<<< Dane tekstu >>>
Autor Gustave Le Rouge
Tytuł Więzień na Marsie
Podtytuł Powieść fantastyczna z rycinami
Wydawca Nakładem M. Arcta w Warszawie
Data wyd. 1911
Druk Drukarnia M. Arcta
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Kazimiera Wołyńska
Tytuł orygin. Le Prisonnier de la planète Mars
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Kryształowa góra.

Robert mógł do pewnego stopnia uważać się za bardzo szczęśliwego, a nawet możliwie szczęśliwego człowieka.
Jednak, dawna żądza przygód nie wygasła w nim: w oczekiwaniu bardziej szczegółowego poznania nowej planety, wynalezienia sposobu komunikacji z Ziemią i możliwego tamże powrotu, postanowił przynajmniej wybrać się na samotną wycieczkę w dalekie strony, bez towarzyszy, których naiwne uwielbienie było mu już uciążliwem.
Oddawna słyszał od Eoji, że na południu znajduje się straszna dolina, w którą się nawet Erloory nie zapuszczają. O istnieniu tej doliny mówiły odwieczne podania, lecz starcy, obecnie żyjący, nie umieli powiedzieć o niej nic pewnego. Wiedziano tylko, że leżała między dwiema górami nadzwyczajnej wysokości i że żyły tam straszne, nigdzie nie spotykane zwierzęta. Marsjanie nazywali ją — Doliną Śmierci.
To było wystarczającem, aby Robert zapragnął zwiedzić ten tajemniczy zakątek, chociaż mu to powszechnie odradzano. Te obarczone przekleństwami góry nie były nawet zbyt daleko: jak zapewniali starcy, ujrzeć je można było po trzech dniach drogi. Podróż ta nęciła Roberta tem więcej, iż dotąd gór wyższych nie spotykał.
Pewnego ranka więc, zebrawszy jaknajdokładniejsze wskazówki, puścił się w drogę, uprzedzając swoje otoczenie, iż zajmie mu ona parę tygodni.
Wszyscy byli przyzwyczajeni do jego wycieczek i mieli tak wysokie wyobrażenie o jego inteligiencji oraz odwadze, iż nikt nie myślał, aby mogło mu grozić poważne niebezpieczeństwo,
Eoja tylko nieco płakała, lecz Robert pocieszył ją obietnicą przyniesienia jej nieznanych owoców, lub błyszczących kamyków, jak to często czynił.
Cel podróży nie był nikomu wiadomym.
Wydostawszy się ze swego mieszkania, idąc pod sklepieniem czerwonych liści, Robert doznawał niewypowiedzianej rozkoszy: powietrze było wonne, ciepłe; złoto-czerwone lasy rozwijały przed nim swój przepych, przytem w dalszej drodze spotykał mnóstwo nieznanych kamieni, roślin i owadów. Poznawał łatwo kierunek drogi po drzewach omszonych od strony północnej i był przekonanym, iż nie zagraża mu żadne niebezpieczeństwo, oprócz Erloorów.
Trzy dni pierwsze przeszły bez żadnych przygód: zaspakajał głód zabijaną zwierzyną, noce zaś przesypiał w wypróchniałych pniach drzew, lub w gęstych krzakach.
Nad wieczorem trzeciego dnia, jak mu to obiecywano, ujrzał ostre, zębate szczyty gór, prawie jednakowego kształtu i wysokości. Dosięgnął ich zaledwie przy końcu dnia następnego: krajobraz zupełnie się zmienił, pyszne lasy zastąpiła spiekła, gliniasta równina, poprzerzynana szczelinami, gdzie się chroniły wielkie, czerwone jaszczurki o spłaszczonej głowie i małych, okrutnych jak u krokodyla, oczach.
Wkrótce stanął przed zwałem kamieni czerwonawych, jak gdyby obrobionych ręką ludzką i tworzącym podstawę góry. Zwał ten był stromy, gładki, bez wgłębień ani szczelin.
