Więzień na Marsie/XII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Więzień na Marsie |
Podtytuł | Powieść fantastyczna z rycinami |
Wydawca | Nakładem M. Arcta w Warszawie |
Data wyd. | 1911 |
Druk | Drukarnia M. Arcta |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Kazimiera Wołyńska |
Tytuł orygin. | Le Prisonnier de la planète Mars |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Zaledwie Robert usnął, gdy po kilku minutach został rozbudzony uczuciem tak przykrem i szczególnem, iż początkowo wziął je za zmorę senną. Zdawało mu się, że usiadł mu na piersiach wielki, tłoczący ciężar, a jednocześnie uczuł na szyi, w pobliżu ucha, bolesne ukąszenie.
Wyciągnął mimowoli rękę i palce jego napotkały, z uczuciem wstrętu, coś ciepłego a miękkiego jak puch ptasi, lub włochata skóra nietoperza. Jakaś ciemna masa wzniosła się nad nim z cichym szelestem, a wzrok jego napotkał w ciemności dwoje oczu wielkich i błyszczących; jednocześnie uczuł mocne uderzenie w skroń, które go prawie pozbawiło przytomności.
Chciał krzyczeć, wołać pomocy, lecz ogarnęło go uczucie takiej zgrozy, że wydał tylko jakieś żałosne łkanie.
Przebudzenie i walka z nowym wrogiem trwały zaledwie dziesięć sekund, lecz wyczerpały go strasznie. Widział wciąż błyszczące w ciemnościach oczy jego, gdy się nad nim unosił, gotów do nowej napaści.
Robert pojął, że ta planeta, którą uważał za zupełnie pustą, była zaludnioną straszliwemi zwierzętami, niekształtnemi resztkami tworów pierwotnych, gotującemi mu zgubę nieuchronną.
Musi tu zginąć bez wszelkiej pomocy i obrony!
Jednak, pomimo strachu, ścinającego mu krew w żyłach, w umyśle jego błysnęła myśl o potężnym środku obrony.
— Ogień! — zawołał chrapliwym głosem — ogień! Te nocne straszydła muszą go się zlęknąć!
Skoczył, jak szalony, ku wpół przygasłemu stosowi i wyciągnąwszy z niego tlejącą jeszcze głownię, rzucił ją w kierunku swego nieprzyjaciela.
Błysk jej oświecił przez kilka chwil zjawisko prawdziwie piekielne, godne zająć miejsce przy potworach wyśnionych przez wieki średnie.
Wyobraźcie sobie nietoperza, wielkości człowieka, lecz o skrzydłach mniej rozwiniętych; błony ich były rozpięte wzdłuż całej ręki, zakończonej długiemi szponami i schodziły wzdłuż żeber aż do bioder. Podobne szpony zakończały też stopy i na nich to właśnie zawiesił się u grubej gałęzi potwór, który ugryzł Roberta.
Ten spoglądał ze strachem i odrazą na to nowe a wstrętne zjawisko. Dla nieszczęsnego wygnańca z planety rodzinnej, wszystko w niem było wstrętne: i brudno-żółty kolor błon skrzydłowych i twarz podobna do ludzkiej, lecz z wyrazem chytrości i okrucieństwa — i wargi ogromne, krwisto-czerwone... Całości dopełniały oczy mrugające, otoczone czerwoną obwódką, oraz nos krótki i mocno zadarty, jak u buldoga; długie, kończaste uszy sterczały po bokach głowy.
Ujrzawszy tę poczwarę przy blasku płomienia głowni, Robert chwycił z ogniska drugi kawał płonącego drzewa i rzucił w tymże kierunku.
I ten pocisk nie chybił celu; wampir, sparzony w nagie ciało, oślepiony blaskiem nieznośnym dla jego przywykłych do ciemności oczu, wydał krzyk bolesny, po którym nastąpiło łkanie żałosne, a ponure — i spadł z gałęzi na ziemię, wirując w powietrzu.
Zachęcony tem powodzeniem, Robert podbiegł ku niemu z trzecią głownią, chcąc go dobić — lecz wampir, przerażony widokiem ognia, zaczął niezgrabnie skakać, jak kangur, na prawo i lewo, nie przestając jęczeć głosem prawie ludzkim. Wpadł wreszcie między krzaki i zniknął z oczu Roberta, który był już pewnym schwytania go.
