowa. Skomplikowało się to, odkąd powstały grupy ludzi pod każdym względem godnych szacunku, a zasadniczo nie uznających „satysfakcji z bronią w ręku“.
Ale ewolucja ta idzie powoli i, powiedzmy, kulawo. Kiedy przypominam sobie dawne lata i patrzę na dzisiejsze honorowe kolizje, stwierdzam, że łatwiej przyszło ludziom przelecieć ocean i odkryć biegun północny, niż zmienić coś bodaj na jotę w tej strefie. Bo przypominam sobie, bardzo dawno temu, pierwszy zatarg tych dwóch światopoglądów, jakiego byłem świadkiem. Byłem w Krakowie na medycynie; w środku semestru przybyła do nas garść młodzieży warszawskiej, wypędzona z tamtejszego uniwersytetu za socjalizm. Byli to chłopcy dzielni, pracowici, poważni (może aż zanadto), ale hardzi, szorstcy w obejściu i lekceważąco patrzący na tubylców, których uważali za galicyjskich furfantów. Między jednym z nich a innym kolegą, Krakowianinem, przyszło do zwady słownej w prosektorjum o pierwszeństwo do jakiejś trupiej nogi. Obrażony galicjak posłał oczywiście w przepisanym terminie sekundantów; wyzwany oświadczył, że pojedynku z zasady nie uznaje. Honor z jednej strony, zasady z drugiej, nie dopuściły do porozumienia; obie strony spisały jednostronny protokół, uznający przeciwnika za niehonorowego. Zarówno wyzywający jak jego sekundanci posłali (tak nakazywał kodeks) sekundantów świadkom wyzwanego; świadkowie tych świadków odpowiedzieli toż samo: oto już dwanaście jednostronnych protokułów, plus dwa poprzednie. Rosło to w postępie geometrycznym, rosło lawinowo, aż objęło cały wydział lekarski: nie było w końcu ani jednego studenta, któregoby conajmniej dwóch innych nie ogłosiło na piśmie za niehonorowego. Z braku dalszych sekundantów sprawa utknęła: każdy schował do biurka kolekcję protokułów i życie popłynęło swoim torem. Rzecz strawiła sama siebie własnym ekscesem, doprowadzoną do absurdu logiką. Bakcyle honoru zjadły całą pożywkę i obumarły. Byłem też oczywiście w takiej parze sekundantów; o ile pamiętam, ci, którzy mnie odsądzili od honoru (i ja wzajem ich) to był późniejszy poseł Kunicki i późniejszy profesor anatomji Gliński. Z Glińskim spotykaliśmy się później nieraz w różnych okazjach jako asystenci uniwersyteccy: z początku nie wiedzieliśmy jak się zachować, ale wkońcu uznaliśmy, że skoro obaj jesteśmy niehonorowi, możemy z sobą przestawać: węglarz nie powala drugiego węglarza. I, śmiejąc się, uścisnęliśmy sobie ręce. Zdaje mi się, że ze wszystkimi było potrosze tak samo. Bo oczywiście żadna z tych spraw honorowych, które zajęły kilka miesięcy życia uniwersyteckiego, nie doczekała się załatwienia; nie było sposobu; były to niby „linje wichrowate“, które się nigdzie nie przetną.
Naogół braliśmy te rzeczy bardzo serjo. Pamiętam sytuację, gdy z powodu wylewu Wisły koniec ulicy Wolskiej był zalany, wraz z domem, gdzie na parterze mieszkał ktoś, kogo miało się wyzwać. Sekundanci wsiedli do łodzi rybackiej kursującej po zalanych ulicach, i po formie, w terminie 24 godzin, w przepisowych czarnych tużurkach, weszli przez okno do pokoju przeciwnika, gdzie zostawili na stole bilety wizytowe.
Ale przypominam sobie zwłaszcza jedną sprawę, która doskonale maluje trudności, mogące wyniknąć z sytuacyj, w których dzieciństwo kombinuje się z rzeczą groźną.
Było tak. Dwóch artystów przemówiło się o coś: jeden poprosił drugiego, aby go zechciał uważać za nieznajomego. W jakiś czas potem spotkali się w towarzystwie. Stosownie do wyrażonego życzenia, drugi, witając się z kilkoma znajomymi, udał że nie widzi pierwszego i nie podał mu ręki. Tamten, który już zdążył zapomnieć o swojej prośbie, z natury porywczy, nie namyślając się długo wyciął mu policzek.
