Wicehrabia de Bragelonne/Tom V/Rozdział XXXVIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Wicehrabia de Bragelonne
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Vicomte de Bragelonne
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom V
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXXVIII.
PIEŚŃ HOMERA.

Czas nam przejść do innego obozu i przedstawić zarazem pole bitwy i walczących na niem. Aramis i Porthos zapuścili się w głąb groty Lockmarja, wiedząc, iż spotkają tam trzech pomocników bretońskich wraz ze statkiem, i mając nadzieje przedostania go wąskiem wyjściem podziemnem, aby przeprawić się ukradkiem i uciec. Zjawienie się lisa, a za nim psów gończych zmusiło ich do pozostania w ukryciu. Grota ciągnęła się na przestrzeni około stu sążni, kończąc się pochyłością, wchodzącą w morze. W zamierzchłej przeszłości, jako świątynia bóstw pogańskich, podziemie to nieraz było świadkiem niejednej ofiary ludzkiej, spełnionej w tych pełnych tajemnic głębinach. Do pierwszego przedsionka, będącego kształtu lejkowatego, schodziło się po lekkiej pochyłości, nad którą nagromadzone pokłady skał tworzyły arkady. Całe to wnętrze o nierównym gruncie, niebezpieczne z powodu ostrych skalistych wyskoków sklepienia, dzieliło się na kilka przedziałów, po sobie następujących, połączonych chropowatemi z pokruszonych kamieni stopniami, a po prawej i lewej stronie wielkie naturalne słupy granitowe podpierały ściany. W trzeciej już komorze sklepienie tak było niskie, a ściany tak zbliżono do siebie, że statek, ocierając się o nie, dał się przeciągnąć; wszelako w chwilach rozpaczliwych drzewo kurczy się, a kamień ustępuję pod tchnieniem silnej woli człowieka.
Gdy dwukrotne strzały położyły dziesięciu ludzi trupem, Aramis, obznajmiony z zaułkami podziemia, poszedł przypatrzeć się każdemu zbliska, dym bowiem przyciemniał światło, z zewnątrz wpadające; następnie natychmiast rozkazał zatoczyć łódź aż do wielkiego kamienia, zamykającego wyjście, stanowiące o ich ocaleniu. Porthos, dobywszy sił, oburącz ujął statek i podniósł do góry, bretończycy zaś z pośpiechem wtoczyli wałki pod spód. Tym sposobem dostali się do trzeciej komory i dotarli do kamienia, tamującego wyjście. Porthos ujął w podstawie ów olbrzymi kamień, podparł potężnem ramieniem i pchnął aż granit zazgrzytał. Olbrzymi głaz runął, a pełne wesela i słońca światło dzienne wpadło do podziemia, ukazując zachwyconym oczom bretończyków błękitny obszar morza. Już tylko dwadzieścia sążni a statek ześlizgnie się na fale oceanu. W ciągu tego czasu właśnie nadszedł oddział wojska, uszykowany przez dowódcę i stał w pogotowiu do szturmu. Nie uszło to bacznemu oku Aramisa.
Widział on posiłki, policzył ludzi, i na pierwszy rzut oka przekonał się o zgubnem niebezpieczeństwie, w jakieby ich wciągnęła ponowna walka. Uciekać morzem, gdy podziemie będzie już opanowane, to niepodobna!
Aramis, targając z wściekłości siwiejące włosy, wzywał pomocy z nieba i otchłani piekielnych. Skinąwszy na Porthosa, skuteczniej pracującego, niż wałki pomocnicze i bretończycy.
— Przyjacielu — rzekł mu zcicha — przeciwnikom naszym nadciągnęły posiłki.
— A!... — westchnął łagodnie Porthos. — Wiec trzeba umierać.
— Będziemy żyć, przyjacielu Porthosie, jeżeli spełnisz to, co ci powiem.
— Mów.
— Oni zejdą do groty.
— Bez wątpienia.
— Więcej nad piętnastu nie położymy trupem.
— Ilu ich jest ogółem?
— Nadciągnęły im posiłki w liczbie siedemdziesięciu pięciu ludzi.
— A pięciu dawniejszych to razem osiemdziesięciu... A! a! — z namysłem mówił Porthos.
— Znalazłem sposób — mówił Aramis — ale muszą wszyscy naraz wejść do pieczary, wtedy...
