<<< Dane tekstu >>>
Autor Gustave Le Rouge
Tytuł Więzień na Marsie
Podtytuł Powieść fantastyczna z rycinami
Wydawca Nakładem M. Arcta w Warszawie
Data wyd. 1911
Druk Drukarnia M. Arcta
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Kazimiera Wołyńska
Tytuł orygin. Le Prisonnier de la planète Mars
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Pokaz kapitana Wad.[1]

Dzienniki londyńskie doniosły, iż jacht miss Alberty Téramond, nazwiskiem «Conqueror» (zdobywca) przybił do wysp Kanaryjskich; niepokój spekulantów zmniejszył się.
— To było do przewidzenia — mówili — młodej dziedziczce przyszła fantazja spędzić zimę na tych «wyspach szczęśliwych», które są Niceą dla ludzi prawdziwie bogatych — stanowczo, nie jest podobną do swego ojca, który nigdy na podróże pieniędzy nie tracił!
Lecz zdanie to uległo zmianie, gdy się dowiedziano, iż «Conqueror» zabawił w Las Palmas tylko przez czas konieczny do naładowania nowego zapasu węgla — i odpłynął. Pytanie, jaki jest cel podróży miss Alberty, pozostało nierozstrzygniętem, a kroniki świata finansowego zanotowały poczynione w tej kwestji znaczne zakłady.
Ludzie praktyczni tryumfowali już głośno, kiedy depesza z Cape Town zawiadomiła wszystkich, iż statek «Conqueror» zarzucił kotwicę w poblizkiej zatoce.
— Byliśmy tego pewni — mówili poważni finansiści — to jest dziewczyna z głową na karku i to z dobrą głową! Pojechała zwiedzić swoje złotodajne pola... to się nazywa dbałość o swoje interesy!
Lecz i ci doznali ciężkiego rozczarowania i zawodu, dowiadując się, iż «Conqueror», po upływie czasu ściśle potrzebnego do nabrania nowego paliwa, znów odpłynął dalej.
Teraz fantastycy i marzyciele, robiący zakłady w celu dowiedzenia ogółowi, iż miss Alberta wyruszyła w podróż naokoło świata, podnieśli dumnie głowy.
Tym razem twierdzenie ich miało pozory prawdy: miss Alberta każe zarzucić kotwicę w Australji, zwiedzi cały łańcuch wysp Oceanji, rozrzuconych jak świeże bukiety w opaskach z białych korali.
Córka bankiera straciła nieco w opinji ludzi poważnych: uznano za prostą stratę czasu zajmowanie się jej młodzieńczą fantazją podróży naokoło świata. Nie, stanowczo to nie jest osoba rozważna i praktyczna!
Lecz opinję publiczną czekało jeszcze jedno wstrząśnienie, jeszcze jedna zmiana frontu! Statek wysadził na ląd swych podróżnych w Karikal, posiadłości francuskiej w Indjach, a stamtąd miss Alberta w towarzystwie licznej, prawie królewskiej świty, udała się w kierunku wielkich gór.
Teraz tryumfowali spekulanci; cel podróży stał się im jasnym, od czasu, gdy się dowiedzieli, że w orszaku miljarderki znajduje się znany przyrodnik, Ralf Pitcher.
Wiedziano ogólnie, że zoologja i gieologja nie miały dlań tajemnic, pamiętano jego sławną podróż przez dżungle przed kilku laty — i nikt teraz nie wątpił, że miss Alberta obecnie, za jego sprawą, stanie się posiadaczką kopalni djamentów, pokładów radium lub innego drogocennego kruszcu.
— Co to za bystrość i znajomość ludzi! — mówili starzy giełdziarze. — Jej ojciec «wykopał» tego wynalazcę, inżyniera Darvela, a córeczka w lot się poznała na tym naturaliście i zagarnęła go!
— Bezwątpienia podwoi odziedziczone kapitały — dodawali inni — to jest rzeczywiście nadzwyczajna kobieta!
Tymczasem, tak jej wielbiciele jak i przeciwnicy, byli równie dalekimi od prawdy; podróż miss Alberty i Ralfa miała na celu jedynie dalsze poszukiwania zaginionego w sposób niewytłomaczony, Roberta Darvela.
Rozmawiając często o nim podczas drogi i roztrząsając znane wydarzenia, wyciągali zawsze z nich wniosek, że Robert musi żyć! Nic dziwnego: wierzy się zawsze w to, czego się pragnie!
W wypadku zaś jego śmierci (w co wierzyć nie chcieli), pragnęli się dowiedzieć, w jaki sposób się to stało i ukarać winnych.
Nie przypuszczali wcale, żeby Robert miał umrzeć śmiercią naturalną — ale może urządzono nań jaką zasadzkę...