Nieco uspokojony, młody człowiek powrócił do ognia, a podsyciwszy go kilkoma kawałkami drzewa, zaczął rozmyślać o przygodach tej nocy i swem cudownem ocaleniu, przyczem, jak wszyscy samotnicy, myślał głośno:
— Nie zdaje mi się — mówił — aby mi w dzień grozić miało to szkaradne stworzenie, które mię napadło we śnie; (tu dotknął małej ranki za uchem, z której jeszcze krew płynęła). Te wampiry są wyłącznie nocnemi stworzeniami. Ale już się teraz będę miał na baczności; powiadają, że człowiek ostrzeżony starczy za dwuch. Jak na teraz, muszę mieć ogień i czuwać; a gdy się tylko rozjaśni, wyszukam jaką grotę, do której wejście zatarasuję wieczorem gałęziami i kamieniami. Urządzę sobie lampę z miąższu sitowia i ptasiego tłuszczu — no i będę miał ogień, jako środek obrony przeciw różnym straszydłom!
Pomimo tych i jeszcze innych argumentów uspokajających, Robert nie mógł myśleć bez drżenia o straszliwem stworzeniu, którego obraz widział zawsze dokładnie, ile razy tylko przymknął powieki.
Najmniejszy szmer liści, najcichszy szmer krzaków lub trzciny podrywał go ze spoczynku; drżąc z przerażenia i wstrętu, nasłuchiwał z niepokojem, gdyż zdawało mu się, że słyszy w ciemności delikatny szum włochatych, błoniastych skrzydeł.
— Ale co poradzić, jeśli ten pierwszy potwór naprowadzi inne? — zapytywał się ze strachem. — Czem zdołam się obronić przeciw całej ich gromadzie, jeżeli zużyję wszystkie głownie z ogniska?
Widział się powalonym na ziemię i rozszarpanym na sztuki przez stado straszydeł o wargach obwisłych, krwawo-czerwonych, oczach złośliwie mrugających,
Zawrotny strach przed czemś tajemniczem przenikał go do głębi. Któż wie, jakie go jeszcze walki czekają, jakie niebezpieczeństwa ze strony nieznanych zwierząt, któremi zapewne zaludnionym jest ten posępny świat? Dręczony temi myślami, ujrzał z uczuciem ulgi i radości, wschód słońca; przez mgłę świeciło ono blado, przyćmione, rozjaśniając wody pokryte ciemną trzciną.
Śmiał się, śpiewał i kpił sobie teraz ze wszystkich wampirów; światłość dzienna wróciła mu wiarę we własne siły, która tworzy wielkich ludzi i wielkie wydarzenia.
— Doprawdy — rzekł, śmiejąc się — jestem ostatnim tchórzem! Z moją siłą muskułów, podwojoną wskutek zmniejszonego przyciągania, wytłukę wszystkie wampiry! No, a teraz zabierzmy się do śniadania!
Świadomość niebezpieczeństwa dodała mu siły i odwagi — czuł się dość silnym do zniesienia tego, co go mogło czekać w tym dniu, rozpoczynającym się zaledwie.
Przejrzał się w jeziorku wody, aby zobaczyć rankę na szyi; była niewielką, lecz dała mu do myślenia.
— Do licha! — zawołał — możnaby myśleć, że te potwory znają dobrze anatomję... ta ranka jest na samej arterji szyjnej!
Przyłożył na rankę pogniecione wonne zioła, które mu się wydały podobne, jedne do mięty, inne do rozmarynu, melisy lub szałwji.
— Oto ciekawe odmiany! — mruknął — podaruję je ogrodowi Muzeum paryskiego, gdy powrócę na Ziemię!
Udał się potym do swojej «śpiżarni», której wampir, na szczęście, nie opustoszył; przyrządził sobie na śniadanie kawał soczystej pieczeni z wodnemi kasztanami, które mu zastępowały chleb i jarzyny.
Po śniadaniu wybrał się w drogę: wziął swój łuk, strzały, resztę mięsa z zabitych ptaków przywiązał sobie na plecach za pomocą sznurków z sitowia, a wrzuciwszy na ogień sporo gałęzi — puścił się w podróż.
Miał jednak tyle ostrożności, że idąc przez bagnisko, pokryte trzciną, co kilkanaście kroków łamał jej źdźbła, aby w ten sposób trafić do swego schronienia i ognia.
Szedł już przez kilka godzin, wesoło, ponieważ niebo czyste nie zapowiadało deszczu, który mógł zalać jego ognisko, gdy nagle drogę mu zagrodziło miejsce, porosłe łoziną, nieznanego gatunku, o żółto-czerwonej korze, która iskrzyła się i gorzała w blasku porannego słońca.
Przez środek tych zarośli szła aleja równa, jakby wycięta ręką ludzką. Robert wstąpił w nią, lecz uszedłszy kilkadziesiąt kroków, zatrzymał się nieprzytomny prawie z zachwytu i radości...
Krótka aleja, którą szedł, wprowadziła go w środek wioski marsyjskiej, której wygląd naiwny i dobroduszny zachęcił go do bliższego jej poznania. Miał wreszcie przed sobą ludzi!