Wicehrabia de Bragelonne/Tom V/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Wicehrabia de Bragelonne
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Vicomte de Bragelonne
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


ALEKSANDER DUMAS
(OJCIEC)
WICEHRABIA
DE
BRAGELONNE
POWIEŚĆ
TOM V
WARSZAWA
NAKŁADEM BIBLJOTEKI RODZINNEJ
1929

Drukarnia Literacka, Warszawa, N.-Świat 22. tel. 281-88




ROZDZIAŁ I.
KUSICIEL.

— Mości książę — rzekł Aramis, zwracając się ku niemu — jakkolwiek słabem jestem stworzeniem, miernego rozumu i nader nisko stojącym w rzędzie istot myślących, nigdy nie zdarzyło mi się rozmawiać z jakimkolwiek człowiekiem, abym nie poznał, pod największą nawet maską obojętności, uczuć jego i zamiarów. Ale dziś w nocy, w ciemnościach, jakiemi jesteśmy otoczeni, nie będę mógł nic z jego wyczytać twarzy, a przeczuwam, że z trudnością przyjdzie mi usłyszeć od niego słowo szczerego zaufania. Błagam cię więc, nie przez przychylność dla mnie (gdyż poddani nie powinni niczem obciążać szali, którą trzyma w ręku panujący), ale przez wzgląd na siebie samego, ażebyś każdy mój wyraz, każdą zmianę głosu mojego, w szczególnej zachował pamięci, gdyż w tak ważnych okolicznościach jak obecnie, najmniejsza na pozór rzecz może być największą w istocie.
— Słucham — rzekł książę.
— Wasza Królewska Wysokość znasz dzieje rządu dzisiejszego we Francji; król wyszedł z więzienia dziecięcego, jak i Ty. Tylko zamiast niewoli więzienia, ciemności i samotności nędznego życia, w jakie zostałeś pogrążony, musiał cierpieć nędzę, poniżenie i niedostatek, obleczony nielitościwem światłem powagi monarszej. W świetle tem najmniejsza plama wyglądała, jak brudna kałuża, chwała nawet wydawała się plamą. Król dużo ucierpiał, będzie się też mścił. Złym będzie królem!... nie mówię, że będzie przelewał krew, jak Ludwik XI-ty albo Karol IX-ty, gdyż niema do pomszczenia śmiertelnej obrazy, ale pochłonie pieniądze i majątki swoich poddanych, gdyż ma do pomszczenia swój niedostatek i nędzę. Równoważę więc tu przymioty i wady króla, a kiedy go potępiam, sumiennie moje nic mi nie wyrzuca.
Aramis zamilkł. Nie dlatego zapewne, aby się przekonać o spokoju w lesie, lecz dlatego, ażeby, nim zbierze nowe myśli, wyrazy, które wyrzekł, utkwiły w sercu słuchacza.
— Co tylko Bóg robi, wszystko czyni dobrze — mówił dalej biskup de Vannes — i tak jestem przekonany, że winszowałem sobie; iżem został wybrany do przechowania tajemnicy, którą odkryć mogłem Waszej książęcej mości. Potrzeba było Bogu, do wykonania tego wielkiego dzieła, narzędzia ostrego, i śmiałego. Tem narzędziem jestem ja. Posiadam bystrość, śmiałość i przekonanie. Rządzę tajemniczym ludem, który przyjął za hasło, hasło Boga: „Patiens, quia aeternus“.
Książę poruszył się.
— Zgaduję, mości książę, że podniosłeś głowę i że lud, którym rządzę, zadziwia cię. Nie wiedziałeś, że rozmawiasz z królem, o... mości książę, z królem ludu bardzo pokornego i wydziedziczonego, bo siła jego zależy na czołganiu się, wydziedziczonego, gdyż nigdy, nigdy w tem życiu lud ten nie zbiera plonu, jaki zasiał, ani nawet nie spożywa owoców, które hoduje. Pracując odrębnie, zgromadza on całe swe siły, ażeby z nich utworzyć człowieka, a z owoców krwawej swej pracy stwarza dla niego obłok, z którego umysł tego człowieka powinien sam utworzyć promień, jaśniejący i zdobiący koronę całego chrześcijaństwa. Oto człowiek, którego masz obok siebie. Mówiąc to, chcę powiedzieć Waszej Wysokości, że w wielkich zamiarach wyciągnął cię z przepaści i że chce z tychże samych pobudek wznieść cię nad wszelką władzę tej ziemi, wyżej nad siebie samego.
Książę dotknął lekko ręki Aramisa i rzekł:
— Mówisz mi o tem zgromadzeniu religijnem, którego jesteś naczelnikiem, a wypada z tego coś mi powiedział, że kiedy ci się podoba strącić tego, któregoś wyniósł tak wysoko, łatwo to uczynisz a dziś uczynisz, co zechcesz, z tym, któregoś wczoraj wydźwignął.
— Mylisz się, książę — odpowiedział biskup — nie podjąłbym się tej strasznej gry z Waszą Królewską Wysokością, gdybym nie miał podwójnego interesu w wygranej. W dniu, w którym będziesz wyniesionym, a będziesz nim na zawsze, wszedłszy tak wysoko, możesz odepchnąć tego, który ci pomagał wstępować, odepchnąć tak daleko, widok jego nie przypomni ci praw jego do twej wdzięczności.
— O!... panie!....
— Poruszenie to Waszej wysokości dowodzi dobroci jego serca. Chciej wierzyć wszakże, że wzdycham do czegoś więcej niż do wdzięczności i przekonany jestem, że stanąwszy u celu, osądzisz Wasza Królewska Wysokość, czy jestem godny twojej przyjaźni, a wówczas my we dwóch dokonamy tak wielkich rzeczy, że długo wieki potomne wspominać je będą.
— Powiedz mi więc pan otwarcie; czem dziś jestem i czem jutro zechcesz mię zrobić?
— Jesteś synem Ludwika XIII-go, bratem Ludwika XIV-go, i prawym dziedzicem tronu francuskiego. Umieszczając cię przy sobie, tak jak umieszczono księcia twego brata młodszego, król zabezpieczyłby sobie prawo zasiadania na tronie starszeństwem, bo chyba tylko Bóg i lekarze mogli go jemu zaprzeczyć. A lekarze wolą króla panującego, niż spodziewanego. Bóg zaś popełniłby niesłuszność, szkodząc księciu szlachetnemu i prawemu. Lecz Bóg chciał, ażeby cię prześladowano, a prześladowanie to przeznaczyło cię dziś na króla Francji. Miałeś prawo do tronu, kiedy ci go zaprzeczano, miałeś prawdo być uznanym, kiedy cię ukryto. Pochodzić musisz z krwi boskiej, kiedy jej nie śmiano przelać tak, jak krew sług twoich. Teraz spojrzyj, co Bóg zrobił dla ciebie, któregoś tyle razy obwiniał, że zapomniał o tobie, dał ci, rysy, kształt, wiek i głos twojego brata, i powody prześladowania ciebie stają się dziś powodami wyniesienia. Jutro, pojutrze, w każdej chwili nawet ty, żyjący portret Ludwika XIV-go, zasiąść możesz na tronie, a którego wola Boga używszy za narzędzie ręki ludzkiej, strąci go na zawsze.
— Pojmuję!... — rzekł książę — ale nie przeleję krwi mego brata?
— Jesteś samowładnym panem jego losu.
— I tajemnic, których używano przeciw mnie...
— Możesz użyć ich przeciwko niemu!... Cóż on robił, aby je ukryć? Oto ciebie ukrywał? ty żyjący portret jego samego, zdradziłbyś spisek Mazariniego i Anny Austriackiej. Ty, mości książę, też same masz powody ukryć tego, który podobny jest do ciebie, w więzieniu, gdy ty zasiądziesz na tronie.
— Powtarzam to, com ci książę już raz powiedział: Któż go strzedz będzie?
— Ten, kto ciebie strzegł.
— Znając tę tajemnicę, użyłeś jej pan na moją korzyść, któż ją zna jeszcze?
— Królowa-matka i pani de Chevreuse.
— A cóż one uczynią?
— Nic, jeżeli zechcesz.
— Jakto?
— Jakże cię poznają, jeżeli będziesz tak postępował, aby cię nie poznano!
— Prawda. Ale zachodzą większe jeszcze trudności.
— Jakie, książę?
— Brat mój żonaty, a przecież ja nie mogę wziąć żony mego brata.
— Ja się postaram, że Hiszpanja zezwoli na oddalenie żony, jest to bowiem interes twojej nowej polityki i moralności ludzkiej. Wszystko, co tylko jest prawdziwie szlachetnego i użytecznego na świecie, znajdzie nagrodę.
— Król uwięziony będzie mówił.
— Do kogóż będzie mówił? do murów?
— Skażę na wygnanie byłego króla — rzekł Filip — to będzie więcej ludzkiem.
— Wola króla rozstrzyga — odpowiedział Aramis. — A teraz czy dobrze obmyśliłem wszystko? I czy, podług życzeń i przewidywań Waszej Królewskiej Wysokości, rozwiązałem zadanie?
Młodzieniec milczał przez chwilę pogrążony w zadumie.
— Czy masz brata?... — spytał wreszcie.
— Sam jeden jestem na świecie — odpowiedział tenże sucho i dobitnie.
— Ależ kochasz przecie kogokolwiek na ziemi?... dodał Filip.
— Nikogo!.. Ale tak, kocham Wasza Królewską Wysokość!
Młodzieniec zamilkł, tak dalece, iż słychać było tylko oddech Aramisa.
— Nie wszystko jeszcze wypowiedziałem, co miałem Waszej Królewskiej Wysokości powiedzieć! Nie odkryłem jeszcze wszystkich zbawiennych rad i pożytecznych środków dla Waszej Królewskiej Wysokości. Nie idzie tu o to, aby błysnąć światłem przed oczyma lubiącego cień, ani bić z dział wspaniałości i przepychu w uszy człowieka, spokojnego, lubiącego spokój i cichość. Ja mam dla Waszej Królewskiej Wysokości projektowane szczęście i opowiem je; a Wasza Królewska Wysokość, co lubisz tak niebo, czyste powietrze i zieloność łąk, korzystaj z niego. Znam okolicę rozkoszną, prawdziwy raj, gdzie wolny, nieznany, pomiędzy lasami, kwiatami, żywemi wodami, zapomnisz o wszystkiem, co głupstwo ludzkie, kusiciel Boga, przedstawiło ci niedawno jako nędzny obraz. Znam w niższem Poitoux okolicę, o której istnieniu nikt nie wie we Francji! Dwadzieścia mil kraju, nieprawdaż, że to ogrom? Dwadzieścia mil, pokrytych wodą, roślinami, sitowiem, przeplatanych wyspami, pełnemi lasów; tam powierzchnie wód okrytych trzciną, jak płaszczem, drzemią spokojnie, pod uśmiechem. Niema tam ludzi, okolica ta jest dzika, niezamieszkana. Będziesz tam żył, jak człowiek w starożytności. Pan samowładny swych wyżłów, wędek, strzelb i pięknego trzcinowego domu, w obfitości i w szczęśliwym spokoju przepędzisz tam lata, a Bóg dopiero zmieni twoje przeznaczenie. Oto w tym worku jest tysiąc pistolów, to więcej, niż potrzeba, aby zakupić te bagna, więcej niż potrzeba, aby żyć tyle lat, ile ci przeznaczano dni do życia, więcej niż potrzeba, aby być najbogatszym, najwolniejszym i najszczęśliwszym z całej okolicy. Przyjm to tak szczerze i z taką rozkoszą, jak ja ci to ofiaruję. Natychmiast odprzężemy od karety dwa konie, a służący mój, głuchoniemy, zaprowadzi cię, jadąc nocą a spoczywając we dnie, aż do miejsca, o którem mówiłem. A wtedy z wewnętrzną pociechą mógłbym powiedzieć sobie, że uczyniłem Jego Królewskiej Wysokości przysługę, jaką sam sobie wybrał.
— Panie — odpowiedział młody książę — zanim powezmę decyzję, pozwól mi wysiąść z karety i, chodząc po ziemi, poradzić się głosu wewnętrznego, jaki Bóg w nas obudza wśród swobodnej i wolnej natury. Za dziesięć minut odpowiem ci.
— Uczyń to Wasza Królewska Mość — wyrzekł Aramis, kłaniając się z uszanowaniem, tak bowiem uroczysty i szlachetny był głos, który to wyrzekł.




ROZDZIAŁ II.
KORONA I TIARA

Aramis, wysiadłszy pierwej, dopomógł wysiąść młodzieńcowi. A kiedy tenże stanął na ziemi, pokrytej mchem, zadrżał i z trudnością postąpił kilka kroków, chwiejąc się; zdawało się nawet, że biedny więzień nie był przyzwyczajony do chodzenia i że mu to sprawia trudność. Zapach drzew i kwiatów, ciepło i świeże powietrze w nocy, pierwszy raz od tylu lat dając mu uczuć nieznaną rozkosz zupełnej wolności, przemawiały doń językiem ułudy, tak, że jakkolwiek się powstrzymywał, jakkolwiek udawał obojętność, nie mógł się jednak oprzeć wzruszeniu i wydał westchnienie radości i szczęścia.
Chwila ta była okropną dla biskupa Vannes. Nigdy bowiem nie był jeszcze wobec tak wielkiej wątpliwości.
Nagle młodzieniec pochylił się, myśl jego wróciła ku ziemi, wzrok stał się ponurym, czoło się zmarszczyło, wyraz twarzy przybrał dziką odwagę, potem wlepił oczy, lecz tym razem w bogactwa tego świata, a spojrzenie to podobne było do spojrzenia na górze, kiedy, chcąc skusić Chrystusa, pokazywał mu możne królestwa tej ziemi.
— Idźmy! idźmy tam, gdzie można znaleźć koronę Francji — rzekł, chwytając dłoń Aramisa.
— A więc Wasza Królewska Wysokość zostaniesz królem...
— Kiedyż to nastąpi?
— Jutro wieczorem, to jest w nocy.
— Wytłumacz mi to, jakim sposobem?
— Pierwej muszę zadać Waszej Królewskiej Wysokości pytanie.
— Słucham.
— Posłałem był do Waszej Królewskiej Wysokości człowieka pewnego, z rozkazem, ażeby oddał mu papiery, zapisane drobno lecz czytelnie, a zawierały one uwagi, za pomocą których Wasza Królewska Wysokość poznasz dokładnie osoby, które składają lub składać będą jego dwór.
— Umiem to prawie na pamięć.
— I zrozumiałeś Wasza Królewska Wysokość? Przepraszam ale mogę jeszcze o to zapytać biednego więźnia w Bastylji. Ma się rozumieć, że za osiem dni nie będę potrzebował o nic wypytywać umysłu tak bystrego, jak Waszej Królewskiej Wysokości, gdy używać będzie wolności w całej pełni.
— A więc pytaj mnie. Będę uczniem, któremu nauczyciel każe powtarzać zadaną lekcję.
— Najprzód więc mówić będę o rodzinie Waszej Królewskiej Wysokości.
— Matka moja Anna Austrjacka. Jej zmartwienia, chorobę, znam wszystko, znam.
— Młodszy brat Waszej Królewskiej Wysokości — rzekł Aramis, kłaniając się.
— Dołączyłeś pan do tych notatek, tak doskonale zrobione portrety, że przy ich pomocy, odrazu poznałem osoby, których charakter, zwyczaje i historję opisywały notatki. Książę pan, mój brat, jest to blady lecz piękny brunet, nie kocha swojej żony Henrjetty, którą ja, Ludwik XIV, kochałem trochę i jeszcze czasem się do niej umizgam, chociaż musiałem z jej łaski płakać w dniu, w którym chciała koniecznie wypędzić pannę La Valiere.
— Wobec tej bądź Wasza Królewska Wysokość ostrożny — rzekł Aramis. — Ona bowiem kocha szczerze prawdziwego króla. A oczy kochającej kobiety rzadko się mylą.
— Ta jest blondynką, ma niebieskie oczy, których czułe spojrzenie potwierdzi jej tożsamość, kuleje trochę i codziennie pisze do mnie list, na który każę odpisywać panu Saint-Agnan.
— A tego masz Wasza Królewska Wysokość?
— Jakbym go widział, umiem nawet jego ostatnie wiersze które pisał dla mnie, również jak te, które ułożyłem w odpowiedzi.
— Bardzo dobrze. A ministrowie?
— Colbert ma twarz brzydką, ponurą, ale pojętą, włosy zakrywające czoło, głowę wielką, ciężką ale zdolną; śmiertelny nieprzyjaciel pana Fouquet.
— Co się tyczy ostatniego, możemy być spokojni.
— Tak! bo zapewne żądać będziesz jego wygnania, nieprawdaż?
Aramis, przejęty zdziwieniem, odpowiedział:
— Wasza Królewska Wysokość będziesz wielkim monarchą!
— Widzisz więc, że umiem lekcję doskonale i mam nadzieję, że przy Boskiej i twojej pomocy nie omylę się bynajmniej.
— Jeszcze Wasza Królewska Wysokość zapomniałeś o dwojgu oczach bardzo przenikliwych!
— A tak, kapitan muszkieterów, pan d‘Artagnan, twój przyjaciel!
— Tak, mój przyjaciel.
— Ten, który towarzyszył La Valliere do Chaillot, który Karolowi II przywiózł Moncka, zamkniętego w kufrze, a tak wiernie służył mojej matce, ten, któremu korona Francji wszystko winna! Czy także żądać będziesz skazania go na wygnanie?
— Nigdy, Najjaśniejszy Panie! D‘Artagnan jest człowiekiem, któremu we właściwym czasie odkryję wszystko, ale strzeż się go, bo gdyby zanim mu to sam wyznam, odkrył cokolwiek, to albo Wasza Królewska Wysokość albo ja, życiem byśmy przypłacili, a przynajmniej bylibyśmy uwięzieni.
Długo jeszcze rozmawiali ci dwaj ludzie, młodzieniec o rycerskiej postawie i królewskiem, zaiste, sercu i chytry polityk. Snuli śmiałe plany, piękne obrazy, w których występował Filip, jako król i Aramis — jako ojciec święty.




ROZDZIAŁ III.
ZAMEK VAUX-LE-VICOMTE.

Pałac Vaux-Le-Vicomte gotów był na przyjęcie Największego w święcie monarchy. Przyjaciele pana Foqąuet zwieźli do niego: jedni autorów i ich dzieła, inni rzeźbiarzy i malarzy, inni świeżo zaostrzony dowcip; szło bowiem o zrobienie rzeczy niespodziewanych.
Kaskady szumiały niespokojnie, nimfy, napełnione czystą jak kryształ wodą, rozlewały ją na bronzowych trytonów i nereidy, a blask słońca czynił krople podobnemi do mnóstwa brylantów. Mnóstwo służących przebiegało obszerne dziedzińce i korytarze, pan Fouquet zaś, przybywszy od rana, przechadzał się spokojny i przezorny, wydający ostateczne rozkazy. Było to 15 sierpnia.
Fouquet zwiedziwszy kaplicę, salony, galerję i wracając utrudzony, spotkał Aramisa. Prałat dał mu znak. Nadintendent połączył się z przyjacielem.
— Za godzinę — rzekł Aramis do Fouqueta.
— Tak za godzinę — odpowiedział tenże z westchnieniem.
— A ten lud zapytuje sam siebie, na co przydadzą się te zabawy królewskie! rzekł Aramis z właściwym mu chytrym uśmiechem.
— Niestety! ja, co nie jestem ludem, zapytuję siebie także.
— Nie, d‘Herblay, czuję, że, gdyby tylko chciał, pokochałbym go szczerze.
— Nie mnie o tem powinieneś mówić, ale raczej panu Colbert — rzekł Aramis.
— Panu Colbert! — zawołał Fouquet — dlaczegóż?
— Bo gdy on zostanie nadintendentem, wyrobi ci za to pensję dożywotnią!
Potem Aramis skłonił się.
— Dokąd idziesz? — zapytał Fouquet ponuro.
— Do siebie, aby się przebrać.
— A gdzieżeś się umieścił, panie d‘Herblay?
— W niebieskim pokoju, na drugiem piętrze.
— W tym, który jest nad pokojem królewskim.
— Tak.
Fouquet pożegnał go skinieniem głowy i uśmiechem i poszedł, jak główno-dowodzący generał, zwiedzający forpoczty, któremu dano znać, że się zbliża nieprzyjaciel. Król wjechał do Melun, z zamiarem przejechania tylko przez miasto. Młody monarcha pragnął uciech. W czasie podróży dwa razy tylko spostrzegł La Valliere, a zgadując, że nie będzie jej mógł widzieć, chyba dopiero po odbytych ceremoniach, podczas nocy w ogrodzie, śpieszył do Vaux. Ale ułożył ten projekt nie poradziwszy się ani kapitana muszkieterów, ani pana Colbert.
D‘Artagnan, tak wtajemniczony w intrygi dworskie, znając położenie Fouqueta, lepiej niż on sam, zaraz przypuszczał do głowy najdziwaczniejsze podejrzenia co do zapowiedzianej zabawy, która zniszczyłaby najbogatszego człowieka, a niepodobieństwem była dla człowieka tak zrujnowanego, jak Fouquet. A przy tem obecność Aramisa, przybyłego z Belle-Isle i urządzającego przyjęcie z upoważnienia Fouqueta, wciśnięcie się jego do wszystkich interesów nadintendenta, odwiedziny biskupa Vannes u Baisemeaux, wszystko to od niejakiego czasu dręczyło go niezmiernie.
— Z takimi ludźmi, jak Aramis — mówił do siebie — trzeba koniecznie być uzbrojonym.
Spokojniejszy już, zajął się przygotowaniami do podróży, starając się, aby wojskowy dwór królewski, nieliczny wówczas, był dobrze reprezentowany. Z tego wynikło, że król, przybywając do Melun, ujrzał się na czele muszkieterów, Szwajcarów i oddziału gwardji francuskiej.
Wojsko ukazało się przed Melun, którego przedniejsi mieszkańcy złożyli klucze królowi, z prośbą, ażeby wstąpił do ratusza i tam, podług zwyczaju, napił się wina honorowego.
Król, spodziewając się, że przejedzie tylko przez miasto, zaczerwienił się ze złości.
— Co to za głupiec sprawił mi to opóźnienie? — mruknął, podczas kiedy najstarszy z mieszczan miał mowę do króla.
— To nie ja — odpowiedział d‘Artagnan. — Ale zdaję mi się, że to pan Colbert.
Colbert usłyszał wymówione swoje nazwisko.
— Co pan rozkaże? — zapytał.
— Chciałbym wiedzieć, czy to pańskiem staraniem król będzie pił wino?
— Tak, panie.
— A zatem to pana król nazwał...
— Jak?
— Nie pamiętam... ale czekaj... tak, bydlęciem, nie... osłem, czy głupcem, tak, tak, król taką nazwą zaszczycił tego, co mu sprawił tę niespodziankę.
Poczem d‘Artagnan najspokojniej zaczął głaskać swego konia.
Duża głowa pana Colberta nadęła się jak balon.
Szczęściem, mowa skończyła się, król napił się wina i wszyscy ruszyli przez miasto. Noc nadchodziła, a z nią nikła nadzieja widzenia się z La Valliere.
D‘Artagnan zgadł, że król niecierpliwi się. Chciał on, ażeby król przybył do Vaux dla bezpieczeństwa z całą eskortą, z drugiej strony jednak czuł, że opóźnienie to drażniło króla. Jakże pogodzić te okoliczności?
— Jak długo będziemy jeszcze jechać? — spytał wreszcie niezadowolony król.
— Karety godzinę — rzekł d‘Artagnan — drogi bowiem są dobre.
Król spojrzał na niego.
— A dla króla kwadrans wystarczy — pośpieszył dodać.
— A zatem będziemy jeszcze za dnia!... — rzekł Ludwik XIV-ty.
— Ależ umieszczenie dworu i wojska — wtrącił zwolna Colbert opóźni przybycie Waszej królewskiej mości, jakkolwiek będzie ono pośpieszne!...
— O ty, podwójny głupcze!... — pomyślał d‘Artagnan gdybym miał jaki interes w pozbawieniu cię łaski, uczyniłbym to w dziesięć minut... — Gdybym był na miejscu króla — dodał głośno — udałbym się do pana Fouquet, który jest bardzo dobrze wychowanym człowiekiem, zostawiając mój orszak, a pojechałbym, jak przyjaciel do przyjaciela, sam jeden, z kapitanem gwardii przez co byłbym większym i nietykalnym.
Radość zabłysła w oczach królewskich.
— To się nazywa dobra rada, moje panie!... rzekł król.
— Jedziemy, jak przyjaciele do przyjaciela. Powozy niech jadą zwolna, my zaś, panowie, dalej naprzód!...
Wszyscy konni pojechali za nim.
Colbert ukrył wielką ze zmarszczonem czołem głowę za karkiem konia, na którym jechał.
— Wygram na tem — mówił do siebie d‘Artagnan, galopując — bo zobaczę i rozmówię się z Aramisem, a zresztą pan Fouquet jest szlachetnym człowiekiem, do licha, ja to mówię i trzeba temu wierzyć.
I tym sposobem około godziny siódmej wieczorem król, bez odgłosu trąb, bez straży i dworu, przybył na dziedziniec Vaux, gdzie Fouquet, uprzedzony o jego zbliżaniu się, oczekiwał nań z odkrytą głową, pośród swoich sług i przyjaciół.




ROZDZIAŁ IV.
PÓŁTORA GASKOŃCZYKA PRZECIW JEDNEMU GASKOŃCZYKOWI.

Fouquet przytrzymał strzemię królowi; ten, rzeźko zsiadłszy z konia, podał mu z uprzejmością rękę, którą Fouquet, pomimo lekkiego oporu króla, ucałował. Król czekał na dziedzińcu, aż przybędą powozy. Nastąpiło to wkrótce, gdyż z rozkazu nadintendenta droga z Melun do Vaux była tak starannie naprawioną i oczyszczoną, że powozy, tocząc się po niej jak po dywanie, przywiozły damy, wcale niestrudzone tą podróżą.
Nie będziemy opisywać ani uczty, danej dla Ich królewskich mości, ani koncertów, ani innych cudownych urozmaiceń zabawy, poprzestaniemy tylko na opisaniu wyrazu twarzy królewskiej wyrazu ponurego, wymuszonego i wzburzonego.
Porównywał on bowiem swoje własne mieszkanie i ten biedny zbytek, jaki w niem panował, przywiązany jedynie do tytułu królewskiego, a nie będący jego osobistą własnością!... Meble i srebra Luwru, nagromadzone przez Henryka II-go, Franciszka I-go i Ludwika XI-go, były tylko pamiątkami historycznemu, były tylko przedmiotami sztuki, zużytą odzieżą godności królewskiej. U Fouqueta zaś wartość ich wyrobu przewyższała rzeczywistą.
Król nadęty nie śmiał spojrzeć na królowę. Anna Austrjacka, dumniejsza od wszystkich, poniżała gospodarza, pogardzając wszystkiemi potrawami, jakie jej podawano. Młoda królowa, dobra i czuła, wychwalała Fouqueta, jadła z apetytem i zapytywała o nazwę owoców, któremi stół był zastawiony. Fouquet odpowiedział, że nie wie, chociaż owoce te pochodziły z jego cieplarni, i często sam trudnił się ich uprawą, gdyż był biegłym w ogrodownictwie. Król pojął tę jego delikatność i tem więcej czuł się poniżonym. Król zapowiedział, że przez czas pobytu swego u pana Fouquet chce, ażeby obiady jego nie były podciągane pod przepisy etykiety, a tem samem, że będzie jadał u wspólnego stołu. Lecz, za staraniem nadintendenta, obiad królewski, chociaż, przy ogólnym był stole, przygotowany został osobno; obiad ten złożony był z ulubionych potraw króla.
Ludwik nie mógł się więc wymówić brakiem apetytu, gdyż miał apetyt najlepszy w całem królestwie.
Po kolacji król chciał się przejść.
Powietrze było łagodne, szpalery ciemne i miękkim wysypane piaskiem. Radość była zupełna, gdyż król, spotkawszy La Valliere na brzegu lasku, mógł ja uścisnąć za rękę i powiedzieć: „Kocham cię“. I oprócz d‘Artagnana, idącego za nim i Fouqueta, przed nim postępującego, nikt tego nie słyszał. Czarodziejska ta noc kończyła się już, kiedy król wyraził chęć udania się na spoczynek.
Wprowadzono króla ceremonialnie do pokoju Morfeusza, który pokrótce winniśmy opisać czytelnikowi. Był to najpiękniejszy i najobszerniejszy pokój z całego pałacu. Lebrun wymalował na kopule sny miłe i smutne, które Morfeusz zsyła na zwykłych ludzi jak i na królów. Król wszedłszy do tego przepysznego pokoju zadrżał, Fouquet zapytał o przyczynę.
— Spać mi się chce!... — odpowiedział król pobladły.
— Czy Wasza królewska mość każe przywołać służbę?
— Nie! mam jeszcze do pomówienia z niektóremi osobami. Niech mi zawołają pana Colberta!
Fouquet skłonił się i wyszedł. D‘Artagnan, podług zwyczaju, nie tracąc czasu, wyszukał Aramisa, który skoro tylko król przyjechał, poszedł do swego mieszkania, zapewne dla tego, aby jaką nową niespodziankę wymyślić dla króla. Zastał go w niebieskim pokoju, na drugiem piętrze, w towarzystwie Porthosa i kilku ówczesnych epikurejczyków. Aramis przywitał go uprzejmie, posadził na najwygodniejszem miejscu; zaś obecni panowie, poznawszy z twarzy muszkietera, że chce pomówić z Aramisem, pożegnali ich i wyszli. Porthos nie ruszył się. Po dobrym obiedzie spał w najlepsze na krześle. Nie przeszkadzał więc w rozmowie; chrapanie jego było tak jednostajne, że można było rozmawiać, jakby przy odgłosie basetli. D‘Artagnan pojął, że on to powinien wszcząć rozmowę. Objaśnienia, jakie chciał zebrać, były drażliwe, dlatego też przystąpił wprost do rzeczy:
— Otóż i jesteśmy w Vaux?... — rzekł.
— Czy podoba ci się to miejsce?
— Bardzo! i pokochałem nawet pana Fouquet.
— Nieprawdaż? taki uprzejmy!
— Nie można być nim więcej!
— Mówią, że król z początku był bardzo względem niego zimny, ale potem udobruchał się?
— A więc nie byłeś tam obecny, skoro powiadasz: „Mówią!“
— Nie! zajmowałem się właśnie tymi panami, którzy stąd odeszli, oraz przedstawieniem teatralnem jutrzejszem i karuzelą.
— A! prawda, jesteś kierownikiem tutejszych zabaw!
— Jak wiesz, jestem przyjacielem zabaw i pomysłów. Miałem zawsze trochę poetyckiej żyłki.
— Czy wiesz, co mi przyszło do głowy podczas wieczerzy?
— Nie, ale opowiedz mi, bo inaczej nie zgadnę... ty masz zawsze pełno pomysłów.
— Oto przyszło mi na myśl, że Ludwik XIV-sty nie jest prawdziwym królem Francji!
— Co?... — rzekł Aramis i mimowolnie spojrzał w oczy d‘Artagnana.
— Że nim jest Fouquet.
Aramis odetchnął i rzekł z uśmiechem.
— Więc i ty, jak inni, jesteś zazdrosnym. Założyłbym się, że ci tę myśl nasunął Colbert.
D‘Artagnan, chcąc udobruchać Aramisa, opowiedział mu niemiłe zdarzenie Colberta, z powodu wina w Melun.
— Obrzydłe stworzenie ten Colbert — rzekł Aramis.
— Na honor, masz słuszność!
— Kiedy pomyślę — rzekł biskup — że ten cymbał będzie za sześć miesięcy twoim ministrem i że będziesz musiał mu służyć jak Richelieumu i Mazariniemu!
— Tak, jak ty służysz panu Fouquet — odrzekł d‘Artagnan.
— Z tą różnicą, że Fouquet nie jest Colbertem.
— To prawda.
I d‘Artagan udał zasmuconego.
— Ale — dodał po chwili — dlaczego mówisz, że za sześć miesięcy pan Colbert będzie ministrem?
— Gdyż pan Fouquet wówczas nim nie będzie.
— Zrujnuje się, nieprawdaż?
— Zupełnie.
D‘Artagnan zbliżył się do swego przyjaciela, wziął go za rękę i, patrząc mu w oczy, rzekł:
— Aramisie, czy kochasz mię jeszcze choć trochę?
— Tak, kocham cię.
— Powiedz mi więc szczerze. Mam przeczucie, które mnie dręczy. Niegdyś sam wierzyłeś w przeczucia. Przeczucie to powiada mi, że masz jakiś zamiar ukryty.
— Ja? zamiar?
— Jestem pewny, przysiągłbym na to.
— Dręczysz mię, przyjacielu, znasz mię i wiesz, że jeżeli mam zamiar, o którym powinienem przed tobą zamilczeć, to się nie dowiesz. Gdybym zaś miał taki, jaki mógłbym ci — wyjawić, dawnobym to uczynił.
— Nie, Aramisie, nie. Są zamiary, które się wyjawia tylko w stosownych chwilach.
— A więc, mój dobry przyjacielu — odrzekł biskup, śmiejąc się widać, że chwila ta jeszcze nie nadeszła.
D‘Artagnan smutnie potrząsnął głową.
— O przyjaźni!... — rzekł — przyjaźni! czcze słowo! Oto człowiek, który, gdybym tego zażądał, dałby się za mnie w kawałki porąbać...
— To pewno — rzekł ze szlachetnością Aramis.
— I człowiek ten, który chętnie krew swoją poświęciłby dla mnie, dziś nie chce otworzyć cząstki serca przede mną. Przyjaźni! powtarzam, jesteś cieniem tylko, bańką, świecącą napróżno, jak wszystko, co błyszczy na świecie.
— Nie mów tak o naszej przyjaźni — rzekł biskup głosem, pełnym przekonania. — Nie jest bowiem tak, jak mówisz.
— Patrz, Aramisie, oto z czterech nas jest tu trzech. Ty mię zwodzisz, ja mam ciebie w podejrzeniu. Porthos śpi; zaiste, smutny to tercet przyjacielski, smutne resztki.
— Za jednę rzecz mogę ci zaręczyć, d‘Artagnanie, przysięgam ci na ewangelję, że kocham cię tak, jak dawniej. Jeżeli unikam zwierzeń się tobie, to nie przez wzgląd na ciebie lub na mnie, ale przez wzgląd na kogo innego. We wszystkiem, co tylko szczęśliwie doprowadzę do skutku, zawsze będziesz miał udział. Przyrzeknij mi więc wzajemność.
— Jeżeli nie mylę się, Aramisie, wyrazy te, które w tej chwili wymawiasz, pełne są szlachetności!
— Być może.
— Knujesz spisek przeciw Colbertowi. Jeżeli tylko to jest, czemuż mi u djabła nie mówisz, mam także sposoby i chętnie ci dopomogę.
Aramis nie mógł ukryć uśmiechu pogardy, który przemknął po jego szlachetnej twarzy.
— A gdyby i tak? cóżby w tem było złego?
— Nie, to rzecz za mała. O! Aramisie, nie jesteśmy nieprzyjaciółmi, lecz braćmi. Powiedz mi, co chcesz przedsięwziąć, a słowo d‘Artagnana że, jeżeli ci nie będę mógł być pomocą, przysięgam, pozostanę biernym.
— Ja nic nie przedsiębiorę — odparł Aramis.
— Aramisie, głos wewnętrzny mówi mi, objaśnia, a głos ten nigdy mię nie zawiódł. Ty knujesz coś przeciwko królowi.
— Będziesz więc mi pomagał?... — spytał Aramis z uśmiechem ironji.
— O! więcej niż pomocnym będę tobie! więcej niż biernym, ja cię ocalę!
— Oszalałeś, d‘Artagnanie.
— Z nas dwóch ja mam zdrowszy umysł.
— Podejrzewasz mnie o królobójstwo?
— Któż o tem mówi?... — podchwycił muszkieter.
— Porozumiejmy się więc. Cóż można przedsięwziąć przeciw prawemu królowi, jeżeli nie zabić go?
D‘Artagnan nie odpowiadał.
— A potem masz przecież tu pod komendą gwardję i swoich muszkieterów.
— To prawda.
— Nie jesteś u pana Fouquet, ale u siebie.
— I to prawda.
— A o tej godzinie nawet pan Colbert doradza królowi przeciw panu Fouquet wszystko to, co i tybyś może doradzał, gdybym ja nie był za nim.
— Aramisie! Aramisie! przez litość, jedno słowo przyjaźni.
— Słowem tem między przyjaciółmi! jest: prawda. A jeżeli mam zamiar choć palcem dotknąć syna Anny Austriackiej, prawdziwego króla Francji, jeżeli nie mam stałego postanowienia upaść na kolana przed jego tronem i jeżeli inna jest w mojej głowie myśl, niż ta, żeby dzień jutrzejszy tu w Vaux był dniem najchwalebniejszym jego panowania, to niech mię piorun trzaśnie.
Aramis wyrzekł te wyrazy z twarzy, zwrócona do alkowy, do której d‘Artagnan odwrócony był plecami, nie domyślając się nawet, że tam jest ktoś ukryty. Powaga tych słów, z namysłem, powoli wymawianych, świętość przysięgi, zaspokoiły zupełnie muszkietera, wziął za ręce Aramisa i uścisnął je serdecznie. Aramis zniósł wyrzuty bez wzruszenia, ale zarumienił się, słysząc pochwały. D‘Artagnan, oszukany, był dlań zaszczytem, d‘Artagnan, pełen ufności, był mu hańbą.
— Czy już odchodzisz?... — rzekł, całując go, ażeby ukryć zarumienienie.
— Tak, obowiązek mię woła. Mam jeszcze odebrać hasło nocne.
— Gdzież będziesz spał?
— Zdaje się, że w przedpokoju królewskim! A Porthos?
— Wyprowadź go gdzie, gdyż chrapie, jak trąba.
— A!... to on nie mieszka z tobą?... — rzekł d‘Artagnan.
— Bynajmniej! nie wiem nawet, gdzie ma swój pokój.
— Bardzo dobrze — odrzekł muszkieter.
Targnął za rękę Porthosa, ten odezwał się ryczeniem.
— Pójdź!... — rzekł d‘Artagnan.
— Patrzcie, wszak to d‘Artagnan. Kochany przyjacielu!... ale jakim sposobem? A prawda, jestem na zabawie w Vaux.
— Cicho!.... — rzekł Aramis — stąpasz tak, jakbyś chciał połamać podłogę!
— A pod niemi — przypomniał d‘Artagnan — znajduje się sypialnia króla.
— I dlatego nie trzeba robić hałasu!... — rzekł biskup — na suficie u króla są rozkosze snu. Nie zapominajże więc, że moja podłoga jest nad nim. Dobranoc, przyjaciele, za dziesięć minut już śpię!
I Aramis wyprowadził ich, uśmiechając się. A gdy wyszli, zaryglowawszy drzwi i zakrywszy okna, zawołał:
— Wasza Królewska Wysokość! Wasza Królewska Wysokość!
Filip wyszedł z alkowy przez tajne drzwi, zakryte łóżkiem.
— Jednakże d‘Artagnan niemało miał podejrzeń.
— Wasza Królewska Wysokość poznałeś d‘Artagnana?
— Zanim go nazwałeś.
— To kapitan muszkieterów Waszej królewskiej mości!
— I całkiem mi oddany — odpowiedział Filip, wymawiając z przyciskiem zaimek osobowy.
— Wiemy, jak pies, choć czasem kąsa. Jeżeli d‘Artagnan nie pozna Waszej królewskiej mości, zanim tamten zniknie, to możesz wiecznie liczyć na niego, gdyż wówczas — jeżeli się niczego nie domyśli, zachowa swą wierność — jeżeli zaś spostrzeże się zapóźno, to nigdy nie przyzna się, że się omylił.
— I ja tak sądzę... Ale cóż teraz będziemy robili?
— Musisz Wasza królewska wysokość usiąść przy swej spostrzegalni i przypatrzyć się, jak król się kładzie, abyś wiedział, jak masz to czynić nawpół ceremonjalnie.
— Bardzo dobrze!... Ale gdzież mam się umieścić?
— Usiądź Wasza Królewska Wysokość na tym taborecie. Ja odsunę część podłogi, a będziesz wszystko widział przez ten otwór, odpowiadający fałszywym oknom w kopule pokoju królewskiego... Widzisz co, Wasza królewska wysokość?
— Widzę króla.
I Filip zadrżał, jakby na widok nieprzyjaciela.
— Cóż on robi?
— Każe usiąść przy sobie jakiemuś człowiekowi!
— Panu Fouquet?
— Nie, nie... ale czekaj...
— Notatki trzeba przypomnieć także sobie, mości książę!
— Człowiek, któremu król każe usiąść, to Colbert!
— Colbert przy królu!... — zawołał Aramis niepodobna!
— Patrzaj!
— Tak — rzekł. — On sam! Colbert, o! Cóż usłyszymy, mości książę, co wyniknie z tej ufnej rozmowy?
— Zapewne nic pomyślnego dla pana Fouquet?
Książę nie mylił się.
Widzieliśmy, że Ludwik XIV-sty kazał zawołać Colberta, a gdy ten przybył, rozmowa między nimi zaczęła się od najwyższego dowodu łaski, jaką król kiedykolwiek uczynił; wprawdzie król był sam tylko z poddanym.
— Siadaj, Colbercie!
Intendent, pełen radości, on, który się spodziewał być odepchniętym, odmówił tego zaszczytu.
— I cóż, usiadł?... — zapytał Aramis.
— Nie! stoi!
— Słuchajmy, mości książę!
I przyszły król i Aramis z chciwością przysłuchiwali się rozmowie dwóch ludzi, których mieli pod nogami i, gdyby chcieli, mogli byli ich zgnieść odrazu.
— Colbercie — rzekł król — bardzo dziś byłem z ciebie niekontent.
— Wiedziałem o tem, Najjaśniejszy Panie!
— Bardzo dobrze, lubię taką odpowiedź. Tak! wiedziałeś o tem i nie miałeś odwagi inaczej się zachować!
— Naraziłem się na gniew Waszej królewskiej mości i na ukrycie prawdziwego celu.
— Cóż to? bałeś się o mnie?
— Chociażby tylko o niestrawność, Najjaśniejszy Panie!... — odrzekł Colbert — gdyż nie daje się królowi takiej uczty, chyba jedynie po to, ażeby udusić go tem mnóstwem potraw.
I, powiedziawszy tak niezgrabny żart, oczekiwał z uprzejmością skutku, jaki miał tenże sprawić.
Ludwik XIV, człowiek najbardziej próżny z całego królestwa, lecz i najdelikatniejszy, przebaczył jeszcze Colbertowi ten płaski dowcip.
— A tak! pan Fouquet dał mi jak najpyszniejszą ucztę! Powiedz mi, Colbert, czy nie wiesz? skąd on bierze pieniądze, aby wydołać tak ogromnym wydatkom?
— Wiem, Najjaśniejszy Panie!...
— A więc wykaż mi to!
— Urząd intendenta często korzystny jest dla tego, co go piastuje.
— Chcesz ze mną mówić otwarcie, nie bój się, jesteśmy sami.
— Nigdy niczego się nie boję pod tarczą swego sumienia i opieki Waszej Królewskiej Mości.
Colbert skłonił się i podał królowi jakiś papier.
Król czytał list Mazariniego, który znamy już od czasu sprzeczki między Aramisem i panią de Chevreuse.
— Nie rozumiem dobrze — rzekł król, z widocznem zajęciem.
— Wasza królewska mość nie znasz jeszcze intendentów.
— Widzę tylko, że idzie tu o pieniądze, dane panu Fouquet.
— Trzynaście miljonów!... Piękna suma.
— Tak!... istotnie!... wynika więc stąd, że pan Fouquet nie oddał jeszcze trzynastu miljonów?...
— Tak, Najjaśniejszy Panie!... tak wypada z rachunku!...
— A więc cóż?...
— A więc, Najjaśniejszy Panie, ponieważ pan Fouquet nie oddał trzynastu miljonów, więc ma je w swej kasie, a z trzynastu miljonów można zrobić cztery razy tyle i jeszcze pokryć ułamek wydatku na przepych, jakiego Wasza królewska mość nie mogłeś mieć w Fontainebleau, gdzie, jeżeli Wasza Królewska Mość przypominasz sobie, nie wydaliśmy nawet czterech miljonów.
Król był ponury, Colbert oczekiwał pierwszego słowa królewskiego z taką niecierpliwością, jak Aramis i Filip z wysokości swojej spostrzegalni.
— A wiesz, co z tego wyniknie, panie Colbert — odezwał się król po krótkiej rozwadze.
— Nic, Najjaśniejszy Panie, nie wiem.
— Że czyn przywłaszczenia trzynastu miljonów, gdyby był sprawdzony...
— Jest sprawdzony!
— Chciałem mówić, gdyby był dowiedziony...
— Zdaje się, że to nastąpi jutro; jeżeli Wasza Królewską Mość...
— Gdyby to nie było u pana Fouquet — rzekł król z niejaką godnością.
— Król jest wszędzie u siebie, a nadewszystko w domach, zapłaconych jego pieniędzmi.
— Zdaje mi się — rzekł Filip cicho do Aramisa, że architekt, który zbudował tę kopułę, powinien był przewidzieć użytek na jaki miała służyć, i zrobić ją taką, aby w potrzebie mogła spaść na głowę łotra z tak podłym charakterem, jak Colbert.
— I ja pomyślałem o tem!... ale Colbert w tej chwili jest tak blisko króla.
— Prawda, to stworzyłoby kwestję następstwa tronu.
— Z którego książę, młodszy brat Waszej królewskiej wysokości, zebrałby owoce. A więc pozostańmy spokojni i słuchajmy dalej.
— Niedługo już będziemy słuchali — odrzekł książę.
— Dlaczego, mości książę?...
— Bo gdybym był królem, nicbym już nie odpowiadał.
— A cóżbyś Wasza królewska wysokość uczynił?...
— Czekałbym do jutra rana, ażeby rozważyć.
Ludwik XIV-ty podniósł wreszcie głowę, a widząc, że Colbert czeka na jego pierwsze słowa:
— Panie Colbert — rzekł, zmieniając rozmowę — już późno, położę się spać.
— A!... — rzekł Colbert — a ja sądziłem...
— Do jutra, jutro rozstrzygnę tę sprawę.
— Bardzo dobrze, Najjaśniejszy Panie — odrzekł Colbert obrażony, chociaż powściągał się w obecności królewskiej.
Król skinął, a intendent odszedł tyłem aż ku drzwiom.
— Służba!... — zawołał król.
Służba weszła do pokoju.
Filip chciał także odejść.
— Chwilkę jeszcze — rzekł Aramis ze zwykłą sobie słodyczą — to, co tu zaszło, jest nic ważnego, jutro o tem nie wspomnimy nawet, ale służba, wieczór, sposób obejścia się przy rozbieraniu, te rzeczy są godne wielkiej uwaga. Naucz się, naucz, Najjaśniejszy Panie, jakim sposobem masz kłaść się do, łóżka. Przypatrz się dobrze.




ROZDZIAŁ V.
COLBERT.

Historja pozostawiła nam opis świetnej zabawy, danej nazajutrz po przybyciu króla do Vaux. Jednakże król, któremu Colbert jadem napełnił serce, król z myślą, zajętą wczorajszymi wypadkami, król, przez cały ten dzień, tak świetny, tak urozmaicony niespodziewanemi zabawami, wśród których wszystkie cuda z tysiąca i jednej nocy zdawały się wyrastać pod jego stopami zimnym był, ostrożnym, milczącym.
Przez cały dzień król, który zapewne czuł potrzebę oddalania ponurych myśli, szukał starannie towarzystwa La Valiere, unikając, o ile mógł, rozmowy z Colbertem i Fouquetem. Nadszedł wieczór. Król oświadczył, że pójdzie na przechadzkę dopiero po skończonej grze w karty. Pomiędzy wieczerzą a przechadzką grano więc w karty, a król, wygrawszy tysiąc pistolów, schował je do kieszeni i powstał, mówiąc:
— Chodźmy teraz, moi panowie, do zwierzyńca.
Tam zastał damy.
Zbliżył się do La Valliere i, biorąc ją za rękę, rzekł:
— Czy nie będzie to niegrzecznością zapytać panią, co jej jest? gdyż widzę, że jesteś wzruszoną, a oczy pełne są łez.
— O!... Najjaśniejszy Panie!... jeżeli jestem wzruszana, jeżeli oczy są łez pełne i jeżeli jestem smutna, to smutkiem Waszej Królewskiej Mości.
— Moim smutkiem, źleś to zrozumiała, nie, to, czego doświadczam, nie jest wcale smutkiem.
— A czegóż doświadczasz, Najjaśniejszy Panie?
— Poniżenia!
— Co mówisz? poniżenia?
— Mówię ci, że tam, gdzie ja się znajduję, nikt inny nie powinienby być panem! a patrz, czym nie zniknął, jak król Francji, wobec króla tego mieszkania. O!... — mówił dalej, zaciskając zęby i pięści — o!... i kiedy pomyślę, że ten król...
— Cóż takiego?... — rzekła La Valliere przestraszona.
— Że ten król jest przeniewierczym służalcem, pyszniącym się z ukradzionego dobra mojego! Ale ja temu bezwstydnemu ministrowi przemienię radość na wieczną żałobę, taką, że Nimfa Vaux, jak mówią poeci, pamiętać będzie o tem długo.
— O!... Najjaśniejszy Panie!
— Cóżto?... moja panno?... czy myślisz bronić pannę Fouquet?... — rzekł król zniecierpliwiony.
— Nie, Najjaśniejszy Panie, ośmielę się zapytać tylko, czy dobrze jesteś objaśniony. Gdyż nieraz już Wasza królewska mość przekonałeś się o prawdzie oskarżeń u dworu.
Ludwik XIV-ty dał przechodzącemu się obok Colbertowi znak, aby się zbliżył.
— Mów, panie Colbert — rzekł król — bo doprawdy zdaje mi się, że panna La Valliere aż twego potrzebuje potwierdzenia, ażeby uwierzyć słowom króla. Powiedz, panie, co zrobił Fouquet, ty zaś, pani, bądź łaskawą posłuchać go cierpliwie, gdyż nie zajmie to wiele czasu.
— O!... nic to wielkiego, pani — rzekł Colbert — proste tylko nadużycie zaufania...
— Opowiedz to Colbercie, a gdy skończysz, zostaw nas samych i uprzedź d‘Artagnana, że mu dać mam pewne rozkazy.
— Pana d‘Artagnana!... — zawołała La Valliere — i nacóż wołać pana d‘Artagnana, błagam cię, Najjaśniejszy Panie, powiedz mi?
— Na Boga!... dlatego, ażeby uwięzić tego dumnego Tytana, wiernego swej dewizie: „Wedrę się do twego nieba“.
— Uwięzić człowieka, który rujnuje się, ażeby godnie podejmować króla!
— Doprawdy, zdaje mi się, że stajesz w obronie tego zdrajcy?
Colbert zaśmiał się zcicha. Król na ten głos obrócił się.
— Najjaśniejszy Panie!... — rzekła La Valliere — nie w pana Fouqueta obronie staję, ale w twojej własnej.
— Mojej własnej?
— Tak jest, Najjaśniejszy Panie, poniżasz się, wydajać podobny rozkaz.
— Poniżam się?... — pomruknął król, zsiniały z gniewu. — Doprawdy, szczególna przywiązujesz wagę do tego, co mówisz.
— Przywiązuję wagę nie do tego, co mówię, Najjaśniejszy Panie, ale do tego, aby ci wiernie służyć, i poświęcę chętnie życie, jeżeli tego będzie potrzeba.
Colbert chciał się odezwać, lecz La Valliere wyniosłem spojrzeniem nakazała mu milczenie, mówiąc:
— Mości panie, gdyby król czynił krzywdę mnie lub komu mnie obchodzącemu, a postępował sprawiedliwie, milczałabym, ale gdyby wyświadczył mi dobrodziejstwo a niesłusznie, powiedziałabym mu otwarcie.
— Ale zdaje mi się — rzekł Colbert — że i ja przywiązany jestem do króla.
— Tak, panie, prawda, kochamy go oboje, ale każde z nas po swojemu — rzekła La Valliere z uczuciem. — Ja kocham go tak mocno, że cały świat wie o tem, tak bezinteresownie, że król nie wątpi o mojem przywiązaniu. On jest dla mnie królem i panem, ja zaś jego pokorną sługą, ale ktokolwiek targnie się na jego honor, targa się i na moje życie. A ci, co doradzają królowi uwięzienie pana Fouqueta w jego własnem mieszkaniu, narażają jego honor i sławę.
Colbert spuścił głowę, przeczuwając bowiem, że król nie przyjdzie mu w pomoc, pomimo to jednakże rzekł:
— Miałbym jeszcze słowo do powiedzenia!
— Cóżbyś mi powiedział nadto, że pan Fouquet dopuścił się zbrodni?.. wierzę, bo mi to król powiedział! a od chwili, w której król powiedział: „Wierzę“, nie potrzebuję, aby mi inne usta mówiły: „Potwierdzam“! Ale mówię otwarcie, że, chociażby pan Fouquet był ostatnim z ludzi, osoba jego święta jest dla króla, gdyż król jest jego gościem!... gdyby dom jego był jaskinią zbójców, kryjówką fałszerzy monet, jest świętym i nietykalnym, gdyż żona jego w nim mieszka, a schronienia tego kat nie powinien gwałcić!
Ludwik ucałował rękę La Valliere, padając przed nią na kolana.
— Jestem zgubiony — pomyślał Colbert.
Lecz nagle twarz jego rozjaśniła się!
I kiedy król, osłonięty cieniem odwiecznej lipy, ściskał La Valliere z wyrazem szczerej miłości, Colbert najspokojniej przerzucał notatki w pugilaresie, skąd wyciągnął papier, złożony w kształcie listu, trochę wprawdzie zżółkły, lecz wielkiej zapewne ceny dla niego, gdyż intendent uśmiechnął się, rzucił złośliwym wzrokiem na króla i na La Valliere, uszczęśliwionych sobą, a oświeconych zbliżającemi się pochodniami.
Król, spostrzegłszy światło, rzekł do La Valliere:
— Odejdź, Ludwiko!... bo nadchodzą!
— Pani, pani, nadchodzą — dodał Colbert, ażeby przyspieszyć odejście La Valliere.
Ludwika zniknęła między drzewami, a kiedy król, klęczący przed nią powstał:
— A!.. panna La Valliere coś zgubiła — rzekł Colbert.
— Co takiego?.. — spytał król.
— Jakiś papier, czy list, coś białego. Oto leży, Najjaśniejszy Panie!...
Król schylił się i podjął list, który zgniótł w ręku.
W tej chwili pochodnie przemieniły noc w jasny dzień.