— Czyż pani może przypuszczać — unosił się nieraz Ralf — ażeby Robert zginął tak łatwo, jak każdy inny człowiek, z febry, gorączki, czy porażenia słonecznego? Czyż był zwyczajnym robotnikiem, tragarzem, lub źle aklimatyzowanym Chińczykiem?
— Nie, nie myślałam tego nigdy — odrzekła młoda dziewczyna, a na czole jej rysowała się zmarszczka pełna stanowczości, nadająca jej wielkie podobieństwo do ojca. — Taki uczony chemik, fizjolog, hygienista, jak on, byłby rozpoznał w samym początku każdą swoją chorobę i umiałby się od niej obronić, tak jak odwaga, siła i rozum broniły go od nieprzyjaciół. Jest w tej sprawie coś ukrytego, o czem jeszcze nie wiemy, ale się potrafimy dowiedzieć, panie Ralfie!
Rozmowa ta miała miejsce podczas jazdy pysznym samochodem, który córka bankiera kazała zbudować specjalnie do tej podróży. Był to obszerny salonik, osadzony na bajecznie mocnych kołach, o sile 500 koni.
Pochodził od najlepszego fabrykanta londyńskiego: cena tego cacka sięgała pięćdziesięciu tysięcy funtów szterlingów, a był urządzony tak zbytkownie, że tylko pociągi specjalne dla panujących mogłyby o nim dać niejakie pojęcie. W tej chwili pyszny ten samochód przebywał z szybkością drogę, po obu stronach której rosły palmy, latanje i inne podzwrotnikowe rośliny.
Gromady małych, rudych małpek przebiegały po ich gałęziach, a nawet, ku zdziwieniu miss Alberty, spadały na budę samochodu, aby za chwilę śmiałym skokiem znaleźć się znów na drzewie.
Lecz wkrótce lasy ustąpiły miejsca bogatym plantacjom bawełny, tytoniu i maku strzeżonym przez silne, kolczaste żywopłoty.
Na ten widok Ralf uśmiechnął się.
— Poznaję tu gienjusz praktycznej kolonizacji — rzekł; — musimy być niedaleko od mieszkania rezydenta angielskiego, kapitana Wad’a.
I rozpromieniony patryjotyczną dumą, która, rzec można, jest główną częścią składową duszy każdego anglika, wskazał wysoki maszt, na którym powiewała flaga Wielkiej Brytanji.
Wkrótce samochód zatrzymał się przed śliczną rezydencją, będącą połączeniem pałacu i domu wiejskiego, przy drzwiach której pełnił straż krajowiec w białem ubraniu, z bronią w ręku.
Nasi podróżni wkrótce mogli się przekonać, że Indje są jedynym może na świecie krajem, w którym wiekowe doświadczenie nauczyło człowieka skutecznie zwalczać upał.
Miss Albertę i jej towarzysza wprowadzono do wysokiej sali, w której olbrzymie wentylatory z płynnem powietrzem roztaczały chłód orzeźwiający. W Europie urządzenie to jest dotąd prawie nieznanem; posługujemy się przestarzałemi przyrządami, które najczęściej nie odpowiadają celowi i sprowadzają często szkodliwe przeciągi.
Wentylator ten, posiadający sześćdziesiąt otworów, któremi wypływało powietrze aseptyczne i lodowato-zimne, jest nieocenionym w krajach gorących.
Ten udoskonalony przyrząd wyrugował z użycia dawne «punka», które można jeszcze spotkać u bogatych indusów: jest to rodzaj podwójnego wachlarza, któremu nadaje ruch niewolnik, pociągający naprzemian dwa sznury. Ma to pozór wielkiego motyla, trzepoczącego się u sufitu.
Nasi podróżni nie czekali długo na gospodarza. Doznali jednak miłego zawodu, gdyż spodziewali się zobaczyć urzędnika, wycieńczonego przez klimat, chorującego na wątrobę, jak wszyscy prawie Anglicy w tym kraju, z powodu uporu w spożywaniu wielkich ilości mięsa i napojów wyskokowych. Zostali więc przyjemnie zdziwieni widokiem zdrowego, rzeźkiego człowieka, ubranego w krajowe «pijama» lekkie i obszerne, koloru zielonego z różowym. Obejście jego świadczyło o wielkiej radości, jakiej doznawał, przyjmując w swym domu rodaków.
— Nie mogło mię spotkać nic milszego! — zawołał — byłem prawie pewnym przyjazdu kogo z państwa i to do tego stopnia, że kazałem sporządzić obszerny memorjał w sprawie Ardaveny, wyłącznie dla waszego użytku. List, który pani otrzymała, musiał pochodzić od jednego z tych hindusów, którzy poduczywszy się nieco angielskiego języka, dumni z tego, że są poddanymi Anglji, zdradzają w każdym wypadku swoje niedoświadczenie i nieuctwo!
— Kapitanie — przerwała miss Alberta — przedewszystkiem proszę mi powiedzieć, czy inżynier Darveł żyje?
