Wicehrabia de Bragelonne/Tom I/Rozdział XXVIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wicehrabia de Bragelonne |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Drukarnia Literacka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Vicomte de Bragelonne |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom I Cały tekst |
Indeks stron |
Colbert wyszedł z ukrycia.
— Słyszałeś?... — rzekł Mazarini.
— Niestety! słyszałem, monsiniorze.
— Czy on ma słuszność? Czyż wszystkie te pieniądze są źle nabyte?
— Monsioniorze, teatyn złym jest sędzią w kwestjach finansowych — odparł Colbert. — Być może jednak, iż, według poglądów teologicznych jego, Wasza eminencja nie jest bez winy.
— Największą winą, Colbercie, jest ta, że się umiera.
— To prawda, monsiniorze. Względem kogóż to wreszcie winnym cię znalazł teatyn?
— Względem króla.
Mazarini wzruszył ramionami.
— Zupełnie, jakgdybym to nie ja ocalił państwo jego i finanse.
— Rzecz ta nie może być nawet przedmiotem rozpraw, Monsiniorze.
— Czy nie tak? Zatem pomimo opinji spowiednika mojego, najprawniej zarobiłem na wynagrodzenie.
— Bez najmniejszej wątpliwości.
— I mógłbym zachować dla mojej rodziny, tak bardzo potrzebującej, znaczną część... ba! wszystko nawet, co zarobiłem?
— Żadnej przeszkody ku temu nie widzę, monsiniorze.
— Pewny byłem, iż, radząc się ciebie, Colbercie, znajdę mądrą radę — odparł Mazarini, ogromnie rozradowany.
— Monsiniorze — przerwał Colbert — należałoby rozważyć, czy w tem, co mówił teatyn, niema jakiej zasadzki.
— Nie! zasadzki... dlaczego? to człowiek uczciwy.
— Sądził, iż Wasza eminencja stoi nad grobem, skoro Wasza eminencja jego się radziłeś... Czyż nie słyszałem jak mówił: „oddziel to, co król ci dał, od tego, co sam sobie wziąłeś...“ Przypomnij sobie, monsiniorze, czyż nie powiedział tego, wszak są to własne słowa teatyna.
— Być może.
— W takim razie, monsiniorze, uważałbym, że duchowny wezwał cię do uiszczenia się z długu...
— By zwrócić wszystko? Ty tak nie myślisz, nieprawdaż? tylko powtarzasz za spowiednikiem?...
— Oddać nie wszystko, czyli tylko cześć, przynależną Jego Królewskiej Mości, to może być niebezpiecznem. Wasza eminencja zbyt wytrawnym jesteś politykiem, aby o tem nie wiedzieć, iż król nie ma obecnie w swej kasie całych stu pięćdziesięciu tysięcy liwrów.
— To do mnie nie należy — rzekł z triumfem Mazarini — tylko do pana ministra skarbu Fouqueta, którego wszystkie rachunki podałem ci w tym miesiącu do sprawdzenia.
Na samo wspomnienie Fouqueta, Colbert przygryzł wargi.
— Jego królewska Mość — rzekł — nie posiada innych pieniędzy nad te, które zgromadza pan Fouquet; twoje zatem, monsiniorze, będą dla niego smakowitym kąskiem.
— Ostatecznie ja nie jestem ministrem skarbu królewskiego; ja mam swój własny fundusz... Zapewne, mógłbym zrobić dla szczęścia Jego Królewskiej Mości... jakieś zapisy... lecz nie mogę wyzuć mojej rodziny.
— Zapis częściowy ubliżyłby ci, Eminencjo, a króla obraził. Część jakaś przekazana Jego wysokości, byłaby wyznaniem, iż natchnęła cię ona pewną wątpliwością, jako nieprawnie nabyta.
— Panie Colbert!...
— Sądziłem, iż miałem zaszczyt być pytanym o radę.
— Zapewne, lecz nie masz pojęcia o głównych szczegółach tej kwestji.
— Niema rzeczy, o którejbym nie wiedział, monsiniorze; dziesięć lat już się skończyło, jak robię przegląd wszystkich cyfr, jakie we Francji się ustawiają w kolumny, a chociaż z trudem, wbiłem je sobie w głowę, teraz tak silnie w niej utkwiły, że, począwszy od śpiżarni pana Letellier, który jest wstrzemięźliwy, a skończywszy na tajemnej rozrzutności pana Fouquet, odznaczającego się hojnością, mogę cyfra po cyfrze wyliczyć wszystkie pieniądze, które się wydaje na całej przestrzeni od Marsylji aż do Cherbourga.
— Chciałbyś zatem, abym wszystkie moje pieniądze wrzucił do skrzyni królewskiej!... — z goryczą zawołał Mazarini.
— Wasza eminencja nie zrozumiał mnie. Nie obstaję bynajmniej przy tem, aby król wydawał twoje pieniądze, monsiniorze.