ROZDZIAŁ VI.
ZAZDROŚĆ.

To światło, ten nowy dowód uprzejmości Fouqueta, powstrzymał postanowienie królewskie i tak już zachwiane słowami La Valliere. Wdzięcznym był nawet prawie Fouquetowi za daną sposobność ujawnienia szlachetności La Valliere, i okazania jej wszechwładności nad jego sercem. Była to chwila ostatnich cudów tej zabawy. Zaledwie bowiem Fouquet przywiódł króla pod pałac, mnóstwo ogni, od wierzchołka aż do spodu zamku, zajaśniało, zaciemniając zorze. Zaczęły się fajerwerki.
Colbert o dwadzieścia kroków od króla, przy którym znajdował się Fouquet, starał się naprowadzić myśl króla na to, co wspaniałość widoku zanadto może oddalała. W chwili, kiedy król już miał podać rękę Fouquetowi, uczuł znajdujący się w niej papier, który, według wszelkiego prawdopodobieństwa, upuściła, szybko oddalając się, La Valliere. Przy świetle wzmagających się ogni bengalskich, król czytał bilecik, mniemając, że to liścik miłosny, przeznaczony przez La Valliere dla niego. W miarę czytania, coraz większa bladość okrywała jego twarz. Wśród boleści, rozdzierającej jego serce, omal nie krzyknął na swoją gwardję, aby przybyła, jakgdyby mu wielkie groziło niebezpieczeństwo. List, podrzucony królowi przez Colberta, jak zapewne odgadł czytelnik, był to ten sam, który, pisany przez Fouqueta do La Valliere, zniknął w Fontainebleau wraz z tym, który go miał oddać, Tobjaszem. Głos Fouqueta wyrwał króla z dzikiego zamyślenia.
— Co ci jest, Najjaśniejszy Panie? — zapytał uprzejmie nadintendent.
— Nic! — odpowiedział król.
— Lękam się, czy Wasza Królewska Mość nie jest cierpiącym?
— Istotnie cierpię, jużem to panu powiedział. Ale to nic nie szkodzi.
I, nie czekając końca ogni sztucznych, król zwrócił się ku pałacowi. Fouquet towarzyszył królowi i wszyscy udali się za nimi. Ostatnie race smutno, bo tylko dla siebie błysnęły.
Nazajutrz był dzień odjazdu, należało więc, ażeby gospodarze podziękowali gościowi. Jedyne uprzejme wyrazy, na jakie król mógł się zdobyć, żegnając Fouqueta, były:
— Wkrótce będziesz pan miał ode mnie wiadomość, każ, proszę cię, przyjść do mnie panu d‘Artagnan.
I krew Ludwika XIV, dotąd hamowana, zakipiała w jego żyłach i gotów był kazać zamordować Fouqueta, tak jak jego poprzednik kazał to uczynić z marszałkiem d‘Ancre.
To też pokrył okropne postanowienie uśmiechem królewskim, zwykłym poprzednikiem podobnych zamiarów. Fouquet pocałował rękę króla, Ludwik zadrżał, lecz nie wzbronił mu tego.
W pięć minut potem d‘Artagnan, którego zawiadomiono, wszedł do pokoju Ludwika XIV-go. Aramis i Filip byli w swoim pokoju, zawsze uważnie słuchając. Król nie dał nawet czasu zbliżyć się kapitanowi muszkieterów do krzesła, na którem siedział, i sam podbiegł ku niemu.
— Urządź tak, aby tu nikt nie wchodził.
— Dobrze, Najjaśniejszy Panie — rzekł d‘Artagnan, który jednym rzutem oka pojął wzburzony wyraz twarzy króla.
Wydał stosowny rozkaz, a wróciwszy do króla, zapytał:
— Cóż to się stało u Waszej Królewskiej Mośći?
— Wielu pan masz z sobą ludzi? — zapytał król, nie odpowiadając na jego zapytanie.
— Mam muszkieterów!
— Kogóż więcej?
— Dwudziestu z gwardji i trzynastu szwajcarów!
— Wielu potrzeba ludzi dla uwiezienia pana Fouqueta?
D‘Artagnan odskoczył.
Uwięzić pana Fouqueta! — rzekł śmiało.
— Może znowu powiesz, że to jest niepodobieństwem! — krzyknął król z wściekłością.
— Nigdy nie mówiłem, żeby cokolwiekbądź było niepodobnem — odpowiedział d‘Artagnan, dotknięty do żywego.
— A więc wykonaj, co kazałem.
D‘Artagnan poszedł ku drzwiom, ale przed dojściem, obróciwszy się, rzekł:
— Przebacz, Najjaśniejszy Panie!
— Co? — rzekł król.
— Przebacz, że dla uskutecznienia tego rozkazu, chciałbym mieć sam rozkaz na piśmie!
— A to na co? odkadże królewskie słowo nie jest dla ciebie dostatecznem?
— Bo słowo królewskie, w gniewie wyrzeczone, może się zmienić, gdy gniew przeminie.
— Bez tych wyrażeń, mój panie. Musisz mieć w tem inną myśl ukrytą?
— Ja zawsze mam myśli i to takie, których inni, na nieszczęście, nie mają — odpowiedział d‘Artagnan.
Król, pomimo uniesienia, zawsze dawał mu się sobą powodować.
— Powiedz mi, co myślisz? — zapytał.
— Najjaśniejszy Panie — odrzekł d‘Artagnan. Każesz aresztować człowieka, będąc jeszcze jego gościem, i to z gniewu tylko, a gdy on przeminie Wasza Królewska Mość będziesz tego żałował; wówczas chciałbym pokazać podpis Waszej Królewskiej Mości. Jeżeli to nie naprawi złego, przynajmniej przekona, że Wasza Królewska Mość błądzi, unosząc się gniewem.
— Błądzi, wpadając w gniew! — zawołał król z oburzeniem. — Czy król, ojciec mój, i moi przodkowie nigdy się nie gniewali? Co?
— I ojciec Waszej Królewskiej Mości i jego przodkowie gniewali się tylko u siebie.
— Król jest wszędzie Panem, tak, jak u siebie!
— Jest to zdanie pochlebców i zapewne musiało wyjść od pana Colberta, ale tak nie jest. Król jest panem każdego domu, ale kiedy z niego wypędzi właściciela!
Ludwik przygryzł sobie usta.
— Jakto! — rzekł d‘Artagnan. — Człowieka, który się rujnuje, aby tylko przypodobać się Waszej Królewskiej Mości, każesz aresztować. Do djabła, Najjaśniejszy Panie, gdybym ja nazywał się Fouquet i ze mną tak postąpiono, pochwyciłbym resztę ogni sztucznych i takbym je urządził, ażebym razem ze wszystkiem wyskoczył w powietrze. Ale mniejsza o to. Wasza Królewska Mość każesz, idę.
— Idź — rzekł król — ale czy masz też dosyć na to ludzi?
— Czy myślisz, Najjaśniejszy Panie! że choć jednego wezmę z sobą? Uwięzić pana Fouqueta to tak łatwo, że dzieckoby tego dokazało. To tak samo, jak wypić kieliszek gorzkiej wódki; człowiek się tylko skrzywi i po wszystkiem.
— A jeżeli się będzie bronił?
— On! cóż znowu! miałby się bronić, kiedy taka surowość robi go męczennikiem, wierz mi, Najjaśniejszy Panie, że jeżeli posiada jeszcze z miljon, o czem bardzo wątpię, ręczę, że chętnieby go dał, aby tak skończyć. Ale idę już!
— Zaczekaj! — rzekł król. — Niech to uwięzienie nie będzie publicznem.
— To jest trudniejsze!
— Dlaczego?
— Gdyż nic łatwiejszego, jak wejść między otaczające go osoby i powiedzieć: „Panie Fouquet, w imieniu króla aresztuję cię.“ Ale pójść do niego i tak urządzić, ażeby zapędzić go gdzieś w kąt, z któregoby nie mógł uciec i ukraść go prawie współbiesiadnikom, tak, aby żadne z jego westchnień nie doszło do ich uszu, to już trudność prawdziwa, wielka i zaszczytna, i niech się jej podejmie zdolniejszy ode mnie.
— Powiedz raczej, że to jest niepodobieństwem. A!... mój Boże, czyż zawsze będę otoczony ludźmi, którzy się będą sprzeciwiali temu, co chcę zrobić?
— Ja się nie sprzeciwiam Waszej Królewskiej Mości. Czy mam wykonać rozkaz?...
— Miej tylko na oku pana Fouqueta do jutra, dopóki czegoś nie przedsięwezmę.
— Wykonam to, Najjaśniejszy Panie!...
— Przyjdź jutro, jak będę wstawał, po nowe rozkazy.
— Przyjdę.
— A teraz niech mnie zostawią samego.
— Wasza Królewska Mość nie potrzebujesz nawet Colberta?... — rzekł muszkieter, wypuszczając ostatni pocisk przy wyjściu.
— Nikogo — rzekł król — nikogo, chce być sam.
Po wyjściu d‘Artagnana, król, zamknąwszy drzwi na zamek, zaczął biegać po pokoju jak raniony lew, mający jeszcze w ciele pociski; nakoniec ulżył sobie słowami:
— A!.. nędznik!... nietylko okrada mnie, ale kradzionem złotem przekupuje moich sekretarzy, przyjaciół, generałów, artystów, i zabrał mi nawet moją kochankę... A!... więc to dlatego ta niewierna broniła go z taką odwagą... Była to wdzięczność... Kto wie? może nawet i miłość.
Pogrążył się przez chwilę w dotkliwem zadumaniu.
— Ten Satyr — pomyślał z głęboką pogarda, jaką młodzież w sile wieku obarcza ludzi dojrzałych, myślących jeszcze o miłości — ten Faun, szukający miłości i nigdzie nie znajdujący oporu, gdyż płaci złotem i brylantami i posiada malarzy, aby mu malowali kochanki jego w kostjumach bogiń...
Król jęczał z rozpaczy.
— On brudzi wszystko koło mnie — mówił dalej — niszczy mi wszystko!... on mnie zabije!... człowiek ten zanadto mi dokucza, to mój śmiertelny nieprzyjaciel i musi upaść!.. ja go nie cierpię!.. nie cierpię!... nie cierpię!...
A mówiąc to, bił pięściami w poręcz krzesła, na którem siedział, a z którego podniósł się, jakby tknięty wielką choroba.
— Jutro, jutro!.. o!.. będzie to piękny dzień — rzekł do siebie — gdyż wschodzące słońce mnie tylko mieć będzie za współzawodnika. Człowiek ten upadnie tak nisko, że każdy, widząc zniszczenie, jakie upadek ten za sobą pociągnie, przyznać będzie musiał, żem większy od niego.
Król, niezdolny dłużej hamować się w gniewie, przewrócił uderzeniem pięści stolik, stojący przy łóżku, a w nadmiarze boleści, płacząc prawie ze złości, rzucił się nierozebrany na łóżko, ażeby znaleźć spoczynek dla ciała.




ROZDZIAŁ VII.
ZBRODNIA MAJESTATU.

Oburzenie, jakie po przeczytaniu listu Fouqueta do La Valliere ogarnęło króla, stopniowo przeszło w bolesne znużenie, Ludwik przestał zaciskać pięści i palić wzrokiem nieobecne przedmioty swej złości, przestał wyrzekać przeciw Fouquetowi i La Valliere i z oburzenia przeszedł do rozpaczy, z rozpaczy do odrętwienia. Przewracał się czas jakiś na łóżku, a ręce jego bezwładne opadły i głowa spoczęła na haftowanych poduszkach; zmęczone członki poruszały się lekkiem targaniem nerwów, a z piersi kiedy niekiedy wydobywało się westchnienie. Morfeusz, samowładnie panujący w tym pokoju, któremu nadał nazwisko, a na którego Ludwik zwrócił oczy nabrzmiałe od łez i gniewu, siał mak, którego miał pełne ręce, tak, że król, zamknąwszy oczy, wkrótce zasnął. Zdawało mu się w tem pierwszem, tak słodkiem, usypiającem marzeniu, unoszącem ciało ponad łóżko, a duszę ponad ziemię, że bożek Morfeusz, wymalowany na suficie, patrzył na niego prawdziwemi oczami ludzkiemi, że coś ponad kopułą ruszało się i migało, że w mnóstwie marzeń spostrzegł twarz ludzką, opartą na ręce, zagłębioną w rozważnem zamyśleniu, a rzecz dziwna, człowiek ten tak był podobny do króla, że Ludwik marzył, iż widzi własną swoją twarz w zwierciadle, tylko że twarz ta była zasmuconą głębokim wyrazem litości. Potem zdawało mu się, że stopniowo kopuła podnosi się i że malowidła i postacie, wykonane na niej przez Lebruna, coraz zmniejszają się w stopniowem oddaleniu. Poruszanie łagodne, jednostajne, jakby okrętu, znajdującego się pod wodą, zastąpiło nieruchomość łóżka. Nakoniec światło, będące w pokoju, nagle się zmniejszyło, a ciemność i wilgotny chłód przejęły powietrze; miejsce malowideł i aksamitnych firanek zastąpiły mury szarego koloru, których ciemność coraz się zwiększała. Tymczasem łóżko coraz bardziej się opuszczało i po upływie minuty, która wiekiem wydawała się królowi, dosięgło warstwy powietrza ciemnego i zimnego. Tu łóżko się zatrzymało. Król widział światło swego pokoju, tak, jak się widzi dzienne światło z dna głębokiej studni.
— Okropny miałem sen — rzekł do siebie — trzeba się obudzić, a więc obudźmy się.
Spojrzał więc wokoło siebie. Po obu stronach łóżka stało dwóch ludzi uzbrojonych, zamaskowanych, osłoniętych obszernemi płaszczami. Jeden z nich trzymał małą lampę, której czerwone światło dało widzieć oczom królewskim ten szczególny widok. Król, myśląc, że jeszcze śni i, chcąc przerwać ten stan, wyskoczył z łóżka i stanął na wilgotnej ziemi. Wówczas, zwracając się do człowieka, trzymającego lampę, rzekł;
— Co to znaczy, co to są za żarty?
— To nie są żarty — odpowiedział grobowym głosem człowiek, trzymający lampę.
— Czy należycie do pana Fouqueta? — spytał król trochę zmieszany.
— Mniejsza o to, do kogo należymy — odpowiedziało widmo — jesteś w naszej mocy i to dosyć.
— Czego chcecie ode mnie? — spytał król, zakładając z gniewem ręce na piersiach.
— Dowiesz się o tem później!... — odpowiedział, trzymający lampę.
— Ale gdzież jestem teraz?
— Spojrzyj.
Ludwik powiódł okiem za światłem lampy, którą podniósł zamaskowany człowiek, i spostrzegł tylko wilgotne mury, na których gdzie niegdzie świecił się przylepiony ślimak.
— O! o! to loch jakiś?... — rzekł król.
— Nie, to podziemne przejście!
— Które prowadzi?...
— Idź za nami!
— Nie ruszę się stąd ani krokiem!... — krzyknął król.
— Jeżeli będziesz się nam opierał, mój mały przyjacielu — rzekł tłuściejszy z nich — zawinę cię w mój płaszcz i poniosę, a jeżeli cię tam uduszę, sam temu będziesz winien.
I, mówiąc to, wysunął z pod płaszcza rękę, grożącą królowi, którą Milon z Krotony chętnieby chciał posiadać, w dniu, w którym przyszedł mu do głowy nieszczęśliwy pomysł skruszenia ostatniego swojego łańcucha. Król przeląkł się gwałtu, gdyż zrozumiał, że ludzie, w których mocy się znajdował, nie posunęliby się tak daleko, ażeby chcieli tylko skończyć na zastraszeniu go, potrząsnął więc głową i rzekł:
— Zdaje się, że wpadłem w ręce zbójców. Idźmy więc.
Trzymający lampę poprzedzał króla, drugi szedł za nim.
Tak przechodzili przez długą i krętą galerję, ozdobiona tylu schodami, ile ich znaleźć można w ciemnych i tajemniczych pałacach Anny Radcliff. Wszystkie te krążenia, podczas których król słyszał nieraz szumiącą wodę nad głową, doprowadziły do korytarza, zamkniętego żelaznemi drzwiami, które człowiek, niosący lampę, otworzył kluczem, wiszącym mu u pasa. Kiedy drzwi te otworzyły się, Ludwik uczuł balsamiczny zapach, jaki wydają w nocy drzewa po gorącym dniu letnim. Chwilę zatrzymał się, wahając, ale ogromny strażnik, postępujący za nim, wypchnął go z podziemia.
— Jeszcze jedna zniewaga!... — rzekł król, obracając się do dopuszczającego się tak zuchwałego czynu, jakim było dotknięcie monarchy. — Cóż chcecie zrobić z królem Francji?
— Staraj się zapomnieć tych słów — rzekł człowiek, niosący lampę, głosem tak stanowczym, że nie dopuszczał żadnej odpowiedzi, jak niegdyś sławne wyroki Minosa!
— Powinienbyś na pal być wbity, za słowa, któreś wymówił — rzekł olbrzym, gasząc światło, które mu oddał jego towarzysz. — Szczęście, że król jest pełen ludzkości!
Ludwik na tę pogróżkę tak gwałtowne uczynił poruszenie, iż można było mniemać, że chce uciekać, ale olbrzym, położywszy mu rękę na ramieniu, przykuł go do miejsca.
— Ale dokądże idziemy?... — spytał król.
— Chodź — rzekł pierwszy z nich z pewnym rodzajem uszanowania, prowadząc więźnia do karety, która jakby na nich czekała.
Król wsiadł do powozu, dobrze wywatowanego. którego drzwiczki natychmiast za nim i jego towarzyszem zamknięte zostały na zamek. Co zaś do olbrzyma, ten, porozrzynawszy pęta koni, założył je, wsiadł na kozioł, przez nikogo nie zajęty, i kareta ruszyła kłusem drogą ku Paryżowi, dokąd przybyli o trzeciej zrana.
Powożący, przybywszy do bramy Bastylji, zawołał: „Rozkaz królewski“.
Szyldwach przepuścił karetę i wjechała ona na dziedziniec gubernatora.
Tu spienione konie zatrzymały się przed gankiem, i podoficer od warty przybiegł.
— Obudź gubernatora!... — rzekł powożący grzmiącym głosem.
W dziesięć minut potem pan Baisemeaux pokazał się na ganku w szlafroku.
— Cóż tam znowu?.. — zapytał — kogoście mi przywieźli?
Człowiek, niosący przedtem lampę, otworzył karetę i szepnął coś do ucha powożącemu.
Ten natychmiast zsiadł z kozła, dobył ukryty pistolet i lufę jego przyłożył do piersi więźnia.
— Jeżeli słowo wymówi, pal!.. — dodał głośno, wysiadający z powozu.
— Dobrze!... — odpowiedział drugi.
Po tem zleceniu przewodnik króla, wszedł na schody, gdzie go oczekiwał gubernator.
— Pan d‘Herblay!... — zawołał tenże.
— Cicho!... rzekł Aramis — wejdźmy do pokoju.
— O! mój Boże! i co to pana o tej godzinie sprowadza?
— Omyłka, mój kochany Baisemeaux!.. — odrzekł spokojnie Aramis — zdaje się, że onegdaj miałeś słuszność!
— Z jakiego powodu?... — zapytał gubernator.
— Z powodu tego rozkazu uwolnienia, kochany przyjacielu!
— Wytłumacz mi to, panie! chciałem mówić, wasza ekscelencjo — rzekł gubernator, zadyszany z bojaźni i zdziwienia.
— Rzecz bardzo prosta!... przypominasz sobie, kochany panie de Baisemeaux, że przysłano ci rozkaz uwolnienia?
— Tak, dla Marchialego!
— Nieprawdaż, że obydwu nam się zdawało, że to było dla Marchialego?
— Bez wątpienia! Jednakże przypomnij pan sobie, że ja nie chciałem w to wierzyć, że wątpiłem, i że to pan do tego mię zmusiłeś!
— O! jakiegoż to wyrazu używasz, kochany panie Baisemeaux!... zobowiązałem cię tylko i nic więcej.
— Zobowiązałeś, wasza ekscelencjo! tak! zobowiązałeś mię, żem ci go oddał i wywiozłeś go w swojej karecie!
— Otóż widzisz! kochany panie de Baisemeaux, była to omyłka, sprostowano ją w ministerjum, i przywożą ci rozkaz królewski, uwolnienia... Seldona, tego biednego Szkota, wiesz?
— Seldona! czy jesteś, wasza ekscelencjo, tym razem pewny?
— Najpewniejszy! czytaj sam.
I Aramis podał mu rozkaz.
— Ależ — rzekł Baisemeaux. — Rozkaz ten już był w mojem ręku! Ten sam, który widziałem już onegdaj, poznaję go po plamie atramentu.
— Nie wiem, czy to ten sam, czy nie, ale to pewne, że ci go teraz przynoszę!
— Ależ ten drugi?
— Kto drugi?
— Marchiali?
— Przywiozłem ci go napowrót!
— O! to dla mnie niedostateczne; ażebym go przyjął, potrzeba na to osobnego rozkazu.
— Nie powtarzaj podobnych rzeczy, kochany Baisemeaux, gadasz bowiem jak dziecko! gdzież masz rozkaz, który otrzymałeś względem Marchialego?
Baisemeaux wyjął go z szafki. Aramis pochwycił go, rozdarł, a kawałki spalił przy palącej się lampie.
— Co robisz, wasza ekscelencjo!... — krzyknął Baisemeaux przerażony.
— Rozważ tylko okoliczności, kochany Baisemeaux — rzekł Aramis spokojnie — a przekonasz się, że to bardzo naturalne. Nie masz już rozkazu, usprawiedliwiającego uwolnienie Marchialego.
— A! mój Boże! nie mam! jestem zgubiony!
— Bynajmniej, gdyż przywiozłem ci napowrót Marchialego, a skorom go przywiózł, to tak zupełnie, jakgdyby on stad nie wyjeżdżał.
— Ależ dlaczegóż wreszcie, skoro wasza ekscelencja wziąłeś mi Marchialego, przyprowadzasz go teraz znowu!... — zawołał nieszczęśliwy gubernator, udręczony i zafukany.
— Dla człowieka tak wiernego Najjaśniejszemu Panu i dla takiego, jak ty przyjaciela, nie mam tajemnicy.
I Aramis, zbliżywszy się do Baisemeaux, — rzekł zcicha:
— Wiesz zapewne, jak bardzo ten nieszczęśliwy podobnym jest do...
— Do króla i cóż?
— Otóż wiesz, jakie były pierwsze jego wyrazy? wiesz, co utrzymywał? zgadnij?
— Jakże chcesz, ażebym zgadł?
— Utrzymywał, że on jest królem Francji!
— O! nieszczęśliwy!.. — zawołał Baisemeaux!
— I, przebrawszy się w suknie podobne królewskim, wystąpił jako pretendent do korony?
— O! nieba!
— Otóż dlatego przywożę ci go napowrót. Ma pomieszanie zmysłów, i każdemu jedno i to samo powtarza.
— Cóż więc robić?
— Poprostu nie dozwolić mu widywać się z nikim. Domyślasz się zapewne, że kiedy ta niedorzeczność doszła do uszu królewskich, ulitował się nad jego nieszczęściem, ale, widząc, że na dobroć swą wynagrodzony jest tak czarną niewdzięcznością, wpadł w straszny gniew, tak dalece, że postanowił, uważaj to dobrze, kochany Baisemeaux, gdyż to ciebie dotyczy, postanowił ukarać śmiercią tego, któryby mu pozwolił z kim innym widzieć się prócz ze mną lub z samym królem. Słyszysz, Baisemeaux! karą śmierci temu grozi!...
— Czy słyszę? o! i jak słyszę.
— A teraz zejdź i zaprowadź tego biedaka do więzienia.
— W tej chwili!
— A więc, idźmy!
Baisemeaux rozkazał bębnić i dzwonić, na znak, aby każdy wrócił do siebie dla uniknięcia spotkania się z tak tajemniczym więźniem.
Potem przystąpił do karety, w której był więzień, strzeżony w całej mocy instrukcji przez Porthosa.
— A! jesteś tu, ptaszku?... — zapytał Baisemeaux, spostrzegając króla — dobrze! dobrze.
I, wysadziwszy go z powozu w towarzystwie Porthosa, zawsze zamaskowanego i Aramisa, który się zamaskował, znowu zaprowadził go do tejże wieży i do — tego samego pokoju, w którym przez sześć lat jęczał Filip. Król wszedł tam, nie mówiąc ani słowa, blady był i rzucaj wkoło dzikie spojrzenia.
Aramis powrócił do swego towarzysza i rzekł:
— Dalej, Porthos!.. ruszajmy do Vaux!... i to jak najprędzej!..




ROZDZIAŁ VIII.
NOC W BASTYLJI.

Kiedy młody król, zgnębiony i osłupiały, spostrzegł, że jest w pokoju w Bastylji, wyobraził sobie najprzód, że śmierć, jak i sen, ma swoje marzenia; że, po opuszczeniu się łóżka na dół w Vaux, nastąpiła śmierć, i że dalej w swym śnie królewskim. Ludwik XIV umarły, marzył o jednem z niepodobieństw w życiu, to jest: o zrzuceniu z tronu, uwięzieniu i zniewadze, które spotkały wszechwładnego niegdyś króla.
— Czyż to nazywają wiecznością? piekłem? — mówił Ludwik XIV w chwili, kiedy Baisemeaux drzwi za nim zaryglował.
— Jakimże ja sposobem umarłem? — rzekł do siebie nawpół nieprzytomnie. — Czy to opuszczenie się łóżka nie było podstępem? Ale nie! gdyż nie czułem żadnego wstrząśnienia, ani ruchu. A może też mię otruto w czasie uczty dymem ze świec woskowych? jak niegdyś Joannę d’Albert, moją prababkę?
W tej chwili zimne powietrze pokoju okryło go jak płaszczem.
— Widziałem — rzekł — ojca mojego, wystawionego na katafalku w ubraniu królewskiem. Twarz jego bladą, spokojną i tak zmienioną, ręce tak ruchliwe niegdyś, zupełnie nieruchome, nogi zdrętwiałe, wszystko to nie zapowiadało snu, przepełnionego marzeniami. A jednakże ileż to marzeń powinien był zesłać Bóg dla umarłego, którego tylu poprzedziło, popchniętych przez niego do wieczności. Nie! król był i wówczas jeszcze królem! panował zarówno na łożu śmierci, jak i na aksamitnem krześle. Nie stracił jeszcze nic ze swego majestatu. Bóg, który go nie ukarał, nie może mnie karać, kiedym nic nie zrobił.
Szczególny szelest zwrócił uwagę młodzieńca. Obejrzał się i spostrzegł na kominie, pod niezgrabnie na ścianie odmalowanym krzyżem, ogromnego szczura. Król zląkł się, uczuł odrazę, krzyknął i krzyk ten przywrócił mu zupełną przytomność.
Ludwik poznał, że żyje, że jest przy zdrowych zmysłach, przekonał się o naturalnem swem istnieniu.
— Więźniem jestem!.. — krzyknął — ja!.. ja!.. więźniem!....
Szukał oczyma dzwonka, aby kogo zawołać.
— Niema w Bastylji dzwonków — rzekł — a ja jestem zamknięty w Bastylji. Ale jakimże to się stało sposobem?... Niezawodnie jest to spisek Fouqueta!... Byłem do Vaux zwabiony w sidła. Ale Fouquet nie mógł tu sam jeden działać!... jego wspólnik.... ten głos.... tak, to był d‘Herblay, poznałem go. Colbert miał słuszność!... Ale czegóż chce Fouquet?... panować na mojem miejscu?.. niepodobna!.... ale któż wie!... — rzekł król zadumany. — Brat mój, książę Orleański, może tak postępuje względem mnie, jak postępował całe życie stryj mój przeciw mojemu ojcu!... ależ królowa?... ależ moja matka?.. ależ La Valliere?... a... La Valliere!... ją zapewne wydano na łup księżny!.. biedne dziecię!.. tak!.. niezawodnie!.. i ją zapewne jak i mnie zamknięto! jesteśmy na wieki rozłączeni!
I na tę myśl kochanek zaczął wzdychać, płakać i narzekać.
— Ależ przecie jest tu gubernator!... — rzekł król z wściekłością. — Będę z nim mówił, zawołajmy.
Wołał, lecz na głos jego nikt nie odpowiedział. Porwał krzesło i tłukł niem w grube drzwi dębowe.
Po godzinie wreszcie usłyszał na korytarzu za drzwiami jakiś szelest i gwałtowne uderzenie w jego drzwi wstrzymało go od ponowienia ciosów.
— Cóż to, oszalałeś?... zawołał gruby głos — co cię tak opanowało dziś rano?
— Dziś rano?... — pomyślał król zdziwiony i rzekł grzecznie. — Panie, czy jesteś pan gubernatorem Bastylji?
— Mój kochany!... przewróciło ci się we łbie — odpowiedział głos — ale to nie powód, ażebyś tyle robił hałasu. Bądź spokojny, do djabła!
— Czy jesteś gubernatorem? — raz jeszcze zapytał król.
Drzwi się zamknęły, odźwierny odszedł, nie racząc nawet odpowiedzieć. Kiedy król przekonał się o tem, wściekłość jego nie znała granic. Zręcznie skoczył ze stołu na okno i trząsł kratą, stłukł szybę, której tysiąc kawałków zadzwoniło na bruku, wołał gubernatora aż do ochrypnięcia. Paroksyzm ten trwał godzinę, poczem nastąpiła gorączka. Oparłszy głowę o drzwi, uspokoił się cokolwiek.
— Przyjdzie nareszcie — rzekł — chwila, w której przyniosą mi, jak innym więźniom pożywienie. Przecież wówczas zobaczę kogoś, z kimś będę mówił, i odpowiedzą mi zapewne.
I król starał się przypominać sobie, o której godzinie dają pierwszy raz jeść więźniom.
Nie wiedział jednak tych szczegółów, i ta myśl jakby była pchnięciem sztyletu, głuchem, lecz okrutnem, był to wyrzut sumienia, że, żyjąc 25 lat, będąc królem, i szczęśliwym, nie pomyślał nawet o tem, co cierpi nieszczęśliwy więzień, pozbawiony może niesłusznie wolności. Rumieniec wstydu wystąpił mu na twarz.
W chwili tego rozpamiętywania usłyszał kroki za drzwiami i odgłos klucza, otwierającego zamki. Podskoczył ku drzwiom, lecz, przypomniawszy sobie, że poruszenie to uwłaczałoby godności króla, zatrzymał się i przybrał postawę szlachetną i spokojną.
Wszedł odźwierny z koszem, napełnionym żywnością.
Król, oczekując, aby zaczął mówić, patrzył na niego niespokojnie.
— A ja mówiłem, że tak będzie, połamałeś krzesło. Cóż to oszalałeś, czy co?..
— Panie rzekł król — uważaj dobrze na to, co mówisz, idzie tu bowiem o bardzo ważny dla ciebie interes.
Odźwierny postawił koszyk na stole i, patrząc na mówiącego:
— Cóż to?.. — rzekł ze zdziwieniem.
— Powiedz, niech tu przyjdzie gubernator — rzekł król wyniośle.
— Patrzajże, moje dziecko — odrzekł odźwierny — byłeś ciągle dotąd spokojny, ale obłęd robi człowieka czasem złośliwym, ostrzegam cię więc, że za takie postępki, jak twoje, to jest za połamanie krzesła, i za taki hałas, my wsadzamy do lochu. No! przyrzecz mi, że tego więcej nie będzie, a nic już nie powiem gubernatorowi.
— Chce widzieć gubernatora — rzekł król tymże co i pierwej tonem.
— Daj pokój temu, bo on cię każe wsadzić do lochu.
— Ja chcę, rozumiesz?..
— Znowu wzrok twój staje się obłąkanym, muszę ci zabrać nóż.
I odźwierny uczyniwszy to, co mówił, wyszedł, zamykając drzwi za sobą; pozostawił króla bardziej zdziwionego, nieszczęśliwego i samotniejszego, niż przedtem. Napróżno tłukł we drzwi, napróżno wyrzucał oknem półmiski i talerze, nikt mu nie odpowiadał.
Co się tyczy gubernatora, ten ani trochę tem się nie niepokoił, chociaż warta i odźwierny donieśli mu o tem. Ale cóż go to obchodziło?.. Pan de Baisemeaux przejęty tem wszystkiem, co mu Aramis powiedział, i, posiadając formalny rozkaz królewski, tęsknił jedynie do tego, ażeby Marchiali, w przystępie szaleństwa, powiesił się u kraty u okna lub zrobił coś podobnego.




ROZDZIAŁ IX.
CIEŃ PANA FOUQUETA.

D‘Artagnan, odurzony rozmową, jaka miał z królem, zapytał sam siebie, czy jest przy zdrowych zmysłach, czy zdarzenia, jakie zaszły, działy się w Vaux, czy jest jeszcze kapitanem muszkieterów, a Fouquet właścicielem zamku, gdzie Ludwik XIV-ty z tak uprzejmą podejmowany był gościnnością.
Muszkieter miał sumienie drażliwe. Wydać na śmierć (gdyż bezwątpienia Ludwik XIV-ty nie cierpiał Fouqueta) tego, którego niedawno uważał za uprzejmego i grzecznego człowieka, było to czynem, dotykającym jego sumienia.
— Powinienbym, nie chcąc być nikczemnym, zawiadomić Fouqueta o zamiarach króla względem niego. Lecz, jeśli zdradzę tajemnicę monarchy, będę zdrajcą, a zbrodnię tę prawa wojskowe przewidziały i tak dobrze określiły, że podczas wojny widziałem najmniej ze dwudziestu dyndających na gałęzi, za to, iż zrobili jednę setną tego, co mi moje sumienie doradza zrobić. Nie zdaje mi się, ażeby człowiek dowcipny nie mógł sobie inaczej poradzić, lecz ja od lat 40-stu tak często szafowałem swoim dowcipem, że wielkiem, byłaby szczęściem, gdyby mi go choć trochę pozostało.
D‘Artagaan chwycił się oburącz za głowę i, wyrwawszy w zamyśleniu kilka włosów z wąsów rzekł:
— Z jakiego powodu pan Fouquet popadł w niełaskę? Z trzech przyczyn. Po pierwsze, że go pan Colbert nie lubi, po drugie, że miał zamiar kochać się w pannie La Valliere; po trzecie, że król kocha i pana Colberta i pannę La Valliere. Ha! to człowiek zgubiony! ale czyż ja, człowiek prawy, mam mu położyć nóż na gardle, dlatego, że upada z intryg kobiecych i kancelaryjnych. E! pfe! jeżeli on rzeczywiście jest tak niebezpiecznym, to go zmiotę; jeżeli jednak jest tylko niesłusznie prześladowany no! to zobaczę.
I d‘Artagnan udał się do pana Fouqueta, który, pożegnawszy towarzystwo, zabierał się spokojnie do spoczynku, po pochwałach dnia tego zdobytych. Fouquet już był w ręku swego kamerdynera, kiedy d‘Artagnan pokazał się we drzwiach. D‘Artagnan nigdy nie mógł spowszechnieć u dworu; chociaż go widywano wszędzie i zawsze, przybycie wszakże jego wielkie sprawiało wrażenie. Jest to właściwe niektórym charakterom, że, podobne do grzmotów i błyskawic, zawsze przerażają, czy są spodziewane, czy nie.
— Patrzcież! wszak to pan d‘Artagnan — rzekł Fouquet, już się rozbierając.
— Do usług pańskich — odpowiedział muszkieter.
— Wejdźże! proszę pana.
— Dziękuję!
— Może potrzeba ci czego? Może mogę czem służyć, kapitanie?
Wyrazy te oznaczały niezaprzeczenie:
— Mój kochany d‘Artagnan, idź spać i pozwól mi to samo uczynić.
D‘Artagnan jakby tego nie pojmował.
— Już się pan kładziesz spać?... — rzekł do nadintendenta.
— Tak! czy masz mi pan co do powiedzenia?
— Nic, panie! nic! A Więc pan tutaj śpisz?
— Jak pan widzisz!
— Ależ piękną pan dla króla urządziłeś zabawę!
— Czy król jest z niej zadowolony?
— Oczarowany.
— Czy prosił pana, abyś mi o tem powiedział?
— Nie wybrałby na to tak mało znaczącego posłańca!
— Ubliżasz sobie, panie d‘Artagnan.
— Czy to jest pańskie łóżko?
— Tak! ale na cóż to zapytanie? Może nie jesteś kontent ze swojego?
— Czy można z panem mówić otwarcie?
— Zapewne!
— A więc, tak! niekontent jestem.
Fouquet zadrżał.
— Panie d‘Artagnan — rzekł — zajmij więc moje.
— Ja miałbym pana pozbawiać własnego łóżka? Nigdy.
— Cóż więc mam zrobić?
— Pozwól pan, że je z panem podzielę.
Fouquet bystro spojrzał w oczy muszkietera.
— A! a!... — rzekł — idziesz pan teraz od króla?
— Tak, ekscelencjo!
— I król chce, ażebyś spał w moim pokoju!
— Panie...
— Bardzo dobrze, panie d‘Artagnan, zrób więc jak ci się podoba.
— Upewniam ekscelencję, że nie chciałbym nadużywać.
Fouquet obrócił się do kamerdynera i rzekł:
— Zostaw nas samych!
Służący wyszedł.
— Masz mi pan coś powiedzieć!... — rzekł do d‘Artagnana.
— Ja?
— Człowiek takiego, jak pan, rozumu, nie przychodzi do takiego, jak ja człowieka, o tej porze bez ważnych powodów! Czego pan chcesz ode mnie?
— Nic więcej, tylko tego, aby być w pańskiem towarzystwie.
— No! przyznaj się pan, że mnie aresztujesz — rzekł nadintendent do kapitana.
— Broń Boże — odrzekł kapitan.
— A więc masz pan czuwać nade mną?
— Tylko na dowód czci, ekscelencjo.
— Dla zaszczytu? to co innego! a więc mnie więżą we własnym domu!
— Nie mów pan tego!
— Przeciwnie, głośno to powiem.
— Jeżeli zechcesz mówić pan głośno o tem, będę zmuszony zobowiązać pana do milczenia.
— Dość tego, panie d‘Artagnan!... — odpowiedział Fouquet ozięble. — Nie darmo masz opinję człowieka dowcipnego, ale ze mną wszystko to niepotrzebne. Prosto do rzeczy! Bądź łaskaw! powiedz, za co mnie aresztujesz?
— O!... nie wiem, co ekscelencja, zrobiłeś, i ja pana nie aresztuję... dzisiaj...
— Dzisiaj — rzekł Fouquet, blednąc — ale jutro!
— Kto może przewidzieć, co się stanie jutro!
— Nie traćmy więc czasu!... kapitanie!... pozwól mi mówić z panem d‘Herblay.
— Niestety!... to jest niepodobieństwem, ekscelencjo!... Mam rozkaz wzbronić panu rozmowy z kimkolwiekbądź.
— Nawet z panem d‘Herblay, twoim przyjacielem, kapitanie?
— Czy przypadkiem pan d‘Herblay nie jest jedynym, z którymbym, ekscelencjo, powinien wzbronić rozmowy?
Fouquet zaczerwienił się i, zdając się na los, rzekł:
— Masz Pan słuszność!.. odbieram naukę, której nie powinienem był wywołać. Człowiek upadły nie ma prawa nawet żądać pomocy od tych, którym los zapewnił, a tembardziej od tych, którym nie miał szczęścia żadnej wyświadczyć przysługi. Pan zawsze byłeś ze mną w dobrych stosunkach, w stosunkach, jakie przystają człowiekowi, przeznaczonemu do uwięzienia mię. Pan nigdy niczego ode mnie nie zażądałeś.
— Ekscelencjo — rzekł d‘Artagnan, dotknięty tą wymowną i szlachetną boleścią — chciej mi dać słowo honoru, ze nie opuścisz tego pokoju?
— Na cóż to, kiedy pan mię pilnujesz? Czy lękasz się, abym nie walczył przeciw najodważniejszemu ze wszystkich!
— Nie o to tu idzie, ekscelencjo, tylko o to, że ja pójdę poszukać pana d‘Herblay, a pan zostaniesz w takim razie sam jeden.
— Poszukasz pan d‘Herblay!... i zostawisz mię samego!... zawołał, składając ręce.
— Gdzie mieszka pan d‘Herblay? zdaje się, że w niebieskim pokoju?
— Tak, mój przyjacielu! tak!
— Ja pańskim przyjacielem! dziękuję ekscelencji za ten wyraz, dajesz mi go dziś, chociaż mnie nim dawniej nie zaszczycałeś?
— A!... zbawisz mię!
— Potrzeba najmniej dziesięciu minut, ażeby pójść do niebieskiego pokoju i wrócić?... — wyrzekł d‘Artagnan.
— Prawie?
— Ażeby obudzić Aramisa, który, kiedy śpi, to śpi twardo i uprzedzić go, to pięć minut, ogółem kwadrans nie będę tu obecnym. A więc daj mi pan teraz słowo, że nie będziesz szukał sposobów ucieczki i że, wracając, znajdę tu pana.
— Daję ci słowo na to — rzekł Fouquet, ściskając z wdzięcznością rękę muszkietera.
D‘Artagnan wyszedł.
Fouquet z widoczną niecierpliwością czekał oddalenia się jego, a gdy zaniknął drzwi, podskoczył do skrytych szuflad, szukając w nich napróżno jakichś papierów, które zapewne pozostać musiały w Saint-Mande i, żałując, że ich nie znalazł: poczem z pośpiechem, zgromadzając listy, kontrakty i inne pisma, ułożył z nich na kominku stos, który zapalił, nie zdjąwszy nagromadzonych tam wazonów z kwiatami. Poczem jak człowiek, który uniknął wielkiego nieszczęścia i którego siły potem opuściły, upadł na krzesło. D‘Artagnan, wchodząc, zastał Fouqueta w tem położeniu. Nie wątpił bynajmniej, że dotrzyma danego słowa, ale pomyślał, że użyje tego czasu na zniszczenie papierów, które mogłyby były pogorszyć jego położenie, gdyby je znaleziono. A uczuwszy dym w pokoju, kiwnął głową na znak zadowolenia. Fouquet spojrzał także na wchodzącego d‘Artagnana i poruszenie to nie uszło jego uwagi. A spotykający się wzrok obydwóch dał im poznać, że się zrozumieli, nie mówiąc słowa do siebie.
— I cóż?... — rzekł Fouquet — pan d‘Herblay?
— Na honor — odpowiedział d‘Artagnan — pan d‘Herblay musi lubić nocne przechadzki, i zapewne w zwierzyńcu przy świetle księżyca, z którymkolwiek z pańskich poetów robi wiersze, gdyż go niema w pokoju.
— Jakto?... niema go u siebie?... — zawołał Fouquet, któremu znikła i ta ostatnia nadzieja, bowiem tylko od niego mógł się spodziewać pomocy.
I westchnął, a przeszedłszy się kilka razy w zamyśleniu po pokoju, z wyrazem pognębienia upadł na łóżko.
D‘Artagnan patrzył nań z politowaniem.
— W życiu mojem — rzekł ze smutkiem — widziałem niejednego aresztowanego, widziałem pana de Cinq-Mars, pana de Chalais, pana Kondeusza z książętami, pana de Retz i pana Broussel. Z przykrością jednak muszę panu powiedzieć, że w tej chwili najpodobniejszym pan jesteś do tego poczciwca Broussel. Mało brakuje, ażebyś nie włożył, tak jak on, serwety do pugilaresu, a papierami nie otarł ust. Do djabła, panie Fouquet, nie powinieneś pan tracić ducha, i gdyby to widzieli twoi przyjaciele!...
— Panie d‘Artagnan — odrzekł nadintendent ze smutnym uśmiechem — nie pojmujesz mię wcale. Właśnie dlatego jestem takim, jak widzisz, bo moi przyjaciele nie patrzą na mnie, a ja sam jeden nie żyję!
— Ależ powiedziałem już panu — rzekł d‘Artagnan, wzruszony do żywego — że przesadzasz pan rzeczy. Król kocha pana.
— Nie! — rzekł Fouquet, potrząsając głową. — Nie!
— Pan Colbert pana nie cierpi!
— Pan de Colbert? mniejsza o to.
— On pana zrujnuje!
— O! tego on nie dokaże! gdyż jestem już zupełnie zrujnowany.
Na tak dziwne wyznanie nadintendenta, d‘Artagnan wymownym wzrokiem powiódł wokoło. A chociaż ust nie otworzył, Fouquet zrozumiał go i dodał:
— Cóż zrobić z temi resztkami przepychu, kiedy już nie można błyszczeć? Czy wiesz, do czego nam, bogatym, służą po większej części nasze posiadłości? — oto do zniechęcenia nas przez świetność samą do tego wszystkiego, co nie wyrównywa ich świetności — Vaux! — powiesz mi! cudne Vaux! i cóż z tego? co robić z temi cudami? Jakimże sposobem, jeżeli jestem zniszczonym, napełnię wodą urny najad, zdobiących ogrody? jakim sposobem rozniecę ogień we wnętrznościach salamander, jakim sposobem napełnię powietrzem piersi trytonów? niedość być średnio bogatym, trzeba być bardzo bogatym.
D‘Artagnan podniósł głowę.
— O! wiem dobrze, co myślisz — odpowiedział Fouquet z żywością. — Gdyby Vaux było twoją własnością, sprzedałbyś je, a natomiast kupiłbyś sobie dobra na prowincji, dobra te miałyby lasy, winnice i pola wyżywiłyby właściciela.
— Z czterdziestu miljonów zrobiłbym dziesięć miljonów — przerwał d‘Artagnan.
— Ani jednego, kochany kapitanie. Niema nikogo we Francji tak bogatego, ażeby za dwa miljony kupił Vaux; a utrzymać je tak, jak ono jest teraz, niktby nie mógł, niktby nie potrafił.
— Zresztą — rzekł d‘Artagnan — miljon....
— Cóż więc?
— To jeszcze nie nędza!
— Ale bardzo blisko tego, mój panie!
— Jakto?
O! nie rozumiesz tego. Ja nie chcę sprzedać Vaux, ale daruję ci je, jeżeli chcesz.
I Fouquet, wymawiając to, wzruszył ramionami.
Daruj je królowi, a lepiej pan na tem wyjdziesz.
— Król nie potrzebuje czekać, ażebym mu Vaux darował — rzekł Fouquet — jeżeli mu się spodoba, to mi je zabierze, nie pytając mię nawet, i dlatego wolałbym, ażeby ono zniknęło. Wiesz co, panie d‘Artagnan, gdyby król nie był pod moim dachem, tobym, wziąwszy świecę, poszedł na górę i tam, zapaliwszy pozostałe dwie skrzynie rac, cały pałac obrócił w popiół.
— E! rzekł niedbale d‘Artagnan — wszakże i w takim razie nie spaliłbyś pan ogrodów, a one są tu najpiękniejsze.
— Ale cóżem powiedział? — rzekł Fouquet. Mój Boże! spalić Vaux, zniszczyć ten pałac? ależ Vaux nie należy do mnie, to bogactwo, te cuda należą wprawdzie jako używalność, do tego, kto za nie zapłacił, ale jako pomnik, należą do tych, którzy je zdziałali. Vaux należy do Lebruna, do Lenotre, do Pellisona, do Levan, do la Fontaina, do Moliera. Vaux nakoniec należy do potomności, widzisz więc, panie d‘Artagnan, że ten dom nawet nie należy do mnie.
— A!... takie myśli to lubię — rzekł d‘Artagnan — poznaję po nich pana Fouqueta. Pomysł ten oddala mię od poczciwca Broussel, i nie poznaję w nich wyrzekań starego frondysty. Jeżeli jesteś zrujnowanym, ekscelencjo, pogódź się z swoim losem; gdyż, do djabła, należysz także do potomności, i nie masz prawa poniżać siebie. Patrz oto na mnie, panie, na mnie, który mam jakby wyższość nad tobą dlatego, że cię aresztuję; los, co rozdziela rolę aktorom tego świata, mnie dał do odegrania nie tak piękną rolę i mniej przyjemny od twojej, jestem z liczby tych, co mniemają, że lepiej jest nawet w prawdziwym teatrze niż w takim, jakim jest świat, grać rolę królów lub możnych panów, niż żebraków lub służalców, słowem, pan nadużywałeś bogactw, rozkazywałeś, napawałeś się. Ja zaś wlokłem, jak mogłem, to życie, słuchałem rozkazów, cierpiałem. A jednak (chociaż nie mogę się równać z ekscelencją) wspomnienie tego, co uczyniłem jest bodźcem, nie dozwalającym mi zgiąć przedwcześnie mojej starej głowy. Będę aż do końca silnym koniem bojowym, a gdy upadnę, to upadnę odrazu, sztywno, pełen życia. Uczyń tak, jak ja, panie Fouquet, a nie będzie ci gorzej. Takim ludziom, jak ty, panie, to raz się tylko zdarza w życiu. Jest przysłowie łacińskie, którego wyrazów zapomniałem, lecz pamiętam treść jego, bom nie raz nad niem rozmyślał, a no mówi: koniec wieńczy dzieło.
Fouquet powstał, uścisnął d‘Artagnana i rzekł:
— Piękne kazanie!
— Kazanie muszkietera, ekscelencjo!
— Musisz mię więc kochać, kiedy tak do mnie mówisz?
— Być może!
Fouquet zamyślił się, po chwili zapytał:
— Ale gdzieby też mógł być pan d‘Herblay? Nie śmiem prosić, abyś go pan kazał poszukać.
— Choćbyś mię pan prosił, nie uczyniłbym tego. Byłoby to nieroztropne, zarazby się o tem dowiedziano, a Aramis, nie będąc niewinnym, mógłby być objętym w niełasce razem z panem.
— Zaczekam więc do jutra — rzekł Fouquet.
— To będzie najlepiej.
— A cóż we dnie zrobimy?
— Nic nie wiem, panie!
— Zrób mi jednę łaskę, panie d‘Artagnan.
— Bardzo chętnie.
— Wszak, pilnując mię, wypełniasz dany ci rozkaz, nieprawdaż?
— Tak!
— A więc bądź już moim cieniem, wolę bowiem ten cień nad inny.
D‘Artagnan skłonił się.
— Ale zapomnijmy, że pan d‘Artagnan jest kapitanem muszkieterów i że ja jestem Fouquet, nadintendent skarbu, a pomówmy o moich interesach.
— Do licha! to trochę drażliwe, ale zrobię to dla pana.
— Dziękuję; więc cóż panu król mówił?
— Nic.
— A!... więc, pan tak rozmawiasz?
— Cóż robić!
— Co myślisz o mojem powożeniu?
— Położenie pańskie jest trudne.
— W czem?
— W tem, że pan jesteś u siebie!
— Jakkolwiek trudne jest, pojmuję je dobrze.
Obaj zamilkli, widząc, że rozmowa jest niemożliwa, i starali się zasnąć.