Oficer zmarszczył czoło i zamyślił się.
— W tej sprawie wiem tyle co i pani, nie mogę więc o niczem zapewniać! Dramat klasztoru w Kelambrum wzruszył mię głęboko: jest to tajemnica jeszcze niewyjaśniona i na każdym kroku napotykam w niej różne sprzeczności. Jednak w śmierć pana Darvela nie wierzę. Poszukiwania moje wykryły, iż był on współpracownikiem Ardaveny w jego psychiczno-dynamicznych doświadczeniach, co do których braknie mi bliższych wiadomości.
— Na czemże pan opierasz swoją pewność?
— Na jednym, lecz bardzo ważnym szczególe. Po katastrofie owej, dałem u siebie przytułek braminowi Fara-Szib, temu, który posiada tajemnicę zachowania w sobie życia, będąc przez przeciąg kilku tygodni zakopanym w ziemi i to bez żadnych złych skutków dla swego zdrowia. Otóż on twierdzi z całą pewnością, że inżynier Darvel żyje.
— Gdzie jest ten człowiek? — zawołał Ralf gwałtownie.
— Nie mogę panu nic więcej powiedzieć, aż go pan sam zobaczysz i przekonasz się, do jakich cudów jest zdolnym ten odziany łachmanami asceta.
— A jakież jest jego zdanie? — szepnęła miss Alberta.
— To już on sam pani powie — odpowiedział kapitan i dodał w sposób zamykający dalszą rozprawę nad tym przedmiotem:
— Wszystko to rozpatrzymy po obiedzie; teraz chcę użyć radości z przyjmowania u siebie ziomków, których mi przysyła mój kraj rodzinny — droga, stara Anglja!
Obejście jego, choć nieco szorstkie, miało tyle serdeczności, a wiara w to, że Robert żyje, była tak niezachwianą, że miss Alberta i jej towarzysz, szczęśliwi z tego, co słyszeli, zgodzili się na tę zwłokę.
Nie mieli zresztą czasu do namysłu. Na głos wielkiego gongu pojawili się młodzi krajowcy, służący w jasnych, lekkich tkaninach i towarzystwo przeszło do przepysznej sali jadalnej.
Urządzono ją według pomysłu kapitana, który był z niej nadzwyczaj dumnym.
Z pod wysokiego jej sklepienia, w małem oddaleniu od ścian, gęste a drobne strugi wody spadały ze szmerem, roztaczając miły chłód i dając złudzenie jakiejś zaczarowanej groty wodnych boginek; szalony upał indyjski był tu zupełnie bezsilnym. Pod ścianami kwitły drobne, liljowe kosaćce.
Uczta była szczytem wytworności europejskiej, z przymieszką krajowej obfitości i przepychu. Stół zdobiły kwiaty białych grzybieni (lotosów), kaktusów, magnolji, nigdzie nie spotykanych odmian storczyków; zwinni, zręczni służący, baczni na każde skinienie biesiadujących, podawali wyszukane potrawy i napoje.
Było tam sławne wino Oporto z miasta Goa, przeszło stuletnie; tykwy napełnione winem palmowem i różne napoje wyskokowe na imbierze, mircie, cytrynach dzikich, i jaśminie, tajemnicę przyrządzania których posiadają tylko krajowcy.
Wyszukane gatunki ryb i wykwintna zwierzyna, które tu podawano, pochłonęłyby w Londynie spory majątek; przepiękne owoce piętrzyły się na kryształowych paterach, co w połączeniu ze szmerem wody, spadającej wokoło i odurzającą wonią kwiatów, czyniło ów obiad jakąś zaczarowaną ucztą.
Miss Alberta i Ralf byli oczarowani tem, co widzieli. Teraz pojęli niezrozumiały wprzód dla nich wstręt, jaki uczuwają Anglicy na myśl o powrocie do Europy, po przebyciu kilku lat w Indjach: tak czarownego kraju nie zapomina się nigdy! Tam miljardy pokoleń, rozwijając i kształcąc swe upodobania, przekazywały swoim następcom zdobyte doświadczenie i umiejętność urządzania życia.
Oprócz tego kapitan, będąc bardzo wykształconym, interesował się wszelkiemi wydarzeniami świata naukowego i artystycznego, przytem posiadał umiejętność wciągania w rozmowę każdego z obecnych i użytkowania z ich zasobów umysłowych.
Wśród ożywionej rozmowy przy stole rzekł z uśmiechem:
— I cóż, kochani rodacy! Czy nie robię wrażenia człowieka odsuniętego od cywilizowanego świata, zdziczałego? Przyznaję, że broniłem się wszelkiemi siłami, aby się nie dać owładnąć tej ociężałości fizycznej i moralnej, w jaką wpadają tu wszyscy, używający dżinu (wódki) i opjum.