— O ile mi się zdaje — powiedziałeś to jak najwyraźniej, radząc, abym mu je oddał.
— A!... — odparł Colbert — dlatego, że Wasza eminencja, zajęty głównie swojem cierpieniem zapominasz zupełnie o charakterze Jego Królewskiej Mości Ludwika XIV-go.
— Jakto?
— Charakter ten, o ile mi się zdaje, a nawet ośmielę się tak wyrazić, jest takim, z jakiego spowiadałeś się przed chwilą teatynowi, monsiniorze.
— Śmiało... to jest?...
— To jest pycha. Wybacz, monsiniorze, chciałem powiedzieć, wyniosłość. Królowie pysze nie podlegają: jest to namiętność ludzka.
— Pycha... tak, masz słuszność. Co dalej?...
— Otóż, monsiniorze, jeżelim słusznie osądził, pozostaje Waszej eminencji, tylko oddać królowi wszystkie swoje pieniądze i to natychmiast.
— Ogołocić ze wszystkiego rodzinę?... — zagadnął Mazarini.
— Jeżeli tylko darowizna uczyniona będzie pod pewną formą, odrzuci ją.
— Dobrzeby było!
— Stanowczo. Człowiek młody, który nic nie zdziałał, palony żądzą zostania znakomitym, żądzą samoistnego panowania, nie przyjmie nic, co jest już zbudowanem, lecz sam będzie chciał budować.
— I dajesz mi pewność, że jeżeli moje czterdzieści miljonów oddam królowi...
— Powiedziawszy mu niektóre rzeczy, zaręczam, że ich nie przyjmie.
— A temi rzeczami... są?
— Napiszę je, jeżeli, monsiniorze, zechcesz mi podyktować.
— Lecz koniec końców, cóż za korzyść w tem dla mnie?
— Ogromna. Nikt już nie poważy się niesłusznie obwiniać Waszej eminencji o skąpstwo, które pamfleciści zarzucali najświetniejszemu umysłowi naszego wieku.
— Masz słuszność, Colbercie, masz słuszność; udaj się w mojem imieniu do króla i zanieś mu mój testament.
— Akt darowizny, monsiniorze.
— A jeżeli przyjmie! jeżeli przyjmie!
— Wtedy dla rodziny Waszej eminencji pozostanie trzynaście miljonów, a i to ładna suma.
— A ty wtedy zostałbyś zdrajcą, albo głupcem.
— Ani jednym ani drugim nie jestem, monsiniorze... Zdaje mi się, jakobyś obawiał się wielce o to, że król przyjmie... O! lękaj się prędzej czy nie odrzuci...
— Bo widzisz, jeżeli odrzuci, chcę mu zapewnić moje trzynaście miljonów zapasowych... tak, ja to zrobię... tak... Lecz otóż i ból się znowu odzywa; znowu zasłabnę... Chory jestem, Colbercie, już bliski mój koniec.
Dreszcz przeszedł po skórze Colberta.
W istocie, kardynał był bardzo chory: pot grubemi kroplami okrywał go na łożu boleści, a zlana nim przerażająco blada twarz sprawiała takie wrażenie, że i w najzatwardzialszym człowieku musiało się odezwać współczucie. Niewątpliwie, Colbert czuł się wzruszony, wyszedł z pokoju, aby przywołać do umierającego Bernouina, a sam pozostał w korytarzu.
Tam począł przechadzać się wzdłuż i wszerz z wyrazem głębokiej zadumy, który wyszlachetnił prawie tę pospolita głowę, z pochylonemi barkami, szyja, podana naprzód rozchylonemi ustami, aby dać ujście urywkom splatanych bezładnie myśli, i umacniał się w śmiałem postanowieniu, które chciał przedsięwziąć, gdy tymczasem, tam za ścianą, o dziesięć kroków, pan jego wił się w boleściach, wyrywających mu z piersi rozpaczliwe okrzyki, niepomny już ani na skarby swoje ani na przyszłe rozkosze raju, lecz tylko na przerażające piekielne męczarnie.
Colbert powrócił do Mazariniego, skoro tylko chory odzyskał przytomność, i nakłonił go, aby podyktował mu akt darowizny treści następującej:
„Bliski stawienia się przed Bogiem, panem wszystkich ludzi, zanoszę prośbę do króla, który na ziemi był panem moim, o odebranie dóbr i majątku, których łaska jego mi udzieliła, a które rodzina moja z rozkoszą ujrzy przechodzące do rąk tak znakomitych.
Szczegółowy spis mienia mego znajdzie się za pierwszem wezwaniem Jego Królewskiej Mości, lub za ostatniem westchnieniem jego wiernego sługi.
Podpisał kardynał, ciężko wzdychając; Colbert zapieczętował kopertę i nie zwlekając zaniósł do Luwru, gdzie król od niedawna przebywał.
Następnie powrócił do swego mieszkania, zacierając ręce z przeświadczeniem dzielnego robotnika, któremu dzień nie upłynął daremnie.