ROZDZIAŁ X.
RANEK.

Książę opuścił się z pokoju Aramisa podobnym sposobem, jak król z pokoju Morfeusza. Kopuła lekko opuściła się za pomocą sprężyn, poruszanych przez Aramisa, stawiając Filipa przed łóżkiem królewskiem, które, złożywszy więźnia w podziemiach, wróciło na swe dawne miejsce.
Dreszcz przejął Filipa na widok łóżka, zmiętego ciałem jego brata.
— Otóż jestem wobec mego dzisiejszego przeznaczenia — rzekł Filip a pałajacemi oczyma, i twarzą zsiniała — czy będzie ono dla mnie bardziej przerażającem, niż niewola była bolesną? Zmuszony w każdej chwili iść za popędem przywłaszczonych myśli, czy będę mógł być posłusznym uczuciom serca?
Lecz idźmy za przykładem pana d‘Herblay, dowodzącego, że czyn powinien zawsze być najmniej o jeden stopień wyższym od myśli, bo, myśląc tylko o sobie, człowiek nazywa siebie prawym, wówczas kiedy w rzeczywistości dokuczył, lub zdradził swoich przyjaciół. Łóżko to ja oddawnabym zajmował, gdyby Ludwik XIV-sty nie pozbawił mię go zdradą naszej matki. Filipie, synu Francji, spocznij na swojem łożu! Filipie! jedyny królu Francji, odbierz swoje herby! Filipie! jedyny prawy następco Ludwika XIII-go — ojca twego, bądź bez litości dla wydziercy, który nie czuje nawet w tej chwili wyrzutów sumienia za twoje cierpienia!
To powiedziawszy, Filip, pomimo instynktowej odrazy, pomimo drżenia i przestrachu, które silna wola umysłu zwyciężyła, położył się na łóżku królewskiem.
Nad ranem cień jakiś wślizgnął się do pokoju królewskiego: Filip czekał nań i nie zdziwił się.
— I cóż, panie d‘Herblay?... — rzekł.
— Nic! Najjaśniejszy Panie! wszystko się skończyło.
— Gubernator Bastylji nie domyślił się?
— Niczego. Podobieństwo zapewnia zupełny skutek.
— Ależ więzień nie zaniedba tego objaśnić. Pomyśl o tem dobrze. Ja sam mogłem to uczynić, ja, który miałem do walczenia z władcą, daleką silniej ugruntowaną, niż moja.
— Zapobiegłem wszystkiemu. Za kilka dni, a może i prędzej wywieziemy więźnia na tak dalekie wygnanie!
— Można, z wygnania wrócić, panie d‘Herblay.
— Na bardzo dalekie! siły fizyczne ludzkie, i całe, jakkolwiek długie, życie nie wystarczą na powrót.
I raz jeszcze wzroki młodzieńca spotkał się z zimnym wzrokiem Aramisa.
— A pan du Vallon?... — spytał Filip, ażeby zmienić przedmiot rozmowy.
— Będzie dziś przedstawiony i powinszuje uniknionego niebezpieczeństwa, na jakie narazić chciał Waszą Królewską Mość ten przywłaszczyciel.
— Cóż z nim zrobimy?
— Damy mu patent księcia — odrzekł ze szczególnym uśmiechem Aramis.
— Z czego się śmiejesz, panie d‘Herblay?
— Śmieję się z przewidywań Waszej Królewskiej Mości!
— Z przewidywań? Co przez to rozumiesz?
— Wasza Królewska Mość zapewne obawiasz się, ażeby ten biedny Porthos nie stał się uprzykrzonym świadkiem i chcesz, się go pozbyć.
— Robiąc go księciem?
— Nienaczej, tem go Wasza Królewska Mość zabijesz! umrze bowiem z radości, a zarazem z nim tajemnica.
— A! mój Boże!
— Ja — rzekł spokojnie Aramis — stracę bardzo szczerego przyjaciela.
W tej chwili Aramis, usłyszawszy coś, nadstawił ucha.
— Co to jest?... — rzekł Filip.
— Już dzień, Najjaśniejszy Fanie!
— I cóż stąd?
— Nim się Wasza Królewska Mość położył na tem łóżku, zapewne wydałeś rozkazy na dziś rano?
— Kazałem kapitanowi muszkieterów — rzekł młodzieniec z żywością — aby przyszedł dziś rano do mnie.
— Już idzie, poznaję kroki.
— A więc zacznijmy działać — rzekł młodzieniec z żywością.
— Strzeż się, Wasza Królewska Mość, zaczynać od d‘Artagnana, byłoby to niedorzecznie. D‘Artagnan nic nie wie i nic nie widział. Ani przez myśl mu nie przeszła nasza tajemnica, ale, skoro on tu pierwszy wejdzie, niezawodnie domyśli się, że coś takiego zaszło, o czem on powinien się dowiedzieć. Zanim go więc tu wprowadzimy. Najjaśniejszy Panie, trzeba zmienić nawet powietrze w pokoju, albo wprowadzić doń tyle osób, żeby najprzebieglejszy ze wszystkich nie znalazł prawdziwego śladu.
— Ale jakże go się pozbyć? — wtrącił książę, niecierpliwy zmierzenia się z tak strasznym nieprzyjacielem.
— Już ja to biorę na siebie, i odrazu taki mu cios zadam, że go trochę ogłuszy.
Wtem zapukano do drzwi i przeczucie nie omyliło Aramisa, gdyż był to istotnie d‘Artagnan.
Jakież było zdumienie kapitana, gdy, zamiast twarzy królewskiej, którą przygotował się z uszanowaniem powitać, spostrzegł długą i zimną twarz Aramisa.
— Aramis! — zawołał.
— Dzień dobry, kochany d‘Artagnan — odpowiedział prałat obojętnie.
— Tu! — wybąknął muszkieter.
— Jego Królewska Mość prosi cię, abyś powiedział czekającym, że jeszcze spoczywa, po utrudzeniu, jakiego w nocy doświadczy!
— A! — rzekł d‘Artagnian, nie mogąc pojąć, jakim cudem biskup Vannes, wczoraj tak daleki od łask — dziś stał się jednym z pierwszych ulubieńców króla.
Oko wyraziste d‘Artagnana, nawpół otwarte usta, wąs najeżony, najjaśniej wytłumaczyły to nowemu ulubieńcowi, bynajmniej tem niewzruszonemu.
— Tembardziej — mówił dalej biskup — zechcesz polecić, panie kapitanie muszkieterów, aby tylko wielka ceremonia miała miejsce. Jego Królewska Mość bowiem chce jeszcze spać.
— Ależ — wtrącił d‘Artagnan, bliski nieposłuszeństwa, a bardziej jeszcze chcąc objaśnić sobie podejrzenie, jakie w nim wzbudziło milczenie króla — Jego Królewska Mość rozkazał przyjść mi dziś rano.
— Później, później! — odezwał się z alkowy głos królewski, na który zadrżał d‘Artagnan.
— A potem — rzekł biskup — ażeby ci odpowiedzieć na to, o co chciałeś zapytać króla, kochany d‘Artagnan, masz oto rozkaz i przeczytaj go natychmiast, gdyż dotyczy pana Fouquet.
D‘Artagnan wziął podany sobie rozkaz.
— Uwolniony? — pomruknął — a! a!
Rozkaz ten tłumaczył mu obecność Aramisa u króla, i to, że Aramis, aby otrzymać ułaskawienie pana Fouquet, musiał być oddawna w łaskach u króla, a łaska ta wytłumaczyła mu również i niezwykłą powagę, z jaką pan d‘Herblay wydawał rozkazy w imieniu królewskiem; dostatecznem zaś było dla d‘Artagnana cokolwiek zrozumieć, aby z tego domyślić się reszty.
Ukłonił się więc i chciał odejść.
— Idę z tobą — rzekł biskup.
— Dokąd?
— Do pana Fouqueta, chcę podzielić jego radość.
— A! Aramisie, jakżeś mię zaintrygował! — rzekł d’Artagnan.
— Ale teraz już zrozumiałeś?
— Naturalnie, że zrozumiałem! — Poczem dodał zcicha: Nie!.. nic nie rozumiem!.. ale to wszystko jedno. Jest rozkaz!... I dodał głośno: — Proszę iść naprzód, mości księże biskupie!....
D‘Artagnan zaprowadził Aramisa do Fouqueta.




ROZDZIAŁ XI.
PRZYJACIEL KRÓLA.

Fouquet ucieszył się wielce, ujrzawszy biskupa.
— A więc, kapitanie!... przyprowadzasz mi pana d‘Herblay.
— I coś lepszego jeszcze, ekscelencjo.
— Cóż takiego.
— Wolność!.
— Jestem wolny!
— Tak jest, oto rozkaz królewski!
Fouquet wytężył pytający wzrok, zwrócony na Aramisa.
— Możesz pan śmiało podziękować księdzu biskupowi Vannes, gdyż jemu to winieneś tę zmianę w królu.
— O!... — rzekł Fouquet, więcej poniżony przysługą, niż wdzięczny za skutek.
— Ależ ty!... — mówił dalej d‘Artagnan do Aramisa — ty, co tak opiekujesz się panem Fouquet, czyż i dla mnie nie zrobisz jednej rzeczy?
— Wszystko, co ci się tylko podoba, kochany przyjacielu!.. — odrzekł biskup spokojnie.
— Jedno tylko, a będę zupełnie zaspokojony. Oto objaśnij mię, jakim sposobem stałeś się ulubieńcem króla, ty!... który z nim więcej nad dwa razy w życiu nie rozmawiałeś!
— Przed takim, jak ty, przyjacielem — rzekł chytrze Aramis, — nie mogę zataić.
— A więc powiedz?
— Otóż! tobie się zdawało, że ja tylko dwa razy widziałem się z królem, gdy tymczasem widziałem go przeszło sto razy, tylko żeśmy się z tem ukrywali, ot i wszystko!
I, nie starając się przygasić nowego rumieńca, który to odkrycie wywołało na twarz d‘Artagnana, Aramis obrócił się do pana Fouqueta, równie zdziwionego jak i muszkieter.
— Ekscelencjo — rzekł — król zobowiązał mię, abym oświadczył panu, że jest więcej niż kiedy twoim przyjacielem, i że zabawę twoją tak piękną i tak szlachetnie ofiarowaną, ocenia szczerze. — Poczem, z takiem uszanowaniem skłonił się Fouquetowi, że ten nie mogąc pojąć tak wysokiej dyplomacji, pozostał niemy, bez myśli i ruchu.
D‘Artagnan pojął, że ci dwaj ludzie mają sobie coś do powiedzenia, pożegnał ich więc śpiesznie.
Fouquet, którego niecierpliwość ledwie tej chwili dociekała, poskoczył i, zamknąwszy drzwi na zamek, wrócił do biskupa i rzekł:
— Kochany d‘Herblay, zdaje mi się, że już czas wytłumaczyć mi, co się tu dzieje, bo doprawdy nic a nic nie rozumiem.
— Wytłumaczę ci to wszystko — rzekł Aramis, siadając — obok Fouqueta. — Ale od czegóż chcesz, abym zaczął?
— Przedewszystkiem od tego, dlaczego król uwolnił mię?
— Powinienbyś raczej zapytać, dlaczego kazał cię uwięzić!
— Od chwili uwięzienia mię, zastanawiałem się nad tem, i zdaje mi się, że musiała na to wpływać trochę i zazdrość. Zabawa, dana przeze mnie, sprzeciwiała się widokom pana Colberta, a ten podburzył króla przeciw mnie czemśkolwiek! Czy nie idzie tu o Belle-Isle?
— Nie. Przypominasz sobie pokwitowanie z trzynastu mliljonów, które ci ukradł Mazarini?
— O!.. tak!.. Więc o to chodzi?
— To nie wszystko! Przypominasz sobie list, któryś pisał do La Valliere?
— Niestety! to prawda!
— Widzisz, że jesteś już uznany za zdrajcę i podżegacza do złego.
— A więc dlaczegóż mi przebaczono?
— Zaraz zobaczysz. Król, przeczytawszy twój list miłosny i propozycje, w nim zawarte, nie wątpi bynajmniej o zamiarach, jakie miałeś względem jego kochanki, nieprawdaż?
— Zapewne, ale kończ!
— Natychmiast. Król więc jest dla ciebie nieprzyjacielem głównym, nieubłaganym, wiecznym!
— Ależ kiedy mnie uwalnia...
— Tak myślisz?... — rzekł Aramis, rzucając znaczące spojrzenie.
— Dlaczegóż więc Ludwik XIV-ty zobowiązał cię, abyś powiedział mi to, coś mi już doniósł?
— Król nic mi względem ciebie nie polecił.
— Cóż ci król powiedział? Zaklinam cię na przyjaźń naszą, nie ukrywaj tego przede mną.
— Król nic mi nie odpowiedział.
— Umrę z niecierpliwości! Czy jestem jeszcze nadintendentem?
— Dopóki tylko zechcesz!
— Ale cóż za szczególną i tak raptowną przewagę wziąłeś nad umysłem króla?
— A tak!
— D‘Herblay! na związek nasz, na przyjaźń naszą, na wszystko, co masz najdroższego na świecie, na mnie samego nawet, zaklinam cię, powiedz: czemu zawdzięczasz to zbliżenie się do Ludwika XIV-go, gdyż wiem, że cię nie lubił?
— Król teraz będzie mnie kochał!... — rzekł Aramis z przyciskiem.
— Musiałeś mieć z nim coś szczególnego?
— Tak!
— Może jaka tajemnica!
— Tak jest! tajemnica!
— Tajemnica, zmieniająca poglądy Jego Królewskiej Mości?
— Zgadłeś! istotnie odkryłem tajemnicę, która zmienia położenie króla Francji.
— A!... — rzekł Fouquet, — wstrzymując się od dalszych zapytań, jako człowiek, dobrze wychowany.
— I osądzisz!... — mówił dalej Aramis — czy się mylą co do ważności tej tajemnicy?
— Słucham! ponieważ jesteś tak dobrym, że chcesz mi ją powierzyć; uważaj jednak, że ja tego nie wymagam.
Aramis zamyślił się na chwilę.
— Nie mów nic!... — rzekł Fouquet. — Jeszcze czas!
— Czy przypominasz sobie chwilę urodzenia się Ludwika XIV-go? — rzekł biskup ze spuszczonemi oczyma.
— Jakby to dziś było.
— Słyszałeś co szczególnego o tem urodzeniu?
— Mówiono, że król nie jest prawym synem Ludwika XIII-go.
— To nie ma najmniejszego znaczenia, gdyż prawo powiada, że ten jest synem ojca, którego ojciec przyznał!
— To prawda: jednak to jest ważne, gdy idzie o przymioty pochodzenia.
— Podrzędny wzgląd. A więc o niczem innem nie wiedziałeś?
— Nie!
— Otóż królowa zamiast powić jednego syna, powiła dwóch.
Fouquet podniósł głowę.
— A drugi umarł zapewne?.. — rzekł.
— Zobaczysz! bliźnięta te powinny były być dumą matki i nadzieją Francji; ale słabość królewska, przesąd, wzbudziły w nim obawę sporów pomiędzy dwojgiem dzieci mającym równe prawa, i dlatego ukrył jedno z bliźniąt.
— Ukrył? powiadasz?
— Czekaj. Te dzieci dorosły; jeden na tronie, i pan jesteś jego ministrem, drugi w ukryciu i zaniedbaniu.
— A ten drugi?...
— Jest moim przyjacielem.
— Boże! cóż mi to mówisz, panie d‘Herblay? I cóż robi ten biedny książę?
— Zapytaj mię pierwej, co dotąd robił.
Tak! tak!
— Wychowany był na wsi, a potem wpakowany został do Bastylji.
— Czy podobna!.. — zawołał nadintendent, składając ręce.
— Jeden z nich był najszczęśliwszym z ludzi, a drugi najnieszczęśliwszym, z nędzarzy.
— A matka jego nie wie o tem?
— Anna Austrjacka wie o wszystkiem.
— A król?..
— O! król nic nie wie.
— Tem lepiej — rzekł Fouquet.
Wykrzyknik ten jakby sprawił na Aramisie wrażenie i dlatego patrzył om z niespokojnem zamyśleniem na mówiącego.
— Sądzę, że obaj, korzystając z praw urodzenia, powinni być królami. Czyż nie tego jesteś zdania?
— Oczywiście! Bliźnięta są jednem w dwóch ciałach.
— Cieszy mię to, że tak biegły prawnik i wysoki urzędnik, jak ty, podziela moje zdanie! Lecz słuchaj uważnie.
Bóg zesłał uciśnionemu mściciela, albo raczej podporę. Zdarzyło się, że król panujący, przywłaszczyciel, miał jako pierwszego ministra człowieka zdolnego, z wielką duszą i umysłem!
— Dobrze, dobrze!... — zawołał Fouquet — rozumiem! liczyłeś na pomoc moją w wynagrodzeniu niesprawiedliwości, uczynionej bratu Ludwika XIV-go? Nie omyliłeś się też! chętnie ci w tem dopomogę i dziękuję ci za to, panie d‘Herblay, dziękuję.
— Ależ bynajmniej nie o to idzie — rzekł niewzruszony Aramis — nie pozwalasz mi skończyć.
— Już milczę.
— Pan Fouquet, mówiłem, będąc ministrem panującego króla wpadł w niełaskę i zagrożony był utratą majątku, wolności, a może i utratą życia, przez intrygi i nienawiść, w które król uwierzył. Lecz Bóg dozwolił, dla podźwignięcia uciśnionego księcia, że pan Fouquet miał znowu poświęconego sobie przyjaciela, który, posiadając tę tajemnicę stanu, uczuł się na siłach wydać ją na jaw, mając wprzód dosyć mocy, aby ukrywać ją w swem sercu przez lat dwadzieścia.
— Nie mów już dalej — rzekł Fouquet, pełen szlachetnych uczuć. — Pojmuje cię i odgadłem wszystko! Zapewne dowiedziawszy się o mojem uwięzieniu, poszedłeś do króla, błagałeś go o wolność dla mnie. On odmówił, wówczas zagroziłeś mu wydaniem tajemnicy, a Ludwik XIV-ty, przestraszony, zgodził się na to, czego wprzód na szlachetne twoje wdanie się nie chciał uczynić! Rozumiem już, rozumiem, masz króla w swojem ręku.
— Nic zgoła nie rozumiesz i ciągle mi przerywasz, mój przyjacielu. A zresztą pozwól sobie powiedzieć, że mylnie rozumujesz!
— Jakto?
— Gdybym tak postąpili, kazałby mię związać i zamknąć gdzie w lochu! trzebaż przecie mieć, do djabła, ścisłość w rozumowaniu.
— Cóżeś więc uczynił?
— A otóż w tem cała rzecz. Zdaje się, że teraz wzbudzę w ekscelencji trochę zajęcia, wszak słuchasz mię pan z uwagą?
— Z największą. Mów dalej.
— Zapomniałem ci powiedzieć — rzekł Aramis — o pewnej, godniej, uwagi osobliwości, tych braci Bóg stworzył tak podobnych do siebie, iż chyba on sam mógłby ich tylko rozróżnić. Matka nawet tegoby nie dokazała.
— Czy podobna!.. — zawołał Fouquet.
— Ta sama szlachetność w rysach, tenże sam chód, taż postawa, tenże głos.
— Ale myśli, zdolności, znajomość życia?
— O! tu zupełna nierówność, ekscelencjo, bowiem więzień Bastylji ma niezaprzeczoną pod tym względem wyższość nad swym bratem. I gdyby ten nieszczęśliwy z więzienia przeszedł na tron, Francja nie miałaby może nigdy szlachetniejszego i z większemi zdolnościami monarchy.
Fouquet porwał się blady i wzruszany, cios ugodził go nie w serce, ale w umysł.
— Rozumiem cię — rzekł przedstawiasz mi spisek.
— Coś podobnego.
— Proponujesz mi udział w zamianie syna Ludwika XIII go, syna, który teraz jest więźniem, na syna Ludwika XIII-go, co w tej chwili śpi w pokoju Morfeusza.
Aramis roześmiał się śmiechem tak złowrogim, jak jego myśl.
— Przypuśćmy, że tak — wyrzekł.
— Ależ — odrzekł Fouquet, przerywając chwilę uciążliwego milczenia, nie zastanowiłeś się nad tem, że czyn ten może wywołać ogromne zamieszanie w państwie. Zastanów się, że trzeba nam będzie zwołać stany, szlachecki, duchowny i średni, złożyć z tronu panującego monarchę, poruszyć tem okropnem zgorszeniem grób Ludwika XIII-go, pozbawić życia i sławy Annę Austriacką, spokoju i życia może Marję Teresę, że to wszystko przepadnie, jeżeli my zginiemy.
— Nie rozumiem pana — odparł obojętnie Aramis — bo w tem wszystkiem, coś pan, powiedział, niema ani jednego stosownego wyrazu.
— Jakto!... — podchwycił nadintendent zdziwiony — niepodobna, aby człowiek taki, jak ty, nie dowodził możności wykonania a ograniczał się tylko, do dziecinnej radości z planów politycznych i nie dbał o dobry lub zły rezultat działania, to jest o rzeczywistość?
— Ależ, mój przyjacielu — rzekł obojętnie Aramis, jeżeli było jakiekolwiek zamieszanie, zgorszenie, a nawet wysiłek w zastąpieniu więźniem króla, to proszę mi tego dowieść!
— Co?... co?... — zawołał Fouquet, bielszy niż chustka, którą się z potu ocierał, — co mówisz?...
— Idź do pokoju królewskiego — rzekł spokojnie Aramis — i pan, co wiesz o tajemnicy, nie poznasz, że więzień z Bastylji spoczywa na łożu swego brata.
— A król?... — zapytał Fouquet, przejęty zgrozą na tę wiadomość.
— Jaki król?... — spytał słodziutkim głosem Aramis — czy ten, który cię nienawidzi, czy ten, który cię kocha?
— Król!... wczorajszy.
— Król wczorajszy?... zajął miejsce swej ofiary w Bastylji.
Fouquet wydał jęk przytłumiony, jakby mu kto zadał niewidzialny cios i, ściskając konwulsyjnie głowę rękami:
— I tyś to uczynił?... — zapytał.
— Dosyć zręcznie, cóż myślisz o tem?
— Zepchnąłeś króla z tronu i uwięziłeś go?
— Tak.
— I czynu tego dokonano tu, w Vaux?
— Tu, w Vaux, w pokoju Morfeusza, czyż on nie jest jakby umyślnie na to zbudowany?
— W Vaux?... u mnie?... — rzekł Fouquet przytłumionym głosem.
— Ależ tak, u ciebie, bo to twój dom, od chwili, jak pan Colbert nie może ci go wydrzeć.
— A więc tu, u mnie, dopełniono tej zbrodni?..
— Tej zbrodni?... — rzekł Aramis osłupiały.
— Tej okropnej zbrodni!... — mówił Fouquet z wzrastającem uniesieniem — zbrodni okropniejszej nad zabójstwo! zbrodni, która hańbiąc na wieki moje imię, skazuje mię na wzgardę potomności!
— Panie Fouquet, strzeż się!
Fouquet spojrzał śmiało w oczy prałatowi.
— Tak! — rzekł — zhańbiłeś mię, dopełniając tej zbrodni na moim gościu, na tym, który z zaufaniem spoczywał pod moim dachem, a! biada mi!
Aramis powstał, a oczy jego krwią nabiegły.
— Czy mam do czynienia z szaleńcem? — zapytał.
— Masz do czynienia z człowiekiem, który woli zginąć, woli zabić ciebie, niż dopuścić, byś go tak zhańbił.
Aramis podniósł zwolna głowę, a iskra nadziei, raz jeszcze zabłysła w jego oczach.
— Zastanów się pan — rzekł — nad tem, co nas czeka, sprawiedliwość zastała wykonaną, lecz król żyje jeszcze, a więzienie jego zachowuje ci życie.
— Tak — rzekł Fouquet — być może, żeś działał w moim interesie, ale ja nie przyjmuję tej przysługi. Jakkolwiekbądź nie chcę cię zgubić. Opuść natychmiast ten dom.
Aramis tłumił wzburzenie, jakie go ogarniało.
— Jestem dla wszystkich równie gościnnym — mówił dalej Fouquet z nieopisaną wspaniałością — nie staniesz się pastwą zemsty, jak i ten, którego zgubę ułożyłeś.
— Ale ty będziesz zgubionym — rzekł Aramis głosem przepowiedni — będziesz zgubionym, będziesz!
— Przyjmuję tę przepowiednię, panie d‘Herblay, ale nic mię nie powstrzyma. Opuścisz natychmiast Vaux i Francję, daję ci cztery godziny czasu do uniknięcia pogoni królewskiej. To więcej, niż potrzeba, ażebyś dostał się do Belle-Isle, gdzie pozwalam ci szukać schronienia.
— A! — mruknął Aramis.
— Belle-Isle jest moją dla ciebie, tak jak jest Vaux mojem dla króla. Jedź więc tam, panie d‘Herblay, jedź, a dopóki żyję, włos ci z głowy nie spadnie.
— Dziękuję — rzekł Aramis z ponurem szyderstwem.
Obaj pobiegli przez tajemne schody, prowadzące na wewnętrzny dziedziniec.
Fouquet kazał założyć najdzielniejsze konie, Aramis zatrzymał się przed drzwiami Porthosa.
Długo tak stał zamyślony, a powóz Fouqueta pędem wyruszył z dziedzińca.
— Uchodzić samemu?... — rzekł do siebie Aramis — uprzedzić o tem księcia?... O wściekłości!.. a uprzedziwszy księcia, co robić?.. uchodzić z nim? ciągnąć za sobą wszędzie to oskarżające świadectwo?... wojnę?... wojnę domową, nieubłaganą, bez żadnych środków, niestety!... niepodobna!... ale cóż on pocznie beze mnie?... o! beze mnie upadnie, tak jak i ja!... ale któż to wie?...niech się spełni przeznaczenie!... był już skazany, niech nim pozostanie. Zgubiony!... jestem zgubiony!... co czynić?... uciekać da Belle-Isle!... Tak! a Porthos, który tu pozostanie i wszystko wszystkim opowie. Porthos, który także będzie może cierpiał... a nie chcę, ażeby on cierpiał. Porthos pojedzie ze mną. Tak trzeba!




ROZDZIAŁ XII.
JAK ROZKAZ SZANOWANY BYŁ W BASTYLJI.

Fouquet, wzburzony tem, o czem się dowiedział, pędził, co konie mogły wyskoczyć.
— Czemże była — myślał — młodość tych ludzi, którzy w wieku podeszłym zdołali ułożyć i wykonać takie zamiary?
Niekiedy przychodziło mu na myśl, czy to wszystko, co mu Aramis opowiedział, nie było snem tylko, albo sidłami, na niego zastawionemi, i że, przybywając do Bastylji, znajdzie rozkaz uwięzienia, a tym sposobem podzieli więzienie z zepchniętym z tronu królem. Dlatego też w czasie przeprzęgu koni wysłał kilka rozkazów zapieczętowanych, do d‘Artagnana i innych dowódców, których wierność nie mogła być w podejrzeniu.
— Tym sposobem — rzekł do siebie Fouquet — czy będę uwięzionym lub nie, zrobiłem to, co mi honor nakazywał. Jeżeli będę wolnym, rozkazy przybędą już po moim powrocie i nie będą jeszcze rozpieczętowane. Jeżeli zaś przeciwnie, to będę miał pomoc dla siebie i króla. Tak przygotowany przybył do Bastyljli, zrobiwszy dwie i pół mili w godzinę.
Baisemeaux ujrzawszy Fouqueta drżał ze wstydu i strachu. Zdawało mu się, że odwiedziny Aramisa pociągają teraz za sobą następstwa, których urzędnik śmiało mógł się obawiać.
— Czy pan dziś zrana widziałeś pana d‘Herblay?...
— Tak!... ekscelencjo.
— I nie czujesz okropności zbrodni, jakiej stałeś się wspólnikiem?..
— Masz tobie — pomyślał Baisemeaux i dodał głośno:
— Ale jakiej zbrodni, ekscelencjo?...
— Za to powinieneś być ćwiartowanym!.. ale nie czas teraz mówić o tem; zaprowadź mię natychmiast do więźnia!...
— Do jakiego więźnia?... — spytał Baisemeaux drżący.
— Udajesz, że nie wiesz?... dobrze, i to jest najlepiej dla ciebie!.. Bo istotnie, gdybyś był wspólnikiem, byłoby już po tobie!... Chcę więc uwierzyć w twoją nieświadomość.
— Ależ, ekscelencjo.
— Dobrze!... dobrze już, ale prowadź mię do więźnia!
— Do Marchialego?...
— Kto to jest ten Marchiali?...
— Jest to więzień, przywieziony dziś przez pana d‘Herblay!..
— Nazywają go Marchiali?... — rzekł Fouquet, zmieszany w swoich domysłach prostoduszną otwartością Baisemeaux.
— Tak jest!... ekscelencjo!... pod tem nazwiskiem jest tu zapisany.
Fouquet, przywykły do czytania w sercach ludzi, przekonał się o zupełnej jego szczerości, a potem, przypatrzywszy się z uwagą wyrazowi twarzy Baisemeaux, nie mógł już przypuścić, ażeby Aramis powierzył mu tajemnicę.
— I to ten więzień — spytał gubernatora — którego d‘Herblay wczoraj zabrał z sobą?...
— Ten sam!.. ekscelencjo.
— Ten, którego odwiózł dziś napowrót?... — dodał żywo Fouquet, domyśliwszy się całego planu Aramisa.
— Tak jest!... ekscelencjo.
— I nazywa się Marchiali?...
— Marchiali. A jeżeli ekscelencja przybyłeś, aby go zabrać, tem lepiej, bo właśnie chciałem pisać o nim do jego ekscelencji.
— Po co?...
— Od dzisiejszego rana jestem bardzo niekontent z niego, ma jakieś przystępy szaleństwa, takie, iż myślałby kto, że na jego rozkaz Bastylja się zawali.
— Ja cię też uwolnię od niego.
— Chwała Bogu!
— Prowadź mię więc do niego.
— Proszę ekscelencję o rozkaz!...
— Jaki rozkaz?...
— Królewski.
— Zaraz napiszę panu.
— To nie będzie dostateczne, ekscelencjo, gdyż na to potrzeba rozkazu samego króla.
Fouquet oburzył się.
— Pan, co jesteś takim formalistą, aby więźnia odwiedzić, pokaż mi rozkaz, na mocy którego wprzód go uwolniłeś?
Baisemeaux pokazał rozkaz uwolnienia Selodna.
— I — cóż z tego?... — rzekł Fouquet — to Seldon, nie Marchiali?
— Bo też Marchiali nie jest uwolniony i jest tu ekscelencjo.
— Ależ przecie pan mówisz, że pan d‘Herblay wywiózł I odwiózł Marchialego?
— Nie mówiłem tego.
— Mówiłeś i to tak wyraźnie, iż zdaje mi się, że i teraz słyszę to samo.
— Chyba mi się język poplątał.
— Panie Baisemeaux, strzeż się!
— Niczego się nie boję, ekscelencjo, gdyż w niczem nie uchybiłem formalności.
— I pan śmiesz to mówić?
— Przysiągłbym nawet! pan d‘Herblay przywiózł mi rozkaz uwolnienia Seldona, i Seldon jest wolny.
— Ale ja panu powiadam, że Marchiali wyszedł z Bastylji.
— Trzebaby mi tego dowieść, ekscelencjo.
— Pozwól mi się z nim zobaczyć?
— Ekscelencjo, jako zarządca państwa, wiesz o tem bardzo dobrze, że nikt bez wyraźnego rozkazu króla nie może się widzieć z więźniem.
— A pan d‘Herblay przecie widział się z nim.
— Niema na to dowodu, ekscelencjo.
— Panie Baisemeaux, ostrzegam cię, uważaj, co mówisz.
— Akta są moim dowodem!
— Pan d‘Herblay przepadł zupełnie.
— Pan d‘Herblay przepadł? Niepodobna!
— Słuchaj, panie gubernatorze! daję ci na to słowo, że natychmiast po widzeniu się z więźniem, dam panu rozkaz królewski.
— Daj mi go, ekscelencjo, pierwej.
— A jeżeli mi odmówisz, każę cię ze wszystkimi twymi oficerami natychmiast aresztować.
— Nie dopuścisz się tego gwałtu, ekscelencjo! chciej zwrócić uwagę na to, że będziemy posłuszni tylko rozkazowi królewskiemu, i że tak dla widzenia Marchialego, jak i dla zrobienia dla mnie niewinnemu tej krzywdy, potrzebny jest wyraźny rozkaz królewski.
— To prawda — podchwycił Fouquet z wściekłością — prawda, a więc, panie de Baisemeaux — rzekł dobitnie, przyciągając go do siebie — wiesz, dlaczego tak usilnie pragnę mówić z więźniem?
— Nie wiem, ekscelencjo, i racz uważać, jak mię przestraszasz, jestem cały drżący, siły mnie opuszczają.
— Jeszcze się bardziej przerazisz, panie de Baisemeaux, jak powrócę tu z 10,000 wojska i 30 działami.
— A! mój Boże!... ekscelencja dostał pomieszania zmysłów.
— Kiedy podburzę przeciw tobie i twoim przeklętym murom całą ludność Paryża i kiedy, wyłamawszy bramy, każę cię powiesić na najwyższej baszcie.
Baisemeaux załamywał ręce, jak człowiek w rozpaczy, ale nic nie odpowiadał.
Widząc to, Fouquet porwał pióro i pisał:
— „Rozkazuję panu, starszemu zgromadzenia kupców, ażeby tenże, zebrawszy gwardję miejską, uderzył na Bastylję, dla dobra królewskiego“.
„Rozkazuję księciu de Bouillon i księciu Kondeuszowi ażeby, wziąwszy Szwajcarów i inne gwardje, uderzyli na Bastylje dla dobra królewskiego“.
Baisemeaux zamyślił się Fouquet pisał:
— „Rozkazuje każdemu żołnierzowi, obywatelowi i szlachcicowi, chwytać i pojmać, gdziebykolwiek się znajdował, kawalera d‘Herblay biskupa Vannes i jego wspólników, którymi są: 1) Pan de Baisemeaux, gubernator Bastylji, podejrzany o zbrodnie zdrady, buntu, i o zamach stanu.
— Wstrzymaj się pan — zawołał Baisemeaux — nic nie rozumiem: ale tyle nieszczęść może we dwie godziny spaść na Bastylję, że król, który mnie będzie sądzić, sam uzna, że musiałem ulec groźbie tak strasznych losów. Idźmy więc do wieży, ekscelencjo, a tam zobaczysz Marchialego.
Fouquet wybiegł z pokoju, Baisemeaux szedł za nim, ocierając pot, spływający strumieniem po twarzy.
W miarę jak wstępowali po kręconych schodach, coraz wyraźniej dolatywał ich jakiś przytłumiony z początku głos, który zamieniał się w okropny krzyk złorzeczeń i przekleństw.
— Co to takiego?... — zapytał Fouquet.
— A to pański Marchiali — rzekł gubernator — posłuchaj pan, jak wyją warjaci.
Odpowiedzi tej towarzyszył rzut oka na Fouqueta, więcej obrażający, niż grzeczny.
Ten zadrżał, bowiem w okorpnym krzyku poznał głos króla. Zatrzymał się, wyrwał pęk kluczów z rąk Baisemeaux, który myślał już, że mu Fouquet chce niemi głowę roztrzaskać.
— Odejdź stąd — rzekł groźnie.
— Właśnie tego żądam — rzekł tenże do siebie. — To będzie ładnie, jak ci dwaj warjaci spotkają się z sobą, pewny jestem, że jeden drugiego udusi.
— Idźże!... — powtórzył Fouquet — a jeżeli nogą stąpisz na ten korytarz, zanim cię zawołam, bądź pewny, że zajmiesz na wieki miejsce najnędzniejszego z więźniów w Bastylji.
— Umrę niezawodnie — mruczał Baisemeaux, oddalając się chwiejnym krokiem.
Krzyki więźnia stawały się coraz głośniejszemi.
Fouquet, zapewniwszy się, że Baisemaux jest już na dole, otworzył pierwszy zamek.
Wówczas wyraźnie usłyszał ochrypły głos królewski, który z wściekłością wołał:
— Na pomoc!... jestem królem!... na pomoc!...
Klucz od drugiego zamku nie był ten sam, co od pierwszego.
Fouquet zmuszony był szukać go w pęku kluczy.
Król, doprowadzony prawie do szaleństwa, krzyczał z całych sił:
— To Fouquet kazał mię tu zaprowadzić, na pomoc przeciw panu Fouquet, jestem królem, na pomoc królowi przeciw Fouquetowi.
Krzyki te, rozdzierające serce ministrowi, poprzedzały uderzenia we drzwi połamanemi krzesłami, Fouquet dobrał wreszcie klucza, króla opuszczały siły, nie mówił już, ale ryczał.
— Śmierć Fouquetowi — śmierć zbrodniarzowi Fouquet.
Drzwi się otworzyły.




ROZDZIAŁ XIII.
WDZIĘCZNOŚĆ KRÓLEWSKA.

Dwaj ci ludzie, którzy, jak się zdawało, mieli się rzucić na siebie, zatrzymali się, wydając okrzyk przerażenia.
— Czy przychodzisz zabić mnie?... — rzekł król, poznając Fouqueta.
Z dzikim wzrokiem, blady, z włosami najeżonemi, Ludwik XIV-ty przedstawiał prawdziwy obraz rozpaczy, głodu i przestrachu, połączonych w jednym posągu.
Fouquet, rozrzewniony tym widokiem, poskoczył do króla z otwartemi rękami i łzami w oczach. Ludwik podniósł na Fouqueta kawał złamanego stołka, którym przed chwilą bił we drzwi.
— Jakto? — rzekł Fouquet drżącym głosem — nie poznajesz więc, Najjaśniejszy Panie, najwierniejszego z twoich przyjaciół?
— Ty moim przyjacielem — odpowiedział Ludwik, zgrzytając zębami, a w głosie przebijała nienawiść i żądza zemsty.
Fouquet, zbliżywszy się, ucałował kolana jego, a chwyciwszy w objęcia, zawołał:
— Mój królu! dziecię moje! a! cóżeś wycierpiał!
Ludwik, przywrócony do przytomności tą zmianą położenia, opamiętał się, a zawstydzony nieładem ubrania, prawie szaleństwem, i opieką, jakiej teraz doznawał, cofnął się o kilka kroków. Fouquet nie przeczuł, że pycha królewska nie przebaczy mu nigdy, iż był świadkiem tylu słabości.
— Chodź, Najjaśniejszy Panie! jesteś wolnym — rzekł.
— Wolny? — powtórzył król. — Dajesz mi wolność, kiedyś śmiał podnieść na mnie rękę?
— Nie wierzysz zapewne sam temu, Najjaśniejszy Panie — rzekł Fouquet oburzony — abym mógł być choć najmniej winnym w tej sprawie.
I krótko, lecz z zapałem, opowiedział mu całe zdarzenie, którego szczegóły są nam wiadome.
Dopóki trwało opowiadanie, Ludwik cierpiał okropnie, lecz potem nietyle go uderzyła wielkość nieszczęścia, jakie nań spadło, ile ważność tajemnicy brata jego, bliźniaka.
— Ja tylko jednego mam brata, a tym jest książę. Znasz go tak dobrze, jak i ja, i powiadam ci, że to jest spisek, a początek dał gubernator Bastylji.
— Uważaj, Najjaśniejszy Panie, że ten człowiek był tak, jak i wszyscy, zwiedziony podobieństwem księcia.
— Podobieństwem? cóż znowu!
— Musi być jednakże Marchiali bardzo podobny do Waszej Królewskiej Mości, skoro oczy wszystkich zawiodły — rzekł Fouquet.
— Niedorzeczność!
— Nie mów tego, Najjaśniejszy Panie; ludzie, którzy są gotowi śmiało stanąć w oczy twoim ministrom, matce, oficerom i całej rodzinie, ludzie ci bardzo muszą być pewni podobieństwa.
— To prawda — pomruknął król. — Ale gdzież są ci ludzie?
— W Vaux.
— W Vaux? i ty cierpisz ich obecność tam?
— Dla mnie najpilniejszem się zdawało uwolnić Waszą Królewską Mość. Dopełniłem tej powinności i teraz oczekuję rozkazów mojego monarchy.
Ludwik zamyślił się na chwilę.
— Zbierzmy wojsko w Paryżu — rzekł.
— Rozkazy co do tego są już wydane — odpowiedział Fouquet.
— Wydałeś rozkazy? — zawołał król.
— Tak jest, Najjaśniejszy Panie, Wasza Królewska Mość będziesz za godzinę na czele 10,000 wojska.
Za całą odpowiedź król, porwawszy rękę Fouqueta, ścisnął ją tak serdecznie, iż łatwo było poznać, jak dotąd nie dowierzał swemu ministrowi.
— I z tem wojskiem — mówił król — pojedziemy oblegać w twoim domu buntowników, którzy się zapewne przygotowują do oporu.
— Toby mnie zadziwiło — odrzekł Fouquet.
— Dlaczego?
— Gdyż, skoro wykryliśmy ich naczelnika, główną sprężynę tego przedsięwzięcia, cały zamiar spełzł na niczem.
— Zdarłeś zatem maskę temu fałszywemu księciu?
— Nie, nawet go nie widziałem.
— O kimże więc mówisz?
— Kierownikiem tego przedsięwzięcia nie był ten nieszczęśliwy. On jest tylko narzędziem, jak widzę, przeznaczonem na nieszczęśliwe nadal życie. Kierownikiem był ksiądz d‘Herblay, biskup Vannes!
— Twój przyjaciel.
— Był nim, Najjaśniejszy Panie — odpowiedział Fouquet ze szlachetnością.
— To bardzo nieszczęśliwie dla ciebie — odrzekł król, mniej szlachetnie. — No, ale ja im pokażę!
— Jak to Wasza Królewska Mość rozumiesz?
— Rozumiem odpowiedział król — że, przybywszy do Vaux z wojskiem, połapiemy wszystkich bez wyjątku w tem gnieździe nietoperzy.
— Wasza Królewska Mość ukarzesz ich śmiercią! — zawołał Fouquet.
— Bez wyjątku!
— O! Najjaśniejszy Panie!
— Zrozumiejmy się dobrze, parnie Fouquet — rzekł król wyniośle. — Nie żyje już w tych czasach, kiedy zabójstwo było jedynym środkiem dla króla. Ja mam parlamenty, które sądzą w mojem imieniu, i rusztowania, na których wykonywają moją najwyższą wolę.
Fouquet zbladł.
— Ośmielę się zwrócić uwagę Waszej Królewskiej Mości, że jakikolwiek proces w tej mierze będzie wieczną hańbą dla tronu! Nie wydaje mi się dobrem, aby łaskawe imię Anny Austriackiej przechodziło przez usta ludu, otwarte już do drwinek.
— Ale trzeba, aby sprawiedliwość była wykonaną, mój panie.
— Dobrze, Najjaśniejszy Panie! ale krew królewska nie może płynąć na rusztowaniu.
— Krew królewska! i ty wierzysz temu? — zawołał król z wściekłością, tupiąc nogą. — To podwójne urodzenie jest bajką i wymysł ten jest największą zbrodnią pana d‘Herblay, i te zbrodnie chce ukarać, bardziej niż gwałt i zniewagę.
— Ukarać śmiercią?
— Śmiercią! tak, panie!
— Najjaśniejszy Panie! — rzekł ze stanowczością Fouquet, którego głowa długo schylona, podniosła się z szlachetną dumą. — Jeżeli się podoba, Wasza Królewska Mość każesz ściąć głowę Filipowi, księciu Francji, swemu bratu, to należy do Waszej Królewskiej Mości, i zapewne poradzisz się w tem Anny Austrjackiej, matki Waszej Królewskiej Mości. To, co każesz, będzie słusznem, nie chcę się więcej w to mieszać, nawet dla zaszczytu korony Waszej Królewskiej Mości. Ale proszę Waszej Królewskiej Mości o jednę łaskę!
— Mów — rzekł król, zmieszany ostatniemi słowami ministra — czego żądasz?
— Łaski dla pana d‘Herblay i dla pana du Vallon!
— Moich zabójców? O! spodziewałem się, że będziesz prosił o łaskę dla swoich przyjaciół.
— Nie będę zwracał uwagi Waszej Królewskiej Mości na to, że gdyby pan d‘Herblay chciał być zabójcą, mógłby zabić dziś rano Waszą Królewską Mość w lesie Senatr, i wszystka byłoby skończone. Mniej nawet — wystrzał prochem z pistoletu w twarz — mówił dalej Fouquet — a twarz Ludwika XIV-go byłaby się zmieniła przez opalenie i uwolniłaby na zawsze pana d‘Herblay od odpowiedzialności.
Król zbladł z przerażenia, na myśl o przebytem niebezpieczeństwie.
— Gdyby pan d‘Herblay miał być zabójcą — mówił dalej Fouquet — zapewne nie opowiadałby mi swoich zamiarów, a gdyby się pozbył prawdziwego króla, fałszywy nie mógłby być zaprzeczonym. Gdyby przywłaściciel był nawet poznany przez Anne Austriacką, to zawsze byłby jej synem, a dla sumienia pana d‘Herblay byłby to zawsze król z krwi Ludwika XIII-go. Co więcej, spiskowy był pewnym osobistości i tajemnicy. Wszystko dałoby mu jeden wystrzał z pistoletu. Łaski więc dla niego, Najjaśniejszy Panie, zaklinam na zbawienie.
Król zamiast być ułagodzonym tem odmalowaniem szlachetności Aramisa, uczuł się poniżonym; jego niczem nieposkromiona duma nie mogła oswoić się z myślą że jeden człowiek trzymał na włosku życie królewskie. Dlatego też z gwałtownością rzekł do Fouqueta:
— Nie wiem doprawdy, dlaczego prosisz mię o łaskę dla tych ludzi? i na co prosić o to, co można i bez tego otrzymać?
— Nie rozumiem Waszej Królewskiej Mości.
— A jednakże to bardzo łatwo, gdzież ja jestem?
— W Bastylji, Najjaśniejszy Panie.
— Tak, w wiezieniu! i uchodzą za warjata?
— Prawda, Najjaśniejszy Panie.
— I nikt mnie tu nie zna, tylko Marchialego?
— Niezawodnie!
— A więc nie zmieniaj w niczem mego położenia, zostaw warjata, niech gnije w więzieniu Bastylji, a panowie d‘Herblay i du Vallon obejdą się bez mojej łaski. Ich nowy król uniewinni ich zupełnie.
— Wasza Królewska Mość, krzywdząc mię, popełniasz błąd — rzekł obojętnie Fouquet. — Ani ja, ani pan d‘Herblay nie jesteśmy tak ograniczeni, ażebyśmy mieli zapomnieć, i na to nie zwrócić uwagi, że, gdybym chciał, jak Wasza Królewska Mość mówisz, mieć nowego króla, nie potrzebowałbym zdobywać bram Bastylji, ażeby Waszą Królewską Mość stad wydobyć. To jasne, jak słońce, gniew pomieszał rozumowania Waszej Królewskiej Mości, bo inaczej nie obrażałbyś najniesłuszniej tego z twych sług, który ci największą w życiu uczynił przysługę.
Ludwik poznał, że za daleko się posunął, że drzwi więzienia były jeszcze zamknięte, kiedy szlachetne oburzenie Fouqueta coraz bardziej się uspakajało.
— Nie mówiłem tego, aby ci nie ubliżać, broń Boże! — odpowiedział król. — Ale ponieważ udajesz się do mnie o łaskę, ja ci odpowiadam, wedle mego sumienia, a podług niego, winni, za którymi przemawiasz, nie są godni ani łaski, ani przebaczenia.
Fouquet milczał.
— Postępowanie moje — mówił dalej król — jest równie szlachetnem, jak twoje, gdyż jestem w twojej mocy, powiem nawet, że jest szlachetniejszem, gdyż nakładasz mi warunki, od których mogła zależeć wolność moja i życie; odmówić zaś jest to zrobić z nich ofiarę.
— Zbłądziłem — rzekł Fouquet — to jest, zdawać się mogło Waszej Królewskiej Mości, że chcę wymóc na nim przyrzeczenie. Żałuję tego i przepraszam Waszą Królewską Mość.
— I chętnie Ci przebaczam, kochany panie Fouquet — rzekł król z uśmiechem wesołości, którą tyle poprzednich wypadków od wczoraj zatruło.
— A więc ja otrzymałem łaskę dla siebie — rzekł uporczywie minister — ale panowie d‘Herblay i du Vallon.
— Nie otrzymają jej nigdy, dopóki żyję — odrzekł król nieugięty. — Zrób mi tę przysługę, nie domagając się tego nigdy.
— Będę posłusznym Waszej Królewskiej Mości.
— I nie będziesz miał za to do mnie urazy?
— O!... nie, Najjaśniejszy Panie, gdyż przewidziałem ten rezultat.
— Przewidziałeś, że odmówią ułaskawienia dla tych panów?
— Tak jest, i dlatego przedsięwziąłem stosowne środki.
— Co przez to rozumiesz?... — zawołał król zdziwiony.
— Pan d‘Herblay przybył, że tak powiem oddać się w moje ręce, pan d‘Herblay dał mi szczęście zbawić mego monarchę i państwo, nie mogłem go także wystawić na: sprawiedliwą zemstę Waszej Królewskiej Mości, byłoby to toż samo, co zabić go własną ręką.
— A więc cóżeś zrobił?
— Najjaśniejszy Panie, dałem panu d‘Herblay moje najlepsze konie i cztery godzin czasu, nim jakakolwiek pogoń z rozkazu Waszej Królewskiej Mości pójdzie za nim.
— Niech i tak będzie — pomruknął król — ale świat jest dość wielki i pogoń wysłana przeze mnie, dopędzi ich przecież i zniweczy te cztery godzin pośpiechu.
— Dając im cztery godzin naprzód, dałem im życie i oni je zachowają.
— Jakto?...
— Pędząc cztery godzin naprzód od muszkieterów Waszej Królewskiej Mości, przybędą do mego zamku w Belle-Isle, gdzie dałem im schronienie.
— Mniejsza o to, ale zapomniałeś, żeś mi darował Belle-Isle. Moi muszkieterowie zdobędą wyspę i wszystko będzie skończone.
— Ani muszkieterowie, ani całe wojsko nie dokaże tego, Najjaśniejszy panie — rzekł zimno Fouquet — Belle-Isle jest niezdobyte.
Król posiniał, błyskawica wypadła z jego oczu. Fouquet uczuł, że jest zgubiony, ale nie był on z liczby tych, co się cofają przed głosem honoru. Wytrzymał złowrogi wzrok króla, ten zaś, pokrywszy milczeniem swą wściekłość, rzekł po chwili:
— Jedźmy do Vaux.
— Jestem na rozkazy Waszej Królewskiej Mości, ale zdają mi się, że nieodzownem byłoby dla Waszej Królewskiej Mości zmienić ubiór, zanim się pokażesz całemu dworowi.
— Wstąpimy do Luwru!... — rzekł król — jedźmy!...
I przeszli obok osłupiałego Baisemeaux, który widząc raz jeszcze wychodzącego Marchialego, wydarł sobie resztę włosów.
Fouquet dał mu kwit na uwolnienie więźnia, na którym król napisał:

„Widziałem i potwierdzam“
Ludwik“
ROZDZIAŁ XIV.
SAMOZWANIEC.