Robert szedł kilka godzin, wzdłuż tej przeszkody nie do przebycia; upał stawał się nieznośnym, czego nie doświadczał w zwiedzanych dotąd miejscach.
Czuł wielkie zmęczenie, które go nabawiało zawrotu głowy — ogień zdawał się napełniać powietrze, nic jednak na ziemi nie miało cech wulkanicznych. Kraj ten zdał mu się niegościnnym, wrogim i ze zdziwieniem stwierdził, iż prawie żałuje, że się tak oddalił od swoich poczciwych Marsjan.
Odłożył dalszą podróż do jutra i znalazłszy wgłębienie pod skałą, spędził w niem noc, wyrzuciwszy wprzód stamtąd kilka dużych jaszczurek i założywszy wejście sporemi kamieniami.
Spał jednak źle. Budził się z uczuciem nieokreślonej trwogi, ze ściśniętem sercem, oddychając szybko i gwałtownie. Pokonany znużeniem, usypiał i znów się wkrótce budził przygnębiony i zdenerwowany. To też z uczuciem ulgi ujrzał blask słońca i puścił się w dalszą drogę.
Dziwiło go nadzwyczaj to gwałtowne podwyższenie temperatury w tak krótkim czasie: teraz otaczały go niewidziane wprzód rośliny, czepiające się rozpadlin skalnych, rozkładając grube, jasno-żółte liście, lub wznosząc w górę sztywne, kolczaste świece, podobne do kaktusów Ameryki środkowej. Owady o wielkich skrzydłach, płazy ogromne, rozdęte, świadczyły o nagłej zmianie klimatu.
Nakoniec upał dosięgnął najwyższego stopnia: pot spływał z czoła Roberta, który zaledwie mógł się poruszać — a wał kamienny wydłużał się wciąż, zasłaniając przed nim drugą stronę widnokręgu, mocny, groźny, wysoki...
Lecz przy nagłym zakręcie, krajobraz zmienił się z szybkością błyskawicy. Wał zakończony olbrzymią, do chmur sięgającą wieżycą, urywał się tutaj, otwierając widok na niezmierzony las drzew podzwrotnikowych. Robert nie bez zdziwienia rozpoznawał w nim gatunki, zbliżone do rosnących na Ziemi palm, bananów i bambusów.
— Jednak przyroda wszędzie trzyma się raz zakreślonego planu — mruknął do siebie Darvel; — podług jednego wzoru wytwarza tysiące odmian, niewiele różniących się między sobą! Dostatecznie ścisła logika mogłaby przewidzieć przyszłe możliwe gatunki roślin, jak chemja wskazuje nam nowe ciała, powstające z kombinacji znanych pierwiastków.
Pomimo tego, co wygłaszał, Robert musiał przyznać, iż ani na trzęsawiskach indyjskich lub środkowoafrykańskich, ani w dziewiczych lasach brazylijskich, nigdzie nie spotkał tak potężnej, szalenie bujnej jak tutaj roślinności.
Drzewa strzelały w górę niebotycznemi koronami na dwieście do trzystu metrów, o liściach gęstych, mięsistych, fijołkowych lub purpurowych, a wielkich jak żagle. Z dolnych gałęzi wyrastały nowe drzewa, wrastające korzeniami w najmniejszą szczelinę w korze, lub spuszczające je aż do ziemi w poszukiwaniu pożywniejszego pokarmu: wskutek tego, las ten dzielił się na dwadzieścia lub trzydzieści pięter, wyrastających jedno nad drugiem.
Wijące się wszędzie Ijany i gałęzie, oparte wzajem na sobie, nie dawały upadać zgniłym i zmurszałym drzewom; z nich czerpały życie inne rośliny — a ta cała mieszanina korzeni, kwiatów, łodyg, owoców, w nadmiarze żywotności podobną była do rozhukanego morza, będąc jednak wspanialszą od niego.