— Widać z tego, — mruknął Ralf — że pan jesteś stronnikiem zalecanej przez yogów i braminów wstrzemięźliwości...
— Bezwątpienia — ale jeśli pan wspominasz braminów dlatego, aby przypomnieć mi moją obietnicę, to jestem gotów; Fara-Szib jest uprzedzony o waszej bytności i możemy tam pójść, kiedy pani będzie sobie życzyła — rzekł, zwracając się do miss Alberty.
— Chodźmy zaraz, kapitanie! — zawołała młoda dziewczyna — gdyż pomimo całego wykwintu pańskiej uczty, która byłaby zdolną zawstydzić Lukullusa i innych smakoszów, drżę z niecierpliwości poznania tego cudotwórcy!
Kapitan wstał od stołu i poprzedzając swych gości wszedł do galerji, okrążającej dom, wsparty na kolumnach. Stamtąd roztaczał się przepyszny widok na lasy i ogrody, zalane srebrnem światłem księżyca.
W kapitanie zaszła od tej chwili dziwna zmiana; uprzejmy dotąd gospodarz zmienił się jakgdyby w dowódcę wyprawy, spojrzenie jego nabrało ostrości, głos brzmiał prawie rozkazująco.
— Jesteście państwo jedynemi osobami, które będą widzieć to nadzwyczajne doświadczenie: ostrzegam też, że podczas całego tego widowiska musimy zachować najgłębsze milczenie: jeden ruch, jedno słowo może na nas sprowadzić najstraszniejszą klęskę.
— Rozumiem to, lecz po nieszczęściach i moralnych wstrząśnieniach, jakie przeszłam, żadne czary nie są zdolne mnie przestraszyć.
Powiedziała to z wielką stanowczością.
Za chwilę służący podał kapitanowi pochodnię z pachnącej żywicy; jej wonny jasny płomień palił się równo w spokojnem powietrzu.
— Teraz — rzekł gospodarz — wchodzimy do wieży. Rezydencja moja jest zbudowaną na miejscu dawnego pałacu pewnego radży indyjskiego, a wieża ta jest jedynym zabytkiem dawnych czasów. Jest ona ozdobioną na zewnątrz bogatemi rzeźbami, a ma tę osobliwość, iż nie posiada żadnego okna. Wszystkie jej sale, zbudowane z olbrzymich głazów, są całkiem ciemne, a najszczegółowsze badanie wszystkich ścian i ozdób nie wykryło żadnych otworów, któremi mogłoby się dostawać do środka powietrze, potrzebne do oddychania.
Kapitan otworzył drzwi — Alberta i Ralf ujrzeli przed sobą stopnie schodów, wykutych w granitowej ścianie.
Wijące się po ścianach powykrzywiane postacie, wykute w płaskorzeźbie, zdawały się wstępować w górę razem z ludźmi; zewsząd było widać przymrużone oczy, głowy tygrysów i panter zdawały się węszyć zdobycz, a cały ten korowód straszliwych bóstw i zwierząt stawał się coraz tłumniejszym, w miarę wstępowania wyżej.
— Co za wyobraźnię mieli ci budowniczowie! — zauważył Ralf, lecz umilkł natychmiast.
Kapitan, wznosząc do góry swą pochodnię, oświetlił olbrzymią salę pierwszego piętra, do której wchodzili.
Ściany pokrywały rzeźbione w ścianach posągi bóstw o twarzach tępych i srogich; ich ręce i nogi, powykręcane i splątane, dosięgały w dziwacznych skłębieniach aż do sklepienia, zakończonego pośrodku, wyrzeźbionym w kamieniu i opuszczonym na dół, kwiatem lotosu. Pod ścianami było pełno kości ludzkich.
Nasi znajomi wyszli stamtąd coprędzej, aby się oswobodzić od straszliwych wspomnień.
Sala następnego piętra była jeszcze posępniejszą przez swą zupełną pustkę. Jej okrągłe ściany zawierały mnóstwo nisz obecnie pustych, w których dawniej mieściły się posągi. Jak objaśnił kapitan, posągi te, z miedzi, srebra lub złota, zostały zrabowane podczas buntu cipajów, pozostały po nich tylko puste, ziejące ciemnością framugi.
— Nie chciałem tu nic zmieniać — rzekł — gdyż zdawałoby mi się, że popełniam świętokradztwo... A teraz, nieco cierpliwości! Zostaje nam jeszcze jedno piętro do przebycia. Ta najwyższa sala jest zarazem największą, gdyż wieża ta jest szerszą u góry, niż na dole.
I ta ostatnia sala była pustą; zamiast rzeźb lub malowideł, było tam tylko kilka kolumn, które, łącząc się na sklepieniu, tworzyły łukowe arkady.
Pośrodku widniał rodzaj nizkiego ołtarza, na którym siedział Fara-Szib zgarbiony, z podwiniętemi nogami, tak nieruchomy, że zdawał się być kamiennym posągiem.