W Vaux tymczasem rządy samozwańcze śmiało się rozwijały. Filip wydał rozkaz urządzenia wielkiego przyjęcia porannego dla tych, co gotowi już byli złożyć hołd swój królowi. Zdecydował się na nie, pomimo nieobecności d‘Herblaya, który nie zjawiał się, — czytelnikom naszym wiadomo dlaczego. Sadząc, że nieobecność ta nie przeciągnie się zbytecznie, młodzieniec, jak wszystkie zuchwałe umysły, chciał spróbować sił swoich i szczęścia, bez wszelkiej podpory i rady.
Otworzył więc drzwi na rozścież i kilkanaście osób weszło w milczeniu. Dopóki pokojowcy go ubierał, nie ruszył się z miejsca. Przypatrzył się bowiem w przeddzień tego zachowaniu brata. Udawał króla w ten sposób, aby nie obudzać najmniejszego podejrzenia. Na przyjęcie gości wystąpił w ubiorze myśliwskim.
Najpierw weszła Anna Austriacka, którą prowadził pod rękę brat królewski, następnie małżonka jego, Henryka, z panem de Saint-Agnan. Twarze tych ostatnich powitał uśmiechem, a na widok matki zadrżał.
Królowa, na szczęście, nie przyszła.
Anna Austriacka wszczęła mowę o przyjęciu, jakie zgotował pan Fouquet rodzinie królewskiej. Niechętne wyrazy przeplatała uprzejmemi słówkami do króla, pytaniami o jego zdrowie, macierzyńską troskliwością i manewrami, pełnemi dyplomacji.
— I cóż mój synu — rzekła nakoniec — czy postanowiłeś co względem, pana Fouquet?...
— Saint-Agnan — odezwał się Filip — zechciej dowiedzieć się, co słychać u królowej.
Saint-Agnan wyszedł.
Filip mówił dalej:
— Pani, nie znoszę, aby odzywano się przy mnie z niechęcią o panu Fouquet, wiesz o tem, i sama też niejednokrotnie przemawiałaś za nim przychylnie.
— Nie przeczę; zapytuję też jedynie, jak jesteś względem niego usposobiony.
— Najjaśniejszy Panie — przemówiła Henryka — ja zawsze bardzo lubiłam pana Fouquet. Jest on miłym i zacnym człowiekiem.
— I nadintendentem, który nigdy nie skąpi — dodał książę — a płaci złotem wszelkie przekazy, jakie mam do niego.
— Tutaj zanadto każdy o sobie tylko myśli, — odezwała się stara królowa. — A faktem jest, że pan Fouquet prowadzi państwo do upadku.
— Co znowu, moja matko! — cichym głosem odpowiedział Filip — czyż i ty także stajesz się tarczą pana Colberta?..
— Co to ma znaczyć?... — zagadnęła królowa matka zdziwiona.
— Bo odzywasz się w ten sposób, jakgdybym słyszał mówiącą twoją dawną przyjaciółkę, panią de Chevreuse.
Nazwisko to wywołało bladość na twarzy Anny Austriackiej, zacięła usta.
— Panie — odparła stara królowa — przemawiasz do mnie w ten sposób, iż zdaje mi się, że słyszę króla, ojca twego.
— Ojciec mój nie lubił pani de Chevreuse i miał zupełną słuszność — rzekł Filip. — Ja też nie lubię jej, i jeżeli poważy się nawiedzić nas, jak niegdyś bywało, siać rozdwojenie i nienawiść pod pozorem zebrania pieniędzy, wtedy!..
— Wtedy?... — wyniośle podchwyciła królowa, sama rozniecając burzę.
— Wtedy — odparł stanowczo młodzieniec, — wypędzę panią Chevreuse z królestwa, a z nią razem wszystkich sprawców tych tajemnych knowań.
Anna Austrjacka bliska była zemdlenia; oczy jej, otwarte szeroko, przez chwilę nic nie widziały przed sobą; wyciągnęła ramiona ku drugiemu synowi, który objął ją w uścisku, nie lękając się rozdraźnić króla.
— Najjaśniejszy Panie — szepnęła — okrutnie obchodzisz, się z swoją matką.
— W czem takiem, pani?... — odpowiedział. — Mówię, tu o pani de Chevreuse jedynie, a czyż moja matka przenosi ją nad spokój państwa a bezpieczeństwo mojej osoby?... Otóż powiadam, że pani de Chevreuse przybyła do Francji dla zaciągnięcia pożyczki pieniężnej, że udała się z tem do pana Fouquet, aby mu sprzedać pewną tajemnicę. Pan Fouquet, oburzony, kazał ją wypędzić, przekładając szacunek królewski nad wszelkie spólnictwo z intrygantami. Wtedy pani de Chevreuse sprzedała panu Colbertowi tajemnicę; a ponieważ nienasycona jest i nie dość jej tego, iż wydarła sto tysięcy talarów temu kanceliście, wyżej się skierowała, czy nie znajdzie tam bogatszych źródeł... Wszak to jest prawdą, pani?...
Królowa patrzyła nań z przerażeniem.
— Tedy — ciągnął dalej Filip — mam wszelkie prawo mieć urazę do tej kobiety. Jeżeli Bóg ścierpiał niektóre zbrodnie spełnione i w cieniu miłosierdzia swego je ukrył, nie przypuszczam, aby pani de Chevreuse miała władzę stawania wpoprzek Jego wyrokom.
Skończywszy mówić, Filip podniósł rękę jej do ust i ucałował z czułością. Nie pojęła królowa, iż w pocałunku tym, pomimo buntu i serdecznej urazy, tkwiło przebaczenie za osiem lat ciężkich męczarni. Filip zamilkł na chwilę, aby osłabić wzruszenie, które owładnęło obecnych; następnie jakby wesoło rzekł:
— Nie wyjedziemy stąd dziś jeszcze, mam pewien zamiar.
I zwrócił się ku drzwiom, gdzie miał nadzieję ujrzeć Aramisa, którego nieobecność ciężyć mu poczynała.
Wtej chwili ukazał się d‘Artagnan.
— A, d‘Artagnan! Powiedz mi, gdzie jest jego ekscelencja, biskup z Vannes, twój przyjaciel?...
D‘Artagnan wpadł w chwilowe osłupienie; lecz, zastanowiwszy się wkrótce, że Aramis opuścił Vaux potajemnie, jako wysłaniec króla, wywnioskował, iż temu ostatniemu chodziło o zachowanie sekretu.
— Najjaśniejszy Panie — odpowiedział — czy koniecznie Wasza Królewska Mość rozkazujesz, aby sprowadzić tu pana d‘Herblay?
— Nie tak znowu koniecznie — odparł Filip — nie jest mi on tak gwałtownie potrzebny, lecz gdybym go miał tutaj...
Aramis nie ukazywał się. Rozmowa poczęła się wyczerpywać w rodzinie królewskiej; Filip w roztargnieniu zapomniał pożegnać brata i małżonkę jego, Henrykę. Ci znowu pełni zdziwienia, poczynali tracić cierpliwość. Anna Austrjacka, pochyliwszy się do syna, rzuciła mu kilka słów po hiszpańsku. Filipowi obcym był najzupełniej ten język, niespodziana ta przeszkoda pokryła twarz jego bladością. Lecz jakgdyby duch nieobecnego Aramisa stał mu się puklerzem, niezmieszany bynajmniej, powstał nagle z siedzenia.
— I cóż ty na to?... Najjaśniejszy Panie. Odpowiedz mi — rzekła Anna.
— Co to za hałas?... — zagadnął Filip, zwracając się ku drzwiom, prowadzącym na boczne schody.
Naraz dał się słyszeć głos podniesiony:
— Tędy, tędy!... Kilka stopni jeszcze, Najjaśniejszy Panie!
Wszystkie spojrzenia zwróciły się ku drzwiom, skąd oczekiwano pana Fouqueta; nie on jednakże tam się ukazał. Okrzyk przeraźliwy dał się słyszeć ze wszystkich stron komnaty, okrzyk rozdzierający, który wyrwał się z piersi króla i całego otoczenia.
Ludwik XIV-ty ukazał się blady z brwią ściągniętą, stając pod draperją, zwieszającą się nad drzwiami od tajemnych schodów. Po za nim ukazała się twarz Fouqueta, nacechowana smutkiem i powagą. Królowa matka, trzymająca w swej dłoni rękę Filipa, ujrzawszy Ludwika XIV-go, wydała ten krzyk straszliwy, jakgdyby przerażające widmo ukazało się jej oczom.
Dwaj synowie Ludwika XIII-go, niemi, z piersią dyszącą, z ramionami, podanemi naprzód, jakby byli gotowi rzucić się jeden na drugiego.
Nagle Ludwik XIV-ty, jako gwałtowniejszy i nawykły do rozkazywania, rzucił się do okiennicy, która otworzył, drąc firanki. Jasne światło napełniło komnatę, zmuszając Filipa do cofnięcia się w głąb alkowy.
Ruch ten Ludwik pochwycił z zapałem i zwracając się do matki:
— Matko — rzekł Ludwik — nie poznajesz syna, skoro wszyscy zaparli się swojego króla?
Anna Austriacka wstrząsnęła się cała i wzniosła ręce ku niebu, nie będąc w stanie słowa jednego przemówić.
— Matko — głosem spokojnym odezwał się Filip — czy nie poznajesz twojego syna?
Tym razem Ludwik się cofnął. Anna Austriacka ze słabym jękiem osunęła się na siedzenie. Ludwik znieść nie był w stanie tego widoku. Skoczył do d‘Artagnana, którego zawrót głowy począł ogarniać, tak, że chwiał się, ku drzwiom sięgając, jako jedynego punktu oparcia, który mu pozostał.
— Do mnie, muszkieterze!... zawołał. — Spójrz na twarze nasze i osądź, który z nas dwóch jest bledszy.
Krzyk ten wytrzeźwił d‘Artagnana i poruszył w sercu jego gorączkę karności.
Otrząsnął z czoła ciężar zwątpienia, i bez dalszego wahania przystąpił do Filipa, i kładąc rękę na jego ramieniu, rzekł:
— Panie, jesteś moim więźniem!
Filip nie wzniósł ku niebu oczu, nie poruszył się z miejsca, gdzie stał jak wryty, ze wzrokiem, utkwionym w swego królewskiego brata.
Wzniosłe to milczenie pełne było wyrzutu za wszystkie nieszczęścia minione i ciężkie męczarnie w przyszłości. Filip zbliżył się do Anny Austriackiej i słodko, ze wzruszeniem, pełnem szlachetności przemówił:
— Matko, gdybym nie był twym synem, przekląłbym ciebie za to, żeś uczyniła mnie tak nieszczęśliwym.
D‘Artagnan uczuł dreszcz, przejmujący go do szpiku kości.
Z całym szacunkiem skłonił się młodemu księciu, i z głową schyloną, rzekł:
— Wybacz, mi książę, lecz żołnierzem tylko jestem, a przysięgałem temu, co wyszedł z tej komnaty.
— Dzięki ci, panie d‘Artagnan. Lecz co się stało z panem d‘Herblay?
— Wasza książęca mość, pan d‘Herblay jest bezpieczny — odezwał się głos poza nimi — nikt żywy ani umarły nie może sprawić, aby jeden włos spadł z jego głowy.
— Pan Fouquet!... — rzekł ze smutnym uśmiechem książę.
— Przebacz mi książę — przemówił Fouquet, klękając przed nim — lecz ten, który stąd wyszedł, był moim gościem.
— Oto dzielni przyjaciele i uczciwe serca — szepnął z westchnieniem. — Dla nich żałuję świata. Chodź, panie d‘Artagnan, idę za tobą.
Gdy kapitan muszkieterów opuścić już miał komnatę, ukazał się Colbert, który mu wręczył rozkaz królewski i zniknął.
Odczytał go d‘Artagnan i z wściekłością zmiął papier w dłoni.
— Co takiego?... — zapytał młody książę.
— Przeczytaj, Wasza książęca mość — odparł muszkieter.
Filip odczytał te słowa, skreślone naprędce ręką Ludwika XIV-go.
„Pan d‘Artagnan zawiezie więźnia na wyspę Ś-tej Małgorzaty. Twarz zasłoni mu maską żelazną, której więzień pod karą śmierci nie będzie mógł zdjąć.“
— Słusznie — z poddaniem rzekł Filip. — Jestem gotowy.
— Miał słuszność Aramis — cichutko przemówił Fouquet do d‘Artagnana — ten jak i tamten zarówno jest królem.
— Więcej!... — dorzucił muszkieter. — Brak mu tylko mnie i pana.




ROZDZIAŁ XV.
GDZIE PORTHOS SĄDZI, ŻE JEST W POGONI ZA TYTUŁEM KSIĄŻĘCYM.

Aramis i Porthos, korzystając z czasu, udzielonego im przez Fouqueta, szybkością jazdy zaszczyt czynili kawalerji francuskiej.
Aramis postanowił wstąpić do Athosa, aby się z nim naradzić. Około dziewiątej wieczorem wysiedli przed bramą małego zameczku.
Tam to odnajdziemy Athosa i Raula, których, z chwilą odkrycia niewierności La Valliery, straciliśmy z oczu. Bolesna rana Raula, jego beznadziejne cierpienia, zbliżyły ku niemu ojca, a Bogu jednemu wiadomo, jak słodkiemi były pociechy, płynące z wymownych ust i szlachetnego serca Athosa. Rana ta jednak nie zabliźniała się wcale, lecz skutkiem rozmów z synem, zestawienia swojego życia z życiem młodziana, udało się Athosowi przekonać go po części, że boleść, spowodowana pierwszą niewiernością, potrzebna jest każdemu człowiekowi, i kto kocha zaznać jej musi. Bywało, że nieraz słuchał go Raul, lecz nie pojmował. W sercu, dotkniętem miłością, nic nie jest w stanie zastąpić wspomnienia ukochanego przedmiotu. Wtedy Raul odpowiadał ojcu:
— Panie, prawdą jest wszystko to, co mi mówisz; wierzę, iż nikt sercem tyle, co ty nie cierpiał; lecz nadto rozumnym jesteś, zbyt wytrawnym w nieszczęściu, aby nie wybaczyć słabości żołnierzowi, który po raz pierwszy tak cierpi. Płacę haracz, którego po dwakroć płacić nie będę; pozwól mi tonąć w boleści, niechaj w niej siebie zapomnę, niech rozum mój w niej utopię. Ludwika upadła! Ludwika nikczemna! A! panie, to okrutniejszem jest dla mnie, niż Raul opuszczony, Raul nieszczęśliwy.
Wtedy Athos używał trucizny jako lekarstwa. Brał stronę Ludwiki i przewrotność jej usprawiedliwiał miłością.
— Kobieta, która oddałaby się królowi dlatego, że jest królem — mówił on — zasługiwałaby na nazwę nikczemnej; lecz ona kocha Ludwika. Oboje młodzi, zapomnieli, on o swem stanowisku, ona o swoich przysięgach. Miłość rozgrzesza, Raulu. Oni kochają się szczerze.
Athos nie chciał aby obrażony kochanek zapomniał o czci, należnej królowi. A kiedy Bragelonne, rozgorączkowany, rozszalały, ponury, z obrazą mówił o słowach królewskich, o wierze zwodniczej, jaką szaleńcy pokładają w przyrzeczeniach, spływających z tronu, kiedy myślą przeskakując dwieście lat jął przeprowadzać, że przyjdzie czas innych pojęć, Athos mówił mu głosem jasnym i przekonywującym:
— Masz rację, Raulu, stanie się kiedyś, jak mówisz, bo i gwiazdy blask swój tracą, gdy czas ich się wypełni. Lecz nas już wtedy nie będzie, Raulu; a zapamiętaj to, co mówię: Na tym świecie potrzeba, aby wszyscy mężczyźni, kobiety i królowie, żyli w teraźniejszości; w przyszłości żyć powinniśmy tylko dla Boga.
Taka była rozmowa Athosa z Raulem, przechadzających się w długiej alei lipowej, gdy nagle zadźwięczał dzwonek, wzywający zwykle hrabiego na posiłek, lub oznajmiający wizytę.
Machinalnie, żadnej nie przywiązując do tego wagi, zawrócił wraz z synem z drogi, a wtem przy końcu alei spotkali się oko w oko z Porthosem i Aramisem.




ROZDZIAŁ XVI.
OSTATNIE POŻEGNANIE.

Raul z radosnym okrzykiem rzucił się w objęcia Porthosa.
Aramis oddalił się wraz z Athosem i rozpoczął rozmowę temi słowy:
— Drogi mój Athosie, widzisz mnie ciężko strapionym.
— Ty ciężko strapiony?.. A!... drogi przyjacielu!... — zawołał hrabia.
— Krótko mówiąc: zrobiłem spisek przeciwko królowi; spisek nie powiódł się, a obecnie, bez wątpienia jestem ścigany. Co gorsze, wierząc w powodzenie sprawy, wciągnąłem w tę sprawę Porthosa. Oddał się jej, jak go znasz, całemi siłami, nie wiedząc o niczem, a dziś jest skompromitowany i zgubiony wraz ze mną.
— Boże wielki!
I Athos spojrzał w stronę Porthosa, który przyjaźnie uśmiechał się do nich.
— Trzeba, abyś zrozumiał wszystko. Wysłuchaj mnie — ciągnął Aramis.
I jął opowiadać znaną nam historję.
Athos, słuchając tego, czuł pot, występujący mu na czoło.
— Pan Fouquet jest szlachetnym człowiekiem.
— A ja jestem głupcem, że tak go źle osadziłem — syknął Aramis. — O!.. mądrości ludzka!... o!... niezmierzony kamieniu młyński, co w proch ścierasz świat cały, a przyjdzie dzień, że jedno ziarnko piasku skądś się weźmie i koła zatrzyma!
— Nie ziarnko piasku, ale raczej djament, Aramisie. Stało się. Cóż myślisz robić?
— Uprowadzam Porthosa. Król nigdy nie zechce uwierzyć, aby ten zacny człowiek działał bezwiednie; nie uwierzy, iż Porthos dopuścił się tego w przekonaniu, że służy sprawie królewskiej; błąd mój głowąby musiał okupić. A ja tego nie chcę.
— Dokąd go uprowadzasz?
— Do Belle-Isle najpierwej. Jest to schronienie niezdobyte. Następnie mam statek dla przebycia morza, bądź do Anglji, gdzie mam dużo stosunków...
— Ty? w Anglji?
— Tak. Lub też do Hiszpanji, gdzie mam ich jeszcze więcej.
— Uwożąc z kraju, rujnujesz go, król bowiem skonfiskuje mu dobra.
— Wszystko już przewidziane. Niechaj się tylko dostanę do Hiszpanji, potrafię pogodzić się z Ludwikiem XIV-tym i wyrobić ułaskawienie dla Porthosa.
— Masz wpływy, Aramisie, jak widzę! — zauważył od niechcenia Athos.
— Niemałe, przyjacielu Athosie, a przedewszystkiem na usługi moich przyjaciół.
Słowom tym towarzyszył serdeczny uścisk ręki.
— Dzięki — odparł hrabia.
— A skoro się o tem zgadało — mówił Aramis — i ty także należysz do malkontentów; ty i Raul macie jakąś urazę do króla. Pójdź za naszym przykładem. Przejedźcie się do Belle-Isle. A potem zobaczymy.... Zaręczam ci, słowem honoru że najdalej za miesiąc wybuchnie wojna pomiędzy Francją a Hiszpanją, z powodu tego syna Ludwika XIII-go, który także jest infantem a którego Francja więzi tak nieludzko. A że Ludwik XIV-ty nie zechce prowadzić o to wojny, zaręczam za układy, które nadadzą Porthosowi i mnie godność grandów hiszpańskich, a tobie, który już nim jesteś, tytuł książęcy. Czy przystajesz?
— Nie; wolę pozostać z moją urazą do króla, jest to duma, rodowi mojemu wrodzona, aby dążyć do wyższości nad rodem królewskim. Uczyniwszy to, co mi radzisz, stałbym się obowiązanych królowi; bez wątpienia, zyskałbym na tem materialnie, lecz w sumieniu mojem straciłbym wiele. Dziękuję.
Athos uścisnął z ukłonem rękę Aramisa i poszedł ucałować serdecznie Porthosa.
— W czepku się rodziłem, wszak prawda? — mruknął w uniesieniu olbrzym, owijając się szerokim swym płaszczem.
— Pójdź, najdroższy — przemówił Athos.
Raul poszedł naprzód, dla wydania rozkazu, aby osiodłano dwa konie. Rozłączyli się już. Athos patrzył ma przyjaciół swoich, gotujących się do odjazdu; mgła jakaś zasłoniła mu oczy i kamieniem spadła na serce.
— To coś dziwnego — pomyślał. — Skąd ta chęć uściskania raz jeszcze Porthosa?
Jednocześnie Porthos zawrócił i szedł z otwartemi ramionami do przyjaciela. Ostatni ten uścisk czułym był, jak w młodości, jak za czasów, gdy serce było gorące, a życie szczęśliwe. Następnie Porthos dosiadł swego konia. Aramis także powrócił, aby objąć ramieniem szyję Athosa.
Athos zawrócił do domu, z sercem ściśnionem, mówiąc do Bragelonna:
— Raulu, coś mi w duszy mówi, że tych dwóch ludzi widziałem po raz ostatni.
— Panie, myśl twoja nie dziwi mnie wcale — odparł młodzieniec — bo i mnie to samo przyszło do głowy, i ja pomyślałem, że nigdy już nie zobaczę panów, du Vallon i d‘Herblay.
— O!... ty mówisz tak, jak człowiek smutkiem zgnębiony, ty z innej przyczyny wszystko widzisz w ciemniejszych barwach; ale młodym jeszcze jesteś, i jeśli nie zobaczysz ich więcej, to dlatego, że ich nie będzie na świecie, na którym tobie pozostaje jeszcze wiele lat do przebycia, Lecz ja....
Raul zlekka potrząsnął głową i wsparł się na ramieniu hrabiego, tak szli obaj w milczeniu, z sercem przepełnionem żałością.
Naraz tętent koni i rozliczne głosy uderzyły ich słuch od strony drogi, prowadzącej z Blois. Konni pachołkowie, jadąc przodem, oświecali drogę jeźdźcom, poza nimi ciągnącym, sypiąc wesoło skrami pochodni pośród rozłożystych drzew przydrożnych.
Po chwili głos tubalny zawołał:
— Jaśnie oświecony książę de Beaufort!...
Athos wybiegł z pośpiechem na ganek.
Książę zsiadł już z konia i rozglądał się wokoło.
— O!... książę, proszę pod dach mój — rzekł hrabia.
Pan de Beaufort wsparł się na ramieniu Athosa i weszli tak razem do domu, za nimi Raul, który skromnie postępował w gronie oficerów księcia, pomiędzy którymi znalazł niemało dobrych znajomych.




ROZDZIAŁ XVII.
PAN DE BEAUFORT.

Książę obejrzał się właśnie, gdy Raul, chcąc zostawić go sam na sam z Athosem, zamykał drzwi za sobą, aby zaprosić oficerów do przyległego pokoju.
— To ten młodzieniec, którego tak wychwalał nieboszczyk książę?... — zagadnął pan de Beaufort.
— Tak, mości książę, ten sam.
— Żołnierzem jest!... nie będzie nam przeszkadzał, zatrzymaj go, hrabio.
— Pozostań, Raulu, skoro Jego książęca mość pozwala — powiedział Athos.
— Piękny młodzieniec, na honor!... — mówił dalej książę. — Dałbyś mi go hrabio, gdybym tego zażądał.
— W jakiem znaczeniu to mówisz, Wasza książęca mość? — odparł Athos.
— W takim, że na pożegnanie tu przybywam.
— Na pożegnanie?....
— Tak, doprawdy. Nawet pojęcia nie masz, czem będę w przyszłości.
— Ależ tem, czem dotąd jesteś, walecznym księciem i dobrym szlachcicem.
— Stanę się księciem afrykańskim i szlachcicem beduińskim. Król posyła mnie do Arabów po zdobycze.
— O!... książę, gdyby nie to, że sam mi to mówisz...
— Trudneby do uwierzenia było, wszak prawda?... Wierzaj mi jednak, i pożegnajmy się. Oto wynik powrotu do łask.
— Do łask?..
— Tak. Uśmiechasz się?... A!... drogi hrabio, czy wiesz, dlaczego to przyjąłem?... czy się domyślasz?...
— Ponieważ Wasza książęca mość nadewszystko miłujesz, sławę.
— O!... nie, wcale to nie zaszczytne brać na cel dzikie plemiona. Nie tak ja sławę pojmuję, a jest wszelkie prawdopodobieństwo, że co innego tam znajdę... Chciałem tylko i chcę tego, pojmujesz drogi hrabio?... aby życie moje, w którem tyle dziwacznych świateł się łamało w ciągu lat pięćdziesięciu, aby tym ostatnim promieniem trysnęło.
— Książę, czemu coś podobnego przypuszczać — odezwał się zaniepokojony Athos. — Jak można sądzić, aby życie, pełne świetnej chwały, miało zgasnąć tak nędznie?...
— Czyż myślisz, prostoduszny człowieku, że, nierobię rozgłosu?... O!... aby go dziś zdobyć, dziś, gdy jest książę królewski, pan de Turenjusz i wielu innych moich współczesnych, mnie odmirałowi Francji, synowi Henryka IV-go, królowi Paryża, czy co innego pozostaje prócz szukania śmierci? Cordieu! będą mówili o mnie, wierzaj mi; a ja wbrew wszystkiemu i wszystkim będę zabity.
— Dość tego, mości książę — odparł Athos — dość tej przesady, którą okazywałeś dotąd jedynie w męstwie nieustraszonem.
— Peste! drogi przyjacielu, nielada to męstwo iść na szkorbut, dezynterję, szarańczę, strzały zatrute.
Następnie książę, zwracając się do Raula, który od początku tej rozmowy wpadł w głębokie zamyślenie.
— Młodzieńcze — rzekł — wiem ja tu o pewnem winie, Vanoreyskiem, o ile mi się zdaje...
Raul pośpieszył spełnić rozkaz księcia.
Tymczasem pan de Beaufort, ująwszy rękę Athosa, zapytał:
— Co myślisz z nim robić?
— Jak na teraz, nic, Wasza książęca mość.
— A! a! wiem; od czasu namiętności króla dla... La Vallery.
— Tak, mości książę.
— Otóż biedny chłopiec, odprawiony z kwitkiem przez króla, dąsa się?
— Gdyby tylko to, lecz trawi się sam w sobie.
— I pozwolisz mu zapleśnieć? To źle. Słuchaj, daj mi go.
— Pragnę pozostawić go przy sobie. Prócz niego, nikogo nie mam na świecie, i dopóki sam mnie nie opuści...
— Dobrze, dobrze — odparł książę. — Jednakże doszedłbym z nim do ładu, niedługo czekając. Zaręczam ci, że to materjał na marszałka Francji, i wielu ja takich widziałem.
— Być może, Wasza książęca mość; lecz król tylko mianuje marszałków Francji, a on nicby od króla nie przyjął.
Rozmowę tę przerwał, powrót Raula. Poprzedzał on Grimauda, którego krzepkie jeszcze ręce trzymały tacę z kieliszkiem i butelką wina, ulubionego przez księcia.
— Co widzę, hrabio? Jeden tylko kieliszek!
— Piję z waszą książęcą wysokością, lecz tylko wtedy, gdy mnie upoważnisz — rzekł Athos z pełnem szlachetności uniżeniem.
— Cordieu! miałeś słuszność, żeś kazał jeden kieliszek przynieść, będziemy pili z niego, jak dwaj towarzysze broni. Zaczynaj więc, hrabio.
— Uczyń mi, książę, zupełną łaskę — rzekł Athos, zlekka usuwając kieliszek.
— Jesteś najmilszym przyjacielem — odparł książę de Beaufort, wychyliwszy złoty kubek i podając go towarzyszowi.
— Ale nie koniec na tem — ciągnął dalej książę — jeszcze mam pragnienie i chcę się napić do twego pięknego chłopca, który tam stoi. Przynoszę szczęście, wicehrabio — rzekł, zwracając się do Raula — zapragnij czego, pijąc z mojego kieliszka, a niech mnie zaraza zdusi, jeżeli nie spełni się to, czego sobie życzysz.
Podał Raulowi kieliszek, ten z gorączkowym pośpiechem umoczył w nim usta i rzekł również gwałtownie:
— Pomyślałem już o czemś, Wasza książęca mość. Czy raczysz mi przyrzec, iż zgodzisz się na moje życzenia?
— Pardieu! słowo się rzekło.
— Pragnę jechać z waszą książęcą mością do Dżidżelli.
Athos pobladł, nie będąc w stanie ukryć swego pomieszania.
Książę popatrzył na przyjaciela z wyrazem, jakgdyby chciał mu dopomóc do odparcia tego nieprzewidzianego ciosu.
— To trudno, drogi mój wicehrabio, bardzo trudno — dodał głosem zniżonym.
— Wybacz mi, książę, moją niedelikatność — odparł głosem stanowczym Raul — lecz ponieważ sam upoważniłeś mnie do objawienia mych życzeń...
— No i cóż!... — odezwał się książę, — jedzie czy nie jedzie? jeżeli jedzie, hrabio, będzie moim adjutantem, synem moim.
— Książę!... — wykrzyknął Raul, zginając przed nim kolana.
— Mości książę — zawołał Athos, ujmując Beauforta za rękę — Raul uczyni, jak będzie chciał.
— O! nie, panie, jak ty rozkażesz — przerwał młodzieniec.
— Corbleu!... — zaklął książę — nie tak będzie, jak chce hrabia lub wicehrabia, lecz tak jak ja będę chciał. Zabieram go. Marynarka to świetna przyszłość, przyjacielu.
Tak smutno uśmiechnął się Raul, że tym razem serce Athosa ścisnęło się boleśnie.
Książę, widząc, że późna godzina, powstał, mówiąc z pośpiechem:
— Pilno mi; lecz, gdyby mi powiedziano, że straciłem czas na rozmowie z przyjacielem, odpowiedziałbym, że zrobiłem dobry nabytek.
— Książę — przerwał mu Raul — nie mów o tem aby królowi, bo nie jemu służyć będę.
— E! a komu, przyjacielu?
— Bogu. Zamiarem moim jest wykonać śluby i zostać kawalerem maltańskim — odparł Bragelonne, cedząc słowo po słowie.
Ostatni ten cios zachwiał Athosem, sam książę czuł się wzruszonym. Pan de Beaufort wpatrzył się w oblicze młodzieńca, a chociaż ten miał oczy spuszczone, wyczytał z jego rysów niezłomne postanowienie, przed którem wszystko musiało się ugiąć. Athos znał tę głęboko czującą i nieugięta duszę. Nie liczył na to, aby zwrócić ją z nieszczęsnej drogi, jaką sobie obrała.
Uścisnął rękę, którą wyciągnął do niego książę.
W dziesięć minut potem, książę był już daleko od zamku.
— Hrabio, za dwa dni wyjeżdżam do Tulonu, — odezwał się pan de Beaufort. — Czy podążysz za mną do Paryża, abym dowiedział się o twojem postanowieniu?
— Będę miał zaszczyt złożyć waszej książęcej mości podziękowania moje za dobroć — odparł hrabia.
— I w każdym razie przywieź mi wicehrabiego, czy pojedzie ze mną lub nie — dodał książę — na moje słowo, czekam tylko na twoje.
Pierwszy Athos powstał z siedzenia, mówiąc:
— Późno już... Do jutra, Raulu!
Raul podniósł się także i przystąpił, aby uściskać ojca. Ten przytulił go do piersi i rzekł zmienionym głosem:
— Za dwa dni masz mnie więc opuścić, opuścić na zawsze, Raulu?
— Panie — odparł młodzieniec — miałem zamiar własną szpadą serce swoje przebić na wylot, lecz mógłbyś mnie posadzić o tchórzostwo; zrzekłem się tego zamiaru, gdyż wtedy przeszłoby nam rozstać się na zawsze.
— Wyjeżdżając, również mnie porzucasz, Raulu.
— Panie, raz jeszcze mnie wysłuchaj, błagam cię o to. Jeżeli nie odjadę, umrę tutaj z miłości i bólu. Wypraw mnie co prędzej, lub ujrzysz, jak nikczemnie wyzionę ducha w twoich oczach, pod twoim dachem; to silniejsze nad wolę moją, to siły moje przechodzi, widzisz, że w ciągu miesiąca trzydzieści lat przeżyłem i zbliżam się do kresu mojego.
— Jedziesz więc do Afryki — przemówił chłodno Athos — aby tam dać się zabić?... O!... powiedz już raz... czemu kłamać.
Raul pobladł i zamilkł na chwilę, która ojcu była dwugodzinnem konaniem; potem nagle odezwał się:
— Panie, postanowiłem się poświęcić Bogu. Wzamian za poświęcenie, jakie z młodości i swobody mojej czynię, o jednę rzecz tylko błagać go będę, to jest, aby mnie zachował dla ciebie, gdyż jesteś jedynem dobrem, które z tym światem mnie wiąże. Jeden Bóg może mnie dodać siły, abym nie zapomniał, iż wszystko ci zawdzięczam, i że w sercu mem najpierwsze miejsce winieneś zajmować.
Athos czule uścisnął syna i rzekł:
— Odpowiedziałeś mi, jak człowiek szlachetny; za parę dni będziemy u pana de Beaufort w Paryżu; od ciebie zależeć będzie postanowienie, jakie masz uczynić. Wolny jesteś, Raulu. żegnaj mi!...
I wolnym krokiem powlókł się do sypialni.
Raul skierował się w stronę ogrodu i tam w alei całą noc przepędził.




ROZDZIAŁ XVIII.
PRZYGOTOWANIA DO ODJAZDU.

Athos nie silił się daremnie na walkę z tem niewzruszonem postanowieniem. Dołożył tylko wszelkich starań, aby w ciągu dwóch dni, udzielonych mu przez księcia, wygotować całą wyprawę Raula. Athos rozkazał Grimandowi puścić się w drogę do Paryża, skoro tylko wszystko będzie gotowe, a sam, aby nie dać księciu czekać na siebie, wybrał się z Raulem w podróż, nazajutrz po odwiedzinach pana de Beaufort. Wzruszenie biednego młodzieńca łatwem było do zrozumienia, na myśl o powrocie do Paryża. Każda twarz przypominała mu jakąś okoliczność towarzysząca miłości jego. Gdy poszedł odwiedzić pana de Guiche, powiedziano mu, iż de Guiche znajduje się u księcia brata królewskiego. Udał się zatem do pałacu Luksemburskiego, a przybywszy tam i nie przypuszczając, że znajduje się w miejscu pobytu La Valliery, usłyszał tyle rozgłośnej muzyki, tyle rozkosznych woni piersi jego poiło, tyle śmiechów obiło mu się o uszy, a przed oczami tyle cieni tańczących przemknęło się, że gdyby nie pewna litościwa kobieta, która dostrzegła go pod portjerą nawpół martwego i bladego, byłby tam chwilę pozostał, a potem odszedł, aby nie powrócić już więcej.
Lecz, jak powiedzieliśmy, zatrzymał swe kroki w pierwszych przedpokojach dlatego jedynie, aby nie mieć nic wspólnego z tymi szczęśliwcami, używającymi w przyległych salonach chwilowych rozkoszy.
Zapomniany od wszystkich, z głową w tył przechyloną, bezsilny, z otwartemi ustami, aby dać ujście ciężkim westchnieniom, siedział tak Raul w owym przedpokoju, gdy naraz zaszeleściała suknia we drzwiach bocznych, prowadzących z salonu do tej galerji.
Kobieta młoda, ładna, z twarzyczką śmiechem rozpromienioną, wchodziła tamtędy, strofując oficera służbowego, oficer odpowiadał spokojnie, lecz stanowczo; była to raczej sprzeczka pomiędzy kochankami, aniżeli spór ludzi światowych, skończyła się więc ucałowaniem pieszczonych rączek młodej damy. Nagle, spostrzegłszy Raula, dama zamilkła, i, odpychając oficera:
— Uciekaj, Malicorne — szepnęła — nie przypuszczałam, aby ktoś się tu znajdował. Przeklinam cię, jeżeli słyszano nas lub też widziano!
Malicorne zemknął rzeczywiście. Młoda dama postąpiła z tyłu ku Raulowi i, wyciągając z rozkoszną minką szyję:
— Pan jesteś człowiekiem rycerskim — rzekła — i bez wątpienia..
I urwała, aby wydać okrzyk.
— Raul!... — rzekła, rumieniąc się.
— Panna de Montalais!... — wymówił Raul blady, jak śmierć.
Zerwał się z siedzenia i chciał uciekać, potykając się na śliskiej mozajce posadzki; lecz ona zrozumiała tę dziką i okrutną boleść, czuła, że w ucieczce Raula tkwiło oskarżenie jej, lub conajmniej podejrzenie, na niej ciążące.
— A!... panie — odezwała się pogardliwie — postępowania twoje jest niegodne szlachcica. Serce moje pragnie rozmowy z tobą; kompromitujesz mnie grubjańskiem nieledwie przyjęciem; źle robisz, mój panie, że nie jesteś w stanie odróżnić przyjaciół od wrogów swoich. Żegnaj! Raul poprzysiągł nigdy nie mówić o Ludwice, nie spojrzeć na tych, co na nią patrzyli, uciekał w kraje nieznane, aby nigdy nie spotkać tego na czem wzrok Ludwiki spoczął, lub czego dotknąć się mogła. Lecz gdy przeminęło pierwsze wzburzenie zranionej dumy widok Montalais, która przypomniała mu wieżyczkę w Blois i jasne dni pierwszej młodości, przytomność mu odjął.
— Wybacz mi, pani, nie mam i nie mogę mieć zamiaru być względem niej grubjańskim.
— Chcesz pan pomówić ze mną?... — odezwała się z dawnym swoim uśmiechem. — Chodźmy zatem gdzieindziej, gdyż tutaj moglibyśmy być podsłuchani.
— Dokąd?... — zapytał.
Spojrzała na zegar z pewnem wahaniem, nareszcie po krótkim namyśle:
— Do mnie — mówiła dalej — mamy całą godzinę do rozporządzenia.
I, lekko biegnąc jak czarodziejka, weszła do swego pokoju, a za nią Raul.
Tam, zamknąwszy drzwi i oddając płaszczyk, który miała przewieszony na ręku, swojej pokojówce:
— Chcesz się pan zobaczyć z Panem de Guiche?... — zapytała Raula.
— Tak, pani.
— Zaraz każę go tu poprosić, skoro się tylko a panem rozmówię.
— Jak pani rozkaże.
— Masz pan do mnie urazę?
Raul popatrzył na nią przez chwilę, następnie spuszczając oczy:
— Tak — odpowiedział.
— Wierzysz w to, że przyłożyłam rękę do spisku dla zerwania pomiędzy wami?
— Zerwania?... — powtórzył z goryczą. — O!... pani, niema zerwania tam, gdzie nigdy nie było miłości.
— Złudzenie — odparła Montalais. — Ludwika kochała pana.
Raul zadrżał.
— Nie miłością namiętną, wiem o tem; lecz kochała cię i powinieneś ją był zaślubić, zanim wyjechałeś do Londynu. Mężczyzna w twoim wieku nie powinien pozostawiać samej kobiety tych lat, co ona.
— Więc niema na świecie dobrej wiary? — rzekł na to Raul.
— Nie, wicehrabio — spokojnie odpowiedziała Montalais. — Winnam ci jednak powiedzieć, że, gdybyś zamiast kochać Ludwikę chłodno i filozoficznie, starał się miłość w niej wzbudzić...
— Dość tego, pani, proszę — przerwał jej Raul. — Czuję, iż wszyscy jesteście z innego wieku niż ja. Umiecie drwinkowiać uprzejmie i śmiać się ze wszystkiego. Ja kochałem pannę de...
— Pocieszyłeś się pan?... cierpko zagadnęła Montalais.
— Nie, nigdy nie znajdę pociechy.
— Nie zrozumieją cię ludzie, panie de Bragelonne.
— Mało mnie to obchodzi. Ja sam aż nadto dobrze rozumiem siebie.
I powstał pełen gniewu i oburzenia.
— Widzę odezwała się Montalais, — że jesteś nieuleczony i że Ludwika ma o jednego nieprzyjaciela więcej.
— Jednego więcej nieprzyjaciela?
— Tak, faworyty są niezbyt dobrze widziane na dworze francuskim.
— O!... dopóki ma kochanka, aby jej bronił, czyż to nie dosyć? Wybór jej padł na człowieka takiego stanowiska, że wobec niego wrogowie nie znaczą nic.
Lecz zastanowiwszy się nagle:
— A wreszcie, w tobie, pani, ma przyjaciółkę — dodał z odcieniem ironji, która nie ześlizgnęła się po Montalais, bez zadraśnięcia młodej kobiety.
— Mnie? O!.. nie: nie należę już do tych, na które panna de La Valliere raczy spoglądać, ale...
To ale, ciężarne groźbą i burzą; to ale, na które zabiło serce Raula zwiastujące tyle bólu dla tej, którą niegdyś tak kochał; to ale, zawierające tyle znaczenia w ustach kobiety takiej, jak Montalais, zostało przerwane dość wyraźnym szmerem, który doszedł do uszu dwojga rozmawiających z poza obicia alkowy.
Montalais nadstawiła ucha, a Raul się podniósł, gdy najspokojniej weszła jakaś kobieta uktrytemi drzwiami, które za sobą zamknęła.
— Księżna!... — wykrzyknął Raul, poznawszy bratowę królewską.
— O!... ja nieszczęsna!... — wyszeptała Montalais.
I poskoczyła, lecz zapóźno, aby zagrodzić, drogę księżnej.
— O całą godzinę omyliłam się!
Tyle jednak starczyło jej czasu, aby uprzedzić księżnę, prosto do Raula zmierzającą.
— Pan de Bragelonne, pani.
Na te słowa cofnęła się księżna, krzyknąwszy z przerażenia.
— Wasza Królewska Wysokość — szybko przemówiła Montalais — jest tyle dobrą, aby myśleć o tej loterji i...
Księżna poczęła tracić równowagę. Raulowi śpieszno było wyjść, nie pojął jeszcze wszystkiego, czuł tylko, że jest tu zbytecznym. Księżna miała już w pogotowia jakieś słówko do powiedzenia, aby dać sobie czas na oprzytomnienie, gdy naraz otworzyła się szafa, stojąca wprost alkowy i pan de Guiche wyszedł z niej cały rozpromieniony. Przyznać należy, iż i tym razem najbledszym ze wszystkich był Raul. Księżna jednak bliską była zemdlenia i usiadła w nogach łóżka.
Wreszcie Raul, postąpił ku hrabiemu, pod którym z niewysłowionego wzruszenia dygotały kolana i, ujmując jego rękę.
— Drogi hrabio — przemówił — zechciej powiedzieć księżnie, iż zbyt nieszczęśliwym jestem, abym nie zasługiwał na przebaczenie; zechciej jej także powiedzieć, że kochałem w ciągu mojego życia, i że ohyda zdrady, jakiej padłem ofiarą, czyni mnie nieubłaganym na wszelkie sprzeniewierzenia, spełniające się pod moim bokiem. Oto dlaczego, pani dodał, uśmiechając się do Montalais — za nic nie rozgłoszę tajemnicy odwiedzin przyjaciela mego u pani. Wyjednaj u księżny, która jest tak dobrotliwą i wspaniałomyślną, niechaj ci je także przebaczy. Wolni jesteście oboje, kochajcie się i bądźcie szczęśliwi!
Księżna wpadła chwilowo w rozpacz niewysłowioną; pomimo najwyższej delikatności, jakiej Raul dał dowody, wstręt ją ogarniał na myśl znajdowania się na czyjejś łasce lub niełasce.
Zrozumiał ją Raul i raz jeszcze pośpieszył jej z pomocą.
Zgiąwszy przed nią kolano, przemówił zcicha:
— Pani, za parę dni opuszczam Paryż, a za dwa tygodnie żegnam na zawsze Francję, nie ujrzą mnie tu już nigdy.
— Odjeżdżasz pan? — a radość sercem jej zawładnęła.
— Z panem de Beaufort.
— Do Afryki!... — zawołał de Guiche. — Ty, Raulu?.. O!.. mój najdroższy, do Afryki, skąd nikt żywy nie powraca.
I niepomny na nic, zapominając, iż tem więcej jeszcze niż obecnością swoją kompromituje księżnę.
— Niewdzięczny — rzekł on — nie poradziłeś mnie się nawet.
I rzucił się w jego objęcia.
W ciągu tego czasu Montalais usunęła księżnę i sama znikła bez śladu.
Raul przesunął ręką po czole i rzekł z uśmiechem:
— Chyba to był sen!
Następnie, zwracając się do Guicha, jak gdyby wracała mu przytomność, rzekł gorączkowo:
— Przyjacielu, przed tobą, który jesteś wybrańcem mojego serca, nie mam nic skrytego: ja życie moje tam położę, tajemnica twoja roku nie przeżyje.
— O!.. Raulu!.. mężczyzną jesteś!
— Chcesz poznać myśl moją, Guichu? Słuchaj: oto więcej żyć będę leżąc, pod ziemią, aniżeli żyję w ciągu tego miesiąca, niosąc na ziemi ciężar swojej strasznej boleści.
De Guiche chciał go przekonywać.
— Ani słowa już o mnie — przerwał mu Raul — jedna tylko rada dla ciebie, drogi przyjacielu; to, co mam powiedzieć, jest o wiele ważniejszem.
— Dlaczego?....
— Bezwątpienia, ty daleko więcej ryzykujesz, aniżeli ja, bo jesteś kochanym.
— O!...
— Słodko mi nad wyraz, iż mogę w ten sposób odzywać się do ciebie!.. Słuchaj, de Guiche, nie ufaj Montalais!...
— Ona jest bardzo życzliwa.
— Była życzliwa dla tej... o której wiesz... ona zgubiła ją przez pychę.
— Mylisz się.
— A dziś, kiedy ją zgubiła, pragnie pozbawić jedynej rzeczy, która kobietę tę czyni w mych oczach wytłumaczoną.
— Jakiej?...
— Miłości, którą czuje.
— Co chcesz przez to powiedzieć?...
— Chcę powiedzieć, że spisek jest uknuty przeciwko tej, która jest kochanką królewską, uknuty w samym domu bratowej króla.
— Przez Montalais?...
— Uważaj ją za najmniej szkodliwą z nieprzyjaciółek, których obawiam się dla... tamtej.
— Wytłumacz się jaśniej, drogi Raulu, a jeżeli będę mógł cię zrozumieć.
— Krótko mówiąc: Księżna jest zazdrosną o króla.
— Wiem o tem.
— O!.. niczego się nie obawiaj, kochanym jesteś.. de Guiche.. o!... czy czujesz całą wartość tych dwóch wyrazów?... Znaczą one, iż możesz mieć czoło swobodne, spać spokojnie, możesz Bogu dziękować w każdej chwili życia twojego!.. Jesteś kochanym, to znaczy, że wszystkiego wysłuchać możesz, nawet rady przyjaciela, który szczęście twe pragnie ci zachować. Kochanym jesteś, de Guiche, kochanym!...
Raul zamilkł na chwilę, a potem znów zaczął mówić.
— Oni skażą na cierpienia tę, której imię chciałbym jeszcze módz wymienić. Przysięgnij mi, że nietylko nie przyłożysz ręki do tego, lecz jeszcze bronić jej będziesz, według możności, jakbym ja sam to czynił.
— Przysięgam!... — odpowiedział de Guiche.
— A kiedyś, gdy oddasz jej jaką wielką przysługę, kiedyś gdy dziękować ci za to będzie, przyrzeknij mi, że powiesz jej te słowa: „Wyświadczyłem ci tę przysługę, pani, z polecenia pana de Bragelonne, któremu tyle złego zrobiłaś.“
— Przysięgam!... — wyszeptał rozrzewniony de Guiche.
— To wszystko. Żegnaj!.. jutro lub pojutrze wyjeżdżam do Tulonu. Jeżeli masz kilka godzin wolnych, poświęć mi je.
— Wszystkie!.. wszystkie!.. — wykrzyknął młodzieniec.
— Dzięki!..
— A co teraz robić zamyślasz?...
— Mam się zejść z panem hrabią u Plancheta, gdzie spodziewamy się zastać pana d‘Artagnana.
— Pana d‘A.rtagnana?...
— Pragnę uściskać go przed wyjazdem. Jest to człowiek zacny, który mnie kochał.
— Adieu, przyjacielu drogi; czekają na ciebie z pewnością; zastaniesz mnie, skoro zechcesz, w mieszkaniu hrabiego.
Uścisnęli się.




ROZDZIAŁ XIX.
SPIS INWENTARZA PANA PLANCHET.