— Ależ, proszę cię, jakim sposobem przywabić ich tu wszystkich?
— Nie ruszając się z miejsca, dobry mój Porthosie.
— Niech i tak będzie, a więc gdy zgromadza się tu wszyscy?
— Wtedy już polegaj na mnie, mam ja pewien pomysł.
— Jeżeli tak, zgadzam się na wszystko... pomysł twój musi być dobry... jestem spokojny.
— Stań na czatach, Porthosie.
— A ty co będziesz robić?
— Nie troszcz się o mnie, mam ja swoje zadanie.
— Zdaje mi się, że słyszę głosy.
— To oni. Na stanowisko! Trzymaj się tak, abym cię głosem i ręką zdołał dosięgnąć.
Porthos skrył się do drugiej komory, w której było zupełnie ciemno.
Aramis wślizgnął się do trzeciej; olbrzym trzymał w dłoni sztabę żelazną, pięćdziesiąt funtów ważącą. Porthos lewarem tym władał z zadziwiającą łatwością; służył on do podważania łodzi. A bretończycy tymczasem pchali statek ku skałom nadbrzeżnym. W przedziale oświetlonym, Aramis schylony, w kąciku ukryty, zajęty był jakąś tajemniczą robotą. Naraz usłyszano głośną komendę. Był to ostatni rozkaz, wydany przez dowodzącego kapitana. Dwudziestu pięciu ludzi ruszyło do pierwszego przedziału groty, a skoro tylko poczuli pewniejszy grunt pod nogami, poczęli prażyć z muszkietów.
Zagrzmiały echa, świst przeszył sklepienia, gęsty dym napełnił pieczarę.
— Na lewo! na lewo!... — wołał Biscarrat, znając już z poprzedniego ataku drugą komorę groty, a podniecony zapachem prochu prowadził naoślep sowich żołnierzy.
— Bij, Porthos!.. — odezwał się grobowym głosem Aramis.
Westchnął Porthos, lecz byt posłuszny. Sztaba żelazna spadła prostopadle na głowę Biscarrata, który padł nieżywy z niedomówionemi słowami na ustach. Okrutny lewar, następnie, w ciągu dziesięciu minut po dziesięćkroć podnosił się i opadał, za każdym poruszeniem przysparzając trupa.
Ani jeden człowiek z pierwszego plutonu nie pozostał przy życiu.
Dowodzący drugim plutonem kapitan wyłamał karłowatą sosenkę, rosnącą na skale, i ze smolnych jej gałęzi, związanych w wiechę, zrobił pochodnię, i za nadejściem na miejsce, oświecił straszliwy obraz. Tam Porthos, jak anioł zagłady, niszczył wszystko, czego tylko dotknął; idący przodem cofnęli się niemi z przerażenia; na ogień plutonu ani jeden strzał stąd nie odpowiedział, a jednak deptali po trupach, brodzili we krwi. Porthos nie ruszył się ze swej kryjówki. Gdy płomień palącej się sosny oświecił tę wstrząsającą rzeź, kapitan, daremnie szukając przyczyny, postąpił w tył do kamiennego słupa, za którym stał Porthos. Wtedy wyłoniła się z ciemności ręka olbrzyma i wpiła się w gardło kapitana, dobywając zeń głuche rzężenie; zerwał on ręce do góry i puścił pochodnię, która z sykiem zagasła we krwi. Razem prawie z pochodnią runęło ciało kapitana, podwyższając stos trupów, tamujących drogę. Wszystko to odbyło się w sposób tajemniczy, jakgdyby siłą czarodziejska sprawione. Dziwny głos, dobywający się z gardła kapitana, zwrócił uwagę przybocznych; zobaczyli wtedy rozkrzyżowane ramiona i występujące z orbit oczy; potem wiecha upadła i ciemność otoczyła wszystkich.
Adjutant wiedziony instynktem zachowawczym, krzyknął:
— Ognia!...
Wnet z trzaskiem i hukiem odezwały się strzały, w pieczarze zagrzmiało, zatrzęsły się sklepienia, sypiąc oberwanemi gruzami skał. Znowu rozjaśniło się na krótko, i znów nastała ciemność nieprzebita, spotęgowana gęstym dymem prochowym.
Podziemie zaległa cisza, zdaleka tylko dolatywał odgłos kroków trzeciego plutonu, wkraczającego w podziemie.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.