Więzień na Marsie/XI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Więzień na Marsie |
Podtytuł | Powieść fantastyczna z rycinami |
Wydawca | Nakładem M. Arcta w Warszawie |
Data wyd. | 1911 |
Druk | Drukarnia M. Arcta |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Kazimiera Wołyńska |
Tytuł orygin. | Le Prisonnier de la planète Mars |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Po kilku godzinach orzeźwiającego snu, Robert wstał, choć dzień jeszcze nie świtał i wyszedłszy z jaskini, skierował się ku morzu, które w tym miejscu tworzyło zatokę, daleko w ląd zachodzącą. Oba księżyce świeciły jasno i widać było, że czerwonawy, z odcieniem fjoletowym, piasek wybrzeża usiany był różnokolorowemi muszlami: były tam różowe, pomarańczowe, czerwone i żółte, trafiały się niekiedy i lazurowego koloru.
Znalazł też szczątki skorupiaka ogromnych rozmiarów, którego dziwaczny kształt zastanowił go.
Szeroki a krótki tułów, pokryty twardemi tarczami, miał długość wzrostu człowieka: nogi nieproporcjonalnie krótkie, miały zaledwie parę cali długości. Zwierzę to za życia musiało się więc poruszać nadzwyczaj wolno. Dwie przednie nogi, zakończone groźnemi kleszczami, były nadmiernie długie.
Robert odłamał jedną z tych nóg, mając zamiar zachować ją jako osobliwość, lub mieć za broń w razie potrzeby. Zabawiał się, tak jak to czynił niegdyś na Ziemi, wynajdywaniem w piasku muszli, których obecność zdradzały dołki regularnego kształtu; wydobył w ten sposób kilka, wielkości ostryg, a otwierając skorupy, zjadał znajdujące się w nich ślimaki: okazały się nader smacznemi.
Doszedł do malutkiego jeziorka, pozostałego po odpływie morza — i gdy w nie spojrzał, zobaczył w czystej i płytkiej wodzie, stworzenie w rodzaju polipa niewielkich rozmiarów, lecz zaopatrzonego w niezliczoną ilość długich ramion. Wyciągnął rękę, aby go schwytać lecz w tejże chwili zwierzę znikło bez śladu, jak gdyby się roztopiło w wodzie, lub wsiąkło w ziemię.
Spojrzawszy na ziemię, Robert zauważył w wilgotnym piasku rodzaj rozety, utworzonej z mnóstwa małych otworków w piasku, jak gdyby na nim odciśnięto spód wielkiego durszlaka. Domyślając się obecności w tem miejscu jakiegoś fantastycznego skorupiaka, zaczął odłamaną od szkieletu kraba nogą kopać piasek. Odkrył w ten sposób w każdym z owych małych otworków długiego, białego robaka z czerwoną głową, lecz pomimo wszelkich wysiłków, nie mógł żadnego wydobyć z jego kryjówki.
Gubił się więc w domysłach, przypuszczając, że ma przed sobą jakieś stworzenia morskie, żyjące gromadnie, jak niektóre owady. Gdy tak rozmyślał, naraz wszystkie owe robaki znikły jednocześnie, a piasek zasuwał się powoli nad niemi.
— Cóż za dziwna rzecz! — zawołał Robert — muszę się dowiedzieć, co tam siedzi pod tym piaskiem!
I schwyciwszy wielką muszlę, zaczął nią, jak łopatą, kopać piasek. Wkrótce wykopał spory dołek, który zaczął napełniać się przesiąkającą przez piasek wodą.
Nagle w tej wodzie coś się zakotłowało i kłąb widzianych poprzednio robaków ukazał się raptownie, zbitych w jedną masę, tworzących jakby krzak korali białych z czerwonemi razem splątanych. Wszystko to mieniło się połyskami opalu i perłowej konchy.
Robert cofnął się instynktownie, a w tejże chwili jakaś masa nieokreślonego kształtu wyskoczyła z dołu, napełniającego się wodą, na piasek wybrzeża.
Robert stał bez ruchu, zdumiony i przerażony: to, co widział, przechodziło w grozie najdziwaczniejsze zmory.
Wyobraźcie sobie twarz ludzką prawie, lecz wielką i jakby obrzękłą, utworzoną z masy przejrzystej i klejowatej. Oczy pozbawione powiek, patrzyły lodowatym wzrokiem, a drżące, wielkie nozdrza i ogromna paszcza o zębach czarnych, miały wyraz srogi i odrażający.