Podczas bytności Raula w Luxemburgu, Athos udał się rzeczywiście do Plancheta, dla zasięgnięcia wieści o d‘Artagnanie. W sklepie Plancheta gwar panował wielki; robiono spis inwentarza.
Athos zapytał nader uprzejmie, czy nie możnaby pomówić z panem Planchet. Odpowiedziano mu, że pan Planchet kończy pakować swoje kufry.
Słowa te dziwnie uderzyły słuch Athosa.
— Jakto, swoje kufry? — zapytał; pan Planchet wyjeżdża?
— Tak, panie, natychmiast.
— Zechciejcie tedy, panowie, kazać go uprzedzić, że pan hrabia de la Fere życzy sobie pomówić z nim na chwilę.
Usłyszawszy to nazwisko, jeden z chłopców, który widocznie słyszał je nieraz wymawiane z największym szacunkiem, oddalił się, by zawiadomić Plancheta.
Stało się to wtedy właśnie, gdy Raul, oswobodziwszy się nareszcie, po bolesnem zajściu z Montalais, wchodził do sklepu korzennego.
Planchet nadbiegł z pośpiechem.
— A! panie hrabio — zawołał — co za radość! jakaż to szczęśliwa gwiazda sprowadza hrabiego?
— Mój drogi Planchecie — odezwał się Athos — przychodzimy, by dowiedzieć się od ciebie... Lecz w jakiemże zamieszaniu ja cię tu znajduję! ubielony jesteś, jak młynarz; gdzieżeś wlazł u licha?
— A! djabli nadali! ostrożnie, nie zbliżajcie się do mnie, panie hrabio, dopóki się nie otrzepię.
— E! mąka, czy cukier, wszystko to jedno, zawsze tylko bielą.
— Nie, nie, to, co pan widzisz na moich rękach, to arszenik. Na szczury!
— O! w takim, jak ten, zakładzie szczury muszą się dawać we znaki.
— Zakład ten wcale mnie już nie interesuje, panie hrabio.
— Wycofujesz się z handlu?
— A tak, mój Boże! odstępuje zakład mój jednemu z subiektów.
— Ba, zbogaciłeś się już widocznie?
— Panie, miasto zbrzydło mi ostatecznie; od jakiegoś czasu dziwny czuję pociąg do wsi i ogrodownictwa; byłem i ja niegdyś wieśniakiem.
— Kupujesz majątek? — zapytał Athos.
— Kupiłem już, panie. Mały domeczek w Fontainebleau i jakieś tam dwadzieścia sążni gruntu dokoła.
— Bardzo dobrze, Planchet, winszuję ci.
— Ależ, panie hrabio, niezbyt nam tu wygodnie; ten przeklęty pył nabawił pana kaszlu. Co u djabła! nie radbym wcale otruć najzacniejszego pana w całem królestwie.
Niezręczny żarcik Plancheta nie pobudził bynajmniej Athosa do wesołości.
— Tak! — odparł — porozmawiajmy gdzie na uboczu, na przykład w twojem mieszkaniu. Wszak masz tu jeszcze swój kącik?
— Rozumie się, panie hrabio.
— Może tam na górze?
I, widząc zakłopotanie Plancheta, sam, aby go ośmielić, ruszył naprzód.
— Bo to... — odezwał się z wahaniem Planchet.
Athos nie zrozumiał tego zaambarasowania i przypisał je obawie, jakiej podlegać mógł kupiec korzenny, że nie jest w stanie ofiarować należnej mu gościnności.
— Mniejsza z tem! — mówił, postępując wciąż naprzód — w tej dzielnicy mieszkanie kupca nie może przecież być pałacem. Chodźmy.
— Przepraszam! — rzekł zmieszany Planchet — bo tam... pani się ubiera.
— Pani?... — odezwał się Athos. — A! przepraszam cię, mój kochany, nie wiedziałem, że masz tam na górze....
— To Trüchen — dodał Planchet, zaczerwieniony nieco.
— Jak ci się podoba, mój dobry Planchecie; wybacz moją niedelikatność.
— Nie, nie! teraz wejdźcie, panowie, bardzo proszę.
— Nie zrobimy już tego — rzekł Athos....
— O! słyszała naszą rozmowę, miała już dość czasu....
— Gdybyśmy wiedzieli, że masz u siebie damę — odpowiedział Athos ze zwykłą krwią zimną — bylibyśmy prosili o pozwolenie przywitania się z nią.
Ta wyszukana impertynencja tak zmieszała Plancheta, że rozpaczliwym ruchem rzucił się naprzód do drzwi i otworzył je na rozcież przed hrabią i jego synem. Trüchen już była zupełnie ubrana, jak przystało na bogatą i mocno zalotna kupcowę; spojrzenie niemki skrzyżowało się ze spojrzeniem francuzów. Dygnąwszy dwukrotnie, udała się do sklepu.
Athos dyskretnie przemilczał nasuwające się pytania co do roli Trüchen w domu Plancheta i zagadnął:
— Co porabia pan d‘Artagnan? w Luwrze go niema.
— A! panie hrabio, pan d‘Artagnan zniknął.
— Zniknął? — powtórzył ze zdziwieniem Athos.
— O! panie hrabio, wiadomo już, co to ma znaczyć.
— Lecz ja nic nie wiem.
— Ile razy pan d‘Artagnan znika, to zawsze dla jakiejś misji, lub sprawy.
— Musiał mówić z tobą o tem?
— Nie, nie.
— Jednakże onego czasu wiedziałeś o jego wyjeździe do Anglji?
— To z powoda spekulacji! — wyrwało się Planchetowi.
— Spekulacji?
— Chciałem powiedzieć... — bąkał zaambarasowany Planchet.
— Dobrze, dobrze, nie idzie tu o jedynie twoje, a tembardziej przyjaciela naszego sprawy; zajęcie, jakie on w nas obudzą, skłoniło mnie do pytań, które ci zadałem. Skoro więc niema tu kapitana muszkieterów, a niepodobna zasięgnąć u ciebie wiadomości o miejscu, gdzie możnaby spotkać pana d‘Artagnana, pożegnamy cię zatem. Do widzenia, Planchet!.. do widzenia!.. Chodźmy, Raulu!..
— Panie hrabio, radbym panu powiedzieć...
— Nie trzeba; nie jestem zdolny czynić wyrzutów dobremu słudze, za jego dyskrecję.
To „słudze“ niemile dotknęło półmiljonera Plancheta, lecz uszanowanie i wrodzona poczciwość wzięły górę nad próżnością dorobkiewicza.
— Nie będzie to niedyskrecja, gdy powiem panu hrabiemu, że pan d‘Artagnan był tutaj niedawno.
— A!...
— I że przez kilka godzin siedział nad mapą geograficzną.
— Dobrze, mój kochany, lecz nie mówmy już o tem.
— A dowodem ta sama mapa geograficzna — dodał Planchet, idąc po nią do pobliskiej ściany, gdzie wisiała na sznurku, tworzącym trójkąt, i zdjął mapę, nad którą zasiadał kapitan, podczas ostatniej swojej bytności u Plancheta.
Poczem podał hrabiemu de la Fere mapę Francji, a na tej mapie wprawne oko hrabiego odkryło szlak drogowy, nakłóty małemi szpileczkami; tam gdzie kończyły się szpilki, zastępowała je dziurka i kreska. Athos, wiodąc oczami po szpilkach i dziurkach, dowiedział się, że d‘Artagnan podążył w stronę południa, aż do morza Śródziemnego, w okolice Tulonu. Przy Cannes dopiero kończyły się znaczki i nakłócia. Hrabia łamał sobie przez chwilę głowę, poco muszkieter się wybrał do Cannes, i co go skłoniło do badania tamtych okolic. Pomimo wytężenia umysłu, nie mógł dojść do żadnego wniosku. Wrodzona mu bystrość zawiodła go tym razem.
Raul tembardziej nie domyślał się niczego.
— Mniejsza z tem!... — rzekł młodzieniec do hrabiego, który w milczeniu wskazał mu końcem palca drogę d‘Artagnana — przyznać tylko należy, iż jest jakaś opatrzność, zbliżająca losy nasze z losami pana d‘Artagnana. On podążył w stronę Cannes, a ty, panie, odprowadzisz mnie conajmniej do Tulonu. Zapewniam cię, hrabio, iż łatwiej nam przyjdzie spotkać go na drodze, niż na tej mapie.
Pożegnawszy następnie Plancheta, gderającego na chłopców, obaj panowie wyszli, aby złożyć wizytę księciu de Beaufort.
Przy wyjściu ze sklepu, ujrzeli brykę podróżną, gotowa na pomieszczenie wdzięków panny Trüchen i worków z talarami pana Plancheta.
— Każdy dąży ku szczęściu drogą, przez siebie obraną — rzekł ze smutkiem Raul.
— Do Fontainebleau!... — krzyknął na woźnicę Planchet.




ROZDZIAŁ XX.
SPIS INWENTARZA PANA DE BEAUFORT.

Rozmowa o d‘Artagnanie z Planchetem, widok tegoż opuszczającego Paryż dla spoczynku w cichem ustroniu, były dla Athosa i Raula jakby ostatniem pożegnaniem zamętu i gwaru stolicy, ich ubiegłego życia.
Pozostało im tylko oddanie wizyty panu de Beaufort i ułożenie warunków podróży. Książę mieszkał w Paryżu wspaniale. Wiódł on swe życie, na wzór tych wielkich bogaczy, o których pamiętali jeszcze niektórzy starcy, z czasów kwitnącej hojności i rozrzutności za Henryka III-go.
Ileż on wydawał na konie, służbę i stół!... Nikt tego nie wiedział, a on sam mniej niż ktokolwiek.
Athos i Raul zastali dom księcia, przepełniony, równie jak siedzibę Plancheta. Książę także sporządzał swój inwentarz, czyli rozdzielał pomiędzy swoich przyjaciół i wierzycieli, każdy większej wartości przedmiot z domu swojego. Mając około dwóch miljonów długu, co na owe czasy stanowiło ogromną cyfrę, pan de Beaufort obliczył sobie, że niepodobna mu dopłynąć do Afryki bez pokaźnej sumy, ażeby zaś ją znaleźć, rozdarowywał pomiędzy dawniejszych wierzycieli zastawę stołową, broń, drogie kamienie i sprzęty, co było wspanialszem, niż sprzedaż, a przytem opłacało się w dwójnasób. Rzeczywiście, jakim sposobem ktoś, komu należało się dziesięć tysięcy liwrów, mógłby odmówić przyjęcia podarku, wartości wprawdzie sześciu tysięcy, ale który należał do potomka Henryka IV-go, i jakim sposobem przyjąwszy ten dar, śmiałby odmówić pożyczki nowych dziesięciu tysięcy liwrów temu wspaniałomyślnemu panu? Tak się też stało. Książę nie potrzebował już domu, będącego zbytecznym dla admirała, którego mieszkaniem jest okręt. Nie miał już zbytkownej broni, bo obrał sobie miejsce pomiędzy armatami; nie miał drogich kamieni i złotych naczyń, gdyż morze pochłonąćby je mogło; lecz za to w kufrach swoich posiadał około czterystu tysięcy liwrów.
Athos zastał admirała podciętego nieco, wstał bowiem od stołu na pięćdziesiąt nakryć, gdzie spełniano liczne toasty za powodzenie wyprawy; po deserze, resztki pozostawiono służbie, a ciekawym półmiski. Książę ujrzawszy Athosa z Raulem:
— Witaj, mój adjutancie — zawołał. — Tędy, tędy, hrabio; tędy, wicehrabio.
Athos upatrywał wolnego przejścia, pomiędzy stosami naczyń stołowych i bielizny.
— A! tak, hrabio, przejdź odrazu.
I podał mu kielich, pełen po brzegi. Athos nie odmówił; Raul zaledwie końce ust umoczył.
— Masz tu upoważnienie rządowe do żeglugi — odezwał się książę do Raula. — Przygotowałem je, licząc napewno na ciebie. Popędzisz przede mną do miasta Antibes.
— Dobrze, wasza książęca mość.
— Oto rozkaz.
I wręczył mu pergamin.
— Czy jesteś obeznany z morzem, wicehrabio?
— Tak, wasza książęca mość, podróżowałem z księciem, bratem nieboszczyka króla.
— To dobrze. Wszystkie drobniejsze galary i statki poczekają na mnie jako eskorta, aż do przewozu moich zapasów. Najdalej za dwa tygodnie armja musi odpłynąć.
— Stanie się, jak wasza książęca mość każe.
— Obecny tu rozkaz nadaje ci prawo zatrzymania się i czynienia poszukiwań na wszystkich wyspach, znajdujących się wzdłuż brzegów; możesz stamtąd zaciągnąć do wojska i zabrać, kogo ci się podoba.
— Dobrze, mości książę.
— A jako człowiek czynny i pracowity wydasz dużo pieniędzy.
— Spodziewam się, że tak.
— Intendent mój przygotował przekazy na tysiąc liwrów płatnych we wszystkich miastach południowych. Dostaniesz ich sto. Ruszaj kochany wicehrabio.
Athos przerwał księciu tę mowę.
— Zachowaj, mości książę, swoje pieniądze; u Arabów wojna prowadzi się pieniędzmi zarówno jak i ołowiem.
— Ja zaś chcę spróbować inaczej — odparł mu książę — a wreszcie znasz, hrabio, moje pojęcia o całej tej wyprawie: wiele hałasu, dużo strzałów, a ja zniknę wśród dymu, jeżeli tego potrzeba.
To mówiąc, pan de Beaufort chciał wszystko zagłuszyć śmiechem; źle się jednak z tem wybrał wobec Athosa i Raula. Spostrzegł się też natychmiast.
— A! tacy to z was ludzie, że nie trzeba spotykać was po dobrze jedzonym obiedzie, zimni, sztywni i oschli, kiedy ja jestem pełen ognia, życia i wina. Nie, niech mnie djabli porwą! ciebie, wicehrabio, chcę na czczo tylko widywać; a ciebie, hrabio, nigdy, jeżeli się nie poprawisz.
Mówiąc to, ściskał rękę Athosa, który odparł mu z uśmiechem:
— Mości książę, nie głoś tak o swoich wielkich pieniądzach. — Przepowiadam ci, że zanim miesiąc upłynie, staniesz oschły, sztywny i zimny wobec kufrów twoich, a wtedy, mając obok siebie Raula, zdziwisz się, widząc go wesołego i hojnego, gdyż on to będzie miał nowiutkie talary na twoje usługi.
— Daj to Boże!... — wykrzyknął zachwycony książę. — Zostaniesz ze mną, hrabio.
— Nie, jadę z Raulem; polecenie, którem książę go obarczasz, jest ciężkie i trudne do spełnienia. Wasza książęca mość nie zastanowiłeś się, iż dałeś mu dowództwo pierwszego rzędu.
— To prawda. Lecz czyż nie można wykonać wszystkiego, gdy się jest doń podobnym?
— Mości książę, nigdzie tyle gorliwości i rozsądku nie znajdziesz, zarówno i odwagi prawdziwej jak u Raula; lecz jeżeli czegoś brakować będzie w tej wyprawie morskiej, to już będzie wina księcia.
— Patrzajcie, łajać minie zaczyna!
— Mości książę, aby zaopatrzyć flotę w zapasy, postawić ją na stopie wojennej, zrekrutować służbę okrętową, dla admirała potrzeba na to całego roku. Raul jest kapitanem kawalerji, a przeznaczasz mu dwa tygodnie.
— Ja ci mówię, że on z tego wybrnie.
— I ja tak myślę; lecz chcę mu dopomóc.
— Co prawda, bardzo liczyłem ma ciebie i liczę, że, dostawszy się do Tulonu, nie puścisz go samego.
— O! — westchnął Athos, wstrząsając głową.
— Cierpliwości! cierpliwości!
— Mości książę, pozwól się pożegnać.
— Idźcie więc, i niech moje szczęście wam sprzyja.
— Żegnam, Waszą Królewską Mość, i niechaj ono i księciu sprzyja zarówno.!...
— Wyprawa dobrze się zaczyna — odezwał się do syna Athos. — Ani żywności, ani rezerwy, ani statków ładunkowych; cóż oni bez tego poczną?...
— Nic nie szkodzi — mruknął Raul — jeżeli wszyscy po to, co ja tam, jadą, nie zabraknie żywności.
— Mój panie — odezwał się surowo Athos — nie bądź niesprawiedliwym i szalonym w egoizmie, czy też w strapieniu swojem, jak ci się podoba to nazwać. Skoro idziesz na tę wojnę, w zamiarze szukania w niej śmierci, nie potrzebujesz nikogo, i nie powinieniem był polecać cię panu de Beaufort. Z dniem, w którym poddajesz się rozkazom księcia głównodowodzącego i przyjmujesz odpowiedzialność, jaką wkłada na ciebie ranga, nie chodzi tu już o ciebie, lecz o tych wszystkich biednych żołnierzy, którzy, tak samo, jak ty, mają serce i ciało, będą także za ojczyznę znosić wszelkie braki przy zaspokojeniu potrzeb ludzkich. Wiedz o tem, Raulu, iż oficer jest kapłanem, równie jak ksiądz pożytecznym, i więcej, niż on, winien mieć miłosierdzia w sercu.
— Panie, ja wiedziałem o tem i wprowadzałem w czyn tę zasadę; i terazbym jeszcze tak czynił... ale....
— Zapominasz również, że należysz do kraju, dbałego o chwałę wojenną; umieraj, jeśli tego tak pragniesz, lecz z honorem i korzyścią dla Francji. Słuchaj, Raulu, niech cię nie zasmucają moje słowa; kocham cię i chcę abyś był doskonałością.
— Lubię, panie, gdy mi czynisz wyrzuty, — odparł młodzieniec łagodnie — one mnie leczą i dowodzą, że jest jeszcze ktoś, co mnie kocha.




ROZDZIAŁ XXI.
SREBRNY PÓŁMISEK.

Podróż była bardzo przyjemną. Athos z synem przejechali wzdłuż Francję, robiąc po piętnaście mil dziennie a niekiedy i więcej, stosownie do tego, jak Raul był usposobiony. Dwa tygodnie zeszło im na drogę do Tulonu, a w Antibes stracili już zupełnie ślad d‘Artagnana. Wszystko zdawało się przemawiać za tem, że kapitan muszkieterów pragnął zachować w tych stronach ścisłe incognito. Raul był niepocieszony, myśląc, że nie spotka już d‘Artagnana. Tkliwe serce młodzieńca potrzebowało pożegnania i pociechy hartownego przyjaciela. Athos wiedział z doświadczenia, iż d‘Artagnan umiał stać się nieprzeniknionym, skoro tylko zajął się jaką sprawą, czy to osobistą, czy też w usługach króla. Obawiał się nawet, aby nie zaszkodzić przyjacielowi, rozpytując o niego zanadto.
Skoro Raul rozpoczął już prace swoje około montowania, flotylli, gdy zaczął werbować ochotników i wysyłać ich do Tulonu, jeden z rybaków opowiedział hrabiemu, że statek jego był rozbity i oddany do naprawy, gdyż miał przewozić pewnego szlachcica, któremu bardzo pilno było wypłynąć na morze. Athos, myśląc że rybak kłamie, ażeby uwolnić się od służby i zarabiać więcej, łowiąc sam ryby, gdy jego towarzysze się oddalą, nastawał na to, aby opowiedział mu ze szczegółami o swojej przygodzie. Rybak tedy opowiedział hrabiemu, jak przed sześciu dniami, jakiś mężczyzna przyszedł do niego w nocy, dla wynajęcia statku, aby jechać zaraz na wyspę ś-go Honorjusza. Umówili się o cenę, lecz szlachcic przyprowadził ogromną, zamkniętą karetę, jaką, pomimo największych trudności pragnął wpakować na statek. Rybak chciał zerwać umowę. Począł krzyczeć i grozić, lecz opór jego miał taki jedynie skutek, że oberwał niezliczoną ilość kijów, wymierzonych ręką silną i wprawną. Klnąc i złorzecząc, rybak udał się pod opiekę syndyka w Antibach, który rozciąga swą pieczę nad rybakami i wymierza im sprawiedliwość: lecz szlachcic pokazał jakiś papier, na którego widok syndyk począł kłaniać się nisko, a jemu rybakowi, rozkazał być posłusznym a w dodatku wyłajał za to, iż śmiał stawiać opór. Zaraz potem odbili od brzegu, ma się rozumieć z ładunkiem, jaki wpakował ów szlachcic.
— Lecz to wszystko nie tłumaczy mi, dlaczego się twój statek rozbił?... — rzekł Athos.
— Oto jak było: Odbiłem do wyspy Ś-go Honorjusza, tak jak mi mówił ów szlachcic, lecz w drodze zmienił on zdanie i utrzymywał, że nie potrafię przepłynąć z południowej strony opactwa.
— Dlaczegóż to?
— Dlatego, proszę pana, że naprzeciw czworokątnej wieży klasztoru Benedyktynów, jak raz na południe, znajduje się skała Mnichów.
— Jaka skała?... — zapytał Athos.
— Skała podwodna, przejście niebezpieczne okrutnie, lecz ja przebywałem je z tysiąc razy; mój szlachcic zażądał tedy, ażebym go wysadził na wyspę ś-tej Małgorzaty.
— Cóż dalej.
— Otóż proszę pana — zawołał rybak ze złością — albo jest się marynarzem, albo niczem; albo zna się dobrze wszystkie przesmyki, lub jest się po prostu kałużą wody słodkiej. Uparłem się, że przepłynę.... Szlachcic ujął mnie za gardło i najspokojniej w świecie oświadczył, że będzie zmuszony zadusić mnie... Pomocnik mój złapał za topór i ja także... Musieliśmy przecie pomścić zniewagę... Lecz szlachcic wziął szpadę do ręki i wywijał nią tak szybko, iż nie mogliśmy się zbliżyć. Miałem właśnie cisnąć mu topór na głowę, boć miałem prawo do tego, wszak prawda, proszę pana?... Marynarz na swoim pokładzie tak samo jest panem, jak mieszczanin w swojej izbie... miałem otóż, dla własnej obrony rozciąć na dwoje szlachcica, gdy nagle, (możesz mi pan nie wierzyć, jeśli ci się podoba) gdy nagle, mówię, straszna kareta otworzyła się, nie wiem jakim sposobem, i wylazł z niej jakiś duch w czarnym kasku na głowie i z czarną maską na twarzy, coś tak przerażającego, tak okropnego... i w dodatku wygrażał nam pięścią...
— To był?... — rzekł Athos.
— To był djabeł, proszę pana, ponieważ szlachcic, ujrzawszy go, zawołał ucieszony:
— O!... dziękuję Waszej wysokości.
— To dziwne!... — szepnął hrabia, patrząc na Raula.
— Cóż zrobiliście?... — zapytał tenże rybaka.
— Pojmuje pan, że dwóch takich biedaków to zamało na dwóch szlachciców, a cóż dopiero przeciw djabłu!... Nie pisnęliśmy ani słówka, ani ja, ani mój towarzysz, tylko jednym susem znaleźliśmy się w morzu: byliśmy, o jakie osiemset stóp od wybrzeża....
— A potem?
— Potem, proszę pana, ponieważ wiatr dął z południo-wschodu, barka płynęła dalej i utknęła na mieliźnie przy Ś-tej Małgorzacie.
— A podróżni?...
— Ba!... niema strachu!... Najlepszy dowód, że jeden był djabłem i pomagał drugiemu, bo skoro dopłynęliśmy do statku, widząc, iż stanął na piaskach, to zamiast zastać obydwóch rozbitych przez uderzenie, nie zastaliśmy nikogo na pokładzie, proszę pana, nic, nawet karety.
— Dziwne!... doprawdy dziwne!... — powtarzał hrabia. — Lecz potem, przyjacielu, cóżeście robili?
— Zaniosłem skargę do gubernatora Ś-tej Małgorzaty, który nakiwał mi palcem pod nos i oświadczył, że jeżeli mu będę podobne brednie opowiadał, to mi zapłaci za nie rzemieniem...
— Pan gubernator?
— Tak, panie, a jednak mój statek był rozbity, i to jak jeszcze! przód został nadziany na skałę Ś-tej Małgorzaty, a cieśla żąda sto dwadzieścia liwrów za naprawę.
— Kiedy tak — odparł Raul — uwalniam, cię od służby... Możesz odejść...
— Popłyniemy na Ś-ta Małgorzatę, czy zgadzasz się?... — rzekł potem Athos do Raula.
— Z chęcią, panie, trzeba wyjaśnić tę sprawę, zdaje mi się bowiem, że rybak nie wszystko nam opowiedział.
— I ja tak myślę, Raulu. Cała ta historja o człowieku w masce i w karecie, która znikła bez śladu, wydaje mi się zmyśloną dla pokrycia gwałtu, jakiego dopuścił się pewnie ten gbur, będąc na pełnem morzu, względem swego pasażera, aby ukarać go za to, że wsiadł na statek...
— Podejrzewam, że w karecie prędzej były skarby, niż człowiek jakiś.
— Przekonamy się, Raulu. Prawda, że szlachcic, o jakim opowiadał, podobny jest do d‘Artagnana, poznaję go po sposobie obejścia... Niestety! już my nie ci niezwyciężeni co dawniej! Kto wie, czy topór lub drag podłego rybaka nie dokonałby tego, czego najwprawniejsze szpady całej Europy, kule i granaty nie zdziałały przez lat czterdzieści!
Tegoż samego dnia wybrali się na Ś-tą Małgorzatę lekką łodzią, sprowadzona umyślnie z Tulonu. Wyspa pełna była kwiatów i owoców; wszystkie grunta uprawne służyły za ogród gubernatorowi. Pomarańcze, cytryny i figi gięły się pod ciężarem owoców złocistych i lazurowych. Rozkoszna wyspa była zgoła niezamieszkaną.
Bez wzgórz i skał, miała jednę zatokę, służąca do przybijania statków kontrabandzistów, którzy, dzieląc się zyskami z gubernatorem, składali czasowo na wyspie towary, pod warunkiem nie strzelania do zwierzyny i nie niszczenia ogrodów. Taki układ z kontrabandzistami pozwalał gubernatorowi utrzymywać ośmiu tylko ludzi w załodze fortecy, i dwanaście, zardzewiałych armat na wałach. Szczęśliwy był człowiek z tego gubernatora, tłoczył wino i oliwę, zbierał figi, pomarańcze i cytryny, smażył konfitury i składał wszystkie zapasy w kazamatach!
Jedyną obronę warowni stanowiła głęboka fosa dokoła murów i trzy baszty, strzelające w niebo, a połączone tarasem, mchem zarosłym.
Athos i Raul przez jakiś czas chodzili dokoła parkanu ogrodowego, nie mogąc trafić na kogoś, coby ich zaprowadził do wnętrza. Weszli nakoniec do ogrodu, a była to chwila największego upału. Wtedy wszystko, co żyje, czeka ukrycia w cieniu. Niebo zieje ogień na ziemię, jak gdyby chciało stłumić wszelki ruch i życie.
Athos dostrzegł jedynie na drugim dziedzińcu żołnierza, który niósł na głowie coś nakształt kosza z żywnością. Po chwili ten sam człowiek powracał bez kosza i zniknął w budce szyldwacha. Hrabia domyślił się, że żołnierz nosił obiad dla kogoś i że po tej czynności, powrócił, aby udać się na posiłek. Nagle usłyszał, że go ktoś woła, a podniósłszy głowę ujrzał coś nakształt ręki, trzymającej przedmiot, błyszczący w promieniach słońca. Zanim zdaj sobie sprawę z tego, co widział, błysk, pomieszany ze świstem, zwrócił jego uwagę na ziemię. Następnie odgłos głuchego upadku dał się słyszeć w fosie, a Raul podbiegł i podniósł srebrny półmisek, który potoczył się po wyschniętym piasku. Ręka, która wyrzuciła ten półmisek, skinęła na dwóch panów i zniknęła poza kratami. Wtedy Raul i Athos zbliżyli się do siebie i zaczęli się przyglądać pilnie naczyniu, pyłem okrytemu, odkryli na spodzie słowa, wyryte końcem noża:
Jestem bratem króla Francji, — było wypisane — więźniem dzisiaj, jutro szaleńcem. Szlachto francuska i chrześcijańska, módl się za duszę i rozum syna twoich władców!
Półmisek wypadł z rąk Athosa, podczas gdy Raul starał się przeniknąć tajemnicze znaczenie tych grobowych słów. W tejże chwili zawołano z wieży fortecznej. Raul ruchem, szybkim jak błyskawica, pochylił głowę i zmusił ojca, aby to samo uczynił. Lufa muszkietera zabłysła na szczycie warowni. Biały dym, jak pióropusz buchnął z lufy, kula padła i spłaszczyła się na kamieniu o sześć cali od dwóch szlachciców. Drugi muszkieter ukazał się i celował.
— Przebóg!... — krzyknął Athos — czyż to bezbronnych mordują?... Zejdźcie na dół, tchórze jacyś!
— Tak, przyjdźcie zmierzyć się z nami!... — rzekł Raul wściekły, grożąc pięścią do wieży.
Jeden z napastników, ten właśnie, który mierzył obecnie, odpowiedział wykrzyknikiem, pełnym zdziwienia, a ponieważ towarzysz jego brał za broń, świeżo nabitą, i już miał wystrzelić, podbił mu lufę do góry a strzał poszedł w powietrze.
Athos i Raul, widząc, że ich prześladowcy znikli z platformy, przypuszczali, iż przyjdą do nich, stali więc w miejscu, oczekując, co będzie dalej. Nie upłynęło pięć minut, gdy zaczęto bębnić w fortecy a ośmiu z załogi stanęła pod bronią po drugiej stronie fosy. Na czele oddziału znalazł się oficer, który pierwszy strzelał z platformy. Rozkazał on żołnierzom wziąć na cel dwóch szlachciców.
— Czyż chcą nas rozstrzelać!... — zawołał Raul. — Bierzmy za szpady i skoczmy do fosy. Przynajmniej choć po jednym z tych błaznów zabijemy.
Raul, nie tracąc czasu, rzucił się naprzód, za nim poszedł Athos, gdy niespodzianie głos, dobrze znany, ozwał się poza nimi.
— Athos!... Raul!... — wołał ten głos.
— D‘Artagnan!... — odpowiedział hrabia i syn jego.
— Mordioux!... do nogi broń!... — krzyknął kapitan muszkieterów na żołnierzy. — O!... byłem pewien tego, co mówiłem!
Żołnierze spuścili muszkiety.
— Co to się znaczy?... — zapytał Athos. — Strzelają do nas, nie uprzedziwszy o tem?
— To ja sam chciałem was rozstrzelać — odparł d‘Artagnan — a jeżeli gubernator nie trafił do was, ja nie byłbym chybił z pewnością, kochani przyjaciele. Co za szczęście, że przyzwyczaiłem się mierzyć długo, zanim dam ognia! Zdawało mi się, że was poznaję... O, co za szczęście, najdrożsi moi!...
D‘Artagnan otarł pot z czoła, biegł bowiem szybko, a wzruszenie dech mu zapierało.
— Więc to jest sam gubernator, ten, który do nas strzelał?...
— Tak, we własnej osobie.
— Z jakiegoż powodu?... Cóżeśmy mu zawinili?...
— Przecież podnieśliście to, co więzień wyrzucił.
— A!... prawda.
— Ten półmisek... więzień napisał coś na nim, wszak prawda?..
— Tak.
— Byłem pewny. O, mój Boże!...
D‘Artagnan z oznakami najwyższego niepokoju, wziął półmisek, przeczytał napis i zbladł śmiertelnie.
— O, Boże!... — powtórzył.
— Więc to prawda?... — rzekł Athos półgłosem.
— Cicho!... gubernator nadchodzi.
— Cóż nam zrobić mogą?... Czyż to nasza wina?...
— Cicho!... mówię wam, sza!... Jeżeli domyślą się, że czytaliście, jeżeli będą podejrzewać, że zrozumieliście, w takim razie, drodzy przyjaciele, wiecie, że dałbym się zabić za was... lecz...
— Lecz?... — powtórzyli jednocześnie Athos i Raul.
— Lecz nie wybawię was od dożywotnego więzienia, gdybym nawet potrafił uchronić was od śmierci. Dlatego też błagam was, nie mówcie ani słowa!...
Gubernator przebył fosę po kładce położonej i zbliżał się właśnie.
— Co to jest!... rzekł do d‘Artagnana — dlaczego się wstrzymaliśmy?...
— Jesteście hiszpanie, nie rozumiecie ani słowa po francusku — rzekł kapitan cicho do przyjaciół. — Otóż — dodał, zwracając się do gubernatora — miałem rację, ci panowie to dwaj wojskowi hiszpańscy, których poznałem w Ypres, w zeszłym roku. Nie umieją wcale po francusku.
— A!... — rzekł gubernator, przypatrując się z uwagą.
I starał się, przeczytać napis na półmisku.
D‘Artagnan porwał mu go z rąk i zatarł litery ostrzem szpady.
— Co pan robisz!... — zawołał gubernator. — Nie będę mogł przeczytać?...
— Tajemnica stanu — odparł krótko d‘Artagnan — a ponieważ król, o czem pan wiesz dobrze, iż ktokolwiekbądź dowie się o niej, musi umrzeć, zatem, jeżeli pan chcesz, pozwolą ci przeczytać, a następnie każe pana rozstrzelać.
Podczas tej przemowy, Athos i Raul milczeli, jakby nic nie rozumiejąc.
— To niepodobna, ażeby ci panowie nie rozumieli wcale po francusku?...
— Daj pan pokój!... chociażby rozumieli nawet, co do nich mówią, toby nie przeczytali pisanego. Pamiętaj pan, że szlachcic hiszpański nie powinien nigdy umieć czytać.
Gubernator musiał się zadowolić tem objaśnieniem, a jednak był bardzo uparty.
— Poproś, kapitanie, tych panów, ażeby weszli do fortecy.
— I owszem, miałem nawet sam to zaproponować odrzekł d‘Artagnan.
W rzeczywistości kapitan zupełnie co innego myślał i pragnąłby był widzieć przyjaciół swoich o sto mil od fortecy.
Odezwał się po hiszpańsku z zaproszeniem dwóch szlachciców, na co oni przystali.
I udali się do wejścia głównego, a ponieważ rzecz się wyjaśniła, ośmiu żołnierzy powróciło do słodkiego farniente, przerwanego na chwilę niebywałem wydarzeniem.




ROZDZIAŁ XXII.
WIĘZIEŃ I DOZORCA.

Skoro rzekomi hiszpanie weszli już do fortecy i kiedy gubernator zajął się przygotowaniami na przyjęcie swych gości, Athos zapytał:
— Wytłumacz mi, co to znaczy, drogi przyjacielu?...
— Zaraz to uczynię — odparł muszkieter. — Przywiozłem więźnia na wyspę, więźnia, którego, według rozkazu króla, nikt nie powinien widzieć; przybyliście tutaj, rzucono wam coś po przez kraty okna; jadłem właśnie obiad z gubernatorem, i widziałem, jak Raul podniósł z ziemi to, co upadło. Niewiele potrzeba, ażeby się skompromitować, ja też posądziłem was, że macie stosunki z moim więźniem. Wtedy...
— Wtedy kazałeś dać do nas ognia.
— Na honor... przyznaję; lecz pomimo, że pierwszy chwyciłem za muszkiet, za to celowałem do was ostatni...
— Gdybyś mnie był zabił, d‘Artagnanie, miałbym szczęście i zaszczyt umrzeć za sprawę rodziny królewskiej, a w dodatku śmierć z ręki najdzielniejszego obrońcy tejże rodziny niemałym także byłaby zaszczytem.
— Co ty mi opowiadasz o jakiejś królewskiej rodzinie, Athosie! bełkotał d‘Artagnan. — Jakto! ty, hrabio, człowiek rozumny, ty wierzysz w brednie, napisane przez jakiegoś warjata?
— Widziałem niedawno Aramisa — odrzekł chłodno Athos.
— Aramisa! — zawołał muszkieter pomieszany. — Widziałeś więc Aramisa?
— Widziałem po przegranej w Vaux, tak, widziałem Aramisa, uciekającego, ściganego, zgubionego na zawsze; Aramis tyle mi powiedział, iż wierzę skargom, jakie ten nieszczęsny wyrył na srebrnej tacy.
D‘Artagnan spuścił znękaną głowę.
— Otóż to — rzekł — w jaki sposób Bóg krzyżuje plany mądrości ludzkiej! śliczna mi tajemnica, o której piętnaście co najmniej osób w tej chwili rozprawia!
— Athosie, mówię ci, niech przeklętym będzie traf, który cię zbliżył do mnie w tej sprawie, albowiem obecnie...
— Cóż z tego! — rzekł Athos ze słodką powagą — czyż tajemnica, twoja traci co na tem, że ja wiem o niej? Czyż straszniejszych daleko nie posiadałem w mem życiu? Przypomnij sobie, mój drogi...
— Nigdy na tobie nie ciążyła tak niebezpieczna — odparł d‘Artagnan ze smutkiem. — Mam złowrogie przeczucie, że każdy, co się dotknie tej tajemnicy, umrze, umrze okrutnie...
— Stań się wola Boża, d‘Artagnanie! Ale otóż gubernator przyszedł.
D‘Artagnan i jego przyjaciele podjęli napowrót swoje role. Szorstki i podejrzliwy gubernator wobec d‘Artagnana był grzecznym i uniżonym. Dla podróżnych kazał zastawić obficie stół i, milcząc, obserwował ich bacznie. Athos i Raul poznali, że starał się podchodzić ich znienacka, lub złapać na jakiem słowie, czy uczynku; lecz żaden z nich nie dał się zmieszać. To, co powiedział d‘Artagnan, mogło wydać się prawdopodobnem. Po jedzeniu poszli wypocząć.
— Jak się nazywa ten człowiek? wstrętną ma fizjognomję rzekł Athos po hiszpańsku do muszkietera.
— De Saint-Mars odrzekł kapitan.
— Więc on będzie dozorcą młodego księcia?
— Czyż ja wiem? Może mnie zostawią na zawsze tutaj!
— Ciebie? Cóż znowu?
— Przyjacielu drogi, ja jestem jak ten skarb, znaleziony na pustyni. Ten, kto go znalazł, chciałby zabrać ze sobą, ale nie może; chciałby zostawić, lecz boi się tego uczynić. Król nie wezwie mnie z powrotem, bojąc się, że nikt inny tak dobrze pilnować tu nie będzie, a żal mu, że nie ma przy sobie, bo czuje, iż nikt tak, jak ja, wiernie nie potrafi mu służyć.
— To samo, że nie wiesz pan nic pewnego — zauważył Raul to samo dowodzi, iż pobyt pański tutaj jest czasowym tylko i że powrócisz do Paryża.
— Kapitanie! — przerwał Saint-Mars — zapytaj tych panów, po co przyjechali na wyspę.
— Słyszeli o klasztorze Benedyktynów na Ś-tym Honoriuszu i o doskonałem polowaniu na Ś-tej Małgorzacie.
— Może raczą zapolować razem z panem?
D‘Artagnan podziękował.
— Kiedy wyjeżdżają? — dodał gubernator.
— Jutro — odparł d‘Artagnan.
Saint-Mars poszedł obejść fortecę i zostawił d‘Artagnana samego z mniemanymi hiszpanami.
— Otóż to życie i towarzystwo obrzydłe! — zawołał d‘Artagnan. — Ja niby rozkazuję temu człowiekowi, a on mnie szpieguje. Chodźmy lepiej strzelać króliki, to nas rozerwie trochę. Przechadzka nie będzie długą i męczącą. Wyspa ma długości półtorej mili, a tylko pół szerokości, nie większa jest od parku. Chodźmy zabawić się nieco...
— Pójdziemy, dokąd ci się podoba, d‘Artagnanie, lecz nie dla rozrywki, tylko ażeby pogadać swobodnie.
D‘Artagnan rozkazał przynieść strzelby.
— Teraz odpowiedzcie na zapytanie, uczynione przez tego podejrzliwego Saint-Marsa; co myślicie robić na naszych wyspach?
— Pożegnać się z tobą!
— Pożegnać się? Co to znaczy? Raul odjeżdża?...
— Tak.
— Założyłbym się, że z panem de Beaufort.
— Z panem de Beaufort! O! ty wszystko odgadujesz, drogi przyjacielu.
— Przyzwyczajenie.
Podczas, gdy tak rozmawiali, Raul z ciężką głową, z sercem zbolałem, usiadł na skale omszałej, położył muszkiet na kolanach, a patrząc na morze, to znów na niebo, pozwolił oddalić się myśliwym. D‘Artagnan zauważył nieobecność młodzieńca.
— Zawsze taki zgnębiony, wszak prawda? — odezwał się do Athosa.
— Ugodzony śmiertelnie!
— Sadzę, że przesadzasz. Raul jest mężny... Serca szlachetne mają dwie powłoki. Skoro pierwsza krwawi, druga stawia opór...
— Nie! — odrzekł Athos — Raul tego nie przeżyje.
— Mordioux! — syknął d‘Artagnan smutny.
Nie dorzucił ani słowa więcej.
Po chwili zaczął:
— Dlaczego pozwalasz mu jechać?
— Bo chce tego.
— A sam czemu z nim nie jedziesz?
— Bo nie chcę patrzeć na zgon syna...
D‘Artagnan spojrzał prosto w oczy przyjaciela.
— Wiesz o tem — ciągnął hrabia, opierając się na ramieniu kapitana — wiesz, że w życiu mojem mało czego się obawiałem. Otóż teraz boję się nieustannie, strach ten nurtuje mnie, nie mogę go przezwyciężyć; boję się dożyć dnia, w którym będę trzymał w objęciu trup tego nieszczęśliwego dziecka.
— O! — jęknął d‘Artagnan.
— On umrze, wiem to, jestem pewny, a ja nie chcę patrzeć na jego śmierć.
— Kto umiera, ten wygrywa, kto patrzy na śmierć, ten traci. Wiedzieć o tem, że nie spotkam już nigdy, nigdy na ziemi tych, których oglądałem z radością... wiedzieć, że nigdzie nie będzie już d‘Artagrnana, nie będzie Raula, o!... Stary jestem, nie mam już odwagi: proszę Boga, aby miał wzgląd na moją słabość; lecz, jeżeli prawica jego dosięgnie mnie w ten sposób, przeklnę wtedy Boga! A szlachcic i chrześcijanin, nie powinien przeklinać Boga swego, d‘Artagnanie; to dosyć już, gdy musiał przekląć króla.
— Hm!... — mruknął d‘Artagnan, wzburzony tym gwałtownym wybuchem rozpaczy.
— D‘Artagnanie, przyjacielu, ty, który kochasz Raula, spojrzyj na niego — dodał, wskazując syna — spojrzyj na boleść, nigdy go nie opuszczającą. Czy znasz coś okropniejszego, nad patrzenie bezustanne na powolne konanie tego biednego serca?
— Pozwól mi z nim pomówić! Kto wie?
— Spróbuj; lecz pewny jestem, że się to nie uda.
— Nie będę go pocieszał; ja mu wyświadczę przysługę.
— Ty?
— Bez wątpienia. Czyż nie zdarza się, że kobieta niewierna powraca do pierwszej swej miłości? Powiadam ci, że spróbuję.
Athos wstrząsnął głową z niedowierzaniem i odszedł w głąb wyspy, d‘Artagnan zaś powrócił do Raula i podał mu rękę.
— Miałeś zamiar pomówić ze mną, Raulu? — odezwał się.
— Chciałem prosić pana o jednę przysługę — odparł Bragelonne.
— Słucham.
— Powracasz za dni parę do Francji?
— Tak się spodziewam.
— Jak sądzisz, czy powinienem napisać do panny La Valliere?
— Nie trzeba.
— Mam jej tak dużo do powiedzenia!
— Więc powiedz jej to osobiście.
— Nigdy!.
— Skądże przypuszczasz, że list większe uczyni wrażenie, niż żywe słowo?
— Masz pan rację...
— Ona kocha króla — rzekł d‘Artagnan bez ogródki — to uczciwa dziewczyna.
Raul zadrżał.
— A ciebie, ciebie, którego zdradzała, kocha może więcej, niż króla, tylko w inny sposób.
— D‘Artagnanie, czy wierzysz w to, że ona króla kocha?
— Ubóstwia go. To serce czyste, niezdolne do innego uczucia. Gdybyś został przy niej, stałbyś się jej najlepszym przyjacielem.
— O! — jęknął Raul z wybuchem rozpaczy.
— Czy chcesz tego?
— Byłbym podłym!.
— Brzydkie słowo! Raulu, które byłoby w stanie zachwiać wiarę w twój rozum. — Słuchaj, nie nazywa się podłością, gdy postępujemy, według tego, co nam nakazuje serce. Jeżeli twoje serce mówi ci: „Idź do niej, lub umrzyj“, słuchaj go Raulu. Czyż była podłą wtedy, ona, która cię kochała, przenosząc króla nad ciebie, ponieważ serce kazało jej to uczynić? Nie, była wtedy najuczciwszą ze wszystkich kobiet. Zrób tak samo, słuchaj tylko siebie samego. — Czy wiesz, Raulu, czego jestem najpewniejszym?
— Nie wiem.
— Że, patrząc na nią zbliska, oczami człowieka zazdrosnego...
— To co?
— Przestałbyś ją kochać.
— Drogi przyjacielu, słowa twoje zdecydowały mnie...
— Abyś się z nią widział?
— Nie, abym odjechał i nie ujrzał jej więcej... Ponieważ ja chcę kochać ją zawsze.
— Szczerze mówiąc — zaczął muszkieter — jest to wniosek, jakiego się nie spodziewałem.
— Słuchaj, przyjacielu, pójdziesz do niej i list ten oddasz, list, który ją objaśni, co się dzieje w sercu mojem. Przeczytaj go; dziś w nocy pisany. Coś mi mówiło, że cię zobaczę.
Podał list, a d‘Artagnan czytał:
„Pani, nie obwiniam cię, że mnie nie kochasz. W tem tylko, zawiniłaś, iż pozwoliłaś mi sądzić, że jestem kochany. Pomyłka ta to śmierć moja. Przebaczam ci, lecz sobie nigdy nie przebaczę. Powiadają, że szczęśliwi w miłości głusi są na skargi pogardzonych kochanków. Ty taką nie będziesz. Jestem pewien, że, gdybym był nalegał, abyś przyjaźń dla mnie w miłość zamieniła, byłabyś uległa, z obawy, ażebym życia sobie nie odebrał, lub ażeby mój szacunek dla ciebie się nie zmniejszył... Słodko mi jest umrzeć, wiedząc, iż zostaniesz wolną i zadowoloną. Pewien jestem, że kochać mnie będziesz, gdy mnie już nie stanie, bo zniknie obawa smutnych spojrzeń moich i zasłużonych wymówek! Będziesz mnie kochała, bo jakkolwiek przedmiot twego nowego uczucia wydaje ci się najdoskonalszym, czuję jednak, że nie jestem w niczem niższym od niego, a oddanie się moje tobie, pani, poświęcenie i śmierć moja z tej strasznej boleści dają mi w oczach twoich wyższość nad nim nieskończoną. Nie potrafiłem utrzymać skarbu, który do mnie należał. W naiwności serca mojego nie chciałem ci się stać natrętnym, a wiedziałem jednak, że kochasz mnie o tyle, iż gdybym był się starał płomień ten rozdmuchać, pokochałabyś była jeszcze więcej. To przekonanie odejmuje całą gorycz memu cierpieniu i doprowadza do tego, że winę przypisuję tylko sobie.
„Przyjmiesz ostatnie pożegnanie i błogosławić mnie będziesz, żem odszedł tam, gdzie milknie wszelka nienawiść, a pozostaje tylko miłość wieczna. Żegnaj, pani. Gdyby tego potrzeba było, krwią swoją okupiłbym szczęście twoje i jeszcze szczęśliwym czułbym się w niedoli mojej“.

„Raul, wicehrabia de Bragelonne“.

— Dobrze napisane — rzekł kapitan jednę rzecz można tylko zarzucić...
— Co takiego, powiedz pan? — zawołał Raul.
— List ten mówi wszystko, oprócz tego, co, jak trucizna śmiertelna, bije z oczu twoich i z serca; prócz o miłości bezrozumnej, jaką płoniesz jeszcze...
Raul pobladł i milczał.
— Czemu nie napisałeś tych słów jedynie:

„Pani!

„Zamiast przeklinać, kocham cię i umieram“.

— A! to prawda — rzekł Raul z radością złowrogą.

Odebrał list, podarł w drobne kawałki i na kartce z pugilaresu skreślił te kilka wyrazów:
„Ażeby mieć szczęście wypowiedzenia ci raz jeszcze, o ile droga mi jesteś, spełniam podłość, odchodzę, by umrzeć“.
Podpisał nazwisko swe u dołu.
— Oddasz jej kartką, wszak prawda, kapitanie? — rzekł do d‘Artagnana.
— Kiedy mam to uczynić? — odparł tenże.
— W dniu — rzekł Bragelonne, wskazując frazes ostatni — w dniu, w którym położysz tu datę...
Następnie odwrócili się i pobiegł na spotkanie Athosa.
Morze poczęło się marszczyć i przy powrocie burza prawie zaskoczyła myśliwych.
Z pod wznoszących się bałwanów jakiś przedmiot nieforemny sterczał przy brzegu.
— Co to jest?.. — zapytał Athos, łódź strzaskana?....
— Nie, to nie żaden statek — rzekł d‘Artagnan.
— Przepraszam, to barka, śpiesząca do przystani — odezwał się Raul.
— Rzeczywiście, to barka tam u wejścia do portu, barka, która ma rację, że przed burzą się chroni; lecz to, co wskazuje Athos, tam w piaskach na wybrzeżu.... zagrzebane...
— Tak, tak, widzę.
— To kareta, którą rzuciłem do morza, po wylądowaniu z więźniem...
— Wierz mi, d‘Artagnanie — rzekł Athos — spal tę karetę, ażeby z niej nawet śladu nie pozostało; w przeciwnym razie rybacy, którzy sądzili, iż mają do czynienia z djabłem, postarają się dowieść, że twój więzień był tylko człowiekiem.
— Dobrze radzisz, Athosie, tej jeszcze nocy każę to zrobić, a raczej sam zrobię; lecz wracajmy, bo deszcz zaczyna padać, a błyskawice są przerażające.
Przechodząc galerję na szańcach, od której klucz d‘Artagnan miał przy sobie, ujrzeli Saint-Marsa, zmierzającego do pokoju, zajętego przez więźnia.
Na znak d‘Artagnana, ukryli się za węgieł arkady.
— Co się stało:... — rzekł Athos.
— Zaraz się dowiecie, patrzcie tylko. Więzień powraca z kaplicy...
Przy świetle krwawych błyskawic, w szarej mgle, ciskanej wiatrem z obłoków, ujrzeli o kilka kroków poza gubernatorem idącego poważnie człowieka w czarnem ubraniu, z maską stalową na twarzy, przytwierdzoną do takiegoż samego kasku, zakrywającego mu całą głowę.
Ogień z nieba rzucał płowe odbłyski na powierzchnię błyszczącej stali, które, igrając w ciemności, wydawały się spojrzeniami, ciskającemi błyskawice.
Pośrodku galerji wiezień przystanął, patrzył na horyzont bezmierny, oddychał powietrzem, siarką przesyconem, i zdawał się pić krople ciepłego deszczu; następnie jęknął boleśnie.
— Chodź pan — odezwał się Saint-Mars ostro, w obawie, że więzień za długo spogląda po za mury. — Chodź pan prędzej!..
— Powiedz: „Wasza wysokość!“ — zawołał z ukrycia Athos głosem tak uroczystym i strasznym, że gubernator zatrząsł się cały.
Athos oddawał zawsze cześć majestatowi upadłemu.
Więzień obrócił się.
— Kto tu mówi?... — zapytał Saint-Mars.
— Ja — odpowiedział d‘Artagnan, ukazując się. — Wiesz pan przecie, że taki jest rozkaz.
— Nie nazywajcie mnie ani panem, ani Wysokością — rzekł zkolei więzień, głosem, który poruszył do głębi Bragelonna — nazywajcie mnie „przeklętym!...“
Poszedł, a drzwi żelazne zawarły się za nim.
— Otóż, to nieszczęśliwy!... — mruknął głucho muszkieter, wskazując pokój, zamieszkany przez księcia.




ROZDZIAŁ XXIII.
OBIETNICE.

