Wicehrabia de Bragelonne/Tom I/Rozdział IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wicehrabia de Bragelonne |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Drukarnia Literacka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Vicomte de Bragelonne |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom I Cały tekst |
Indeks stron |
Raul jechał drogą, znaną mu dobrze, pamiętną, prowadzącą z Blois do domu hrabiego de la Fere.
Rok już przeszło minął, od kiedy Raul nie widział swego ojca. Przez ten czas pozostawał ciągle u boku księcia Kondeusza.
Kilka listów ukoiło ból tej rozłąki, lecz nie uleczyło go wcale. To też Raul, pędząc na koniu, myślał o spotkaniu z najukochańszym przyjacielem i nie byłby zatrzymał się, choćby nawet zobaczył ramiona Ludwiki, wyciągnięte ku sobie.
Ujrzawszy otwarte wrota ogrodu, puścił się wprost przez aleje, nie zważając, że koń jego tu i owdzie naruszał piękne stokrocie i niezapominajki, nie widząc nawet, jak to zżymał się starzec jakiś białowłosy, któremu zapewne po raz pierwszy zdarzyło się ujrzeć konia, pędzącego po tej pięknej alei wygracowanej i wysypanej żółtym piaskiem.
Ujrzawszy twarz Raula, starzec wyprostował się i popędził ku domowi, wyrażając jakiemś niezrozumiałem mruczeniem szaloną radość.
Raul zajechał do stajni, oddał konia chłopcu, a sam szybko podążył na ganek z radością i żywością, która ucieszyłaby serce rodzica, gdyby to był widział.
Przebył przedpokój, salę jadalną i salon, nie spotkawszy nikogo. Nareszcie doszedł do drzwi gabinetu hrabiego i, zapukawszy, wszedł, nie czekając na słowo „proszę“, wyrzeczone głosem poważnym a pełnym słodyczy.
Hrabia siedział przy stole pokrytym papierami i książkami. Był tak samo piękny, szlachetny, jak i dawniej, lecz czas nadal szlachetności jego cechę dystynkcji i powagi. Czoło białe, bez zmarszczek pod włosami więcej siwemi, niż czarnemi, oczy przenikliwe a niezwykle przyjemne, ocienione rzęsami długiemi, gęstemi, jak u młodzieńca, was delikatny, zlekka tylko siwiejący, otaczający wargi o kształtach jasnych, czystych, jak gdyby nigdy nie wykrzywił ich ból lub namiętność; postawa prosta, ręka bez zarzutu, choć nieco wychudła, oto jak znajdujemy tego, którego sławiło tyle znakomitych ust, nadając mu imię Athosa. Zajęty był poprawianiem zeszytu, zapisanego własną ręką.
Raul pochwycił ojca w swe ramiona i ściskał go, jak mógł, całując tak szybko, tak prędko, tak gwałtownie, że hrabia nie miał ani siły, ani czasu zapanować nad swem wzruszeniem ojcowskiem.
— Ty tutaj?... tutaj? Raulu?... — zawołał — czy to możebne?...
— Tak... to ja... o!... jakżem szczęśliwy, że cię znów ujrzałem, panie hrabio!...
— Nie odpowiadasz mi, wicehrabio?.. Czyś otrzymał urlop na wyjazd do Blois... a może w Paryżu stało się jakie nieszczęście?...
— Nie... nie... Bogu dzięki... — odrzekł Raul, uspakajając się powoli — jak najlepsze nowiny... król żeni się, jak to miałem już zaszczyt napisać w ostatnim liście... i w tym celu wyjeżdża do Hiszpanji. Jego Królewska Mość przejeżdżać będzie przez Blois...
— Chce zapewne odwiedzić księcia stryja?...
— Tak jest, panie hrabio.... To też, bojąc się, aby wizyta nie spadła niespodzianie, czy też chcąc się przypodobać, książę Kondeusz wysłał mnie, bym uprzedził księcia pana o przybyciu Jego Królewskiej Mości.
— Więc widziałeś już księcia pana?...
— Miałem już ten zaszczyt.
— Zapewne widziałeś i kogoś więcej jeszcze w Blois?
— Tak jest, panie hrabio... Widziałem Jej wysokość księżnę panią.
— Bardzo pięknie... ale nie o niej myślałem.
Raul poczerwieniał mocno i nie odpowiedział wcale.
— Nie słyszysz mnie, jak się zdaje, wicehrabio — dodał hrabia de la Fere, nie kładąc większego nacisku na słowa, lecz dodając wyrazom siły spojrzeniem nieco surowszem.
— Owszem... słyszę, panie hrabio — odrzekł Raul — a jeżeli zawahałem się z odpowiedzią, to bynajmniej nie dlatego, abym chciał kłamać.
— Wiem, że nie kłamiesz nigdy, i jestem zdziwiony, iż tyle czasu potrzebujesz na wypowiedzenie „tak“ lub „nie“.
— Nie chciałem odpowiedzieć ci, panie hrabio, odrazu, gdyż, jak sądzę, źle przyjąłbyś pierwsze moje wyrazy; nie spodoba, ci się bezwątpienia, iż widziałem...
— Pannę de la Valliere, czy tak?..
— O niej myślałeś, panie hrabio, wiem dobrze — rzekł Raul z niewysłowioną słodyczą.
— I pytałem, czy ją widziałeś?...
— Panie hrabio, nie wiedziałem, wchodząc do zamku, iż spotkam tam pannę de la Valliere. Po spełnieniu mojego posłannictwa już miałem wsiąść na koń i przyjechać tutaj, gdy przypadek zrządził, iż znalazłem się wobec niej. Złożyłem jej moje uszanowanie.
— Cóż to za przypadek?...
— Panna de Montalais, panie hrabio.
— Panna de Montalais?... kto to taki?...
— Młoda panienka, którą ujrzałem poraz pierwszy w życiu. Jest panną honorową na dworze księżnej pani.
— Wicehrabio, nie chcę przedłużać tej rozmowy, która i tak już trwa zadługo. Poleciłem ci, abyś unikał panny de la Valliere, i nie spotykał się z nią bez mojego upoważnienia. Przypominam dawniejsze moje polecenie. Pannie de la Valliere nie mam nic do zarzucenia, Bóg mi świadkiem. Zamiary jednak moje na przyszłość wymagają, abyś nie uczęszczał do jej domu. Jeszcze raz; proszę cię, drogi Raulu, zapamiętaj sobie dobrze moje polecenie.
Jasne spojrzenie Raula zamgliło się na chwilę tajemnym smutkiem.
— A teraz, mój przyjacielu — ciągnął dalej hrabia swym zwykłym głosem, z uśmiechem na ustach — mówmy o czem innem. Czy powracasz natychmiast na swe stanowisko?...
— Nie, panie, zostanę tutaj dzień cały; książę sam wydał mi to polecenie, tak zgodne z mojemi życzeniami.