Był całkiem nagi i tak straszliwie chudy, że miss Alberta mimowoli się cofnęła. Byłże żyjącym człowiekiem ten szkielet, powleczony ciemno-bronzową skórą, bez śladu muskułów i wnętrzności, gdyż poniżej żeber skóra brzucha prawie dotykała kręgosłupa?
Tylko wielka głowa, z płomieniejącemi oczami, zdawała się skupiać w sobie życie tego wynędzniałego ciała.
Na widok przybyłych nie uczynił najmniejszego poruszenia, jak gdyby był jakimś posążkiem bóstwa, odwiedzanym przez ciekawych.
Lecz miss Alberta i Ralf cofnęli się instynktownie przed płomienistem wstrząsającem jego spojrzeniem.
Pitcher przyznał później, że mniejszego wrażenia doznawał, gdy go dzicy Tugowie zostawili przywiązanego do wylotu działa, przy którem tlił się lont zapalony, aniżeli przed tem morderczem spojrzeniem.
Przeszło kilka chwil w uroczystem milczeniu. Wreszcie kapitan szepnął:
— Ten asceta nie jest zwyczajnym czarodziejem: posiada on tajemnice praw kosmicznych, których głębokość i śmiałość mię zdumiewa. Utrzymuje on, iż w pierwszych wiekach istnienia człowieka, ziarna zboża zostały przyniesione przez pewnego joga z planety, sąsiadującej z ziemią. Zna tajemnicę zniknięcia Atlantydy, gdzie ludzie byli prawie bogami i gdzie pewien mag, powierzywszy nierozważnie tajemnicę pewnych słów kobiecie, spowodował zatopienie całego lądu, a tym sposobem zaginęły cudowne wysiłki ludzkiej woli. Wie także, dlaczego pobudowano piramidy, Faraonowie porobili z nich później swoje grobowce, lecz pierwotnem ich przeznaczeniem było chronić ludzi przed kamiennym deszczem bolidów, który kilkakrotnie zdziesiątkował ludność ziemi. Tego wszystkiego nie widzieli najuczeńsi historycy. A czyż w tym samym celu nie strzelali starożytni Gallowie ze swych łuków do nieba? Biedna, nawpół zwierzęca ludzkość owych czasów opływała krwią i umierała z trudów przy budowaniu schronienia przeciw śmierci!...
W tej chwili z ciemnego kąta wysunął się olbrzymi tygrys, a otarłszy się lekko o suknię Alberty, przeciągnął się i zaczął na granicie posadzki ostrzyć swe pazury. Wreszcie powoli, z posępnem i zamyślonem spojrzeniem, ułożył się przy nogach młodej dziewczyny.
Ralf, na widok dzikiego zwierza, cofnął się o kilka kroków — miss Alberta zbladła, lecz się nie poruszyła. Wszystko, na co patrzyła, było tak niezwykłem. Czuła, że tym zwierzęciem kieruje czyjaś wola; stanowił on harmonijną całość z temi wszystkiemi dziwami, na które od kilku godzin patrzyła.
Lecz kapitan stanął szybko między nią a zwierzęciem.
— Nie obawiaj się pani — szepnął — jest zupełnie nieszkodliwym... Leżeć, Mowdi! Poprzednio był obłaskawionym przez Ardavenę, który mógł z nim robić, co mu się podobało, tak to zwierzę było bezgranicznie posłusznem.
— Słyszałem nieraz o tem — rzekł Ralf, otrząsnąwszy się z wrażenia strachu — że bramini posiadają tajemnicę, prawie zagubioną, znaną tylko w niektórych klasztorach, poskramiania i obłaskawiania dzikich stworzeń wszelkiego rodzaju i nadawania im prawie ludzkiego rozumu.
Mowdi odszedł na rozkaz kapitana i zwinąwszy się w kłąb, legł spokojnie na posadzce.
Nastała chwila ciszy: wszyscy mimowoli czuli się pod władzą spojrzenia tego ponurego szkieletu, które ich przytłaczało i błądziło po ich twarzach ciężkie, tajemnicze...
— Teraz — rzekł kapitan — będziecie państwo świadkami jednego z nadzwyczajnych doświadczeń Fara-Sziba. Przypominam raz jeszcze i zalecam najmocniej, aby zachować bezwzględne milczenie i nieruchomość, cokolwiek będziemy widzieć lub słyszeć! Jeśli pani nie czuje się dość silną, to możebyśmy posiedzenie odłożyli, gdyż mówię otwarcie, iż chodzi tu o życie.
— Nie! — zawołała miss Alberta — nie jestem wątłą kobietą, rządzoną przez własne nerwy i zapewniam pana, iż się nie boję.
— Dobrze więc — rzekł poważnie kapitan i wskazał swoim gościom kamienne krzesła, których boczne poręcze były zakończone pięknie rzeźbionemi krokodylemi głowami.