Zaledwie d‘Artagnan wszedł z przyjaciółmi do mieszkania, gdy tuż za nim żołnierz służbowy przybiegł, prosząc go w imieniu gubernatora. Statek, spostrzeżony przez Raula, któremu tak pilno było zawitać do portu Ś-tej Małgorzaty, przywiózł depesze dla kapitana muszkieterów. D‘Artagnan, otworzywszy kopertę, poznał pismo króla.
„Sądzę — pisał Ludwik XIV-ty — żeś już spełnił moje rozkazy, panie d‘Artagnanie; wracaj coprędzej do Paryża i staw się w mojej rezydencji w Luwrze“.
— Skończyło się wygnanie!... — zawołał muszkieter — chwała Bogu, przestaję być dozorcą więziennym!....
I pokazał list Athosowi.
— Więc nas porzucasz?... — odparł tenże ze smutkiem.
— Zobaczymy się, drogi przyjacielu, przecież Raul nie jest dzieckiem i potrafi sam wybrać się w podróż z panem de Beaufort.
— Kochany przyjacielu — przerwał Athos — nie opuszczę Raula, aż do chwili, gdy okręt, który będzie go unosił zniknie mi z oczu na widnokręgu. Dopóki on będzie we Francji, dopóty razem będziemy.
— Jak wola twoja, drogi przyjacielu, lecz przynajmniej razem opuścimy świętą Małgorzatę; skorzystajcie ze statku, który mnie odwiezie do Antibes.
— Z całego serca; pragnąłbym jak najprędzej oddalić się od tych miejsc, smutne wrażenie na mnie uczyniły...
Pożegnali zatem gubernatora, odpłynęli z złowrogiej wyspy, a przy ostatnich błyskach burzy, ujrzeli raz jeszcze bielejące mury fortecy.
D‘Artagnan zaraz w nocy pożegnał przyjaciela, po obejrzeniu płonącej karety, spalonej przez Saint-Marsa, z rozkazu kapitana.
Uściskawszy Athosa, gdy miał już dosiąść konia, odezwał się:
— Przyjaciele, podobniście bardzo do placówki, opuszczającej stanowisko. Zdaje mi się, że Raula powinien ojciec powstrzymać, lub go nie opuszczać. Czy chcecie, ażebym prosił o pozwolenie jechania do Afryki, z setką walecznych muszkieterów? Król mi nie odmówi, a wtedy razem popłyniemy.
— Panie d‘Artagnan — odparł Raul, ściskając go z uczuciem — dzięki ci za ofiarę, któraby nam więcej szczęścia sprawiła, niż nawet marzyć możemy. Młody jestem, potrzebuję pracy umysłowej i zmęczenia fizycznego; pan hrabia zaś potrzebuje spokoju... Jesteś jego najlepszym przyjacielem: polecam ci mego ojca:.. Czuwaj nad nim, a będziesz miał w ręku dwa nasze istnienia...
— Trzeba jechać; koń się niecierpliwi — rzekł d‘Artagnan, u którego zmiana przedmiotu rozmowy oznaczała najwyższe wzruszenie. — Jak długo jeszcze Raul zabawi na lądzie?
— Trzy dni najwyżej.
— A ile czasu potrzebujesz do powrotu?
— O dużo, bardzo dużo — odparł Athos. — Nie chcę zbyt prędko oddalać się od Raula. Morze i tak uniesie go szybko w stronę przeciwną... Będę jechał bardzo wolno...
— Nic zatem zmienić się nie da — szepnął d‘Artagnan. — Do widzenia, kochany Athosie, jeżeli będziesz dbał o siebie, uściskamy się prędzej...
To powiedziawszy, włożył nogę w strzemię które Raul mu podtrzymywał.
— Żegnam — rzekł młodzieniec, ściskając muszkietera.
— Żegnam — wymówił d‘Artagnan, wskakując na siodło.
Koń pomknął i oddalił jeźdźca od przyjaciół.
Trzy dni szybko upłynęły. Długie serdeczne rozmowy z ojcem dodały sił Raulowi, uspokoiły jego wzburzony umysł. Przyszedł wieczór ostatni, jaki mieli spędzić ze sobą Athos i Raul.
Athos zarzucił swój płaszcz na ramiona Raula i uprowadził go do miasta, gdzie już roiło się od ludzi jak w ogromnem mrowisku.
W niewielkiem oddaleniu spotkali cień jakiś, kryjący się, jak gdyby w zawstydzeniu. To Grimaud, niespokojny o swego pana, czekał tu na niego.
— Kochany Grimaud!.. — zawołał Raul — przyszedłeś powiedzieć, że czas już odjeżdżać, wszak prawda?
— Sam?... — mruknął Grimaud, wskazując Raula i patrząc z wyrzutem na hrabiego.
— Ty zawsze masz rację!.. — rzekł Athos. — Raulu, nie pojedziesz samotnie na, obcą ziemię, nie oddalisz się bez przyjaciela, który cię będzie pocieszać i przypominać wszystkich, których kochałeś.
— Ja!... — rzekł Grimaud.
— Tak, ty!... — zawołał Raul, wzruszony do głębi.
— Kochany Grimaudzie — rzekł Athos — niestety! bardzoś już stary.
— Tem lepiej — odparł tenże z uczuciem.
— Za chwilę odpływamy — dodał Raul — a tyś nie przygotowany...
— Już — rzekł Grimaud i pokazał klucze od swoich i swego młodego pana kufrów, razem związane.
— Nie możesz przecie opuścić pana hrabiego — zaprotestował Raul — nigdy się z nim nie rozłączałeś?
Grimaud spojrzał smutnie na Athosa, jak gdyby chciał jego i swoje postanowienie zbadać.
Hrabia milczał.
— Pan hrabia będzie zadowolony — odpowiedział stary sługa.
— Tak — odparł Athos.
Odezwały się bębny, trąbki i napełniły powietrze wesołym odgłosem.
Z miasta poczęły wychodzić pułki, biorące udział w wyprawie. Szło ich aż pięć, każdy złożony z czterdziestu oddziałów.
Na ostatku ukazał się sam książę, otoczony sztabem swoim.
Raul z Athosem skierowali się ku przystani, aby młodzieniec mógł zająć właściwe miejsce w otoczeniu wodza naczelnego. Grimaud z młodzieńczą werwą transportował bagaże na okręt admiralski. Athos trzymał syna pod rękę i oddawał się czarnej rozpaczy. Nadbiegł oficer ze świty książęcej, donosząc, że pan de Beaufort pragnie mieć Raul a przy boku swoim.
— Chciej pan powiedzieć księciu — zawołał młodzieniec — iż proszę go tę ostatnią godzinę swobody, ażeby ją spędzić z hrabią de La Fere.
— Nie, nie — przerwał Athos — adjutant nie ma prawa odstępować swego generała. Racz pan donieść księciu, że wicehrabia stawi się natychmiast.
Oficer zawrócił i popędził galopem.
— Musimy rozstać się — dodał hrabia — a czy to nastąpi tutaj, czy tam, parę minut później, zawsze to będzie rozstanie. — Poprawił starannie ubranie na synu, a idąc gładził mu ręką włosy.
— Potrzebujesz pieniędzy, Raulu — rzekł — pan de Beaufort otacza się zbytkiem; pewien jestem, że miał ochotę kupić piękne konie i broń wykwintną, a rzeczy te są właśnie doskonałe tam, dokąd się udajesz. Ponieważ zaś jesteś ochotnikiem, nie powinieneś rachować, ani na żołd, ani na żadne inne dochody. Chcę zatem, ażeby ci na niczem nie zbywało w Dżidżeli. Daję ci dwieście pistolów, wydaj je, Raulu drogi, jeżeli chcesz mi zrobić przyjemność.
Raul uścisnął rękę ojca, a tuż na skręcie ulicy zobaczyli pana de Beaufort na pysznym białym dzianecie hiszpańskim, kłaniającego się na wszystkie strony, w odpowiedzi na okrzyki pochwalne mieszczanek. Książę przywołał Raula, a hrabiemu podał rękę. Mówił z nim długo i wlał trochę pociechy w serce nieszczęśliwego ojca. A jednak zdawało się obydwom, tak ojcu jak synowi, że idą na tortury. Nastała okrutna chwila, ta, kiedy, opuszczając ziemię, żołnierze i majtkowie żegnali się po raz ostatni z rodzinami i przyjaciółmi.
Według zwyczaju, admirał ze świtą ostatni opuszczał brzeg; armaty oczekiwały wystrzału, gdy wódz naczelny stanie na pokładzie swego okrętu.
Athos zapomniał i o admirale i o flocie i o swym harcie człowieka silnego, otworzył ramiona i konwulsyjnie tulił syna do piersi.
— Jedź z nami na pokład — rzekł książę wzruszony — skorzystasz jeszcze z dobre pół godziny...
— Nie — rzekł Athos — już się pożegnałem... Nie chce tego czynić po raz drugi.
— A zatem, wicehrabio, siadaj do łodzi co żywo!... dorzucił książę, chcąc oszczędzić łez tym dwum ludziom.
I czule, po ojcowsku, z siłą, jaką tylko Porthos mógł się pochwalić, uniósł Raula i postawił w szalupie, która też zaraz, na znak dany, odbiła od lądu.
I zapominając o przynależnej mu powadze, wskoczył sam na burt szalupy i nogą ją od brzegu odepchną!.
— Żegnam!... — zawołał Raul.
Athos odpowiedział skinieniem jedynie, lecz w tej chwili poczuł, jak coś gojącego padło mu na rękę: był to pocałunek Grimauda, ostatnie pożegnanie wiernego psa. Po tym pocałunku Grimaud wskoczył także do łodzi.
Athos usiadł na schodach portu i pozostał tam ogłuszony, zmartwiały i samotny na zawsze.
Około południa, gdy zaledwie widniał już tylko szczyt masztu na skraju morza, Athos obaczył wznoszący się dym biały, który rozwiał się natychmiast; był to ostatni wystrzał armatni, jakim pan de Beaufort żegnał brzegi ojczyste.
Nakoniec wszystko znikło, wszystko ucichło, i samotny Athos powrócił znękany do oberży.




ROZDZIAŁ XXIV.
POMIĘDZY KOBIETAMI.

D‘Artagnan stanął w Paryżu zdrów i cały, jak atleta, przygotowany do zapasów. Król nie spodziewał się go tak prędko i pojechał właśnie na polowanie w okolice Meudon.
D‘Artagnan, zamiast podążyć za królem, jakby to był dawniej zrobił, rozebrał się, wziął kąpiel i oczekiwał, aż powróci monarcha, znużony i zakurzony na polowaniu. Poświęcił godziny oczekiwania na to, ażeby obeznać się z położeniem i uzbroić przeciw możliwym złym szansom. Dowiedział się, że król od dwóch tygodni był ciągle smutny, że królowa-matka cierpiąca i smutna, że brat króla oddawał się praktykom, religijnym, bratowa zaś miała ciągłe spazmy, a pan de Guiche wyjechał na wieś do swego majątku. Dowiedział się, że Colbert był w wyśmienitym humorze, a pan Fouquet wzywał co dzień innego lekarza, że żaden nie pomagał i że główną chorobę jego uleczyćby mógł chyba doktór, znający się na polityce. Opowiedziano d‘Artagnanowi, że król jest czuły dla pana Fouqueta i pragnie mieć go zawsze przy swoim boku, lecz minister skarbu, ugodzony śmiertelnie w serce, nikł w oczach, pomimo promieni łaski królewskiej. D‘Artagnian dowiedział się, że panna de la Valliere stała się królowi niezbędną; że monarcha, jeżeli na polowaniu nie miał jej przy sobie, pisywał do niej po kilka razy, i to już nie wierszami ale prozą, co było znacznie niebezpieczniejszem i nie krótkie bileciki, ale listy, na czterech stronach pisane.
D‘Artagnan pomyślał wtedy o zleceniu biednego Raula, o tym desperackim liście, przeznaczonym dla kobiety, której życia upływa w oczekiwaniu, a ponieważ lubił filozofować, postanowił zatem skorzystać z nieobecności króla i rozmówić się z panną de La Valliere. Przyszło mu to z łatwością; podczas polowania królewskiego piękna Ludwika spacerowała w towarzystwie kilku dam dworskich w jednej z galeryj pałacu; tam właśnie, gdzie nasz kapitan muszkieterów miał interesy służbowe. D‘Artagnan nie wątpił, że, skoro tylko będzie mógł zacząć rozmowę o Raulu, Ludwika nie omieszka powiedzieć czegoś takiego, co mu pozwoli napisać list przyjemny do biednego wygnańca, a w takim stanie umysłu, w jakim znajdował się Raul, jakakolwiek nadzieja lub słówko pociechy, stawały się promieniem słońca, zachętą do życia dwóch ludzi, tak drogich kapitanowi.
Faworyta królewska, pomimo rzekomego odosobnienia, odbierała hołdy jak sama królowa, a może nawet więcej niż królowa, odbierała hołdy, z których ongi bratowa Ludwika XIV-go była tak dumną, wtedy kiedy wszystkie spojrzenia króla były dla niej tylko, a tem samem i oczy dworzan jeno do niej się zwracały. D‘Artagnan nie był wcale nadskakującym — a jednak miał wielki mir u kobiet; odznaczał się rycerska i poważną grzecznością, a sława nieustraszonej odwagi jednała mu przyjaźń mężczyzn i uwielbienie kobiet. To też skoro się tylko ukazał, wszystkie damy honorowe otoczyły go i zasypały zapytaniami.
Gdzie był? Co się z nim działo?
Dlaczego nie widziano go na pysznym rumaku, harcującego pod balkonem królewskim?
Odpowiedział, że przybywa z kraju pomarańcz.
Damy zaśmiały się chórem.
W owym czasie wszyscy podróżowali, a jednak podróż stumilowa stanowiła czasem o śmierci i życiu.
— Z kraju pomarańcz?... — zawołała panna Tonnay-Charente. — Z Hiszpanji?
— Oho!... — odparł muszkieter.
— Z Malty?.. — rzekła Montalais.
— Nie jesteś pani daleką od prawdy, na honor!
— A więc z wyspy?... — zapytała La Valiere.
— Nie będę pani męczył domysłami: wracam z miejsca, z którego w tej chwili odpływa pan de Beaufort do Algieru.
— Czy widziałeś pan armję?... — zapytało kilka głosów.
— Tak, jak panie widzę teraz — odrzekł d‘Artagnan.
— Czy jest tam dużo przyjaciół?... — odezwała się panna de Tonnay-Chareinte chłodno lecz w taki sposób, aby zwrócić uwagę na to, co powiedziała.
— Są tam panowie de La Guilletiere, de Monk, de Bragelonne — odrzekł d‘Artagnan.
La Valliere zbladła.
— Pan de Bragelonne?.. — zawołała chytra Athenais — Jakto!... i on pojechał na wojnę!...
Montalais udepnęła ją w nogę, lecz to nic nie pomogło.
— Czy wiesz pan, co mi się zdaje?... — ciągnęła bez litości, zwracając się do d‘Artagnana.
— Nie wiem, proszę pani, a chciałbym bardzo wiedzieć.
— Mnie się zdaje, że ci panowie, którzy wybrali się do Algieru, są to wszystko ludzie w miłości nieszczęśliwi, a zatem postanowili spróbować, czy czarne piękności nie będą dla nich łaskawsze, niż nasze białe dziewice.
Niektóre z pań zaczęły się śmiać; biedna La Valliere mieszała się coraz bardziej.
Montalais kaszlała z całych sił.
— Myli się pani — przerwał d‘Artagnan — mówiąc, że kobiety w Dżidżeli są czarne; wprawdzie nie są też białe, ale żółte...
— Żółte!
— Proszę się nie dziwić; nie można sobie wyobrazić nic piękniejszego nad taką płeć przy oczach czarnych i ustach pąsowych, jak korale...
— Tem lepiej dla pana de Bragelonne — dodała panna Tonnay-Charente. — Biedny chłopiec! będzie mógł się łatwiej pocieszyć.
Po tych słowach nastała cisza głęboka.
D‘Artagnan doszedł do wniosku, że słodkie i czułe kobietki, niewinne i bez żółci, jak gołąbki, gryzą się pomiędzy sobą nie gorzej, niż tygrysy i niedźwiedzie.
Nie wystarczano to Athenais, że pokryła trupią bladością lica La Valliery, pragnęła teraz, aby zarumieniła się ze wstydu.
Zaczęła więc na nowo:
— Czy wiesz, Ludwiko — rzekła — ciężki masz grzech na sumieniu?...
— Cóż to za grzech?... — zapytała nieszczęśliwa, oglądając się napróżno za poparciem otaczających.
— Jeżeli Bragelonne tam znajdzie śmierć — ciągnęła nielitościwa dziewczyna — ty temu będziesz winna.
Ludwika napół żywa wzięła pod rękę kapitana muszkieterów, na którego twarzy malowało się głębokie wzruszenie.
— Chciałeś pan pomówić ze mną, panie d‘Artagnan — rzekła głosem od łez nabrzmiałym. — Cóż mi powiesz zatem?
D‘Artagnan zaprowadził Ludwikę w głąb galerii! zaczął.
— To, co miałem pani powiedzieć, już usłyszałaś od panny Tonnay-Charente, wprawdzie wyrażone brutalnie, lecz niemniej przeto prawdziwie.
Ludwika wydała cichy jęk i zgnębiona tym nowym ciosem, uciekła, jak ptaszę zranione, które pragnie umrzeć w samotności.
Znikła we drzwiach galerji, w chwili, gdy król wchodził przeciwnemi drzwiami.
Ludwik XIV szukał spojrzeniem La Valliery, a nie znalazłszy jej, zmarszczył brwi i zwrócił się do kłaniającego się z uszanowaniem d‘Artagnana.
— A! to pan — rzekł — stawiłeś się na zawołanie, kontent jestem z pana.
Była to najwyższa oznaka zadowolenia królewskiego; dużo ludzi, poszłoby na śmierć, ażeby tylko usłyszeć te słowa.
Przy wejściu króla, damy honorowe i dworzanie otoczyli go, lecz, widząc, że chce mówić z kapitanem muszkieterów, usunęli się na bok.
Król obejrzał się jeszcze, czy nie ujrzy La Valliery, nie mogąc zrozumieć, dlaczego jej niema, nareszcie wprowadził d‘Artagnana, aż do gabinetu swojego i tam zapytał:
— No cóż, gdzie więzień?
— W więzieniu, Najjaśniejszy Panie.
— O czem rozmawiał przez drogę?
— Nic nie mówił, Najjaśniejszy Panie.
— A co robił?
— W chwili, gdyśmy się przeprawiali na Ś-tą Małgorzatę, rybak, na którego statku płynęliśmy, zbuntował się i chciał mnie zabić. Otóż, więzień bronił mnie, zamiast starać się skorzystać ze sposobności i myśleć o ucieczce...
Król pobladł.
— Dosyć! — rzekł.
D‘Artagnan skłonił się znowu.
Ludwik chodził wzburzony wzdłuż i wszerz gabinetu.
— Byłeś w Antybach? — rzekł — kiedy pan de Beaufort tam przybył?.
— Nie, Najjaśniejszy Panie, wtedy właśnie wyjechałem.
— A!
Znowu milczenie.
— Cóż tam widziałeś?
— Dużo ludzi — odparł d‘Artagnan chłodno.
Król poznał, że d‘Artagnan nie ma ochoty opowiadać.
— Rozkazałem ci powrócić, kapitanie, aby ci powiedzieć, że masz jechać i przygotować dla mnie kwaterę w Nantes.
— W Nantes? — zawołał d‘Artagnan.
— W Bretanji.
— Tak, Najjaśniejszy Panie, wiem, że to w Bretanji — Wasza Królewska Mość udaje się aż do Nantes?
— Zbierze się tam wielka rada — odrzekł król. — Mam jej postawić dwa żądania; chcę zatem zrobić to osobiście.
— Kiedy mam wyjechać?
— Dziś w wieczór... jutro wieczorem, ponieważ potrzebujesz odpocząć.
— Nie jestem zmęczony, Najjaśniejszy Panie.
— Tem lepiej... Zatem dziś, albo jutro, jak ci się podoba.
D‘Artagnan pożegnał króla i chciał wyjść, lecz, widząc, że tenże chciałby jeszcze coś powiedzieć:
— Najjaśniejszy Panie — odezwał się, zbliżając — czy Wasza Królewska Mość zabiera dwór z sobą?
— Ma się rozumieć.
— Więc z pewnością potrzebni będą muszkieterowie?...
Król spuścił oczy przed bystrym wzrokiem kapitana.
— Zabierz całą brygadę — odpowiedział.
— Czy to już wszystko?... Król nie ma innych rozkazów do wydania?...
— Nie... Ale!... ale...
— Słucham.
— W zamku Nantejskim, który jest bardzo źle utrzymany, postawisz wartę muszkieterów, przy drzwiach każdego z głównych dygnitarzy, jacy tam ze mną przybędą.
— Naprzykład: przy drzwiach pana de Lyonne?...
— Tak.
— Pana Letelier?...
— Tak.
— Pana de Brienne?...
— Tak.
— I pana ministra skarbu?...
— Ma się rozumieć.
— Dobrze, Najjaśniejszy Panie!... Wyjeżdżam jutro...
— Słówko jeszcze, panie d‘Artagnanie. Spotkasz się w Nantes z księciem de Gevres, dowódzcą gwardji. Staraj się rozstawić swoich muszkieterów, przed przybyciem jego straży... Kto pierwszy, ten lepszy.
— Rozumiem, Najjaśniejszy panie.
— A wrazie gdyby pan de Gevres chciał od ciebie tłomaczenia?...
— Co znowu. Najjaśniejszy Panie!... czyżby pan de Gevres śmiał mnie zapytać nawet?...
To powiedziawszy, muszkieter wykręcił się na piecie i znikł po za drzwiami.
— Do Nantes!... — mruczał, schodząc ze schodów. — Dlaczego nie odważył się powiedzieć odrazu, że idzie na Belle-Isle?...
Przy drzwiach na dziedziniec dogonił go urzędnik z biura pana de Briene.
— Panie d‘Artagnan!.... — wołał — przepraszam...
— Co takiego, panie Ariste?...
— Jest tu przekaz od króla...
— Do waszej kasy?... — zapytał muszkieter.
— Nie, panie, do kasy pana Fouquet.
D‘Artagnan zdziwiony, czytał przekaz na dwieście pistolów, pisany własną ręką króla.
— To tak!... — pomyślał, podziękowawszy uprzejmie urzędnikowi pana de Brienne — więc to pan Fouquet zapłaci koszta podróży!... Mordioux!... tak zrobiłby tylko Ludwik XI-ty. Czemu nie kazał zapłacić z kasy pana Colberta?... Onby to z wielką radością uczynił!...
I, wierny zasadzie, ażeby nigdy nie przetrzymywać długo przekazów na okaziciela, udał się wprost do pana Fouquet, dla odebrania dwustu pistolów.




ROZDZIAŁ XXV.
UCZTA POŻEGNALNA.

D‘Artagnan z czekiem w ręku zjawił się w biurze, gdzie mu powiedziano, że zapóźno już na wypłaty, że kasa zamknięta...
Odpowiedział tylko te słowa:
— Polecenie królewskie.
Urzędnik, zmieszany poważną fizjognomją kapitana, odezwał się, iż rozumie, że to jest godne poszanowania, lecz również godne są poszanowania zwyczaje banku, i że skutkiem tego uprasza oddawcę, aby raczył przyjść jutro.
Lecz d‘Artagnan nie rezygnował tak szybko. Zdołał po długich perswazjach zmusić urzędnika, aby go zaprowadził do pana Fouqueta, ucztującego z przyjaciółmi w sali jadalnej.
Znajdowali się tam w komplecie wszyscy epikurejczycy, którzy niegdyś w rezydencji Vaux korzystali z rozumu i bogactw pana Fouqueta. Towarzysze w szczęściu, przywiązani i wierni, nie opuścili protektora swojego za zbliżeniem się burzy; pomimo groźnych chmur na horyzoncie, pomimo usuwania się gruntu z pod nóg ministra, otaczali go z uśmiechem na ustach, uprzedzający i oddani w niedoli, tak samo, jak w dniach powodzenia. Po lewej stronie ministra siedziała pani de Belliere, po prawej pani Fouquet; nie zważając na opinję świata, dwa te anioły opiekuńcze podały sobie ręce i podtrzymywały nieszczęśliwego człowieka, w chwili okrutnych przejść.
Fouquet uniósł się z fotela.
— Wybacz, panie d‘Artagnanie — rzekł — że nie przyjmuję cię tak, jak wypada przyjąć wysłańca królewskiego.
Ostatnie słowa wymówił tonem tak smutnym i zrezygnowanym, iż dreszcz przejął jego przyjaciół.
— Ekscelencjo! — odparł d‘Artagnan — przychodzę do pana w imieniu króla, lecz tylko dla odebrania dwustu pistolów.
— Złotem będzie wypłacony — rzekł Fouquet, dając znak intendentowi, który wyszedł natychmiast z czekiem, podanym przez d‘Artagnana.
— Spokojny byłem o wypłatę — rzekł tenże — kasa jest odpowiedzialna...
Bolesny uśmiech zarysował się na bladej twarzy Fouqueta.
— Niedobrze panu?... zapytała pani de Belliere.
— Czy znowu atak?.. — zapytała pani Fouquet.
— Nic mi nie jest, dziękuję — odrzekł minister.
— Czy chory jesteś, ekscelencjo?... — zapytał z kolei d‘Artagnan.
— Dostałem febry po uroczystościach w Vaux.
— Zaziębienie zapewne, w ogrodzie, w nocy?
— O nie; miałem wzruszenia, ot i wszystko.
— Zanadto wziąłeś pan do serca wizytę króla — odezwał się La Fontaine, nie podejrzewając, iż wypowiedział świętokradztwo.
— Nigdy nie można zanadto brać do serca przyjęcia swego króla — rzekł łagodnie Fouquet do poety.
— Chciałeś pan zapewne powiedzieć, że za wiele trudu zadał sobie pan minister — przerwał d‘Artagnan. — Zaprawdę ekscelencjo, nie widziano chyba nigdy gościnności takiej, jak ta, jaką otoczyłeś króla u siebie...
Na twarzy pani Fouquet malowało się wyraźnie, że jeżeli mąż jej spełnił obowiązek swój względem króla, król mu nie odpłacił tą samą monetą.
Lecz d‘Artagnan znał straszną tajemnicę... on jeden znał ją tylko i Fouquet drugi... tych dwóch ludzi nie miało odwagi ani żałować się, ani obwiniać...
Przyniesiono kapitanowi złoto, miał właśnie pożegnać towarzystwo, gdy Fouquet, wstając, wziął szklankę i kazał drugą podać d‘Artagnanowi.
— Panie — rzekł — za zdrowie króla, cobądź się stanie.
— I za zdrowie wasze, ekscelencjo, cobądź się stanie.
Po tych złowróżbnych słowach, pożegnał całą kompanię i wyszedł; wszyscy powstali i przysłuchiwali się odgłosów ostróg, brząkających na schodach marmurowych.
— Sądziłem przez chwilę, że po mnie a nie po moje pieniądze przysłał — rzekł Fouquet, próbując uśmiechu.
— Po pana!... — zawołali zebrani jednogłośnie — a toż dlaczego? na Boga!
— Nie łudźmy się, kochani bracia epikurejczycy — rzekł minister — nie chcę porównywać nędznego grzesznika z Bogiem, którego czcimy, lecz przypomnijcie, że zebrał niegdyś swych przyjaciół na ucztę, jaką nazywamy Wieczerzę Pańską, była to uczta pożegnalna, jak ta obecnie...
Ze wszystkich stron stołu ozwały się zaprzeczenia.
— Zamknijcie drzwi — rzekł Fouquet.
Służba się usunęła.
— Przyjaciele — ciągnął minister, głos zniżając — czem ja byłem niegdyś? a czem jestem teraz? Porozumiejcie się pomiędzy sobą i odpowiedźcie. Taki, jak ja człowiek, upada przez to samo, że już się nie wznosi; a cóż powiedzieć dopiero gdy upadł rzeczywiście? Nie mam już pieniędzy; nie mam kredytu; mam tylko wrogów potężnych i przyjaciół, którzy nic nie mogą...
— Panie mój!... — zawołał Pellisson, powstając — ponieważ wypowiedziałeś szczerze, co myślisz, my także objawiamy nasze zdanie. Tak, wiemy o tem, jesteś zgubiony, lecisz w przepaść bez ratunku, lecz wstrzymaj się... Pierwsza rzecz, ile ci pozostało pieniędzy?
— Siedemset tysięcy liwrów — rzekł minister.
— Zaledwie na chleb powszedni — szepnęła pani Fouquet.
— Zatem biegnę na pocztę, zamawiam konie, a ty, panie, zabieraj się, trzeba uciekać!
— Dokądże ucieknę?
— Do Szwajcarii, do Sabaudji, dokądkolwiek, lecz uciekaj!
— Jeżeli Jego ekscelencja ucieknie — odezwała się pani de Belliere — powiedzą, że, czując się winnym, uczynił to ze strachu.
— Więcej powiedzą... powiedzą, że zabrałem z sobą dwadzieścia miljonów...
— Napiszemy pamiętniki pańskie i wykażemy twoja niewinność — rzekł La Fontaine — lecz teraz uciekaj!
— Zostanę — przerwał Fouquet — a wreszcie, czyż nie mam gdzie schronić się przed napaścią?
— Masz przecie Belle-Isle!... — zawołał opat Fouquet.
— Z Nantes pojadę na moją wyspę, tamtędy droga prowadzi; cierpliwości zatem, panowie!
— Chcesz być w Nantes pierwej, tyle drogi!.... — rzekła pani Fouquet.
— Tak, wiem o tem — odparł Fouquet — lecz cóż na to poradzić? król wzywa mnie... Przeczuwam, pewny nawet jestem, że wzywa, aby mnie zgubić; odmówić jednak przyjazdu nie mogę, bo okazałbym bojaźń.
— Otóż znalazłem sposób na wszystko!... — wykrzyknął Pellison — pojedziesz pan do Nantes.
Fouquet spojrzał na niego zdziwiony.
— Pojedziesz pan z przyjaciółmi, swoją własną karetą aż do Orleanu, a nawet aż do Nantes. Będziesz gotów do obrony, jeżeli cię zaczepią, a do ucieczki, jeżeli będą grozić; jednem słowem, zabierzesz ze sobą na wszelki wypadek pieniądze, a choćbyś uciekał nawet, będzie to wyglądało, jakbyś śpieszył na rozkaz króla; a potem gdy dotrzesz do morza, popłyniesz do Belle-Isle; i stamtąd puścisz się, dokąd ci się żywnie spodoba, rozwiniesz lot, jak orzeł, który wzbija się w przestrzeń, skoro go zaatakują w gnieździe.
— Uczyń tak — rzekła pani de Belliere.
— Uczyń, uczyń!... — zawołali przyjaciele.
— Niechże się stanie według woli waszej — odparł Fouquet — zrobię, jak chcecie.
— Zaraz dziś wieczorem?
— Za godzinę.
— Natychmiast!
— Mając siedemset tysięcy liwrów, odbudujesz swój majątek i znaczenie.... — odezwał się opat. Któż nam zabroni uzbroić korsarzy, gdy staniemy w Belle-Isle?
— Wrazie potrzeby, pójdziemy na odkrycie nowego świata — dodał la Fontaine, któremu projekty w głowie zawróciły.
Stuknięcie we drzwi przerwało radosne marzenia.
— Kurjer królewski!.. — zawołał marszałek dworu.
Nastała cisza głęboka, jakgdyby ten kurjer przyniósł odpowiedź na wszystkie, projekty, przed chwilą wygłoszone. Fouquet przeszedł do gabinetu na przyjęcie posła Jego Królewskiej Mości. Cisza panowała w pokojach i pomiędzy służbą, słychać też było w sali jadalnej głos Fouqueta odpowiadający:
— Dobrze, panie.
A jednak głos ten byt złamany wzruszeniem.
Nakoniec Fouquet; ukazał się sam w sali, lecz nie był już blady i mizerny jak wtedy, gdy opuszczał towarzystwo, teraz stał się sinym, istny trup żyjący, który z tamtego świata przyszedł powitać dawnych znajomych. Wszyscy powstali i podbiegli ku niemu. On zaś, patrząc na Pellissona, wsparł się na ramieniu żony i uścisnął zimną rączkę pani de Belliere.
— Patrzcie... — odezwał się grobowym głosem.
— Co się stało?... na Boga!.... — zawołano.
Fouquet wyciągnął prawą rękę i pokazał papier, który Pellisson pochwycił.
Czytał, co następuje, ręką króla skreślone:

„Miły nam i kochany panie Fouquet przyślij nam pieniędzy, które mamy u ciebie, siedemset tysięcy liwrów, jakie potrzebne są nam dzisiaj, na wyjazd nasz z Luwru.
„Wiedząc, że zdrowie pańskie jest w złym stanie, prosimy Boga, aby ci je powrócił i miał cię w Świętej swojej opiece.

Ludwik“.

„List ten oznacza pokwitowanie“.

Szmer przerażenia rozszedł się po sali.
— Odebrałeś pan ten list!.. — zawołał Pellisson.
— Tak, odebrałem.
— Co pan myślisz zrobić?
— Nic, ponieważ go odebrałem.
— Lecz...
— Ponieważ go odebrałem, Pellisonie, to znaczy, że wypłaciłem — rzekł minister ze szlachetną prostotą.
— Wypłaciłeś!... — zawołała pani Fouquet w rozpaczy — o!... teraz jesteśmy zgubieni!..
— Dosyć — przerwał Pellisson — nie czas na próżne słowa. Zabrali pieniądze, a potem zażądają życia. Panie mój!... siadaj na koń co żywo!...
— Opuścisz nas!... — jęczały obie kobiety, oszalałe z boleści.
— Panie mój!... ratując siebie, nas wszystkich ratujesz.. Uciekaj!...
— Ekscelencjo!... ekscelencjo!... rozległ się głos Gourvilla, pędzącego po schodach.
— Co tam znowu?...
— Eskortowałem, jak panu wiadomo, kurjera królewskiego z pieniędzmi.
— Tak, wiem...
— Otóż, przybywszy do pałacu, zobaczyłem....
— Odpocznij, biedny przyjacielu, nie możesz tchu złapać...
— Coś zobaczył?... — wołano niecierpliwie...
— Widziałem muszkieterów, dosiadających koni — rzekł Gourville.
— Widzisz pan!... — zawołano jednogłośnie. — Niema chwili do stracenia!...
Minister, niesiony i ciągniony, wepchnięty został nakoniec do karety. Gourville wsiadł na kozioł i ujął lejce. Pellisson podtrzymywał omdlałą panią Fouquet. Pani de Belliere silniejszą była i została też za to wynagrodzoną; otrzymała ostatni pocałunek Fouqueta. Pellisson wytłumaczył służbie, że pośpieszny wyjazd nastąpił wskutek rozkazu króla, powołującego do Nantes.




ROZDZIAŁ XXVI.
W KARECIE PANA COLBERTA.

Gourville prawdę powiedział, muszkieterowie królewscy dosiedli koni i wyruszyli ze swoim dowódzcą. D‘Artagnan wyprowadził tylko muszkieterów, następnie zdał dowództwo nad oddziałem porucznikowi, a sam udał się końmi pocztowemi, przykazawszy podwładnym baczność w drodze.
Przejeżdżając ulicą Małych-Pól, ujrzał coś, co mu dało dużo do myślenia. Zobaczył pana Colberta, wychodzącego z domu i zamierzającego wsiąść da karety, oczekującej przed drzwiami.
W karecie zaś d‘Artagnan ujrzał dwie kobiety, jedną była pani Vanel, drugą księżna de Chevreuse.
— Dobryś!... — pomyślał d‘Artagnan. — Stara księżna nie przebiera jak dawniej w znajomościach. Umizga się teraz do kochanki pana Colberta! Biedny Fouquet! źle z tobą!
Odjechał na bok. Colbert wsiadł do karety i zacna trójka udała się wolnym truchtem do lasku Vinceńskiego. Pani de Chevreuse wysadziła panią Vanel po drodze przed jej domem, a zostawszy sama z Colbertem, pojechała dalej na spacer, rozmawiając o interesach. Niewyczerpana była w rozmowie kochana księżna, a ponieważ mówiła zawsze źle o drugich a dobrze o sobie samej, opowiadanie jej zatem bawiło towarzysza i było dla niej nie bez korzyści. Dowiedział się Colbert (o czem nie wiedział,), jakim to on był wielkim ministrem, a jaką nic nieznaczącą osobą pan Fouquet. Tyle mu naodkrywała tajemnic, różnych sekretnych machinacyj, że Colbert przez chwilę sądził, iż ma z samym szatanem do czynienia. A gdy zapytał ją naiwnie, dlaczego tak okrutnie nienawidzi Fouqueta:
— A dlaczego pan go nienawidzisz?... — odrzekła.
— Różnica zdań w polityce, szanowna księżno, sprowadza zwykle nienawiść pomiędzy ludźmi. Według mego zdania, pan Fouquet działał na szkodę interesów monarchy.
— To jeszcze nie wszystko. Jak daleko sięga twoja ambicja?
— Nie mam jej wcale.
— Powiedz mi nakoniec, czy chodzi ci o zgubę pana Fouqueta, czy nie? Odpowiedz mi bez wykrętów.
— Mnie o niczyją zgubę nie chodzi.
— Nie pojmuje zatem, dlaczegoś mi tak drogo zapłacił za listy Mazariniego, dotyczące Fouqueta, tak samo, jak pojąć nie mogę, poco całą tę korespondencję przedstawiłeś królowi?
Colbert patrzył na księżnę osłupiałym wzrokiem.
— Ja znów nie mogę pojąć — odezwał się — jak pani śmiesz mi to wymawiać, pani, która wzięłaś za to pieniądze?
— Dlatego — odparła stara dama — że trzeba wiedzieć przecie czego chcemy, chyba, że nie jesteśmy w możności zrobić tego, co zamierzamy...
— Właśnie też — rzekł Colbert, zbity z tropu tą prostą logiką.
— Jakto, więc nie możesz?
— Przyznaję, że nie jestem w stanie zwalczyć niektórych wpływów, działających na króla...
— Na korzyść pana Fouqueta? Jakież to wpływy? Poczekaj, może ja zgadnę...
— I owszem, proszę pani...
— La Valliera?
— Wpływ słaby bardzo, żadnej znajomości interesów, brak ducha intrygi...
— Pan Fouquet zalecał się przecież do niej...
— Nie może go bronić, aby to jej nie zaszkodziło.
— I ja tak myślę.
— Któż więc inny działa na króla?
— Jest ktoś, bardzo nawet potężny.
— Może królowa matka?
— Jej Królewska Mość, królowa matka ma daleko większa słabość dla pana Fouqueta niż dla syna swojego...
— Nie wierz pan temu — rzekła stara z uśmiechem.
— O ja bardzo często na to patrzyłem — odparł Colbert z niedowierzeniem.
— Dawniej, wszak prawda?
— Teraz, świeżo, księżno, w czasie pobytu w Vaux. Ona przecież przeszkodziła aresztowaniu pana Fouqueta.
— Zdania się zmieniają, kochany panie. Dzisiaj królowa myśli inaczej, niż wczoraj...
— Dlaczego?
— Cóż panu zależy na powodach?
— Przeciwnie, bardzo zależy; ponieważ, gdybym miał pewność, że nie obrażę Jej Królewskiej Mości, w takim razie pozbyłbym się skrupułów...
— Słyszałeś zapewne o wielkiej tajemnicy?
— O tajemnicy?
— Nazywaj to, jak ci się podoba. Otóż królowa matka czuje wstręt do wszystkich, którzy w jakikolwiek bądź sposób przyczynili się do odkrycia tej tajemnicy, a pan Fouquet, jak sądzę, jest jednym z tych ludzi...
— Można być zatem pewnym przyzwolenia królowej matki?
— Widziałem dziś Najjaśniejszą Panią i z jej ust to słyszałam.
— Wierzę pani.
— Więcej ci powiem: znasz może człowieka, który był serdecznym przyjacielem pana Fouquet, niejakiego d‘Herblay, biskupa, jak mi się zdaje?
— Biskupa z Vannes.
— Otóż tego pana d‘Herblay, znającego również straszną tajemnicę, królowa matka rozkazała ścigać zapamiętale.
— Znajdziemy pana d‘Herblay, księżno.
— O! wiem ja dobrze, gdzie on się znajduje.
Colbert spojrzał na księżnę.
— Powiedz pani, gdzie go szukać.
— Na wyspie Belle-Isle.
— U pana Fouqueta?
— Tak, u pana Fouqueta.
— Będziemy go mieli.
Teraz księżna się uśmiechnęła.
— Nie myśl, że to tak łatwo — powiedziała — i nie obiecuj lekkomyślnie.
— Dlaczegóż to, proszę pani?
— Pan d‘Herblay nie należy do tych, których może wziąć pierwszy lepszy.
— Takiż to straszny buntownik?
— My wszyscy, panie Colbert, buntowaliśmy się całe życie, a jednak, jak widzisz, nietylko wolni jesteśmy, ale w dodatku pozbawiamy wolności innych.
Colbert spojrzał ponuro na starą damę i rzekł ze stanowczością:
— Minęły te czasy, kiedy poddani, tocząc walkę przeciw monarsze, wygrywali tytuły i księstwa dziedziczne. Jeżeli pan d‘Herblay jest spiskowcem, skończy na rusztowaniu. Mało nas obchodzi, czy się to podoba lub nie naszym wrogom.
Słowo nas w ustach Colberta, dało księżnie dużo do myślenia. Spostrzegła, że z tym człowiekiem się należy rachować. Colbert poczuł, że ma wyższość nad tą kobietą i chciał ją zachować do końca.
— Żądasz, pani — rzekł — abym kazał aresztować pana d‘Herblay?
— Ależ ja niczego od pana nie żądam.
— Tak mi się zdawało. Omyliłem się, dajmy zatem spokój tej sprawie. Zresztą król nic o tem jeszcze nie mówił.
Księżna przygryzła wargi.
— A zresztą — ciągnął Colbert — marna to strasznie zdobycz! Cóż dla króla znaczy jakiś tam biskup?... O! nie, nie będę nawet tem sobie głowy zaprzątał.
Cała nienawiść księżny wyszła teraz na jaw.
— Jest to zdobycz kobieca — rzekła — a królowa jest kobietą. Jeżeli chce, ażeby ujęto pana d‘Herblay, to ma ważne potemu powody... A czyż pan d‘Herblay nie jest przyjacielem tego, który popadł w niełaskę?
— O! to nic nie znaczy!... — mówił Colbert. Będziemy patrzyli przez szpary na pana d‘Herblay, jeżeli tylko nie jest wrogiem króla. Czy się to pani nie podoba?
— Wszak ja nic nie mówię.
— Tak... chciałabyś go pani widzieć w więzieniu, w Bastylji naprzykład.
— Sądzę, że mury Bastylji pewniej ukryją tajemnicę, niż mury Belle-Isle.
— Jeżeli wreszcie tak bardzo pani chodzi, ażeby ten buntownik był uwięziony, to zaręczam że go złapiemy.
— Belle-Isle jest ufortyfikowana, panie Colbert, a ufortyfikowana przez niego samego.
— Choćby jej sam nawet bronił, to przecież nie jest niezdobytą: jeżeli biskup z Vannes zamknie się w Belle-Isle, w takim razie zarządzimy oblężenie i dostaniemy pana biskupa.
— Bardzo dobrze, panie Colbert, od tej chwili jesteśmy prawdziwymi sprzymierzeńcami, a ja zawsze gotową będę na twoje usługi.
— O, pani, to ja oddaję się na twoje... Kawaler d‘Herblay jest szpiegiem hiszpańskim, wszak prawda?
— Trochę więcej.
— Ambasadorom tajnym?
— Idź pan wyżej.
— Król Filip III-ci jest bigotem. Zatem... spowiednikiem Filipa III-go?
— Jeszcze wyżej.
— Mordieu!... — krzyknął Colbert, zapominając się wobec wielkiej damy, przyjaciółki królowej, wobec księżny de Chevreuse — więc to generał Jezuitów?
— Zgadłeś pan — odparła księżną.
— O, pani, trzeba się spieszyć, bo, jeżeli my go nie zgubimy, ten człowiek nas zgubi!...
— Takie było i moje zdanie, lecz nie śmiałam z niem się odzywać.
— Całe szczęście, że zamiast do nas, zabrał siłę do spraw królewskich.
— Zanotuj to sobie, panie Colbert: pan d‘Herblay nie zniechęca się nigdy, jeżeli raz mu się co nie uda, zaczyna na nowo. Nie udało mu się wprawdzie zrobić króla po swojej myśli, lecz prędzej czy później wynajdzie sobie innego, u którego pan nie będziesz pierwszym ministrem.
Colbert zmarszczył groźnie czoło.
— Rachuję na to, że więzienie ureguluje nam tę sprawę, w sposób zadawalający nas oboje.
Księżna uśmiechnęła się.
— O!... gdybyś pan wiedział, z ilu to już więzień Aramis się wydostał!...
— Damy więc spokój więzieniu — odparł zcicha Colbert — znajdziemy schronienie, skąd i niezwyciężony nie wyjdzie.
— Tak będzie lepiej, kochany nasz sprzymierzeńcze!... — odrzekła księżna. — Lecz późno już, może powrócimy?...
— Tem chętniej, łaskawa pani, że muszę się przygotować do wyjazdu z królem.
— Do Paryża!... — krzyknęła księżna woźnicy.
Kareta zawróciła na przedmieście świętego Antoniego, po zawarciu traktatu, jaki wydawał na śmierć ostatniego przyjaciela pana Fouquet.
Ostatniego obrońcę Belle-Isle.
Dawnego kochanka Marji Michon, a obecnie wroga księżny.




ROZDZIAŁ XXVII.
DWA GABARY.

D‘Artagnan udał się w drogę. Fouquet także wyjechał pospiesznie i ze wszelkiemi ułatwieniami, jakie obmyślili dla niego wierni i przywiązani przyjaciele. Pierwsze chwile podróży tej, a właściwie powiedziawszy, ucieczki, zakłócał ciągły niepokój i obawa pogoni. Powoli jednak wszystkie obawy pierzchły; minister skarbu wmówił w siebie, iż za wielka przestrzeń dzieli go od wrogów, ażeby którykolwiek był w stanie go dosięgnąć. Co się tyczy pozorów wyjazdu, postarali się o nie wierni przyjaciele. Czyż nie jechał na spotkanie króla w Nantes, a pośpiech sam czyż nie dowodził gorącego pragnienia usług dla monarchy?
Znacznie też uspokojony, choć zmęczony okrutnie, przybył do Orleanu, gdzie zastał piękny, ośmiowiosłowy gabar, przygotowany przez wysłanego naprzód kurjera. Fouquet bez straty czasu wsiadł na statek i odbił od brzegu. Gabar lotem ptaka sunął po nurtach Loary. Do Beaugency żaden wypadek nie zatrzymał szybkiej podróży. Nagle na zakręcie rzeki ujrzano w oddali żagiel dużego gabara, płynącego także z biegiem wody. Wioślarze Fouqueta wydali okrzyk zdziwienia.
— Co się stało? — zapytał minister.
— Panie miłościwy — odrzekł sternik statku — to coś prawdziwie niepojętego: jakiś gabar szybko, jak huragan, płynie za nami.
Gourville zadrżał i wstąpił na wyniesienie, aby lepiej widzieć.
Fouquet nie poszedł za nim, tylko rzekł z tajoną nieufnością:
— Zobacz, co to takiego, mój drogi.
Gabar minął załam rzeki i płynął tak prędko, iż widać było poza nim białą piane na wodzie, błyszcząca w blasku słońca.
— A to lecą! — powtarzał sternik — to mi dopiero śmigają! muszą być dobrze zapłaceni. Nie przypuszczałem nigdy, ażeby można lepiej od nas wiosłować, przekonywam się teraz, że jednak można!...
— Spodziewam się! — zawołał jeden z ludzi — jest ich dwunastu, a nas ośmiu tylko.
— Dwunastu przy wiosłach! — rzekł Gourville — to niepodobna!
Nie używano bowiem nigdy więcej nad ośmiu wioślarzy na gabar, nawet dla samego króla.
— Co to znaczy — mówił Gourville, starając się rozpoznać — kto jest na pomoście statku.
— A to im pilno! Lecz to nie król jedzie — rzekł sternik.
Teraz Fouquet zadrżał.
— Po czem poznajesz, że to nie król? — zapytał Gourville.
— Najprzód po tem, że niema chorągwi białej w żółte linje, która zawsze znajduje się na gabarze królewskim.
— Następnie — przerwał Fouquet — dlatego, że niepodobna, ażeby to był król, Gourvillu, przecież król wczoraj jeszcze znajdował się w Paryżu.
Sternik zauważył niepokój panów. Gourville odezwał się, aby go zbić z tropu:
— Pewnie to jaki dobry przyjaciel, który założył się, że nas dogoni; otóż wygrajmy zakład i nie dajmy się złapać.
Sternik chciał odpowiedzieć, że to niepodobieństwo, gdy Fouquet odezwał się z dumą:
— Jeżeli to ktoś, co chce nas dogonić, pozwólmy mu na tę satysfakcję.
— Spróbujemy sił naszych, panie miłościwy — rzekł sternik nieśmiało. — Dalej, chłopcy, żwawo! naprzód!
— Przeciwnie! — rzekł Fouquet — stanąć na miejscu.
— Panie! to szaleństwo! — szepnął Gourville.
— Stanąć na miejscu! — powtórzył Fouquet.
Osiem wioseł oparło się w wodzie, aż statek w tył się cofnął i stanął nieruchomo.
Drugi gabar nie odrazu spostrzegł manewr pierwszego i zbliżył się prawie na strzał muszkietu.
Fouquet miał wzrok słaby, Gourvillowi blask słońca przeszkadzał, sternik tylko, z tą dokładnością i wprawą, jaką daje ciągła walka z żywiołami, dostrzegł podróżnych na gabarze.
— Widzę! zawołał — jest ich dwóch.
— Ja nic nie widzę — rzekł Gourville.
— Niezadługo i pan zobaczysz; najwyżej dwadzieścia uderzeń wioseł, a będą o dwadzieścia kroków od nas.
Nie sprawdziło się jednak to, co mówił sternik; gabar naśladował rozkaz, dany przez Fouqueta i, zamiast się zbliżać, stanął na środku rzeki.
Gourville dojrzał już stojącego na wzniesieniu Colberta.
Gabar Colberta nie ruszał się z miejsca.
— Nie znoszę sytuacji niepewnej! — zawołał Fouquet. Płyńmy wprost na niego. O, panie! nie czyń tego, gabar pełen jest zbrojnych.
— Mamże ścierpieć, aby mnie, jak złoczyńcę ścigano?
— Nic nie dowodzi, aby cię ścigano, bądź pan cierpliwy.
— Cóż mam robić zatem?
— Nie zatrzymuj się, panie; spieszyłeś, aby sądzono, żeś tak wziął do serca rozkaz królewski. Każ podwoić szybkość teraz, a kto dożyje, ten zobaczy!
— Masz rację. Dalej! — krzyknął Fouquet ponieważ tamci stoją na miejscu, my ruszajmy w drogę.
Sternik dał znak wioślarzom, którzy, po chwilowym wypoczynku, raźno ujęli za wiosła.
Zaledwie gabar posunął się o jakie sto uderzeń, gdy druga dwunastowiosłówka ruszyła także z miejsca. I tak trwało dzień cały, bez żadnej zmiany w odległości dwóch statków.
W ten sposób gabary płynęły aż do Nantes. Skoro minister przybił do przystani, Gourville spodziewał się, że zdoła uniknąć spotkania i wsiąść do powozu. Próżne nadzieje, drugi gabar zrównał się z pierwszym, a Colbert zbliżył się do Fouqueta i powitał go na bulwarze, z oznakami głębokiego uszanowania.
Fouquet panował nad sobą: czuł to, że w ostatniej chwili wielkości swojej ma obowiązek względem siebie samego. Pragnął upaść z takiej wysokości, aby upadkiem swoim zawziętych nieprzyjaciół mógł zmiażdżyć. Colbert stał mu na drodze, tem gorzej dla Colberta. To też minister skarbu podszedł do niego i, przymrużywszy arogancko oczy, odezwał się:
— Co widzę! to pan Colbert?
— Tak, to ja jestem, dla złożenia mego hołdu waszej ekscelencji — odpowiedział tenże.
— To pan byłeś na tamtym gabarze?
I wskazał dwunastowiosłówkę.
— Tak, ekscelencjo.
— Dwanaście wioseł! — rzekł Fouquet — co za zbytek, panie Colbert! Zdawało mi się przez chwilę, że tam jest królowa matka, albo sam król!
— Ekscelencjo...
Colbert się zaczerwienił.
— O! to podróż kosztowna dla tych, co za nią płacą, panie intendencie — rzekł Fouquet. — Lecz nakoniec przybyłeś. Widzisz jednak — dodał po chwili — że pomimo, iż miałem tylko osiem wioseł, przybyłem jednak pierwszy.
Fouquet wsiadł do karety, przysłanej mu przez radę miejską, i udał się do przeznaczonego sobie w Nantes mieszkania, odprowadzony przez tłumy, jakie od kilku dni gromadziły się, podniecone, oczekując na zebranie się rady państwa.
Zaraz po zainstalowaniu się, Gourville wyszedł, ażeby zamówić konie pocztowe na drogach, prowadzących do Poitiers i do Vannes i kazał trzymać w pogotowiu statek w przystani Paimbeoeuf.
Wszystko to uskuteczniał w tajemnicy, w sposób pełen ostrożności, i gdyby nie był się wmieszał w tę sprawę niespodziany przypadek, który często krzyżuje najpewniejsze napozór kombinacje, Fouquet byłby z pewnością ocalony.
W nocy rozeszła się po mieście wieść, że król jedzie z wielkim pospiechem i najdalej za dwanaście godzin przybędzie do Nantes. Lud, czekając na króla, cieszył się widokiem muszkieterów, świeżo przybyłych ze swym kapitanem, panem d‘Artagnanem, którzy rozkwaterowali się w zamku, jako straż honorowa monarchy. Pan d‘Artagnan, który zawsze był bardzo grzecznym, poszedł około dziesiątej wieczorem złożyć wizytę ministrowi skarbu, a pomimo że Fouquet miał febrę i dotkliwe cierpienia oblewały potem jego zbolałą głowę, przyjął jednak d‘Artagnana, którego uradował wielce ten zaszczyt, jak to da się widzieć z rozmowy, jaką zawiązał z ministrem.




ROZDZIAŁ XXVIII.
RADA PRZYJACIELA.