Były tam korony kwiatów, wielkie jak trawniki, palmy, pod cieniem których mogła się zmieścić cała wioska, olbrzymie cykasy, rozrosłe jak wieże.
Robert zatrzymał się zdumiony, podziwiając ten przepych roślinności tem dziwniejszy, że zdawał się być zamkniętym w ściśle oznaczonej granicy i że się tak naprędce, niespodziewanie zjawił przed jego oczami.
Ten fakt obalał wszystkie jego spostrzeżenia co do klimatu.
— A jednak musi to mieć swoją przyczynę... i to zupełnie prostą! — zawołał — jej odkrycie jest mi zapewne przeznaczonem.
Szukał jej jednak napróżno: nie mógł zbadać przyczyny istnienia tej puszczy podzwrotnikowej w kraju chłodnym, ani odkryć źródła tak nagłej zmiany klimatu, na przestrzeni kilkuset metrów. Zauważył też, że ten las, zjawiający się tak niespodzianie, był zaludniony mnóstwem stworzeń, dotąd mu nieznanych; a tak jak w lasach przedpotopowych, których pnie, zwęglone powoli w ziemi, bez dostępu powietrza, tworzą teraz kopalnie węgla — przeważały i tu płazy i gady.
Zwinne jaszczurki i kameleony, węże drzewne, przesuwające się z gałęzi na gałąź, olbrzymie ropuchy wzrostu człowieka, podskakujące ciężko, ubarwione zielono, w plamy krwistego koloru...
Owady były równie liczne: wspaniałe motyle o tęczowych skrzydłach, żuki zielono-niebiesko-złociste, wielkości gołębia, piękne, a dziwaczne, jak starożytne obrazki japońskie.
Ptaków natomiast było niewiele: czaple, o wydętych wolach dziobały z powagą drobne jaszczurki, sępy, których krwisto-czerwone skrzydła odcinały się wyraźnie od jasnego grzbietu. Lecz ssącego zwierzęcia — ani śladu!
Robert Darvel stał na brzegu tej puszczy, nie odważając się zajrzeć w nierozwikłane głębie zarośli, gdzie się ukrywać musiały drapieżne lub jadowite zwierzęta; wiedział, że w tym wielopiętrowym lesie mógłby błądzić całemi tygodniami, nie wiedząc, gdzie się znajduje i w którą stronę iść powinien.
Ogarnęła go niepewność: pot go oblewał, z lasu szły podmuchy upalnego, skwarnego powietrza, a przecież widział w odległości stosunkowo małej, chłodne lasy północne, które niedawno opuścił... To było nie do pojęcia!
Zagłębił się między te roślinne olbrzymy, lecz tu, jak zwykle w takich puszczach, ziemia, pozbawiona dostępu słońca i powietrza, pełną była zgnilizny, grzybów i gadów — niepodobna było myśleć o zagłębieniu się w te wilgotne przepaście!
Lecz Robert Darvel nie uznawał się tak łatwo za zwyciężonego, ani się cofał przed jakąbądź przeszkodą.
Po długich rozpatrywaniach, znalazł olbrzymi cedr, odosobniony nieco od innych drzew, który miał jakieś sto metrów wysokości. Wdrapanie się na ów kolos nie przedstawiało szczególnych trudności: gałęzie były gęste i tak grube, że dwóch jeźdźców obok siebie mogłoby po nich galopować, nie zawadzając sobie nawzajem. Robert z łatwością doścignął wierzchołka, płosząc po drodze miljony rudych wiewiórek.
Gdy wreszcie mógł ogarnąć wzrokiem okolicę, został olśniony... Las, który teraz prawie cały widział, zajmował przestrzeń podłużną, połowa zaś tego owalu wchodziła w pasmo gór, które ją okrążały łańcuchem szczytów tak równej wysokości, jakby wymierzonych przez biegłego gieometrę.