To fantastyczne oblicze było otoczone długiemi białemi mackami, które Robert wziął za robaki morskie — a były ich setki!
Młodego człowieka przejął ten potwór większą zgrozą, aniżeli widok lwa lub tygrysa. Ta nieokreślona istota była jakimś potwornym zlepkiem polipa i człowieka i Robert, zapominając o grożącem mu niebezpieczeństwie, miał przerażające widzenie planet, które zaludniali ludzie-rośliny, ludzie-płazy, ludzie-owady...
Kształty ich były olbrzymie, inteligiencja dorównywała naszej, a nawet ją przewyższała. Czyż to było niemożebnem? przecież wiele stworzeń na ziemi, np. słonie, posiadają prawie ludzki rozum!
Robert był zawsze zdania, że wszystkie, nawet najszaleńsze wytwory naszej wyobraźni, istnieją gdziekolwiek we wszechświecie, a możliwości ich istnienia dowodzi fakt, że umysł nasz mógł je sobie wyobrazić.
Myśli te jednak zostały raptownie przerwane, a uwaga zwrócona na szczególnego i groźnego przeciwnika. Obecnie straszydło to leżało na piasku jak spłaszczony krąg, przypominając słońce, rysowane przez dzieci: twarz ludzką, otoczoną dokoła promieniami. Lecz ze zmianą kształtu zmieniła się i barwa jego; na czerwonawym piasku przybrało tenże sam kolor, jak to czynią polipy i kameleony. Była to teraz masa bezkształtna, klejowata, w której wszelkie podobieństwo do twarzy ludzkiej znikło bez śladu.
Robert nieco ochłonął z wrażenia i miał już odejść, gdy potwór dźwignął się z ziemi i po raz trzeci przeraził go zmienionym wyglądem.
Teraz było to jakby ogromne koło, pędzące po ziemi z zawrotną szybkością; długie, białe macki były wyprężone a wśród nich twarz ohydna, nabrzmiała, z wargami obwisłemi, miała jakiś wściekły wyraz. Jeszcze raz zmieniła ona barwę i była teraz krwistoczerwoną, a w tej czerwieni białawe i wypukłe oczy wyglądały przerażająco.
Ten szalony bieg po piasku nasunął Robertowi myśl, że potwór ucieka przed nim, aby się ukryć gdzie-indziej — lecz wkrótce poznał swoją pomyłkę! Dziwaczny jego przeciwnik okrążył go wielkiem kołem i pędził wciąż, bez ustanku, zataczając coraz to ciaśniejsze kręgi.
— Widocznie jest to zwykła taktyka tego wielonoga marsyjskiego — pomyślał Robert — chce mnie olśnić, przerazić i niejako zahypnotyzować przez swe nagłe rzuty i przemiany barwy i kształtu; ale przecież nie dopuszczę do tego, aby się rzucił na mnie!
Puścił się zatem w drogę, ku złożonemu z czerwonych drzew lasowi, o którym mówiliśmy powyżej, aby na drzewie znaleźć schronienie przed tym dziwnym wrogiem; zauważył jednak wkrótce ze zdziwieniem a następnie ze zgrozą, że potwór ten nie ustając w biegu, jest jednak ciągle między nim, a lasem! Nie mógł też oderwać od niego oczu: jakaś dziwna władza przykuwała wzrok jego do tej masy dziwacznie mieniącej się różnemi kolorami: to lśniła połyskami drogich kamieni w podwójnem świetle księżyców, to za chwilę znów stawała się szarą, wstrętną galaretą...
Uczuł wkońcu zmęczenie i zawrót głowy; zauważył też z przerażeniem, że wpatrzony w ruchy szybkiego wroga, oddalił się od zbawczego lasu a zbliżył do trzęsawiska, pokrytego porostami różnego rodzaju.
Postanowił otrząsnąć się z tego uroku.
— Jeśli się nie wyrwę z tego zaczarowanego koła — zginę napewno! — — wyszeptał. — To ohydne stworzenie wpadnie na mnie i otoczywszy mię swemi tysiącznemi mackami, za pomocą brodawek na nich umieszczonych, wyssie krew moją co do kropli. Brońmy się więc! ten ludzki polip nie musi być inaczej zbudowany, jak podobne mu ziemskie stworzenia!
I ująwszy mocno nogę olbrzymiego kraba, poszedł z nią wprost na głowonoga.