Fouquet leżał w łóżku, starając się zachować siły, tak potrzebne do walki z losem, siły, które tak prędko zużywają się w przeciwnościach. D‘Artagnan ukazał się na progu i został mile powitany przez ministra.
— Dobry wieczór, ekscelencjo — odrzekł muszkieter — jakże się pan czuje po tej podróży?...
— Dziękuję.... Dosyć dobrze.
— Jakież tam z gorączką?...
— Mam ją, niestety. Leczę się, jak pan widzisz. Zaledwie przybyłem, zaraz nałożyłem kontrybucję na miasto i kazałem dostarczyć sobie ziółek.
— Najprzód, ekscelencjo, trzeba się starać zasnąć.
— Kochany panie d‘Artagnan, spałbym z ochotą.
— Cóż panu przeszkadza?
— Ty, panie d‘Artagnan.
— Ja, ekscelencjo?
— Ma się rozumieć. Czyż w Nantes tak samo, jak w Paryżu, nie przychodzisz pan w imieniu króla?
— Ależ na Boga, ekscelencjo — odrzekł kapitan — zostawże już raz króla w spokoju! W dniu, w którym przyjdę w imieniu króla w sprawie, o jakiej pan myślisz, przyrzekam panu, że nie dam mu oczekiwać długo na objawienie tego. Wtedy położę rękę na szpadzie, jak tego prawo wymaga, i od razu głosem urzędowym wyrzeknę: „Ekscelencjo, w imieniu króla, aresztuję cie!“
— Przyrzekasz mi pan szczerość, jeśliby do tego przyszło?... — rzekł minister.
— Przysięgam, na honor! Lecz obecnie nie zanosi się na nic podobnego, wierz mi, ekscelencjo.
— Skąd wiesz o tem, panie d‘Artagnan?... Ja sądzę przeciwnie.
— Nie słyszałem, aby była mowa o czemkolwiek — odrzekł d‘Artagnan.
— Nie wierzę!... — bąknął Fouquet.
— Pomimo gorączki jesteś, ekscelencjo, najprzyjemniejszym człowiekiem. Król z pewnością kocha pana w głębi duszy.
Fouquet się skrzywił.
— A pan Colbert?... — rzekł — czy on także mnie kocha?
— Nie mówię o panu Colbercie — odrzekł d‘Artagnan. — O! to wyjątkowy człowiek! być może że on pana nie kocha, lecz mordioux! wiewiórka, jeżeli tylko zechce, może uciec przed jaszczurką.
— Mówisz do mnie jak przyjaciel, i wierz mi, że w życiu mojem nie spotkałem człowieka z takim rozumem i z takim jak pan sercem.
— Tak się panu podoba mówić — rzekł d‘Artagnan. — Czekałeś pan aż do dnia dzisiejszego, ażeby mi powiedzieć ten komplement!
— O! ślepoto ludzka!... — mruknął Fouquet.
— Otóż znów chrypka — rzekł d‘Artagnan. — Napij się, ekscelencjo, ziółek. — I podał mu napełnioną filiżankę.
Fouquet przyjął i podziękował uśmiechem.
— To już takie moje szczęście — mówił muszkieter. — Dziesięć lat ocierałem się o pana, wtedy kiedy grzebałeś się w złocie; cztery miljony rocznej pensji sam dla siebie posiadałeś, ekscelencjo, a spostrzegłeś mnie dopiero w chwili...
— W chwili upadku — przerwał Fouquet. — Tak, to prawda, prawda święta, panie d‘Artagnan.
— Ja tego nie mówię.
— Lecz myślisz tak, co na jedno wychodzi. Otóż jeżeli upadnę, to wierz moim słowom, iż codzień będę powtarzać, bijąc się w czoło: „Głupi szaleńcze! miałeś pana d‘Artagnan pod ręką, a nie poznałeś się na nim! złotem go nie obsypałeś!
— Za wiele łaski — rzekł kapitan — to też przepadam za waszą ekscelencją.
— Jeszcze jeden, który myśli inaczej, niż pan Colbert — rzekł minister.
— Ten Colbert więcej dręczy ekscelencję, niż gorączka nawet!
— Mam słuszne powody — rzekł Fouquet. — Osądź sam, proszę.
I opowiedział szczegóły podróży gabarem oraz tajemne prześladowania Colberta.
— Czyż to nie najlepszy znak upadku mojego?
D‘Artagnan spoważniał.
— Racja — rzekł. — Tak, to źle pachnie, jak mawiał pan de Treville.
Mówiąc to, utkwił w ministra wzrok, pełen znaczenia.
— Prawda, kapitanie, że jestem skazany nieodwołalnie? Prawda, że król sprowadził mnie do Nantes, ażeby wydalić z Paryża, gdzie otoczony jestem ludźmi, zawdzięczającymi stanowisko swe wpływom moim, i po to, ażeby zawładnąć moją Belle-Isle?...
— Gdzie jest obecnie pan d‘Herblay!... — przerwał d‘Artagnan.
Fouquet podniósł głowę.
— Mnie osobiście — ciągnął d‘Artagnan — zaręczyć to mogę, król nic nie mówił przeciw panu, ekscelencjo.
— Naprawdę?
— Król rozkazał mi udać się do Nantes, to prawda, i rozkazał mi nic nie mówić o tem panu de Gesvres. — Król rozkazał mi zabrać brygadę muszkieterów, co wydawać się może zbytecznem, ponieważ kraj jest spokojny.
— Cóż dalej?... — zapytał Fouquet.
— Kilka jeszcze nic nie znaczących rozkazów, jako to: strzec zamku, strzec wszystkich mieszkań, nie pozwolić panu de Gesvres zaciągnąć żadnej warty... panu de Gesvres, pańskiemu przyjacielowi.
— A względem mnie — zawołał Fouquet — jakie rozkazy?
— Nie odberałem żadnego polecenia, ekscelencjo.
— Panie d Artagnan... tu chodzi o mój honor, o życie moje może... Czy mnie nie zwodzisz?
— Ja!... w jakimże celu? Czyż panu co zagraża? Aha, jeden jeszcze rozkaz, dotyczący ekwipaży, statków i łodzi na rzece...
— Rozkaz?
— Tak, lecz to pana nie powinno obchodzić. Prosta ostrożność policyjna.
— Jakaż to, kapitanie?
— Ażeby nie pozwolić wyjechać ani odpłynąć z Nantes nikomu, bez karty z podpisem królewskim.
— Wielki Boże! lecz...
D‘Artagnan zaczął się śmiać.
— Wszystko to wejdzie w wykonanie dopiero po przyjeździe króla do Nantes; widzisz zatem, ekscelencjo, że rozkazy pana nie dotyczą.
Fouquet zamyślił się, d‘Artagnan udawał, że tego nie zauważa.
— Zwierzając się ekscelencji ze wszystkich otrzymanych rozkazów, daję tem samem dowód wielkiego przywiązania, jako też i tego, jak mi chodzi, ażeby ją przekonać, że żaden z tych rozkazów nie jest skierowany przeciwko niemu.
— Zapewne — rzekł Fouquet roztargniony.
— Powtórzmy sobie zatem — ciągnął kapitan z oczami utkwionemi w ministra: — Strzec bacznie i surowo zamku, w którym wyznaczono kwaterę waszej ekscelencji, wszak prawda?... Czy znasz pan ten zamek?... A! ekscelencjo, to prawdziwe więzienie! Usunąć zupełnie pana de Gesvres, który szczyci się pańską przyjaźnią. Zamknąć wszystkie bramy miasta i przystanie rzeki, z wyjątkiem jednego wejścia; lecz to wszystko dopiero po przybyciu króla. Gdybym podobne rzeczy opowiadał komuś, co ma sumienie zaniepokojone, a nie takiemu człowiekowi, jak pan jesteś, to jest pierwszemu dostojnikowi królestwa, pojmujesz pan, że skompromitowałbym się na wieki? Boć to pyszna okazja dla kogoś, co miałby ochotę umknąć! Ani policji, ani straży; rzeka wodna, żadnych rozkazów, drogi wszystkie otwarte, a pan d‘Artagnan zmuszony nawet dać swoich koni, jeżeli zażądają! Panie Fouquet, to powinno pana zupełnie uspokoić, gdyż król nie byłby mi zostawił tyle swobody, gdyby żywił jakie złe zamiary względem swego ministra. A teraz, ekscelencjo, żądaj ode mnie wszystkiego, co ci się podoba, jestem na twoje rozkazy, a wzamian ośmielę się prosić o jednę tylko przysługę: pozdrowisz, ekscelencjo, ode mnie Aramisa i Porthosa, w razie jeżelibyś udał się do Belle-Isle, jak to masz prawo uczynić, nie tracąc ani chwili czasu, nawet nie przebierając się, nie zdejmując szlafroka, w którym obecnie jesteś.
Przy tych słowach muszkieter skłonił się głęboko, rzucił jeszcze przyjaznym wzrokiem na ministra i znikł za drzwiami. Nie doszedł jeszcze schodów przedsionka, a już Fouquet bezprzytomny prawie, szarpał za taśmę dzwonka, wołając:
— Koni! szykować gabar!
Nikt nie odpowiadał.
Minister zerwał się i ubrał w to, co znalazł pod ręką.
— Gourville!... Gourville!... — wołał, wsuwając zegarek do kieszeni.
Ciągnął jeszcze za dzwonek, powtarzając ciągle:
— Gourville!... Gourville!...
Gourville wpadł blady, zdyszany.
— Uciekajmy! uciekajmy!... — krzyknął Fouquet, gdy go ujrzał.
— Zapóźno!... — rzekł wierny przyjaciel nieszczęśliwego Fouqueta.
— Zapóźno! Dlaczego?
— Posłuchaj pan...
Przed zamkiem rozlegały się sygnały na trąbkach, bito w bębny...
— Co to znaczy, Gourvillu?
— Król przybywa, ekcselencjo.
— Król!
— Tak, panie mój, król, który nie zatrzymywał się na przeprzęgach, który pozabijał konie i przyjechał o osiem godzin wcześniej, niż pan rachowałeś.
— Zgubiony jestem!... — jęknął Fouquet. — Zacny d‘Artagnan zapóźno mnie ostrzegł!
Król wjeżdża właśnie do miasta; odezwały się armaty na wałach, a odpowiedziały im armaty ze statku, stojącego w dole rzeki.
Skoro król wszedł do przedsionka, d’Artagnan skierował się do mieszkania Fouqueta, lecz tak wolno, tak po maleńku, zatrzymując się co chwila dla rozmowy z muszkieterami, w rząd ustawionymi, iż rzecby można, że rachował minuty, lub kroki swoje, zanim miał spełnić posłannictwo.
Fouquet roztworzył okno, aby z nim się rozmówić.
— Oho!... — zawołał d’Artagnan, zobaczywszy ministra — jeszcześ pan w domu, ekscelencjo?
Słowo „jeszcze“ wymówione z naciskiem przekonało Fouqueta, jak pożytecznemi były rady i wskazówki, udzielone mu podczas odwiedzin muszkietera.
Minister westchnął jedynie.
— Tak, panie, jestem jeszcze w domu — odpowiedział — przybycie króla przeszkodziło mi do wykonania zamiaru...
— To ekscelencja wiesz, że król przyjechał?...
— Widziałem króla i sądzę, że tym razem z jego rozkazu przychodzisz...
— Dowiedzieć się o zdrowie ekscelencji i prosić, jeżeli będziesz mógł, abyś zechciał udać się do zamku.
— Zaraz, panie d‘Artagnanie, natychmiast.
Fouquet westchnął raz ostatni, wsiadł do karety, tak był bowiem osłabiony, że iść nie był w stanie, i udał się do zamku w towarzystwie d‘Artagnana.




ROZDZIAŁ XXIX.
W JAKI SPOSÓB KRÓL LUDWIK XIV-ty ODEGRAŁ SWOJĄ ROLĘ.

W chwili, gdy Fouquet wysiadał przed zamkiem z karety, jakiś człowiek wystąpił z tłumu i z oznakami wielkiego uszanowania doręczył mu list. D‘Artagnan przeszkodził posłańcowi mówić z Fouquetem i usunął go na bok, lecz list był już w ręku ministra. Minister, przeczytawszy schował papier i szedł dalej do apartamentów królewskich. D‘Artagnan, idąc za Fouquetem, widział przez okna, wybite w murze na każdem piętrze, jak człowiek, który oddał Fouquetowi bilet, rozglądał się po placu dokoła i dawał znaki kilkunastu osobom, które znikły następnie w bocznych ulicach, powtórzywszy wprzód znaki, otrzymane od tajemniczego posłańca. Fouquetowi kazano czekać przez chwilę na tarasie, dotykającym korytarza, prowadzącego do gabinetu króla. D‘Artagnan wyprzedził wtedy ministra, za którym szedł dotąd ztyłu i udał się do króla.
— Co słychać?... zapytał go Ludwik XIV, zarzucając zielone sukno na stół, pełen papierów.
— Najjaśniejszy Panie, rozkaz spełniony.
— A Fouquet?
— Pan minister skarbu idzie za mną — odparł d‘Artagnan.
— Za dziesięć minut niech go do mnie wprowadzą — rzekł król, skinieniem żegnając d‘Artagnana.
Muszkieter wyszedł, lecz zaledwie był w korytarzu, na drugim końcu którego Fouquet oczekiwał, gdy przywołał go z powrotem dzwonek królewski.
— Czy bardzo był zdziwiony?... — zapytał król.
— Kto taki... Najjaśniejszy Panie?
Fouquet — powtórzył król, nie dodając żadnego tytułu, co utwierdziło podejrzenia muszkietera.
— Nie, Najjaśniejszy Panie — odpowiedział.
— Dobrze.
I po raz drugi Ludwik odprawił d‘Artagnana.
Fouquet nie ruszał się z tarasu, gdzie go zostawił muszkieter!
Odczytywał list, który zawierał te słowa:
„Knują coś przeciw panu. Nie ośmielą się może zaatakować pana w zamku, lecz pewnie nastąpi to przy powrocie. Mieszkanie otaczają muszkieterowie. Nie powracaj pan, biały koń czeka na pana poza esplanadą“.
Fouquet poznał pismo i gorliwość Gourvilla, a nie chcąc skompromitować wiernego przyjaciela, w razie gdyby go aresztowano, podarł list na drobne kawałki i cisnął na wiatr przez balustradę.
D‘Artagnan zaszedł go, gdy patrzył na rozlatujące się ostatnie kawałki papieru.
— Ekscelencjo — przemówił — król czeka na pana.
Fouquet wyprostował się, podniósł głowę do góry i, zdecydowany stawić czoło burzy, wszedł śmiało do gabinetu monarchy. Król, nie podnosząc się z krzesła, skinął lekko głową i zapytał troskliwie:
— Jakżeż tam ze zdrowiem, panie Fouquet?
— Mam właśnie paroksyzm febry, lecz jestem na usługi mojego króla.
— Cieszy mnie to; jutro zbiera się wielka rada stanów: czy masz pan gotową przemowę?
Fouquet spojrzał na króla zdziwiony.
— Nie mam, Najjaśniejszy panie — powiedział — lecz powiem z pamięci. Znam stan interesów dokładnie, nie potrzebuję zatem przygotowania. Jedno tylko chciałbym uczynić zapytanie, czy pozwolisz mi, Najjaśniejszy Panie?
— Owszem, pozwalam.
— Dlaczego Wasza Królewska Mość nie raczyła uwiadomić o tem swego pierwszego ministra jeszcze w Paryżu?
— Byłeś pan chory, nie chciałem cię trudzić.
— Nigdy żadna praca, żadne wyjaśnienie nie męczy mnie, Najjaśniejszy Panie; a ponieważ nadeszła chwila, że chcę błagać mojego króla o wyjaśnienie...
— O, panie Fouquet!... jakichże wyjaśnień żądasz?
— Chcę wiedzieć, jakie są zamiary Waszej Królewskiej Mości względem mojej osoby.
Król poczerwieniał.
— Oczerniono mnie — mówił żywo Fouquet — powinienem zatem żądać sprawiedliwości królewskiej...
— Niepotrzebnie to mówisz, panie Fouquet, wiem dobrze, co mi wiedzieć potrzeba.
— Wasza Królewska Mość może wiedzieć tylko to, co mu powiedziano, ja zaś nie odzywałem się nigdy, podczas gdy inni pozwalali sobie...
— Co chcesz przez to powiedzieć, panie Fouquet?... — przerwał król, chcąc skończyć niemiłą rozmowę.
— Zmierzam prosto do celu, Najjaśniejszy Panie, i oskarżam, że jest człowiek, który pragnie zgubić mnie w opinji Waszej Królewskiej Mości.
— Nikt tego nie czyni, panie Fouquet.
— Najjaśniejszy Panie, ta odpowiedź przekonywa mnie, iż miałem rację.
— Panie Fouquet, nie lubię, gdy kto oskarża...
— Nawet gdy się jest oskarżonym!...
— Za dużo mówimy o tej sprawie.
— Nie chcesz. Najjaśniejszy Panie, ażebym się usprawiedliwił?
— Powtarzam panu, że cię nie obwiniam.
Fouquet cofnął się w tył i skłonił lekko.
— Nie ulega wątpliwości — pomyślał — że już coś postanowił.
Głośno zaś odezwał się:
— Czy Wasza Królewska Mość wezwał mnie z powodu jakiej pracy?
— Nie, panie Fouquet, chciałem ci tylko udzielić jednej rady.
— Oczekuję zatem, Najjaśniejszy Panie.
— Odpocznij, panie Fouquet, nie nadużywaj sił swoich, posiedzenie rady nie będzie długiem a po zamknięciu go, pragnę, aby choć przez dwa tygodnie nie było mowy o interesach w całem mojem państwie.
Fouquet przygryzł usta i spuścił głowę.
— Czyż pana to gniewa, że możesz odpocząć?... — powiedział lekko król.
— Najjaśniejszy Panie, nie przywykłem do odpoczynku.
— Chory jesteś, powinieneś się ochraniać.
— Wasza Królewska Mość mówiłeś mi o mowie na jutro?
Król nie odpowiedział; zmieszało go to zapytanie. Fouquet zrozumiał ważność chwili. Czytał w oczach młodego króla, że, gdyby okazał nieufność, pogorszyłoby to sprawę.
— Jeżeli pozna, że się boję — pomyślał — to będzie już po mnie...
Król ze swej strony bał się właśnie nieufności Fouqueta.
— Czyżby się domyślił czego?... — szepnął do siebie.
— Jeżeli się teraz ostro odezwie — myślał dalej Fouquet — jeżeli uniesie się gniewem lub będzie tylko udawał gniew, aby mieć pretekst jakiś, nie będę miał wtedy sposobu wyjść cało z tej awantury. Starajmy się zamydlić mu oczy... Gourville miał rację...
— Najjaśniejszy Panie — odezwał się naraz — ponieważ dobroć twoja rozciąga pieczę nad zdrowiem mojem do tego stopnia, że uwalnia mnie od pracy, czy mogę mieć nadzieję, że będę wolnym od jutrzejszej rady? Użyłbym tego dnia na wypoczynek w łóżku, prosząc mojego króla, aby pozwolił swemu doktorowi zapisać jakie lekarstwo na tę przeklętą febrę.
— Niech będzie, jak żądasz, panie Fouquet. Uwalniam cię na jutro, przyśle mojego doktora i spodziewam się, że odzyskasz zdrowie.
— Dziękuję — rzekł Fouquet z głębokim ukłonem.
Następnie dodał:
— Czy będę miał szczęście odprowadzenia mojego króla do Belle-Isle, do mnie?
I patrzył prosto na Ludwika, ażeby osądzić, jakie wrażenie uczyni podobna propozycja.
Król znów poczerwieniał.
— Czy wiesz, mój panie — odpowiedział starając się uśmiechnąć — żeś powiedział: Do Belle-Isle, do mnie?
— Prawda, tak powiedziałem, Najjaśniejszy Panie.
— Czy nie pamiętasz — ciągnął król wesoło — żeś mi Belle-Isle podarował?
— I to prawda, Najjaśniejszy Panie. Tylko ponieważ nie przyjąłeś wtedy, Wasza Królewska Mość, więc teraz pójdziesz i weźmiesz w swoje posiadanie...
— Bardzo tego pragnę.
— Widzę, że było to zamiarem nietylko moim lecz i Waszej Królewskiej Mości, i niewypowiedzianie szczęśliwym i dumnym się czuję, że król mój zabrał z sobą z Paryża całą straż przyboczną i masę wojska na ten uroczysty akt.
Król bąknął, iż nietylko dlatego zabrał swoich muszkieterów.
— O!... wierzę bardzo — rzekł Fouquet z żywością. — Wasza Królewska Mość zanadto jest pewnym, iż sam jeden przyjść może z laską w ręku i jednem skinieniem obalić fortyfikacje Belle-Isle.
— Do licha!... — zawołał król — nie chcę wcale niszczyć tych pięknych fortyfikacyj, których wystawienie musiało drogo kosztować... O nie!... niech trwają jak najdłużej na postrach Anglji i Holandji... Nie zgadniesz nigdy, panie Fouquet, co pragnę oglądać w Belle-Isle: otóż piękne tamtejsze mieszkanki, dziewczęta i kobiety z wybrzeży, co tak ładnie tańczą i są zachwycające w swoich czerwonych spodniczkach!... Bardzo mi zachwalano twoje wasalki, panie ministrze, chciej zatem mi je pokazać.
— Kiedy tylko spodoba się Waszej Królewskiej Mości.
— Czy masz w pogotowiu statki do przeprawy?... moglibyśmy jutro zaraz odpłynąć.
Minister zrozumiał, o co królowi idzie.
— Nie mam, Najjaśniejszy Panie, nie wiedziałem o życzeniu Waszej Królewskiej Mości, a przedewszystkiem nie domyślałem się, że królowi tak śpieszno widzieć Belle-Isle, i dlatego nie przygotowałem się...
— Masz jednak swój własny statek?
— Mam ich aż pięć, lecz tu żadnego; są one w Port albo w Paimbeouf, a na sprowadzenie ich potrzeba byłoby co najmniej dwudziestu czterech godzin. Czy mam posłać kurjera?
— Wstrzymaj się jeszcze; pozbądź się najprzód febry; poczekaj do jutra.
— A!... prawda. Jutro może zupełnie co innego przyjść nam do głowy?... — odparł Fouquet blady bardzo, i pewny już, czego ma się spodziewać.
Król zadrżał i wyciągnął rękę do dzwonka, lecz Fouquet go uprzedził.
— Najjaśniejszy Panie — powiedział — mam febrę, drżę cały; jeżeli chwilę jeszcze zmuszony będę stać tutaj, czuję, że zemdleję. Upraszam Wasza Królewską Mość o pozwolenie udania się do domu.
— Rzeczywiście, drżysz, panie Fouquet, aż przykro patrzeć. Idź już, idź do siebie, przyślę niedługo dowiedzieć się, jak się miewasz...
— Dziękuję Waszej Królewskiej Mości. Mam nadzieję, że za godzinę będzie mi znacznie lepiej...
— Chcę, ażeby cię kto odprowadził — rzekł król.
— Z ochotą wsparłbym się na kimkolwiek.
— Panie d‘Artagnan!... — zawołał król, poruszając dzwonkiem.
— Najjaśniejszy Panie — przerwał Fouquet, śmiejąc się gorzko — przeznaczasz kapitana muszkieterów dla odprowadzenia mnie do domu? Zaszczyt to okrutnie dwuznaczny!... Wystarczy pierwszy lepszy lokaj w tym razie.
— Dlaczegóż to, panie Fouquet? Pan d‘Artagnan wszak mnie samego odprowadza nieraz!
— Tak, Najjaśniejszy Panie, lecz czyni na rozkaz króla; podczas gdy mnie...
— Cóż dalej?
— Jeżeli ja powrócę do domu z dowódcą muszkieterów królewskich, powiedzą wszyscy, że każesz mnie aresztować.
— Aresztować?... — powtórzył król, bledszy od samego Fouqueta — aresztować!... co znowu?...
— Czegóż bo ludzie nie powiedzą!... — ciągnął Fouquet ze śmiechem — założę się, iż znajdą się tacy, którzy śmiać się z tego będą...
Żarcik ten zmieszał monarchę.
Fouquet miał tyle zręczności, czy szczęścia, iż Ludwik XIV-ty bał się kroku, jaki miał uczynić.
Skoro d‘Artagnan wszedł, dostał rozkaz przysłania jednego z muszkieterów dla towarzyszenia panu ministrowi.
— Nie potrzeba — odezwał się tenże — wolę powrócić z Gourvillem, który czeka na dole. Lecz to nie przeszkodzi mi korzystać z towarzystwa pana d‘Artagnana. Cieszy mnie bardzo, że taki znawca ujrzy Belle-Isle i oceni przynajmniej godnie fortyfikacje wyspy.
D‘Artagnan skłonił się, nie pojmując nic, co zaszło pomiędzy królem i ministrem.
Fouquet złożył jeszcze jeden ukłon królowi i, udając wielkie osłabienie, wyszedł powolnym krokiem.
Gdy znalazł się już w niejakiej od zamku odległości:
— Nareszcie, jestem ocalony!... szepnął. — O tak!... ujrzysz Belle-Isle, wiarołomny królu, ujrzysz ją, lecz gdy mnie już tam nie będzie!
I znikł w cieniu bocznych ulic.
D‘Artagnan pozostał z królem.
— Kapitanie — odezwał się monarcha — pójdziesz za Fouquetem...
— Tak, Najjaśniejszy Panie.
— Zaaresztujesz go w mojem imieniu i zamkniesz w karecie.
— W karecie? Dobrze.
— Ażeby nie mógł z nikiem rozmawiać w drodze, ani też wyrzucać kartek jakich ludziom, których napotka.
— O!... to, Najjaśniejszy Panie, będzie bardzo trudno!..
— Nie...
— Przepraszam Waszą Królewską Mość; nie mogę przecie udusić pana Fouquet, zamykając okna i zapuszczając firanki, jeżeli zażąda odetchnąć świeżem powietrzem. Będzie krzyczał i wyrzucał kartki, o ile mu się spodoba.
— Przewidziałem to, panie d‘Artagnan. Kareta z okratowanemi oknami usunie niebezpieczeństwo, o jakiem mówisz...
— Kareta z żelazną kratą!... zawołał d‘Artagnan — czyż podobna takie kraty zrobić przez pół godziny, a przecież Wasza Królewska Mość rozkazuje mi udać się natychmiast do pana Fouqueta.
— Taka kareta jest już gotową.
— To co innego — rzekł kapitan. — Jeżeli ekwipaż gotów, potrzeba tylko kazać założyć konie.
— Już założone.
— A!
— Woźnica i straż wojskowa oczekują w drugim dziedzińcu.
D‘Artagnan pochylił głowę.
— To pozostaje mi tylko zapytać króla, dokąd mam odwieźć pana Fouqueta?
— Najprzód do zamku Angers.
— Dobrze, Najjaśniejszy Panie.
— A potem, zobaczymy...
— Tak, Najjaśniejszy Panie.
— Panie d‘Artagnan, jeszcze słowo: zauważyłeś pewnie, iż do ujęcia Fouqueta nie użyłem mojej straży, co do wściekłości przyprowadzi pana de Gesores.
— Wasza Królewska Mość nie używa swej straży — rzekł kapitan — ponieważ nie ufa panu de Gesores.
— Dlatego, że ufam panu.
— Wiem o tem, Najjaśniejszy Panie, nie trzeba mi przypominać.
— Tylko dlatego to robię, mój panie, aby ci oznajmić, że od tej chwili, gdyby się przytrafił jakikolwiek przypadek, a pan Fouquet zdołał uciec... trafiają się takie wypadki, panie.
— O!.. Najjaśniejszy Panie, bardzo często; lecz trafiają się innym, ale nie mnie...
— Dlaczego nie panu?
— Ponieważ była chwila, w której chciałem ocalić pana Fouqueta.
Król zadrżał.
— Ponieważ — ciągnął kapitan — miałem do tego prawo, bo odgadłem plany Waszej Królewskiej Mości, choć ani słowa o tem nie powiedział, a w dodatku pan Fouquet spodobał mi się bardzo. Wolno mi było przecież okazać mu współczucie?...
— Co prawda, mój panie, to wcale nie wzbudzasz zaufania mego tem opowiadaniem!...
— Gdybym go był wtedy ocalił, byłbym zupełnie niewinnym; co więcej, dobrze bym uczynił, albowiem pan Fouquet nie jest złym człowiekiem... Lecz on sam tego nie chciał; jego zła gwiazda zwyciężyła; nie umiał korzystać z dobrej chwili... Tem gorzej dla niego!... Obecnie jestem na służbie i będę posłuszny rozkazom otrzymanym... Wasza Królewska Mość może uważać pana Fouqueta już za aresztowanego, nawet za zamkniętego w zamku Angers.
— Powoli... kapitanie... jeszcześ go nie ujął!....
— To do mnie należy, Najjaśniejszy Panie, tylko raz jeszcze, proszę, namyśl się, królu... Czy na serjo każesz mi aresztować pana Fouquet, Najjaśniejszy Panie?...
— Tak, po tysiąc razy, tak!...
— Napisz to własnoręcznie, Najjaśniejszy Panie.
— Oto masz rozkaz gotowy.
D‘Artagnan przeczytał, skłonił się i wyszedł.
Z wysokości tarasu spostrzegł Gourvilla, który z uradowaną miną zmierzał ku mieszkaniu pana Fouqueta.




ROZDZIAŁ XXX.
KOŃ BIAŁY I KOŃ CZARNY.

— Otóż to dziwne doprawdy — mówił kapitan do siebie Gourville rozpromieniony, Gourville, biegający po ulicach wtedy, gdy ma pewność, że pan jego w niebezpieczeństwie; wtedy, gdy ja znów pewny jestem, że to Gourville podał przed chwilą kartkę panu Fouquet, ową kartkę, podartą następnie w drobne kawałki i rzuconą na wiatr. Gourville zaciera ręce, to znaczy, że mu się coś powiodło.
D‘Artagnan, idąc przez taras zamkowy, objął wzrokiem całą panoramę, a śledząc ulicę Chwastów, przekonał się, że dotyka ona jednej z dróg, poczynających się u wyjścia z Nantes.
Jeden krok jeszcze a byłby już zszedł ze schodów i udał się do warowni, aby, zabrawszy tam okratowaną karetę, pojechać do mieszkania pana Fouqueta. Traf jakiś zdziałał, że w tej właśnie chwili spojrzał raz jeszcze w przestrzeń i zauważył biały punkt, pędzący szybko po drodze.
— Co to może być? — pomyślał muszkieter — koń zapewne... koń, który uciekł komuś... ależ rwie z kopyta!
Biały punkt skręcił raptem na pole zasiane lucerną.
— Koń biały... — ciągnął kapitan, który na tle ciemnem odróżnił teraz wyraźnie kolor i kształty zwierzęcia; — ktoś na nim, siedzi... chłopiec jakiś z pewnością... nie może utrzymać wierzchowca, śpieszącego na przełaj do wody...
Myśli te, jak błyskawica przeszły mu przez głowę; zapomniał już o nich nawet, gdy z ostatniego schodu zstępując, spostrzegł białe płatki papieru, podrzucane wiatrem na kamieniach.
— Oho! — pomyślał — resztki listu, podartego przez pana Fouqueta! Biedny człowiek! tajemnicę swoją powierzył wichrom i burzy; lecz wicher i burza nie chcą jej, oddają w ręce królowi! — Niema szansy nieszczęsny minister! W nierówną grę wdałeś się, nieboraku; wszystko przeciw tobie spiskuje! Gwiazda Ludwika XIV twoją zaćmiła; jaszczurka silniejszą jest a może zręczniejszą tylko od wiewiórki!
D‘Artagnan nachylił się i podniósł jeden kawałek papieru.
— Pismo Gourvilla! — zawołał, przyglądając się — nie omyliłem się zatem...
Przeczytał wyraz: „ko“.
— To coś znaczy — rzekł.
Obejrzał drugi kawałek, na którym nic nie było.
Na trzecim za to stało wyraźnie: biały.
— Koń biały! powtórzył jak dziecko, składające wyrazy — Boże mój — zawołał zmieszany — koń biały!
Podejrzenie zaczęło kiełkować w głowie d‘Artagnana, a tak szybko wzrastało, że, nie czekając, zawrócił z powrotem na taras.
Biały koń cwałował ciągle w kierunku Loary, na której wodach, otulony we mgły, kołysał się mały statek o białym żaglu.
— O! — krzyknął muszkieter — tylko człowiek, unikający pogoni, pędzi w ten sposób przez uprawne pola... Tylko Fouquet, tylko biuralista bez doświadczenia, jest w stanie uciekać na białym koniu! Tylko pan i władca Belle-Isle może szukać zbawienia w kierunku morza, kiedy tuż, o dwadzieścia kroków ma czarny las przed sobą, i tylko jeden d‘Artagnan na świecie jest w stanie dogonić pana Fouqueta, chociaż go tenże wyprzedził o pół godziny, a w niespełna godzinę ma nadzieję dostać się do swej gabary na rzece...
Po takim monologu, nasz muszkieter rozkazał co prędzej zaprowadzić karetę i ukryć ją w małym lasku poza miastem. Wybrał najlepszego konia, dosiadł go i puścił się ulicą Chwastów, następnie brzegiem Loary, nie zaś drogą, którą udał się Fouquet, pewnym będąc, że zyska na czasie i niespodziewanie zabiegnie drogę ministrowi.
D‘Artagnan, zwykle tak dobry i delikatny dla pana Fouqueta, obecnie, gdy mu się tenże wymykał, zapalił się, jak myśliwy za zwierzyną i sam czuł, że stawał się okrutny, a nawet krwiożerczy dla swojej ofiary. Długi czas leciał, nie widząc białego konia; zapał zmienił się we wściekłość, wątpił już o sobie, przypuszczał, że Fouquet zapadł się gdzieś pod ziemię może, lub zmienił konia białego na jednego z tych sławnych, czarnych biegunów, mogących iść w zawody z wiatrem, których szybkość i wytrwałość d‘Artagnan, będąc w Saint-Mande, podziwiał.
Nareszcie w oddali, poza płotami, ujrzał biały punkt, który z początku majaczył zaledwie, nakoniec wyłonił się na wzgórzu. D‘Artagnan zadrżał z radości; uspokoił się natychmiast, obtarł pot spływający z czoła, pofolgował koniowi, puścił mu wolniej lejce i pozwolił na mniej szybki bieg swojemu wspólnikowi w tem polowaniu na ludzką zwierzynę. Mógł tedy zbadać drogę i położenie względem Fouqueta. Minister zmęczył wierzchowca, przebywając zoraną ziemię, pragnął zatem jak najprędzej wydostać się na grunt twardy.
Biały wierzchowiec, puścił się lotem strzały. D‘Artagnan ściągnął cugle, a jego czarny koń ruszył galopem. Oba jechali tą samą drogą, odgłosy kopyt mieszały się: Fouquet nie widział jeszcze d‘Artagnana. Lecz gdy wydostali się na czyste pole, rozległ się, jak grzmot, tętent konia czarnego. Fouquet obejrzał się i o sto kroków poza sobą ujrzał wroga swojego, pochylonego na szyi bieguna. Nie mógł wątpić; błyszcząca zbroja i czerwony mundur zdradzały muszkietera. Fouquet ściągnął konia i odsadził się o dwadzieścia kroków naprzód.
— Oho! — myślał d‘Artagnan — nie na zwyczajnym koniu ucieka Fouquet, baczność tedy!
I z uwagą badał okiem znawcy postać i zalety bieguna. Odznacza się on budową silną, a żylastą; nogi suche, pewne, jak ze stali, a kopyta twardsze niż marmur. Dał ostrogę swojemu, lecz przestrzeń dzieląca ich wcale się nie zmniejszała. D‘Artagnan nadstawił uszu: nie było słychać dyszenia końskiego, a przecież Fouquet pędził jak wiatr. Przeciwnie, koń czarny, jak w paroksyzmie kaszlu, rzęził i robił bokami.
— Niech padnie — myślał muszkieter — lecz dopędzić go muszę...
I zaczął mundsztukiem krwawić pysk biednego zwierzęcia, a ostrogi w brzuch mu zagłębiać. Doprowadzony do ostateczności, koń pomknął naprzód i zbliżył się na strzał pistoletowy do Fouqueta.
— Odwagi! — mruczał muszkieter — odwagi! biały przecie ustanie, a jeżeli koń nie padnie, jeździec długo nie wytrzyma!
Lecz koń i jeździec trzymali się ostro i coraz zyskiwali na odległości. D‘Artagnan wydał dziki okrzyk; minister się odwrócił.
— A to wściekły jeździec i koń zarazem! — przeklinał kapitan.
— Hola! mordioux, panie Fouquet! hola! stój! z rozkazu króla!
Fouquet nie odpowiedział.
— Czy pan słyszysz? — zawył d‘Artagnan, którego koń się potknął.
— Słyszę! — odparł Fouquet lakonicznie.
I dalej leciał.
D‘Artagnan o mało nie oszalał; krew napływała mu do skroni, do oczu, w uszach szum się rozlegał.
— Z rozkazu króla! — krzyknął jeszcze — stój! lub strzelę.
— Proszę — odrzekł Fouquet, nie przestając uciekać.
D‘Artagnan porwał pistolet, odwiódł kurek, spodziewając się, że chrzest stali powstrzyma nieprzyjaciela.
— Masz pan także pistolety — zawołał — broń się zatem...
Fouquet odwrócił się i, patrząc prosto w twarz kapitana, rozpiął prawą ręką ubranie na piersiach, lecz olstrów się nie dotknął.
Dwadzieścia zaledwie kroków ich dzieliło.
— Mordioux! — rzekł d‘Artagnan — nie zostanę pańskim zabójcą przecież... jeżeli nie chcesz strzelać, poddaj się zatem!.. cóż znaczy więzienie?...
— Wolę śmierć na miejscu — odparł Fouquet.
D‘Artagnan w rozpaczy, cisnął pistolet o ziemię.
— Żywcem cię wezmę! — rzekł.
I cudem, do jakiego on tylko był zdolnym, podjechał tak blisko do konia białego, że wyciągnął już rękę po zdobycz.
— Zabij mnie! — rzekł Fouquet.
— Nie! żywego wezmę!
Po raz drugi koń się potknął; Fouquet wysunął się naprzód.
Straszny, niebywały widok przedstawiał ten piekielny pościg, gdzie konie zdawały się iść już tylko silną wolą swoich panów. Można rzec było, że d‘Artagnan leciał, niosąc wierzchowca swego pomiędzy kolanami.
Wreszcie uczynił nadludzki wysiłek; skoczył do Fouqueta, uchwycił go za nogę i głosem dyszącym, złamanym, wołał:
— W imieniu króla! aresztuję pana; roztrzaskaj mi głowę, w ten sposób obaj spełnimy naszą powinność.
Fouquet cisnął do rzeki pistolety, z obawy, by ich d‘Artagnan nie pochwycił i, zsiadłszy z konia, przemówił:
— Jestem twoim jeńcem, panie, oprzyj się na mnie z łaski swojej, gdyż widzę, że omdlewasz.
— Dziękuję — szepnął d‘Artagnan, który rzeczywiście czuł ziemię, chwiejącą się pod nim.
Padł też jak długi na piasek, bez tchu i bez życia prawie. Fouquet zszedł do rzeki, zaczerpnął wody w kapelusz, zlał skronie muszkietera i parę kropel wpuścił mu w usta.
D’Artagnan uniósł się i wodził dokoła błędnemi oczyma. Zobaczył pana Fouqueta klęczącego, z mokrym kapeluszem w ręku i z uśmiechem nieskończonej słodyczy na ustach.
— Więc pan nie uciekłeś! — zawołał. — O! wierzaj mi! że prawdziwym królem, ze względu na prawość serca i wielkość duszy, nie jest wcale ani Ludwik XIV, ani Filip z twierdzy Ś-tej Małgorzaty, lecz ty, panie, ty wygnańcze, ty potępiony!
— Ja, który ginę dziś przez jednę wielką pomyłkę, panie d‘Artagnan.
— Jakąż to, na miłość Boską?
— Powinienem był ciebie mieć przyjacielem. Lecz jakże dostaniemy się z powrotem do Nantes? Djabelny kawał drogi!
— To prawda — rzekł d‘Artagnan ponuro.
— Mój biały koń pójdzie może; a! co to był za dzielny rumak! Siadaj, panie d‘Artagnan, ja pójdę obok, dopóki nie odpoczniesz.
— Biedne zwierzę! ranione! — rzekł muszkieter.
— Mówię panu, że pomimo to pójdzie jeszcze, znam ja go dobrze; najlepiej będzie, gdy obaj wsiądziemy...
— Spróbujmy — rzekł kapitan.
Zaledwie wsiedli, gdy zwierzę pod tym podwójnym ciężarem zachwiało się i padło obok czarnego konia, który już leżał martwy.
— Pójdziemy piechotą, tak chce przeznaczenie; spacer będzie cudowny — dodał Fouquet, ujmując pod rękę d‘Artagnana.
— Mordioux!... — zawołał tenże z rozpaczą. — Wolałbym nie dożyć tej chwili!...
Szli wolno te cztery mile oddzielające ich od lasku, poza którym stała kareta z eskortą.
Skoro Fouquet ujrzał okrutną machinę, odezwał się do d‘Artagnana, spuszczającego oczy, jakgdyby wstydził się za Ludwika XIV-go.
— Otóż to pomysł wcale nieszlachetny, kapitanie d‘Artagnan, nie od ciebie pochodzi z pewnością... Poco te kraty żelazne?...
— Ażebyś pan nie mógł wyrzucać jakich kartek przez okna.
— Dowcipny wynalazek, niema co mówić!...
— Wprawdzie nie możesz pan pisać, lecz mówić, któż ci zabroni?... — rzekł d‘Artagnan.
— Choćby do pana?...
— Jeżeli tylko taka wola pańska...
Fouquet zamyślił się, następnie patrząc prosto w oczy kapitanowi:
— Jedno tylko, jedyne słowo — rzekł — czy zapamiętasz?..
— Zapamiętam.
— I powiesz temu, którego wskażę?...
— Powiem.
— Saint-Mande!... — wyszeptał Fouquet.
— Dobrze!... Komu powiedzieć?...
— Pani de Belliere lub Pellisonowi.
— Będą wiedzieli.
Kareta minęła Nantes i udała się drogą do Angers.




ROZDZIAŁ XXXI.
WIEWIÓRKA UPADA A JASZCZURKA SKRZYDEŁ DOSTAJE.

Godzina druga po południu.
Król niecierpliwie mierzy krokami gabinet, to znów taras, a od czasu do czasu roztwiera drzwi korytarza, dla zobaczenia, co robią sekretarze. Pan Colbert rozmawia z panem de Brienne.
Ludwik XIV-ty gwałtownie otworzył drzwi i zwrócił się do nich.
— O czem rozmowa?... — zapytał.
— O pierwszem posiedzeniu rady — rzekł de Brienne, powstając.
— Bardzo słusznie — powiedział król i wrócił do siebie.
W pięć minut potem dzwonek przywołał pana Rose, który był właśnie na służbie.
— Skończyłeś przepisywać?... — zapytał król.
— Jeszcze nie, Najjaśniejszy Panie.
— Dowiedz się, czy pan d‘Artagnan powrócił.
— Nie powrócił. Najjaśniejszy Panie.
— Przekonaj się, powiadam.
— Nie jeszcze, Najjaśniejszy Panie.
— Idź natychmiast...
— Kiedy wiem, że nie powrócił, Najjaśniejszy Panie.
— Dziwne, niepojęte!... — szeptał monarcha. — Przywołaj pana Colberta...
Colbert wszedł; czekał on na tę chwilę od samego rana.
— Panie Colbert — rzekł król prędko — trzeba się dowiedzieć, co się stało z panem d‘Artagnan.
Colbert odrzekł spokojnie:
— Gdzie Wasza Królewska Mość każe mi go szukać?
— Czyż nie wiesz, mój panie, dokąd go posłałem?... — mówił król cierpko.
— Nie powiedziałeś mi tego, Najjaśniejszy Panie.
— Panie Colbert, są rzeczy, które się odgaduje, a panu przedewszystkiem przychodzi to z łatwością...
— Mogłem przypuszczać, Najjaśniejszy Panie, lecz nie ośmieliłbym się odgadywać.
Zaledwie Colbert wymówił te słowa, gdy ostry głos przerwał rozmowę pomiędzy nim i monarchą.
— D‘Artagnan!... — zawołał król uradowany.
D‘Artagnan zły i blady odezwał się do króla.
— Najjaśniejszy Panie, czy Wasza Królewska Mość wydał rozkaz moim muszkieterom?
— Jaki rozkaz?... — zapytał król.
— Co do mieszkania pana Fouquet.
— Żadnych poleceń ani rozkazów nie dawałem.
— A!... — rzekł d‘Artagnan gryząc wąsy. — Nie omyliłem się zatem: to ten jegomość...
I wskazał Colberta.
— Cóż to się stało?... — zapytał Ludwik XIV-sty.
— Wydał rozkaz rewizji całego domu, kazał bić służbę i urzędników, odbijać zamki i szuflady, przewrócić do góry nogami mieszkanie prywatne spokojnego obywatela; mordioux! dziki nie powstydziłby się takiego czynu!
— Panie?... — przerwał Colbert rozjątrzony.
— Panie!... — mówił swoje d‘Artagnan — król tylko jeden, czy słyszysz pan?... król tylko ma prawo rozkazywać moim muszkieterom; panu zaś zabraniam stanowczo i mówię to w obecności Najjaśniejszego Pana; szlachta, nosząca szpady, to nie twoi kanceliści, zbrojni w piórko za uchem.
— D‘Artagnan! d‘Artagnan! — upominał Ludwik XIV-sty.
— To wstyd, to hańba — ciągnął muszkieter — żołnierze moi zhańbieni. Ja przecie nie dowodzę rabusiami albo jakimiś tam piszczykami z intendentury, mordioux!
— Powiedzże raz, o co chodzi?.. — przemówił król rozkazująco.
— Ten oto pan, który nie potrafił domyślić się rozkazów Waszej Królewskiej Mości, i co zatem idzie, nie wiedział, że pojechałem aresztować pana Fouqueta, pan ten, który zbudował klatkę żelazną na swego wczorajszego zwierzchnika, posłał pana de Roncherat do mieszkania pana Fouqueta, aby zabrać jego papiery, przyczem poniszczono i połamano wszystkie sprzęty. Muszkieterowie pilnowali domu od rana, tak im rozkazałem.
Dlaczego ośmielano się rozkazać wejść im do środka? Dlaczego, zmuszając ich do obecności przy rabunku, zrobiono z nich wspólników? Mordioux! my służymy królowi, nie zaś jakiemuś tam panu Colbert!
— Panie d‘Artagnan — rzekł król surowo — uważaj, co mówisz; w obecności mojej, podobne słowa nie powinny mieć miejsca.
— Działałem tak, mając na celu dobro króla — rzekł Colbert zmienionym głosem — przykro mi być traktowanym w ten sposób przez oficera Waszej Królewskiej Mości, gdy w dodatku nie mogę mu odpłacić tą samą monetą, z powodu szacunku winnego mojemu królowi.
— Szacunek, jaki winieneś pan królowi — zawołał d‘Artagnan z wzrokiem płomiennym — polega na tem, aby nakazać ludowi poszanowanie dla władcy i miłość dla osoby królewskiej. Każdy przedstawiciel tej władzy reprezentuje króla, a gdy lud przeklina rękę karzącą, to Bóg składa odpowiedzialność na głowę panującego! A ty rozkazałeś aresztować i pakować do więzienia samych niewinnych!
— Mogą to być wspólnicy pana Fouqueta — rzekł Colbert.
— Kto panu powiedział, że Fouquet ma wspólników, lub że sam jest winnym? Król tylko wie o tem.
— Nie mów pan o czci twojej dla króla, a strzeż się pogróżek dla mojej osoby, ponieważ król nie pozwoli niezręcznym służalcom grozić temu, który mu wiernie służy, a w razie gdyby mój władca, co nie daj Boże, był o tyle niewdzięcznym, to ja sam potrafię dla siebie szacunek nakazać.
To powiedziawszy, d‘Artagnan wyprostował się dumnie, z błyskawicą w oku, z ręką na szpadzie, z wargą drżącą, i udawał więcej jeszcze gniewu, niż go czuł w istocie.
Colbert poniżony, wściekły, skłonił się królowi, jak gdyby prosił o pozwolenie odejścia.
D‘Artagnan ukłonił się tak samo jak Colbert, lecz król, któremu szło o dowiedzenie się szczegółów aresztowania ministra skarbu, tego ministra, przed którym raz jeden w życiu drżał przez chwilę, a widząc, że zły humor d‘Artagnana opóźni o kwadrans conajmniej zwierzenia, Ludwik XIV-sty zapomniał o Colbercie, który nie miał nic nowego ani ciekawego do powiedzenia i zatrzymał dowódcę swoich muszkieterów.
— Zostań pan — rzekł — zdaj raport najprzód, odpoczniesz potem.
D‘Artagnan, zostawszy sam z królem, złagodniał natychmiast, ułożył twarz uprzejmie i rzekł:
— Młodym jesteś monarchą, Najjaśniejszy Panie. Poranek zwykle zapowiada dzień pogodny lub burzliwy. Królu mój, jakąż wróżbę wyciągnie o twojem panowaniu lud, przez Boga ci powierzony, jeżeli pomiędzy nim a tobą staną ludzie, chciwi gwałtów?
Lecz wracajmy do mego posłannictwa, Najjaśniejszy Panie, porzućmy rozprawy, które nie przystoją mi może. Aresztowałem pana Fouqueta.
I d‘Artagnan opowiedział szczegółowo przebieg aresztowania, kładąc nacisk na szlachetność, okazaną przez Fouqueta.
— Gdzie jest Fouquet obecnie?... — zapytał król po chwili namysłu.
— Pan Fouquet, Najjaśniejszy Panie — odparł d‘Artagnan — zamknięty w żelaznej klatce, przygotowanej przez Colberta, pędzi co koń wyskoczy do Angers.
— Dlaczego opuściłeś go w tej drodze?
— Ponieważ nie miałem polecenia jechać do Angers. Najlepszym tego dowodem, że przed chwilą król kazał mnie poszukiwać... a w dodatku miałem inne jeszcze powody.
— Jakież to?
— Gdybym został, biedny pan Fouquet nie próbowałby nawet wydostać się na wolność.
— A więc?... — zawołał król osłupiały.
— Najjaśniejszy Panie, najgorętszem życzeniem mojem jest widzieć pana Fouquet wolnym. Straż nad nim powierzyłem brygedjerowi, największemu niedołędze ze wszystkich moich muszkieterów, z tą myślą, ażeby więzień uciekł.
— Dziwię się mocno — rzekł król ponuro — żeś pan odrazu nie przeszedł na stronę tego, którego pan Fouquet chciał posadzić na tronie moim. Wszystko cię tam ciągnęło: przywiązanie i wdzięczność... W mojej zaś służbie, mój panie, służy się tylko jednemu panu.
— Gdyby pan Fouquet nie poszedł był wyciągnąć Waszej Królewskiej Mości z Bastylji — odparł d‘Artagnan ponuro — to wiesz dobrze. Najjaśniejszy Panie, że jest człowiek, który byłby tam poszedł, a tym człowiekiem ja jestem.
Ludwik uchylił drzwi i przywołał Colberta. Colbert nie odszedł daleko i zaraz się zjawił.
— Colbert, czy ty kazałeś zrobić rewizję u pana Fouqueta?
— Tak, Najjaśniejszy Panie.
— Cóż znalazłeś?...
— Pan de Ronchechart, wysłany z muszkieterami Waszej Królewskiej Mości, oddał mi papiery.
— Sam je przejrzę. Podaj mi pan rękę.
— Rękę, Najjaśniejszy Panie?
— Tak, złączę ją z ręką pana d‘Artagnana — dodał, zwracając się z uśmiechem do żołnierza, który w obecności urządnika przybrał znów postawę wyniosłą — poznajcie się, panowie.
A wskazując Colberta:
— Jest to mierny pracownik na podrzędnem stanowisku, lecz będzie wielkim człowiekiem, skoro wyniosę go na pierwsze miejsce.
— Najjaśniejszy Panie!... — jąkał Colbert, przejęty radością i obawą zarazem.
— Rozumiem teraz przyczynę — szepnął d‘Artagnan do ucha królowi — zazdrość go pożerała.
— Właśnie, i ta zazdrość nie pozwalała mu rozwinąć skrzydeł.
— Będzie to obecnie wąż skrzydlaty — mruczał muszkieter, nie mogąc odrazu pozbyć się uprzedzeń do niedawnego przeciwnika.
Lecz Colbert podszedł do niego z obliczem odmiennem zupełnie, niż dotąd u niego widział; słodycz i dobroć malowały się na twarzy a spojrzenie miało tyle szlachetnej inteligencji, że d‘Artagnan, który znał się na powierzchowności ludzkiej, zmiękł i prawie zmienił zdanie o ministrze.
Colbert uścisnął mu rękę.
— To, co król panu teraz powiedział jest dowodem, o ile Najjaśniejszy Pan zna się na ludziach. Ścigając i prześladując nadużycia, nie zaś ludzi, chciałem dać dowód, iż pragnę monarsze mojemu przygotować świetne panowanie, a ojczyźnie mojej zapewnić szczęście i wielkość. Masę mam projektów, panie d‘Artagnan, ujrzysz je wprowadzone w czyn, skoro zakwitnie pokój w kraju, a jeżeli nie mam pewności, czy zdobędę przyjaźń ludzi zacnych i dobrze myślących, spodziewam się jednak zasłużyć na ich szacunek. Życie moje poświęcę dla otrzymania takiej nagrody.
Te wzniosłe uczucia, ta gwałtowna zmiana i milcząca aprobata króla, dały dużo do myślenia muszkieterowi. Ukłonił się też bardzo grzecznie Colbertowi.
Widząc, że są pojednani, król pożegnał ich skinieniem, poczem wyszli oba. Skoro znaleźli się poza gabinetem, nowy minister zatrzymał kapitana temi słowy:
— Czy to podobna, panie d‘Artagnan, abyś ty, taki przebiegły i bystry, od pierwszego rzutu oka nie poznał się na mnie?
— Panie Colbert — odparł muszkieter — gdy słońce świeci, gwiazdy nikną na niebie. Człowiek, stojący u szczytu władzy, roztacza jasność dokoła, pan wiesz o tem, a ponieważ to teraz twoja rola, dlaczegóż miałbyś prześladować tego, co popadł w niełaskę?
— Ja, panie?... — odrzekł Colbert — o! wierzaj mi, ja nigdy prześladować nie będę. Chciałem zarządzać skarbem państwa, i to sam jeden zarządzać, ponieważ jestem ambitny, a nadewszystko, ponieważ znam wartość moją. Pan Fouquet przeszkadzał mi w działaniu, oto powód niechęci mojej ku niemu. Lecz, gdy stanę się wielkim i silnym, potem ja także zawołam: Przebaczenie!
— Przebaczenie!.. rzekłeś pan, zatem błagajmy króla, niech go uwolni. Król tylko ze względu na pana aresztował Fouqueta.
Colbert podniósł głowę do góry.
— Wiesz pan dobrze — rzekł — iż nie o to chodzi; król ma osobistą urazę do pana Fouqueta... nie do mnie należy mówić o tem panu.
— Król się znuży, zapomni.
— Panie d‘Artagnan, król nigdy nie zapomina... Posłuchaj pan, król woła kogoś, zapewne ma coś do rozkazania; przekonasz się co powie, a wszak ja na niego nie wpływałem?
Rzeczywiście król przywołał sekretarzy.
— Pan d‘Artagnan?... — rzekł także.
— Jestem, Najjaśniejszy Panie.
— Odkomenderuj dwudziestu muszkieterów; oddaj ich panu de Saint-Agnan, aby strzegł pana Fouqueta.
D‘Artagnan i Colbert zamienili spojrzenia.
— Z Angers — ciągnął król — odprowadzą więźnia do Bastylji.
— Miałeś pan rację — szepnął kapitan do ministra.
— Saint-Agnan — mówił król — każdego, ktoby chciał rozmawiać z panem Fouquet, każesz rozstrzelać na miejscu.
— A ja, Najjaśniejszy Panie?... — rzekł książę...
— Będziesz z nim mówił tylko w obecności muszkieterów.
Książę ukłonił się i wyszedł. D‘Artagnan zamierzał odejść także; król go zatrzymał.
— A ty, panie — rzekł — udasz się zaraz dla zajęcia wyspy i twierdzy Belle-Isle.
— Ja sam, Najjaśniejszy Panie?...
— Weźmiesz tyle wojska, ile wymaga oblężenie, na wypadek, gdyby warownia nie chciała poddać się.
Colbert przysunął się i rzekł do d‘Artagnana.
— Polecenie to, jeżeli dobrze je wykonasz, da panu buławę marszałkowską...
— Dlaczego pan mówisz: „jeżeli dobrze wykonam?...“
— Twoi przyjaciele schronili się na Belle-Isle, panie d‘Artagnan, a takim jak pan ludziom, niełatwo jest dochodzić do celu po trupach przyjaciół.
D‘Artagnan spuścił głowę, a Colbert wrócił do króla.
W kwadrans potem kapitan otrzymał rozkaz na piśmie, aby w razie oporu wysadzić Belle-Isle w powietrze, rozkaz nadał mu też prawo życia i śmierci nad mieszkańcami stałymi i czasowymi, z nadmienieniem, ażeby nie wypuścić nikogo.
— Colbert ma rację — myślał d‘Artagnan — życiem moich przyjaciół musiałbym opłacić buławę marszałka Francji. Zapomina jednak, że moi przyjaciele to mądre ptaszki, nie będą czekać, aż ptasznik weźmie ich za łeb... Wskażę im dobrze tego ptasznika... tak dobrze, że będą mieli czas wyfrunąć. Biedny Porthos!... biedny Aramis!... Bądźcie spokojni, waszym kosztem nie będę dobijał się honorów....
Po tej uwadze d‘Artagnan zebrał armję królewską, wsadzał na okręty w Pimbeuof i bez straty czasu rozwinął żagle.