Lecz najdziwniejszem było to, że szczyty owe, które dotąd zakrywał przed okiem Roberta wał kamienny i las — rzucały tak oślepiające blaski, jakby cały łańcuch gór był zbudowanym z najczystszego kryształu.
Las z okresu mamuta, ukoronowany olbrzymią tęczą — oto, co ujrzał Robert z wierzchołka swej strażnicy!
Przyglądając się uważniej, rozpoznał, iż to były rzeczywiście góry, ułożone z olbrzymich płaszczyzn kryształowych, ustawionych pod różnemi kątami.
— Zwierciadła magiczne! — wykrzyknął zdumiony.
I patrzył pełen podziwu, na to arcydzieło, które musiało kosztować całe stulecia pracy i którego sam pomysł już był gienjalnym!
A przed oczami swemi miał nie pomysł, lecz fakt niezaprzeczony! Teraz wszystko się wyjaśniało: ściany owego łańcucha gór, skupiając promienie słoneczne i wysyłając je na ową czarodziejską dolinę, stwarzały ten wyjątkowy klimat, do czego musiały się przyczyniać i inne jeszcze, gienjalnie obmyślane warunki, których Darvel na razie nie mógł odgadnąć.
Zamyślił się głęboko...
Kim być mogli autorowie i wykonawcy tego cudu?
Z pewnością nie jego poddani, ani ich wrogowie, Erloory!
I myślał dalej ze smutkiem, że rasa inteligientnych istot musiała na Marsie wygasnąć przed wiekami!
Lecz teraz w mózgu jego, nawykłym do logicznego myślenia, zjawiło się pytanie: dlaczego ciągłe działanie tych zwierciadeł, za pomocą których Archimedes — sposobem, nienaśladowanym przez nikogo, spalił flotę rzymską — nie zapaliło lasu?
Wkrótce znalazł i na to odpowiedź.
W samym środku elipsy, utworzonej przez zadrzewioną dolinę, widać było wpośród obłoków białej pary punkt błyszczący, który wyglądał jak szczyt wydłużonej piramidy. Było niewątpliwem, że promienie słoneczne, odbite od kryształu gór, skupiały się w tym punkcie, aby następnie, rozchodząc się równomiernie po tej czarodziejskiej dolinie, wytwarzać nieustanne, podzwrotnikowe lato.
Darvel przypuszczał, że dla osiągnięcia tego, musiały być do tej budowy użyte i kruszce, będące szczególnie dobremi przewodnikami ciepła: na razie jednak nie mógł ogarnąć wszystkich szczegółów.
Jednak obecność pary dowodziła istnienia jakiegoś zbiornika wody, która rozprowadzona kanałami po dolinie i prawdopodobnie mocno ogrzana, dopełniała tego gienjalnego dzieła, wytwarzając ciepło i wilgoć, niezbędne dla roślin podrównikowych.
Słowem cała ta dolina była olbrzymią szklarnią, obmyślaną i urządzoną cudownie.
Robert zszedł coprędzej z drzewa.
Powziął postanowienie zbadania jak najszczegółowszego zaklętej doliny; nie żałował teraz wcale, iż się oddalił od swych lękliwych poddanych.
Wkrótce przekonał się o słuszności swoich domysłów.
O sto kroków od drzewa znalazł murowany kanał, napełniony parującą, czarną wodą; wyziewała ona woń ostrą i mdlącą zarazem. Robert zanurzył palec w tej wodzie i dotknął do ust: miała smak gorzko metaliczny.
Jako dobry chemik, Darvel był biegłym w rozróżnianiu wszystkich znanych substancji, tak, że rozpoznawał od pierwszego rzutu oka wszystkie kwasy, pierwiastki, sole, niedokwasy i t. p.