To oczekiwanie, w połączeniu z niezwykłem otoczeniem i tajemniczem zachowaniem się kapitana, działało jednak niewidocznie na nerwy przybyszów,
Teraz gospodarz, podszedłszy do nieruchomego wciąż joga, mówił coś do niego cicho, a potem pochodnią swoją zapalił siedm świec woskowych, ustawionych w krąg na posadzce sali, nieco z boku nizkiego ołtarza.
Ku zdziwieniu naturalisty, każda ze świec miała inną barwę płomienia: odpowiadały one siedmiu kolorom zasadniczym. Tworzyło to nader fantastyczny widok.
Następnie, wyjąwszy z pudełka jakieś kolorowe proszki, wysypywał niemi dokoła wywyższenia, na którem siedział bramin, rodzaj kręgu, odgraniczającego go od świec.
Potem rzucił na węgle z drzewa oliwnego, płonące w bronzowych trójnogach, inne jakieś proszki.
Gęsty dym uniósł się ku sklepieniu, powietrze stało się w tej wielkiej, dusznej sali ciężkie, zamglone...
Dym wydzielał woń dziwną, ostrą i mdlą zarazem.
Ralf rozpoznawał zapach ziół trujących, sprowadzających obłęd, z rodziny psiankowatych, baldaszkowych i makowych. Te dymy, mieniące się w świetle różnemi kolorami, pochodziły ze spalenia się ruty, bieluniu, cykuty, belladonny, konopi indyjskich i maku.
Wszyscy oddychali z trudem w tej dusznej atmosferze; pot oblewał twarze Alberty i Ralfa, serca biły gwałtownie z wrażenia trwogi i niepokoju. Skronie uciskała jakby obręcz żelazna, a oczy prawie wychodziły ze swych orbit, z uczuciem nieznośnego bólu.
Powoli przykre te uczucia znikły, czuli tylko lodowate zimno w kończynach; nakoniec ogarnęła ich dziwna błogość, spokój i jasność umysłu. Powietrze, dotąd duszne, wydało im się zupełnie czystem a postać Fara-Sziba otoczona była jakąś mgłą fosforyzującą, która go otaczała świetlaną aureolą.
Jog rzucił teraz na posadzkę, w okrąg utworzony przez siedm świec płonących, jakiś czarniawy łachman pięciokątny, który miał pozór kawałka starej skóry, miejscami zmarszczonej, to znów pokrytej kępkami białawych włosów. Po chwili wziął w rękę rodzaj fletu, czy piszczałki z trzciny bambusowej, którą każdy indjanin potrafi zrobić za pomocą małego nożyka, jako najprostsze, najpierwotniejsze narzędzie muzyczne i zaczął na niej grać cicho i łagodnie, przebierając swemi wyschłemi palcami.
Miss Alberta uczuła dreszcz przestrachu, przypomniawszy opowieść o owym grajku, który swoją zaczarowaną muzyką sprowadza grono gości weselnych nad brzeg przepaści...
Jog tymczasem grał jedną z tych wschodnich melodji prostych a zawrotnych, w których jedne i te same tony powtarzają się ciągle, to prędzej, to wolniej, ciągle te same...
Uwaga widzów była naprężoną w najwyższym stopniu. Czuli, że mają przed sobą coś więcej nad zwykłe kuglarstwa, o których tyle czytali, a które wydając się z pozoru cudami, dają się zwykle wytłomaczyć logicznie.
Teraz Fara-Szib przyśpieszał stopniowo rytm swojej muzyki, która wywierała wpływ dziwny, w miarę jak stawała się coraz szybszą.
Niekształtny strzęp skóry, leżący między świecami zdawał się drgać, jakby poruszany niewidzialnym podmuchem, potem się skręcił, wzdął i rozwinął, jak pergamin, położony na żarzących węglach.
Czuło się jakąś mękę w konwulsyjnych ruchach tej rzeczy martwej, poruszającej się z wysiłkiem, zmuszanej do życia i posłuszeństwa przez potężną czyjąś wolę.
Muzyka stawała się gorączkową, rozkazującą; wyschłe wargi joga powtarzały ciągle, uparcie te kilka nut, które stawały się despotycznym rozkazem, któremu sama przyroda posłuszną być musiała.
— Tak trzeba... tak chcę... tak każę!... — zdawała się powtarzać niezmordowana piszczałka trzcinowa.
I pod wpływem tej siły wszechmocnej, martwy, nieokreślony przedmiot rozciągał się, wydłużał, wzdymał i przybierał kształt wyraźny.
Po chwili uniósł się nad ziemią i Ralf rozróżnił mętne zarysy wielkiego nietoperza.
— Prędzej... prędzej!... ja chcę!... — powtarzał teraz flet rozkazująco, a nuty urwane, ostre, leciały ulewą, wirem, oszałamiając szybkością.