Głupia sprawa! Obaj porządni ludzie, obaj tędzy artyści, poszło właściwie o nic, nieporozumienie. Ale cóż, „obraza trzeciego stopnia“! Sekundanci obu stron należeli do tego samego kółka i z jednaką życzliwością odnosili się do obu wrogów; czuli konieczność zmazania obrazy. Ale pojedynek... malarze... nuż jeden drugiego zrani w rękę, djabli wezmą malarstwo... dla takiego głupstwa! Zanim przyszło do urzędowego spotkania sekundantów, zaczęły się pokątne konszachty. Nieśmiało, półsłówkami, jedna strona zaczęła sondować drugą, czy nie mogłoby się zdarzyć, żeby do pistoletów — bo oczywiście o czem innem nie mogło być mowy — zapomnieć włożyć kul? Skoro obraza — mimo iż ciężka — była nieporozumieniem, symboliczne jej zmycie mogłoby wystarczyć... Gdy poufnie rzecz zdawała się dojrzałą, sekundanci zebrali się urzędowo. Wszystko odbyło się z największą powagą, nikt nie zrobił najlżejszej aluzji do prywatnych pogwarek; uznano w oschłych słowach, że obraza jest ciężka, że wymaga zadośćuczynienia z bronią w ręku, i to na najostrzejszych warunkach. Ustalono dwadzieścia kroków, trzy strzały, pistolety gwintowane (co sobie mieli żałować); postarano się o lekarzy, którzy oczywiście nie byli w sekrecie i którzy, jak w owej nowelce Prusa, porozkładali na trawie z wielkiem przejęciem błyszczące kleszcze położnicze; i, w śliczny majowy ranek, w zielonym lasku, odbyło się spotkanie. Trzeba oddać sprawiedliwość przeciwnikom, że stawali wybornie; a niewinność tego pojedynku nie zmniejsza w niczem ich zasługi, ponieważ nie mogli wiedzieć o niczem. Nawet, po pierwszym strzale jeden z nich, doświadczeńszy, zwrócił uwagę, że pistolet coś nie szarpie i chciał interpelować „prowadzącego walkę“. Ale trafił nie na byle kogo. Mieliśmy w naszem kółku złotego młodzieńca, b. austrjackiego oficera ułanów, który za jakieś młodzieńcze lekkomyślności był „zdyskwalifikowany“, ale znał się doskonale na technice honoru i jego spraw. Jak często się dzieje, miły ten i poczciwy chłopiec przystał do artystów, mających swobodniejsze pojęcia o świecie, i stał się w ich gronie wyrocznią w rzeczach honoru. Ten właśnie „prowadził walkę“. Trzeba było widzieć jak huknął na niewczesnego sceptyka, jak go steroryzował zabraniając się odzywać słowem i nie zostawiając mu ani chwili czasu na niedyskretne wątpliwości. Patrzałem na niego z admiracją i myślałem sobie, że temu człowiekowi powierzyłbym w danym razie mój honor bez wahania.
Ale, mówiąc poważnie: kto wie, czy szersze zastosowanie tej metody pojedynkowej (coś nakształt słynnej niedźwiedziej skóry Wojskiego z Pana Tadeusza) nie byłoby tu najskuteczniejszem antydotum?
Pojedynki umarłyby łagodną śmiercią...








  1. „Ludzie żywi“, 1929.
  2. Po tym feljetonie znalazłem: właśnie wyszedł.
  3. W Sorbonie i gdzieindziej.
  4. Patrz; „Plotki... plotki...“ Boya.
  5. Tak się stało; lwowski Głos Prawa (1928) zamieścił obszerną krytykę wyroku, która wyszła jako odbitka (Dr. Anzelm Lutwak: Sprawa Boy-Beaupré w oświetleniu życiowo-prawnem.)
  6. Później otrzymałem, wraz z miłym listem, dwie flaszki tegoż od firmy Iroy.
  7. Toż samo pierwsze wydanie odsądza od praw honoru homoseksualistów, następne zachowuje co do tego punktu dyskretne milczenie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Tadeusz Boy-Żeleński.