To też po chwili namysłu, stwierdził niewątpliwie, iż woda w kanale była nasyconą solami, które mają własność zachowywania przez całe godziny, a nawet dnie danej temperatury. Sole te zresztą są używane także w przemyśle. Tak więc nie zaniedbano niczego, co mogło się przyczynić do rozwoju roślinności, istotnie bajecznej.
Na każdym kroku Robert spotykał coś zadziwiającego. Ileż jeszcze tajemnic kryje w sobie ów las nieprzenikniony?
Uzbrojony nożem, którym sobie w zaroślach torował drogę, szedł przez czas jakiś brzegiem kanału, który w pewnych odstępach rozwidlał się na dwie odnogi: każda z nich dalej znów się rozdzielała i tym sposobem tworzyło się mnóstwo kanałów, przebiegających dolinę powikłanemi zakrętami, tworzącemi istny labirynt.
Nagle uwagę jego zajął szczególny widok. O kilka kroków zobaczył niewielkie drzewko, będące raczej kłębkiem splątanych ljan, najeżonych kolcami; pośrodku widać było koronę kwiatu, na której brzegach również sterczały gęste kolce.
Dziwaczny ten kwiat miał około pół metra średnicy; środek jego był czarno-niebieski, okrążony kilku żółtemi pasami, co mu nadawało podobieństwo do olbrzymiego oka; lecz powieka, zamiast miękkich rzęs, miała ostre słupki, wydzielające mocną woń piżma.
Robert miał już odejść, gdy zgrabna, ruda wiewiórka skoczyła na drzewko, węsząc i wywijając puszystym ogonem, przyciągnięta zapewne zapachem kwiatu, do którego zbliżała się, skacząc lękliwie po splątanych gałązkach. Nagle skoczyła w środek kwiatu.
Teraz stała się rzecz straszna: złowroga źrenica przybrała żywą barwę, kolce zaczęły żywo się poruszać, a gałęzie zwinęły się z suchym trzaskiem ku środkowi, zamykając kwiat i uwięzioną w nim wiewiórkę, którą ze wszystkich stron otoczyły. Olbrzymie oko błysnęło złowrogo, a otaczające je kolce wbiły się w ciało zwierzątka, które wydało krzyk żałosny, przejmujący...
Wszystko to stało się z błyskawiczną szybkością. Zdumiony i przerażony Robert cofnął się w tył, lecz tak niefortunnie, iż poślizgnąwszy się, padł jak długi na ziemię.
O mało tam nie został na zawsze: zaledwie dotknął ziemi, już był nawpół uduszony... Poczuł ze zgrozą, że zabójcza atmosfera owiewała go, tamując oddech; był to gaz węglowy, trzymający się przy ziemi, ponieważ jest cięższym od powietrza. Rozpaczliwym wysiłkiem zerwał się wreszcie biedny wędrownik z ziemi i z rozkoszą odetchnął głęboko czystem, wonnem powietrzem. Następnie, nie oglądając się i zupełnie odruchowo, wyszedł z tego zatrutego lasu.
Pomimo całej ciekawości i chęci poznania dokładnie tej zdumiewającej krainy, widział, iż nie był dostatecznie uzbrojonym i przygotowanym na taką wyprawę i że musi stracić życie, zanim dosięgnie do środka tej puszczy.
Powracając, rozmyślał o całym szeregu widzianych cudów i próżno szukał odpowiedzi na pytanie: po co było sztucznie stwarzać tak straszną przyrodę?..
Byłoż to miejsce obrane dla doświadczeń, jakiś «ogród męki», potworna fantazja jakiegoś tyrana?...
Wszystkie te przypuszczenia były bezpodstawne.
Wracał więc samotny powoli do marsyjskich wiosek, z mocnem postanowieniem powrotu z liczną i uzbrojoną drużyną, do tej góry kryształowej, której tajemnicy nie odgadł...

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Gustave Le Rouge i tłumacza: Kazimiera Wołyńska.