Powrót do życia, czy tworzenie zwierzęcia skrzydlatego szło teraz z przerażającym pośpiechem.
Zjawisko było już wzrostu człowieka i stojąc na nogach, rozwijało szerokie, błoniaste brudno-żółte skrzydła, coraz się powiększające.
Miss Alberta, blada, sztywniejąca, czuła ogarniającą ją zgrozę; Ralf był niemniej wzruszonym.
Potwór, powołany do życia przez Fara-Sziba, był mieszaniną człowieka i zwierzęcia; podobne demony można widzieć w miniaturach, ozdabiających średniowieczne księgi czarnoksięskie. Był to rodzaj człowieczego nietoperza, lecz górny brzeg skrzydeł był zakończony ręką z długiemi pazurami, a twarz o czole wysokiem, nadmiernych szczękach, wyrażała inteligiencję nadludzką, lecz pełną chytrości i okrucieństwa. Wargi wielkie, krwisto-czerwone, odkrywały zęby ostre i białe; nos krótki, zadarty jak u buldoga, oczy wklęsłe, mrugające, jakby odwykłe od światła, zwracały się wciąż ku płomieniom świec: niebieskiemu i zielonemu. Pokrywały je powieki nabrzmiałe i czerwone. Uszy nadmiernie wielkie, ruchome, dopełniały wstrętnej całości.
Zjawisko to utrzymywało się w powietrzu nad głową bramina, poruszając niewidocznie skrzydłami dla zachowania równowagi. Zdawało się nie wiedzieć o tych, którzy na niego patrzyli, a nawet o tym, któremu musiało być posłusznym; znać na nim było wielki niepokój i cierpienie. Nagle potwór rozwinął szeroko skrzydła i chciał wzbić się pod sklepienie. Źrenice jego zabłysły czerwonym blaskiem, nabrał pozoru prawdziwego życia, a natomiast bramin Fara-Szib stał się niewyraźnym, mglistym jak cień.
Ralf tłomaczył sobie, iż to zapewne życiodajny fluid ascety, ulatniając się, wytworzył to szczególne widziadło, mające wszelkie pozory życia. Przy żywszym ruchu, część jednego ze skrzydeł wysunęła się po za koło zakreślone przez świece i — rzecz zadziwiająca! — cała ta część jego znikła zupełnie, odcięta linją prostą, jak margines obcina brzeg obrazka.
Potwór, jak gdyby zrozumiawszy, że istnienie jego jest niemożliwem po za magicznym okręgiem świec, cofnął się na poprzednie miejsce. Nagle bramin przerwał swoją muzykę: tajemnicze zjawisko przyćmiło się, natomiast on odzyskał pozory życia.
Teraz zdawało się widzom, iż płomienie świec bledną, a ciemność, jak drobne, czarne płatki, spada z góry i że inne nietoperze ludzkie w ogromnej liczbie, wyłaniają się z tej mglistej ciemności.
Fara-Szib znów zaczął grać: melodja była ta sama, co pierwej, lecz rytm jej powolny, przygniatał słuchaczy ponurym nastrojem. Późniejsze widziadła rozproszyły się...
Nagle, blady profil inżyniera Darvela ukazał się z ciemności, przejrzysty jak widmo, a skrzydlaty potwór rzucił się na niego natychmiast, z wyciągniętemi szponami.
Było to już nad siły miss Alberty: nie mogąc znieść tego widoku, wydała straszny krzyk i omdlała.
Nastąpiła chwila straszna!...
Na krzyk młodej dziewczyny świece zgasły, zjawiska znikły, a Ralf doznał wstrząśnienia tak potężnego, piorunującego, jakie chyba pochodzić mogą od prądu elektrycznego o sile tysięcy wolt.
W oczach mu pociemniało, stracił wszelką świadomość.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Gdy oprzytomniał, ujrzał stojącego przed sobą kapitana, bladego jak trup; wargi jego zbielały, a płomień pochodni, którą z trudem zapalił, chwiał się w jego drżących rękach.
— Miss Alberta... — wyszeptał z trwogą śmiertelną Ralf.
— Nie wiem, czy zdołamy ją ocalić — mruknął głucho kapitan i wskazał ją, leżącą wciąż jak martwą na kamiennem krześle.
— A Fara-Szib?
— Oto, co z niego pozostało!
Tu kapitan wskazał rozpaczliwym ruchem ołtarz.
Ralf ujrzał tam ze zgrozą tylko stos białego popiołu, wśród którego dymiły jeszcze zwęglone i zczerniałe kości... Milczał osłupiały, a oficer mówił dalej.
— Jest w tem, co się stało, wiele mojej winy; powinienem był przewidzieć, iż miss Alberta, choć odważna i bardzo energiczna, nie zniesie tego widoku.