Ten zaczął uciekać, zapewne w celu odprowadzenia Roberta w stronę morza: lecz on nie dając się tym złudzić, szedł wciąż prosto w głąb lądu, nie zważając na napastnika. Wtedy ten zaczął go gonić, trzymając się jednak w odległości, zabezpieczającej go od uderzeń improwizowanej maczugi. Robert całą swą uwagę zwrócił na tę nową taktykę potworu, gdy wtem uczuł ostry ból w nodze: dotknął się tego miejsca i stwierdził ze zgrozą, iż drugi głowonóg, zagrzebany w piasku, otoczył mu nogę kilkoma ramionami i począł wysysać z niej krew.
Ujrzał się zgubionym: teraz zginie na tych piaskach, pożarty przez ohydne zwierzęta...
Wściekłość go ogarnęła; zaczął zadawać maczugą silne, szybkie uderzenia, miażdżąc macki, dążące do ogarnięcia go całego.
Pochłonięty tą walką, zapomniał o pierwszym wrogu — oswobodziwszy z trudem swą nogę, już się wyprostowywał, gdy wtem... krzyk rozpaczliwy wyrwał mu się z piersi: jakiś wielki ciężar spadł mu na ramiona. Poczuł że ciało jego oblepia jakaś masa śliska, galaretowata...
Za chwilę, nieznośne mrowienie się, przesuwanie się po całem ciele lepkich, lodowatych ramion, które otaczają jego twarz, tamują oddech...
Ogarnęło go uczucie niewypowiedzianej odrazy.
Zrozumiał, że pierwszy napastnik, skorzystawszy z jego zajęcia się drugim, rzucił się na niego.
Może nawet obydwa potwory były w porozumieniu?
Wszystka krew spłynęła do serca nieszczęśliwego: musiał użyć całej siły woli, aby nie uledz i znaleźć siłę do obrony.
Uczuł wielkie, obwisłe wargi na swojej czaszce, podczas gdy lodowate macki przesuwały się po nim, szukając zapewne większych żył i arterji, aby więcej krwi wyssać. Olbrzymi ciężar przygniatał go ku ziemi, nogi się uginały, a odrażająca woń, mdła i ostra zarazem, sprawiała mu nudności — pomimo tego bronił się rozpaczliwie.
Wstrząsał całem ciałem, rozdzierał i szarpał paznokciami lepkie ciało, z którego wypływała mu na ręce jakaś ciecz...
Nic to nie pomagało! Co chwila w nowem miejscu uczuwał ból ostry, piekący, tysiące brodawek wysysało krew z jego szyi, twarzy, bioder...
Uczuł, że słabnie i doprowadzony do szaleństwa, zaczął biedz w głąb lądu; lecz potwór trzymał się mocno i nie opuszczał ani na chwilę.
Na domiar nieszczęścia, uderzył nogą o kamień, wystający z piasku i straciwszy równowagę, upadł ciężko na piasek...
To było ostateczną klęską. Uczuł, że życie go opuszcza, wysysane tysiącznemi lodowatemi ustami odrażającego stworzenia, było mu coraz słabiej... słabiej... W końcu ogarnęła go noc — utracił przytomność...
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
Kiedy ją odzyskał, uczuł się niesłychanie osłabionym, jakby oszołomionym. Był zbolałym, jak po przejściu snu, spowodowanego narkotykiem; miał uczucie, że podczas snu pogryzły go tysiące jadowitych owadów i ujrzał ze wstrętem, że jest pokryty lepką, ciągnącą się masą.
Wstał z wysiłkiem i rozejrzał się wkoło.
Robert wziął to początkowo za wielkiego ptaka, lecz po bliższem przyjrzeniu się, okazało się podobniejszem do olbrzymiego nietoperza.
Pojął łatwo, co zaszło podczas jego omdlenia.
Podczas gdy głowonóg wysysał jego krew, został sam pochwyconym przez innego nieprzyjaciela, łakomego na jego mięso, tak jak u nas mewy i albatrosy pożerają różne mięczaki, pozostałe po odpływie na piasku.
Chwila namysłu dała Robertowi poznać, że nie może się spodziewać niczego dobrego od tego wybawcy.
Zebrał resztę sił i odwagi i nie oglądając się na to, co się dzieje na wybrzeżu, pobiegł, jak mógł najprędzej, w stronę swego schronienia i rozciągnął zbolałe ciało na posłaniu z mchu, ułożonem w blizkości ogniska, które szczęściem jeszcze nie wygasło.
Wkrótce zapadł w sen ciężki, a jak śmierć, głęboki...