I dodał z goryczą:
— Księgi święte mają słuszność, mówiąc, iż nie należy dopuszczać kobiet do praktyk magicznych i zetknięcia z niewidzialnymi duchami...
Dwaj mężczyźni spojrzeli na siebie przerażeni.
Ogarniał ich zawrót głowy, czuli straszne znużenie, nogi uginały się, a powieki, ciężkie jak ołów, opadały na oczy.
— Nie możemy się dać ogarnąć temu wyczerpaniu — rzekł z wysiłkiem kapitan — wychodźmy z tej wieży przeklętej, w której powietrze jest przesycone trującymi wyziewami! Gdybyśmy tu zostali jeszcze kwadrans, przypłacimy to wszyscy życiem — my i ona! Pomóż mi pan wynieść ją coprędzej na świeże powietrze!
Wzięli się więc do tego; ale choć każdy z nich był niepospolicie silnym i wyćwiczonym w różnego rodzaju sportach, z największym wysiłkiem udało im się podnieść bezwładne ciało, które im się wydawało ciężkiem, jak bryła ołowiu.
Zaledwie po upływie godziny znaleźli się na dole, a gdy nakoniec weszli do ogrodu pełnego woni róż, jaśminów i magnolji, byli zupełnie wyczerpani z sił.
Złożyli wciąż nieruchomą miss Albertę na kamiennej ławce, a kapitan udał się do domu po sole trzeźwiące, eter, wzmacniające kordjały, słowem, po wszystko, czego mogła dostarczyć jego domowa apteczka,
Za powrotem znalazł ją zbudzoną z omdlenia, lecz nadzwyczajnie osłabioną; doznane wstrząśnienie odebrało jej siły i mowę.
Przeniesiono ją ostrożnie do wygodnego pokoju i otoczono wszelkiemi staraniami, jakich jej zdrowie wymagało.
Umyślny posłaniec popędził natychmiast do najbliższej stacji po doktora, który przybył spiesznie, dowiedziawszy się, iż chodzi tu o życie miljarderki.
Po długiem badaniu, wysłuchawszy z uśmiechem niedowierzania objaśnień kapitana, oświadczył, iż odpowiada za życie chorej, ale nie może zapewnić, czy jej umysł nie zostanie dotkniętym nieuleczalnie.
— Najpilniejszem na teraz — rzekł, napisawszy receptę — ocalić jej życie i zwalczyć podniecenie nerwów, które może sprowadzić powikłania tem groźniejsze, że jest skłonną do chorób sercowych.
— Jej ojciec umarł na anewryzm — zauważył Ralf.
— Więc to jeszcze jeden powód do troskliwego nad nią czuwania; trzeba ją chronić od wzruszeń, choćby najsłabszych!
Szczęściem, obawy te okazały się płonnemi: Alberta powoli, lecz stale powracała do zdrowia i wkrótce można się było spodziewać, iż fantastyczny dramat, którego była świadkiem, nie zostawi głębszego śladu w jej umyśle.
Na drugi dzień po śmierci Fara-Sziba, kapitan rzekł do Ralfa:
— Jetem pewny, że to, cośmy widzieli w wieży, musiało mieć miejsce w rzeczywistości. Inżynier Darvel żyje, lecz grozi mu zapewne wielkie niebezpieczeństwo.
— Ale przecież potwór, który nam się ukazał, nie istnieje wcale w zoologji ziemskiej! — zawołał naturalista.
— Ja też tego nie utrzymuję, chociaż i na ziemi są jeszcze groty i jaskinie, w których człowiek dotąd nie postał, a które mogą ukrywać wiele istot nieznanych. Czyż nie schwytano przed kilkoma laty w Chinach pewnego gatunku skrzydlatej jaszczurki, będącej wiernym wizerunkiem tych dziwacznych smoków, które mieliśmy za wytwór fantazji malarzy Państwa Niebieskiego?
Ale Ralf nie odpowiadał, zamyślony głęboko.
Umysł jego pracował; posłyszana wczoraj legenda o zbożu, przyniesionem z sąsiedniej planety przez jednego z jogów, powracała uparcie do głowy. Przypomniały mu się dawne zamiary Roberta.
Nagle powstał, ogarnięty niewypowiedzianem wzruszeniem.
— Kapitanie! — zawołał — czy chcesz pan, abym mu wyjawił prawdę? Przejrzałem ją w tej chwili i jestem pewnym, że się nie mylę: inżynier Darvel ziścił swoje dawne marzenia... zdołał się dostać na Marsa!!... Inaczej być nie może: potwór, przez nas widziany, musi być jednym z mieszkańców tej gwiazdy, z którymi Robert, uzbrojony całą wiedzą swej rodzinnej planety, musi staczać straszliwe walki...
— I ja tak myślę — rzekł po chwili namysłu kapitan.




  1. Wymawia się Ued.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Gustave Le Rouge i tłumacza: Kazimiera Wołyńska.