ROZDZIAŁ XXXII.
BELLE-ISLE.

Po wybrzeżu tamy, o którą rozbijało się morze, wzburzone przypływem wieczornym, dwaj mężczyźni, trzymając się pod rękę, spacerowali i rozmawiali żywo i poufnie, bez obawy, aby słowa ich doszły uszu ludzkich; słowa, które wiatr porywał i niósł po wierzchołkach fal morskich.
Byli to Aramis i Porthos, dwaj wygnańcy, szukający przytułku na Belle-Isle, od chwili, gdy zawiodły nadzieje i zuchwałe plany pana d‘Herblay.
— Mów co chcesz, kochany Aramisie — powtarzał Porthos, wciągając w potężne płuca słone, morskie powietrze — mów, co ci się żywnie podoba, lecz jest rzeczą nadzwyczajną to zniknięcie wszystkich łodzi rybackich, jakie przed dwoma dniami wyruszyły na połów. Nie było przecie burzy... Pogoda stała, najmniejszego wiatru...
— Prawda — mruknął Aramis. — Masz rację, przyjacielu Porthosie, jest w tem coś niepojętego.
— A co więcej — dodał Porthos, któremu uznanie biskupa dodało wiary w siebie — czy zauważyłeś, że żaden szczątek rozbitej łodzi na brzeg nie wypłynął? Czy zwróciło uwagę twoją to, że dwie ostatnie łodzie, pozostałe na wyspie, jakie wysłałem na poszukiwanie zaginionych...
Aramis przerwał wykrzyknikiem i poruszeniem tak gwałtownem, że Porthos skamieniał.
— Co mówisz, Porthosie? Jakto, wysłałeś dwie łodzie...
— W celu odszukania tamtych?... Tak, przyjacielu — odrzekł Porthos spokojnie.
— Nieszczęśliwy!.. coś uczynił?... Zgubieni jesteśmy zatem!... — zawołał biskup.
— Co mówisz!.. zgubieni Dlaczego? Powiedz, Aramisie, dlaczego jesteśmy zgubieni?
Aramis przygryzł wargi.
— Kochany przyjacielu — odrzekł — przykro mi, żeś wysłał ostatnie dwie łodzie na poszukiwanie zaginionych... Gdyby nie to, bylibyśmy opuścili wyspę!.
— Opuścili! Aramisie, a rozkaz?
— Jaki rozkaz?
— Rozkaz, do licha, jaki powtarzałeś mi przy każdej sposobności, że mamy bronić Belle-Isle przed samozwańcem, wiesz przecie!
— Prawda — mruknął znów Aramis.
— Widzisz sam, mój drogi, nie możemy odjechać, a wyprawienie łodzi w niczem nam nie przeszkadza...
Aramis zamilkł, tylko okiem sokołem badał horyzont.
Po chwili Aramis odezwał się poważnie.
— Czy zauważyłeś, przyjacielu, jednę jeszcze osobliwość? Wszakże od chwili zniknięcia statków, od dwóch dni nieobecności naszych rybaków, ani jedna jakakolwiek barka nie zawinęła do brzegów wyspy?
O tak, masz rację, zwróciło to i moją uwagę, co mi tem łatwiej przyszło, iż przed tym fatalnym dniem udania się na morze rybaków ciągle przybijały przeróżne statki.
— Trzeba koniecznie powziąć jakąś wiadomość — rzekł nagle Aramis. — Choćby mi przyszło nawet zbić tratwę...
— Znajdziemy tu jeszcze jaką małą łódkę, drogi przyjacielu, czy chcesz ażebym wyszukał i do drogi ją przygotował?
— Mała łódka!... ależ Porthosie! ażeby pójść na dno! Nie, nie odparł biskup — nie nasza to rzecz walczyć z falą morską... Czekajmy lepiej, czekajmy...
Aramis nie przestawał chodzić z oznakami wzburzenia coraz gwałtowniejszego. Porthos, zmęczony bieganiem za rozgorączkowanym przyjacielem, on, który w swej dobrej wierze nie pojmował rozpaczy, objawiającej się gwałtownemi poruszeniami, poważny i flegmatyczny Porthos powstrzymał przyjaciela.
— Usiądźmy na tej skale, Aramisie, przysuń się do mnie i, na miłość nieba, wytłumacz mi raz jasno, tak, ażebym zrozumiał, jaka jest rola nasza tutaj...
— Porthosie... — rzekł Aramis zmieszany.
— Wiem, iż król samozwaniec chciał znieść z tronu monarchę prawego, to rozumiem...
— Tak — rzekł Aramis.
— Wiem, że tenże samozwaniec miał zamiar zaprzedania Belle-Isle anglikom, to także rozumiem...
— Tak.
— Wiem, żeśmy tu przyszli, ażeby kierować robotami inżynierskiemi i objąć dowództwo nad dziesięcioma oddziałami na żołdzie pana Fouqueta, czyli nad oddziałami zięcia jego... to wszystko rozumiem jeszcze....
Aramis porwał się zniecierpliwiony.
Porthos przytrzymał go za rękę.
— Czego nie rozumiem, czego pomimo całego wysiłku rozumu pojąć nie jestem w stanie i nigdy nie pojmę, to, że zamiast przysłać nam wojsko, zamiast posiłków w ludziach, amunicji i żywności, pozostawiają nas bez statków, Belle-Isle bez dowozu i bez pomocy; iż zamiast porozumiewać się z nami, czy za pomocą korespondencji, czy sygnałów, lub ustnie przez ludzi zaufanych, zamiast tego wszystkiego, zerwano wszelkie z nami stosunki... No, Aramisie, odpowiedz mi przecie, lub może wolisz, ażebym ja powiedział, co myślę? Chcesz wiedzieć, co o tem sadzę i co mi przychodzi do głowy?
Biskup spojrzał na Porthosa.
— Otóż, przyjacielu — ciągnął tenże — przyszło mi do głowy, że we Francji stało się coś nadzwyczajnego... Śnił mi się noc całą pan Fouquet, śniły mi się ryby nieżywe, jaja potłuczone, jakieś pokoje brudne i źle umeblowane. Złe to sny, kochany d‘Herblay, nie wróżą nic dobrego!
— Porthosie, co tam widać? — przerwał Aramis, powstając szybko i wskazując przyjacielowi czarny punkt na skraju horyzontu.
— Statek — rzekł Porthos — tak, statek z żaglem... Nareszcie, będziemy mieli wiadomości!
— Dwa!... zawołał biskup spostrzegając drugi żagiel — dwa! trzy! cztery!
— Pięć — dodał Porthos. — Sześć! siedem! A!... na Boga!, cała flota!... Mój Boże!... Mój Boże!...
— Nasze statki powracają prawdopodobnie — rzekł Aramis, niespokojny, pomimo pewności, jaką chciał okazać.
— Strasznie duże, jak na łodzie rybackie — zauważył Porthos — a w dodatku, czy widzisz, drogi przyjacielu, że płyną od ujścia Loary?
— Tak... od Loary...
— Spojrzyj no, nietylko my to widzimy: oto kobiety i dzieci na brzeg wylegają.
Stary rybak przechodził właśnie.
— Czy to nasze statki?... — zapytał Aramis.
Starzec przysłonił ręką oczy i patrzył w przestrzeń.
— Nie, eminencjo — odpowiedział — to są holowniki marynarki królewskiej.
— Wiwat!.. — krzyknął Porthos — nareszcie idą posiłki, wszak prawda, Aramisie?
Aramis wsparł głowę na ręku i nie odpowiedział.
Następnie odezwał się raptem:
— Porthosie, każ dzwonić na alarm.
— Na alarm?.. co ty gadasz?
— Tak, kanonierzy zaś niech staną przy armatach, cała obsługa ma być na właściwem miejscu, szczególniej niech baczą na baterje nadbrzeżne.
Porthos wytrzeszczył oczy, patrzył uważnie na przyjaciela, jakgdyby chciał się przekonać, czy ten zmysłów nie postradał!
— Pójdę sam, mój dobry Porthosie — ciągnął Aramis najsłodszym głosem — sam dopilnuję wykonania rozkazów, jeżeli ty nie chcesz, kochany przyjacielu.
— Ależ idę, w tej chwili!.. — rzekł Porthos odchodząc i oglądając się, czy biskup, po namyśle, nie odwoła go z powrotem.
Zadzwoniono na alarm, trąby i bębny ozwały się; wielki dzwon jęczał na wieży.
Aramis z okiem, w horyzont utkwionem, sprawdzał zbliżanie się floty. Ludność i żołnierze, stojąc na skałach, mogli już odróżnić maszty, żagle, a nakoniec wielki maszt środkowy, na którym powiewała flaga królewska.
Noc już zapadła, gdy jeden ze statków wojennych, którego obecność wzruszyła całą ludność wyspy, odłączył się i stanął na odległość strzału armatniego od fortecy. Pomimo ciemności ruch jakiś dawał się spostrzegać na pokładzie, potem spuszczono łódź, którą trzech marynarzy pchało całą siłą do portu. Dowódca tej łodzi wyskoczył na ląd i zażądał, aby go zaprowadzono do pana d‘Herblaya. Był to pilot z wyspy, właściciel jednej z dwóch łodzi, wysłanych przez Porthosa na poszukiwanie zaginionych statków rybackich. Na rozkaz sierżanta, dwóch żołnierzy wzięło go pomiędzy siebie i udało się do biskupa. Aramis stał na bulwarze.
Pomimo pochodni, niesionych przez żołnierzy za Aramisem, ciemno było okrutnie.
— No cóż, Jonathas!... od kogóż przychodzisz?
— Eminencjo, od tych, co mnie zabrali.
— A któż cię to zabrał?
— Wiesz, eminencjo, że wypłynęliśmy na poszukiwanie naszych kolegów?
— Wiem, cóż dalej?
— Otóż eminencjo, o jaką milę od wyspy złapała nas łódź strażnicza królewska.
— A!.. — rzekł Aramis.
— Złapano nas i złączono z tymi, których pojmano wczoraj.
— Skądże znów ta manja łapania was wszystkich?.. — zaczął Porthos.
— A to, proszę pana, dlatego, żebyśmy nie donieśli panom, co się stało z tamtymi — odparł Jonathas.
Teraz znów Porthos nic nie zrozumiał.
— A dziś was puścili?... — zapytał.
— Ażebym panom powiedział, że nas złapali.
— Coraz się więcej plącze — pomyślał zacny Porthos.
Przez, ten czas Aramis rozmyślał.
— A zatem flota królewska blokuje przystań?
— Tak, eminencjo.
— Kto jest dowódcą?
— Kapitan muszkieterów królewskich.
— D‘Artagnan?
— D‘Artagnan!.. — powtórzył Porthos.
— Zdaje mi się, że tak się nazywa.
— On sam ci ten list oddał?
— Tak, eminencjo.
— Zbliżyć się ze światłem.
— To jego pismo — rzekł Porthos.
Aramis czytał co następuje:
„Rozkaz królewski zajęcia wyspy Belle-Isle.“
„Rozkaz wzięcia załogi w niewolę“.
„Rozkaz wymordowania tejże załogi, jeżeli będzie stawiła opór“.
„Podpisano: d‘Artagnan, który przedwczoraj aresztował pana Fouqueta i odprowadził go do Bastylji“.
Aramis zgniótł papier w ręku.
— Co to znaczy?... — zapytał Porthos.
— Nic, mój przyjacielu.
— Mów dalej, Jonathas?
— Co, eminencjo?
— Rozmawiałeś z panem d‘Artagnanem?
— Tak, eminencjo.
— Co mówił?
— Że sam osobiście udzieli eminencji wiadomości.
— Gdzież to?..
— Pan muszkieter — odparł Jonathas — kazał mi zabrać do łodzi pana biskupa i pana inżyniera, i do siebie odstawić.
— Jedźmy — rzekł Porthos. — Drogi, kochany d‘Artagnan!..
Aramis go wstrzymał.
— Czyś oszalał?... — zawołał. — Skąd wiesz, że to nie jest podstęp?...
— Ależ, jeżeli d‘Artagnan nas wzywa, to jednakże...
— Kto ci powiedział, że to d‘Artagnan?...
— Jego pismo... przecie...
— Można podrobić pismo. To jest podrobione właśnie, trzęsące jakieś, krzywe...
— Masz rację, jak zawsze; lecz tymczasem znów jesteśmy jak w rogu.
Aramis milczał.
— Co prawda — dodał poczciwy Porthos — nie potrzebujemy nic wiedzieć...
— Co ja mam robić?... — zapytał Jonathas.
— Powrócisz na pokład kapitana.
— Dobrze, eminencjo.
— I powiesz, że prosimy, aby raczył sam przybyć na wyspę.
— Rozumiem — rzekł Porthos.
— Dobrze, eminencjo — odrzekł Jonathas — a jeżeli kapitan odmówi.
— Jeżeli odmówi zrobimy z armat użytek, ponieważ je posiadamy.
— Przeciwko d‘Artagnanowi?...
— Porthosie, jeżeli to d‘Artagnan, to przyjdzie tutaj. Odjeżdżaj, Jonathas.
— Na honor, nic a nic nie rozumiem — mruczał Porthos.
— Przyszła chwila, drogi przyjacielu, że wszystko ci wytłumaczę: siadaj tu obok mnie, nadstaw uszu i słuchaj.
— O!.. bądź pewny, słucham uważnie!...
— Mogę odbić od brzegu, eminencjo?... — wołał Jonathas.
— Jedź i powracaj z odpowiedzią.
— Hola!.. przepuścić statek!...
Statek odpłynął do okrętu wojennego.
Aramis ujął za rękę Porthosa i rozpoczął wyjaśnienia.




ROZDZIAŁ XXXIII.
WYJAŚNIENIA ARAMISA.

— To, co ci powiem, przyjacielu Porthosie, zadziwi cię prawdopodobnie, lecz pomoże do zrozumienia wielu rzeczy.
— Lubię bardzo rzeczy nadzwyczajne — rzekł Porthos dobrodusznie — nie oszczędzaj mnie, proszę. Jestem wytrwały na wzruszenia, nie bój się zatem i mów śmiało.
— Trudno to, Porthosie... trudno, albowiem naprawdę, powtarzam po raz drugi, mam ci powiedzieć rzeczy bardzo dziwne, bardzo nadzwyczajne...
— O, drogi przyjacielu, masz taki dar opowiadania, że słuchałbym dniami całemi. Zaczynaj więc, proszę bardzo; lecz uważaj, przychodzi mi dobra myśl: ułatwię ci to zadanie, pomogę w wygłaszaniu tych okropności, zadając pytania.
— Zgadzam się.
— Dlaczego będziemy walczyli, kochany Aramisie?...
— Jeżeli zadasz więcej takich zapytań, jeżeli w ten sposób chcesz ułatwić mi zadanie, powiem ci szczerze, Porthosie, że utrudnisz mi je tylko. Bo to jest właśnie węzeł gordyjski. Z takim jak ty człowiekiem, z człowiekiem szlachetnym i ufającym, potrzeba, przez wzgląd na niego i na siebie, odważnie przystąpię do rzeczy... Oszukałem cię, zacny przyjacielu...
— Tyś mnie oszukał?...
— Boże mi przebacz, lecz tak jest....
— Aramisie, czyś to dla mego dobra robił?..
— Tak sądziłem, Porthosie, byłem o tem przekonany najszczerzej, przyjacielu.
— W takim razie — rzekł, wyświadczyłeś mi przysługę, za co ci dziękuję, albowiem, gdybyś mnie był nie oszukał, mógłbym był łatwo sam się omylić. Powiedzże, w czem takim mnie oszukałeś?...
— W tem, że służyłem sprawie przywłaszczyciela, przeciw któremu Ludwik XIV-ty wszystkie swe siły wytęża.
— Przywłaszczyciela — rzekł Porthos, drapiąc się w czoło — to jest... Nie rozumiem dobrze.
— To jeden z dwóch królów, którzy wydzierają sobie koronę Francji.
— Bardzo dobrze!... Zatem, ty służyłeś temu, który nie jest Ludwikiem XIV-tym?..
— Trafiłeś odrazu, od pierwszego słowa...
— Z tego wypada, że...
— Że jesteśmy buntownikami, biedny przyjacielu.
— Tam do djabła!... — zawołał Porthos niezadowolony.
— Uspokój się, kochany Porthosie, znajdziemy jeszcze sposób do ucieczki, wierz mi...
— To mnie wcale nie obchodzi — odrzekł Porthos — przykro mi tylko brzydkiego słowa: „buntownik“...
Porthos zaczął obgryzać paznokcie z wyrazem melancholji.
— Zacny Porthosie! Przebacz mi, błagam cię o to!..
— To znaczy — nastawał Porthos, nie odpowiadając na prośbę biskupa — to znaczy, że nie mogę już liczyć na Ludwika XIV-go?
— Ja to wszystko naprawię, najdroższy przyjacielu, całą winę przyjmę na siebie...
— Aramisie!....
— Porthosie! zaklinam cię, pozwól mi działać. Poco unosić się niepotrzebną szlachetnością, poco to niewczesne poświęcenie! Tyś nie znał moich zamiarów, nie robiłeś nic sam przez się.. Ja co innego... ja jestem twórcą spisku. Potrzebowałem ciebie, jako nierozłącznego towarzysza. Przywołałem cię i stanąłeś, pomny na nasze dawne godło: „Wszyscy za jednego, jeden za wszystkich“. Cała moja zbrodnia na tem polega, żem był samolubem.
— Otóż to mi się podoba — rzekł Porthos — odkąd wiem, że działałeś w swoim wyłącznie interesie, odtąd nie potrafiłbym mieć żalu do ciebie. Przecież to takie naturalne!
Po tem wzniosłem zdaniu, Porthos uścisnął serdecznie rękę przyjaciela.
Aramis poczuł się małym wobec tej nieświadomej siebie wielkości duszy. Odpowiedział milczącem uściśnieniem na szlachetny objaw przyjaźni Porthosa.
— Obecnie zaś — odezwał się Porthos — skoro wyjaśniliśmy położenie, skoro zrozumiałem, czego możemy się spodziewać od króla Ludwika, sądzę, kochany przyjacielu, że możesz mi dać poznać intrygę polityczną, jakiej jesteśmy ofiarą, ponieważ, pewny jestem, że musi coś się tu kryć...
— D‘Artagnan przyjdzie tu niebawem, dobry Porthosie, on ci opowie wszystko dokładnie; wybacz mi, boleść mną owładnęła, troski przybiły, a potrzebuję całej przytomności umysłu, całej rozwagi, ażeby wyciągnąć mojego przyjaciela z błota, w jakie tak go nierozważnie wtrąciłem... Lecz sądzę, że obecnie położenie staje się jasnem. Król Ludwik XIV ma teraz jednego tylko wroga, a tym wrogiem ja jestem. Ty zaś, zabrany gwałtem, musiałeś iść za mną; dziś wracam ci wolność, a ty wracasz do swojego pana. Widzisz, Porthosie, niema żadnej przeszkody do takiego kroku.
— Tak sądzisz? — odezwał się Porthos.
— Pewny jestem tego.
— Dlaczegóż zatem — rzekł Porthos ze swoim chłopskim rozumu — dlaczego, pytam, jeżeli położenie jest tak łatwe, poco, drogi przyjacielu, ustawiamy armaty, nabijamy broń i gotujemy się do wszelkiej możliwej obrony? Zdaje mi się, że prościej byłoby powiedzieć kapitanowi d‘Artagnan: „Kochany przyjacielu, zgrzeszyliśmy i obiecujemy poprawę; otwórz drzwi, pozwól nam przejść, i dowidzenia!“
— Słuchaj, Porthosie — rzekł Aramis — jeżeli kazałem lonty pozapalać i wycelować armaty, jeżeli rozkazałem dzwonić na alarm, zwołałem ludność na stanowiska przy fortyfikacjach, tych fortyfikacjach Belle-Isle, któreś tak znakomicie wzmocnił, to muszę mieć swoje powody...
— Jest jeszcze jedna rzecz, daleko prostsza, niż walka: siadać do łodzi i w drogę do Francji, gdzie...
— Kochany przyjacielu — przerwał Aramis ze smutnym uśmiechem — przestańmy rezonować, jak dzieci; bądźmy ludźmi w radzie i w wykonaniu. Oto sygnałują jakiś statek w porcie. Porthosie, teraz wytężmy całą uwagę!
— Z pewnością d‘Artagnan — rzekł Porthos grzmiącym głosem, podchodząc do poręczy.
— Tak, to ja — odpowiedział kapitan muszkieterów, wskakując lekko na schody tamy, prowadzące na małą wyniosłość. Każcie oddalić się waszym ludziom, każcie oddalić się, aby głos nasz ich nie dochodził.
Porthos wydał rozkaz. Wtedy d‘Artagnan zwrócił się do swego towarzysza:
— Panie — rzekł — tu już nie jest pokład okrętu królewskiego, gdzie, ufny w dane ci rozkazy, odzywałeś się do mnie z arogancją.
— Panie — odparł oficer — nie było w tem arogancji, posłuszny byłem jedynie temu, co mi rozkazano. Powiedziano mi, ażeby na krok pana nie odstępować, ja też za panem idę. Powiedziano, ażebym nie pozwolił na rozmowę z kimkolwiek na osobności, ja też słucham, co będziesz mówić.
D‘Artagnan zatrząsł się z oburzenia, a Porthos i Aramis, słuchając tego djalogu, drżeli także, lecz drżeli z obaw.
D‘Artagnan, gryząc wąsy, co było oznaką najwyższego podniecenia, podszedł do oficera.
— Panie — rzekł głosem niskim, udając spokój — panie, gdy wysyłałem łódź, pragnąłeś wiedzieć co piszę do obrońców Belle-Isle. Pokazałeś mi rozkaz, a ja w tej chwili pokazałem ci list. Skoro odebrałem odpowiedź od tych panów (i wskazał ręka Porthosa i Aramisa), słuchałeś do końca raportu posłańca. Na to miałeś rozkaz i byłeś w porządku, wszak prawda?
— Tak, panie — jąkał oficer — tak, zapewne, lecz...
— Lecz... nie chodzi tu o pana Colberta, lub o kogokolwiekbądź innego, który dał panu polecenie; chodzi tu o człowieka, przeszkadzającego d‘Artagnanowi, znajdującego się sam na sam z tymże d‘Artagnanem, na wysokości schodów, u których stóp ryczą bałwany morskie; niebezpiecznem jest położenie tego człowieka, bardzo niebezpiecznem! ostrzegam pana!
Oficer nie drgnął nawet, zbladł tylko pod tą straszną groźbą i odparł spokojnie:
— Źle czynisz, panie, idąc wbrew rozkazom.
Porthos i Aramis wołali do muszkietera:
— Drogi d‘Artagnanie, opamiętaj się!
D‘Artagnan skinął na nich, aby milczeli, a sam z przerażającym spokojem począł wstępować na schody, potem ze szpadą w ręku odwrócił się i patrzył, czy oficer idzie za nim.
Oficer przeżegnał się i szedł. Porthos i Aramis, znając d‘Artagnana, wydali okrzyk zgrozy i rzucili się, aby go powstrzymać.
Lecz d‘Artagnan przełożył broń do lewej ręki.
— Panie — rzekł do oficera wzruszonym głosem — jesteś mężnym i uczciwym człowiekiem. Powinieneś lepiej zrozumieć to, co powiem obecnie, niż to, co przed chwilą mówiłem.
— Mów, panie d‘Artagnan, słucham — odrzekł oficer.
— Ci panowie, którzy tam oto stoją i do których odnoszą się twoje polecenia są przyjaciółmi moimi.
— Wiem o tem, panie...
— Pojmujesz tedy, czy powinienem postępować z nimi według twoich poleceń...
— Rozumiem skrupuły pańskie...
— A zatem pozwól mi rozmówić się bez świadka.
— Panie d‘Artagnan, gdybym zadośćuczynił żądaniu pańskiemu, złamałbym słowo moje; w przeciwnym zaś razie, obraziłbym pana... Wolę pierwsze niż drugie; rozmawiaj, ile chcesz z przyjaciółmi i nie pogardzaj mną bardzo za to, że robię to z miłości dla ciebie, którego poważam i uwielbiam, nie pogardzaj mną, że dla ciebie pierwszego w życiu spełniam zły uczynek.
D‘Artagnan w uniesieniu uściskał młodzieńca i pobiegł do przyjaciół.
Oficer okrył się płaszczem i usiadł na schodach, mokrych od mgły nocnej.
— Co znaczą te wszystkie prześladowania?... — zapytał Porthos.
— Musisz się chyba domyślać, kochany przyjacielu — odrzekł d‘Artagnan.
— Bardzo niewiele, zaręczam ci, drogi kapitanie, nic takiego nie uczyniłem, ani Aramis także — dodał pośpiesznie ten zacny człowiek.
D‘Artagnan spojrzał z wyrzutem na prałata, co przeszyło jak ostrzem to serce, zatwardziałe w egoizmie.
— Kochany Porthosie!... — zawołał biskup.
— Widzicie, co postanowiono — rzekł d‘Artagnan — chwytać wszystko, co wychodzi z Belle-Isle i wszystko, co się do niej udaje. Wszystkie wasze statki morskie zatrzymać. Gdybyście chcieli uciekać, wpadlibyście w ręce straży, krążącej około wyspy. Król chce was dostać i dostanie napewno...
D‘Artagnan, mówiąc to, szarpał siwe wąsy.
Aramis spochmurniał, Porthos wpadł w straszny gniew.
— Miałem zamiar — ciągnął d‘Artagnan — sprowadzić was obu na pokład mojego okrętu i następnie wrócić wam wolność. Lecz teraz, kto mi zaręczy, że gdy powrócę nie zastanę tam już innego zwierzchnika, że rozkazem tajemnym nie odbiorą mi dowództwa i nie powierza komu innemu, a ten inny rozporządzi mną i wami bez nadziei znikąd ratunku?
— Zostaniemy w Belle-Isle — rzekł odważnie Aramis — a zaręczam ci, że poddamy się, jedynie pod dobremi warunkami.
Porthos nic nie mówił. D‘Artagnan zauważył milczenie przyjaciela.
— Spróbuję jeszcze rozmówić się z towarzyszącym mi oficerem, którego szlachetny upór daje miarę, że mamy do czynienia z uczciwym człowiekiem, co więcej warte, niż gdyby był podłym pochlebcą. Spróbujmy i dowiedzmy się, co może dla nas zrobić, co mu pozwala, a czego zabrania otrzymany rozkaz.
— Spróbujmy — rzekł Aramis.
D‘Artagnan nachylił się przez barjerę i przywołał oficera.
— Panie — przemówił po zamianie ukłonów, pełnych szacunku — powiedz mi, proszę, cobyś uczynił gdybym chciał zabrać z sobą tych oto panów?
— Nie stawiałbym oporu, lecz, mając ścisłe polecenie, wziąłbym ich pod straż moją.
— A!... — rzekł d‘Artagnan.
— Wszystko skończone — odezwał się Aramis z rozpaczą.
Porthos milczał ciągle.
— Zabierz koniecznie Porthosa — mówił biskup — potrafi on dowieść królowi, ja mu do tego pomogę i ty także, d‘Artagnanie, że do niczego nie należał w tej sprawie.
— Hm!... — mruknął d‘Artagnan. — Czy chcesz iść ze mną, Porthosie? Król bardzo dobry i łaskawy.
— Żądam czasu do namysłu — rzekł Porthos wyniośle.
— Więc zostajecie?
— Aż do nowego rozkazu — zawołał Aramis żywo.
— Aż przyjdzie nam jaki pomysł — podjął d‘Artagnan — a sądzę, że to niedługo nastąpi, bo już mam coś na myśli.
— Pożegnajmy się zatem!... — mówił Aramis — lecz, kochany Porthosie, powinieneś jechać z d‘Artagnanem.
— Nie!... — rzekł krótko tenże.
— Jak ci się podoba. — zaczął Aramis, urażony nieco w swej podejrzliwości grobowym tonem przyjaciela. — Uspakaja mnie tylko obietnica pomysłu d‘Artagnana, który odgadłem, jak sądzę.
— Powiedz!... odezwał się muszkieter, przysuwając ucho do ust Aramisa.
Aramis wyrzekł prędko kilka słów, na które d‘Artagnan odpowiedział:
— Zupełnie to samo myślałem.
— Zatem, to niezawodne!... — zawołał Aramis wesoło.
— Korzystaj z pierwszego wrażenia, jakie sprawi to postanowienie, i ułóżcie się, drogi Aramisie.
— O!... bądź spokojny!
— A teraz, panie — rzekł d‘Artagnan do oficera — przyjm tysiączne podziękowania! Zyskałeś trzech przyjaciół, oddanych ci na śmierć i życie.
— Tak — dodał Aramis.
Porthos skinął głową jedynie.
D‘Artagnan po czułem uściskaniu przyjaciół, opuścił Belle-Isle razem z nieodłącznym towarzyszem, dodanym mu przez Colberta. D‘Artagnan, powracając na pokład okrętu, rozważał w myśli wszystko o czem się dowiedział. To też, stając na pokładzie okrętu, nasz kapitan muszkieterów miał już gotowy plan. Zwołał natychmiast radę. Rada owa składała się z ośmiu oficerów, będących pod jego rozkazami.
D‘Artagnan zgromadził ich w pokoju na tyle okrętu, odkrył głowę i zaczął w te słowa:
— Panowie, jeździłem dla obejrzenia Belle-Isle, znalazłem tam załogę mocną a co więcej, przygotowania do obrony, która może być bardzo silna. Mam tedy zamiar sprowadzić tu dwóch oficerów, abyśmy mogli porozumieć się z nimi. Skoro znajdą się odłączeni od swego wojska i swoich armat, łatwiej nam pójdą układy. Czy takie jest wasze zdanie, panowie?...
Powstał dowódca artylerji.
— Panie — rzekł z uszanowaniem, lecz ze stanowczością zarazem — powiadasz, że forteca szykuje się do obrony. A zatem, według tego, co mówisz, chce ona stawić opór prawej władzy?
— Belle-Isle jest to własność pana Fouqueta i z dawnych czasów ma prawo uzbrojenia wewnętrznego.
Major się poruszył.
— Nie przerywaj pan — ciągnął d‘Artagnan. — Powiesz mi, że prawo zbrojenia się przeciw Anglikom nie jest prawem zbrojenia się przeciw swojemu królowi. Lecz sądzę, że nie pan Fouquet rządzi w tej chwili w Belle-Isle, ponieważ nie dalej, jak pozawczoraj aresztowałem pana Fouquet. Otóż mieszkańcy i obrońcy wyspy nic nie wiedzą o tem aresztowaniu. Choćbyś pan im to zwiastował, nie uwierzą nigdy, tak to jest dla nich nieprawdopodobne. Bretończyk służy tylko jednemu panu, a służy mu wiernie, dopóki nie ujrzy go na marach. Otóż Bretończycy nie widzieli jeszcze trupa pana Fouquet, nic dziwnego zatem, że są przeciwko wszystkiemu, co nie jest nim samym lub jego podpisem.
Major skłonił się na znak zgody.
— Otóż dlatego — ciągnął d‘Artagnan — otóż dlatego mam zamiar sprowadzić na pokład dwóch głównych oficerów. Zaręczymy im honorem, że pan Fouquet uwięziony i że stawianie oporu zaszkodziłoby im tylko... Powiemy im, że pierwszy strzał armatni sprowadzi gniew króla, niczem nie przebłagany. Wtedy, tak się spodziewam przynajmniej, nie będą się opierali. Poddadzą się, bez walki, a my zdobędziemy bez trudu warownię, która w innych warunkach mogłaby nas dużo kosztować.
Oficer, który jeździł z d‘Artagnanem na wyspę, zabierał się do odpowiedzi, lecz d‘Artagnan mu przerwał.
— Wiem, co pan chcesz mi powiedzieć, wiem, że istnieje tajny rozkaz królewski, aby nie dopuścić komunikowania się z obrońcami Belle-Isle, i dlatego właśnie proponuję, ażeby porozumieć się z nimi w obecności całego sztabu mojego.
Oficerowie patrzyli na siebie, chcąc wyczytać w oczach swoich zdanie ogółu, a potem mieli zamiar widocznie postąpić według woli d‘Artagnana.
Nasz kapitan myślał już, że rezultatem narady będzie wysłanie łodzi po Aramisa i Porthosa, gdy wtem oficer królewski wyjął z zanadrza skrypt opieczętowany i podał go d‘Artagnanowi.
Na skrypcie tym wypisany był Nr. 2.
— Co to jest?... — mruknął kapitan zdziwiony.
— Czytaj pan — rzekł oficer, kłaniając się z niejakim smutkiem.
D‘Artagnan rozwinął papier i czytał te słowa:

„Zabrania się panu d‘Artagnanowi zwoływania jakiejbądź rady, przed poddaniem się Belle-Isle i przed rozstrzelaniem jeńców wojennych.

„Podpisano: Ludwik“.

D‘Artagnan zapanował nad drżeniem, całe jego ciało wstrząsającem, i z uśmiechem najmilszym, wyrzekł:
— Dobrze, panie, zastosujemy się do woli królewskiej.
Cios wymierzony był po mistrzowsku, nieubłaganie, śmiertelnie. D‘Artagnana wściekłość ogarnęła, że król uprzedził, jego myśl, nie poddał się jednak rozpaczy i nie rozstawał z zamiarem, z jakim opuścił Belle-Isle, tusząc, iż będzie on owym środkiem ocalenia jego przyjaciół.
— Panowie — przemówił nagle — skoro król komu innemu, a nie mnie, zlecił tajemne rozkazy swoje, to znaczy, iż już nie posiadam zaufania jego, nie zgodziłbym się zatem na trzymanie dowództwa, podlegającego tylu obelżywym podejrzeniom. Jadę więc natychmiast do króla, aby podać się do dymisji. Oznajmiam to wobec was wszystkich, nakazując wam cofnięcie się wraz ze mną ku brzegom Francji, aby tym sposobem nie narażać sił, jakie Jego Królewska Mość mi powierzył. Skutkiem tego wracajcie na stanowiska swoje, i zakomenderujcie do odwrotu; przypływ będziemy mieli za godzinę. Na stanowiska, panowie!
— Przypuszczam, — dodał widząc wszystkich gotowych do posłuszeństwa, z wyjątkiem nadzorującego oficera, — że tym razem nie będziecie mieli rozkazu, sprzeciwiającego się temu?
D‘Artagnan, mówiąc te słowa, czuł nieledwie swój triumf. Plan ten był zbawieniem jego przyjaciół. Blokada zostałaby zniesiona, mogli więc natychmiast wsiąść na statek i zawinąć ku Anglji lub też Hiszpanji, bez obawy choćby najmniejszej przeszkody.
Zamysłom tym jednakże oficer przeciwstawił drugi rozkaz królewski.
Zawierał się on w tych słowach:
„Z chwilą, w którejby pan d‘Artagnan objawił życzenie podania się do dymisji, nie będzie już uważany za dowódcę wyprawy, a wszelki oficer, podlegający przedtem jego rozkazom, obowiązany będzie odmówić mu posłuszeństwa.
Nadto, rzeczony pan d‘Artagnan, tracąc tytuł naczelnego wodza wyprawy przeciw Belle-Isle, winien niezwłocznie odpłynąć do Francji w towarzystwie oficera, który doręczy mu to pismo i który odtąd uważać go będzie za więźnia, będącego na jego odpowiedzialności“.
D‘Artagnan pobladł, on, tak mężny i niepoddający się troskom.
Wszystko tak ściśle, z głębokim namysłem było obliczone, iż po raz pierwszy od lat trzydziestu przypomniało mu niezachwianą przezorność i nieugiętą logikę wielkiego kardynała.
Wsparł głowę na ręku, zadumał się, a w piersi tchu mu zabrakło.
— A gdybym tak rozkaz schował do kieszeni — mówił sobie w duchu — któżby o tem wiedział i kto mógłby mi przeszkodzić? Zanimby to doszło do króla, ocaliłbym nieszczęśliwych, tylko śmiało! Dalejże! Głowa moja nie należy do rzędu tych, które kat strąca za nieposłuszeństwo. Bądźmy więc nieposłuszni!
Lecz w chwili powzięcia tego postanowienia, spostrzegł jak otaczający go oficerowie czytali te same rozkazy, rozdane im przez wykonawcę piekielnego pomysłu Colberta. Wypadek nieposłuszeństwa również był przewidziany.
— Panie odezwał się oficer, podchodząc do niego — oczekuję na łaskawe przygotowanie się pańskie do odjazdu.
— Jestem gotów — odparł kapitan, zgrzytając zębami.
Oficer wydał natychmiast rozkaz spuszczenia łodzi na przyjęcie d‘Artagnana.
Widok tego wszystkiego o szaleństwo go przyprawiał.
— Jakże tu poradzą sobie — zapytał głosem stłumionym — z poprowadzeniem rozmaitych oddziałów?
— Skoro już pana nie stanie — odezwał się dowódca okrętów — mnie król swoją flotę powierzył.
— A zatem. — odrzucił poplecznik Colberta, zwracając się do nowego wodza — ten ostatni rozkaz, w moje ręce złożony, do pana się odnosił. Radzilibyśmy wiedzieć, jaka jest pańska władza?
— Oto jest — rzekł marynarz, okazując podpis królewski.
— A to są instrukcje dla pana — odparł oficer, wręczając mu papier złożony.
I, zwracając się do d‘Artagnana:
— Czas na nas, panie — dodał głosem wzruszonym, widząc rozpacz, malującą się na obliczu tego żelaznego człowieka — zechciej pan zejść do łodzi.
Łódź przybiła do brzegu.




ROZDZIAŁ XXXIV.
PRZODKOWIE PORTHOSA.

Rozstawszy się z d‘Artagnanem, Aramis i Porthos udali się do głównej części warowni, aby tam naradzić się bez przeszkody. Troska, nieschodząca z czoła Porthosa, nie w smak była Aramisowi, bowiem jego umysł nigdy tak swobodny nie był jak dzisiaj właśnie.
— Kochany Porthosie — nagle odezwał się do niego — teraz odkryję ci zamiar d‘Artagnana.
— Jaki zamiar?...
— Zauważyłeś pewnie po zajściu, jakie miał przyjaciel nasz z oficerem, że tego ostatniego krępują jakieś rozporządzenia, nas dotyczące.
— Zauważyłem.
— Otóż, d‘Artagnan złoży swoją dymisję królowi, a podczas zamieszania, wynikłego z jego nieobecności, my wydostaniemy się, a raczej ty Porthosie, wydostaniesz się na pełne morze, jeżeli ucieczka będzie możliwą tylko dla jednego.
Na to Porthos potrząsnął głową przecząco i odpowiedział:
— Razem uciekać będziemy, Aramisie, lub zostaniemy tu obaj.
— Szlachetne serce z ciebie — odparł mu Aramis — zasmuca mnie tylko ponure usposobienie i niepokój, jaki w tobie widzę.
— Niepokoju niema we mnie wcale — odpowiedział Porthos.
— To może się gniewasz na mnie?
— Nie mam do ciebie najmniejszej urazy.
— Czemuż więc ten wyraz grobowy na twojej twarzy, przyjacielu drogi?
— Powiem ci dlaczego: sporządzam ostatnią moją wolą.
Mówiąc to, poczciwy Porthos ze smutkiem patrzył na Aramisa.
— Ostatnią wolę?... — wykrzyknął biskup. Co znowu! masz się za straconego?
— Czuję się znużonym. Pierwszy to raz w życiu, a w mojej rodzinie jest pewne znaczenie.
— Jakież to, przyjacielu?
— Dziad mój był dwa razy silniejszy ode mnie i...
— O! o!... — wykrzykną! Aramis. — To ty miałeś dziadka Samsona?
— Nie. Antoni było mu na imię. Otóż w moim wieku był właśnie, gdy razu jednego, wybierając się na polowanie, uczuł osłabienie w nogach, czego dotąd nigdy nie doznawał.
— I cóż to oznaczać miało?
— Nic dobrego, jak sam się o tem przekonasz, gdyż pomimo, że nogi odmawiały mu posłuszeństwa, pojechał, natrafił na dzika, który natarł na niego, dziad mój chybił z rusznicy, a straszny zwierz rozpruł mu wnętrzności. Skonał na miejscu.
— Nie idzie zatem, abyś ty miał doznawać jakiegoś niepokoju, drogi Porthosie.
— O! zaczekaj a dowiesz się jeszcze więcej. Ojciec mój znowu o połowę więcej miał siły, niż ja. Twardy to był żołnierz Henryka II-go i Henryka IV-go, nie Antoni a Kacper było mu na imię, tak jak panu Coligny. Wiecznie na koniu i nie znał, co to zmęczenie. Pewnego wieczora, wstając od stołu, zachwiał się na nogach. Lekceważąc swoje osłabienie, ojciec, zamiast położyć się do łóżka, zapragnął przejść się po ogrodzie: na pierwszym stopniu potknął się; schody były strome, padł na słup kamienny, w którym tkwiła żelazna zawiasa, trafił na nią skronią i nie podniósł się więcej.
Aramis spojrzał przyjacielowi w oczy i rzekł:
— Zaiste, to fenomenalne wypadki; jednakże nie róbmy z nich wniosków, aby trzeci miał się wydarzyć. Człowiekowi tak dzielnemu, jakim ty jesteś, nie przystoi być zabobonnym mój zacny Porthosie; zresztą nie znać tego wcale, aby nogi uginały się pod tobą.
— Przed chwilą słaniałem się, byłem bezwładny, a w ostatnich czasach fenomeni ten, jak go nazywasz, powtórzył się cztery razy. Nie powiem, aby mnie to miało zatrważać, ale gniewa mnie niewymownie; życie jest rzeczą przyjemną. Mam pieniądze, mam piękne posiadłości ziemskie, mam moje konie ulubione, przyjaciół, których kocham nad wszystko: d‘Artagnana, Athosa, Raula i ciebie.
Niezrównany Porthos nie zadawał sobie trudu, aby ukrywać, że Aramisa stawia w ostatnim rzędzie swoich przyjaciół.
Aramis uścisnął mu rękę.
— Przeżyjemy jeszcze długie lata — rzekł — aby zachować światu próbki ludzi niepowszednich. Zaufaj mi, przyjacielu drogi: nie mamy żadnej odpowiedzi od d‘Artagnana, to dobry znak; musiał on wydać rozkaz zgromadzeniu floty, dla odpłynięcia. Ja także wydałem rozporządzenie zatoczenia łodzi aż do ujścia wielkiego podziemia Lokmarja, wiesz, tam gdzieśmy tyle razy czatowali na lisy.
— Tak, tam, gdzie korytarz styka się z małą arkadą, odkrytą przez nas tego dnia, w którym ów wspaniały lis wymknął się tamtędy.
— Tam właśnie. Na wypadek nieszczęścia, łódź nasza ukryje się w podziemiu; już ona tam być musi. Wyczekamy przyjaznej chwili, i osłonięci ciemnością nocy, na morze!
— Piękny pomysł, a co na tem zyskamy?
— Zyskujemy to, że nikt o tej grocie nie wie prócz dwóch lub trzech tutejszych myśliwych; zyskujemy, że wrazie zajęcia wyspy, poczty, wysłane na zwiady, nie dostrzegłszy łodzi przy brzegu, nie będą podejrzewały, aby ktoś wymknąć się zechciał, i przestaną dawać baczenie.
— Rozumiem.
— A jakże teraz nogi.
— O! przewybornie.
— A widzisz, że wszystko się składa, aby zapewnić nam spokój i nadzieję. D‘Artagnan uwolni morze i pozostawi nam zupełną swobodę.
Niema już obawy przed flotą królewską ani wkroczenia wrogów na wyspę.
— Miejmy nadzieję — zcicha przemówił Porthos, pokrzepiany nieco zapałem towarzysza.
Naraz zabrzmiał okrzyk:
— Do broni!
Okrzyk ten, powtórzony stoma głosami, doszedł do uszu dwóch towarzyszów, wprawiając jednego z nich w podziw, a drugiego w wielki niepokój. Aramis otworzył okno; ujrzał tłumy ludzi, biegających z pochodniami. Kobiety uciekały, zbrojni zaś śpieszyli na stanowiska.
— Flota! flota!... — krzykną! jeden z żołnierzy, poznawszy Aramisa.
— Flota?... — powtórzył tenże.
— Na pół armatniego strzału.
— Do broni!... krzyknął Aramis.
— Do broni!... — zagrzmiał potężny głos Porthosa.
I pędem pobiegli ku tamie, aby ukryć się pod osłoną baterji. Tymczasem ukazały się szalupy, naładowane żołnierstwem; płynęły one w troistym kierunku, aby w trzech naraz punktach na ląd ich wysadzić.
— Co robić?... — zapytał oficer od straży.
— Wstrzymać je; a jeżeli nie staną, ognia! — zakomenderował Aramis.
W pięć minut potem zagrały strzały armatnie. Ale szalupy za blisko już były, aby strzały armatnie mogły celnie mierzyć; przybiły do brzegu i rozpoczęła się zażarta walka.
— Co ci się stało, Porthosie?... — zapytał Aramis towarzysza.
— To nic... moje nogi... doprawdy to niepojęte... przyjdą do siebie, nacierając na nieprzyjaciela.
Rzeczywiście z taką siłą natarli na napastników, tak w podkomendnych zagrzali ducha, że królewscy w popłochu cofnęli się do łodzi, unosząc swych rannych, jako jedyną zdobycz.
— E! Porthosie — krzyknął Aramis — nam jeńca potrzeba, żywo, śpiesz się.
Porthos pochylił się ku schodom na tamie, uchwycił za kark oficera, który stał tam, czekając, nim żołnierze jego zejdą do szalupy, aby pójść za nimi ostatni. Ramię olbrzyma uniosło w górę swą zdobycz, czyniąc z niej puklerz, osłaniający go przed kulami nieprzyjacielskiemi.
— Masz jeńca — odezwał się Porthos, niosąc go Aramisowi.




ROZDZIAŁ XXXV.
SYN BISCARRATA.

Zwycięstwo dodało odwagi Breleńczykom na wyspie; wszelako Aramis nie zachęcał ich do dalszych utarczek.
Aramis chciał przedewszystkiem dowiedzieć się, co się dzieje z d‘Artagnaiem. Zaczął więc badać jeńca. Zaniepokojony zrazu oficer uczuł się bezpiecznym, widząc, z kim ma do czynienia. Nie mając powodu obawiania się zdrady, opowiedział szczegółowo o dymisji i odjeździe d‘Artagnana. Objaśnił, jakto potem nowy dowódca wyprawy wydał rozkaz napadu na Belle-Isle. Dalej nie był już w stanie nic więcej powiedzieć.
Prowadząc dalej badanie, zapyał Aramis więźnia, co królewscy zamyślali zrobić z przywódcami Belle-Isle?
— Rozkazano — odpowiedział tenże — jeżeli podczas walki nie zostaną zabici, powiesić ich potem.
Aramis i Porthos spojrzeli na siebie. Oblicza obydwóch krwią nabiegły.
— Ja jestem za lekki dla szubienicy — odparł Aramis — nie wiesza się takich, jak ja, ludzi.
— A ja za ciężki jestem — rzekł Porthos — tacy jak ja, powrozy zrywają.
— Jestem pewien — odparł uprzejmie więzień — że postaralibyśmy się dla panów o uwzględnienie wyboru śmierci.
— Tysiączne dzięki — rzekł Aramis poważnie.
Porthos skłonił się w milczeniu.
Badanie zamieniło się w towarzyską rozmowę, tembardziej, że Aramis kazał podać przedniego wina.
— Czy nie służyliście, panowie obydwaj w muszkieterach nieboszczyka króla? — zapytał nagle więzień.
— A tak, i to w najlepszych, pozwól pan sobie powiedzieć — odpowiedział Porthos.
— To prawda: powiedziałbym nawet, że w najlepszych nad wszystkich żołnierzy, gdybym nie bał się obrazić pamięci mojego ojca.
— Pańskiego ojca? — wykrzyknął Aramis.
— Czy wiecie, panowie, jak się nazywam?
— Nie, słowo daje; ale pan mi powiesz i...
— Nazywam się Jerzy Biscarrat.
— O! — wykrzyknął Porthos — Biscarrat! Aramis, przypominasz sobie to nazwisko?
— Biscarrat?... — powtórzył w zamyśleniu biskup. — Zdaje mi się...
— Sięgnij pan pamięcią — odezwał się oficer.
— Na Boga! zaraz, zaraz — mówił Porthos. Biscarrat, zwany Kardynałem... jeden z czterech, którzy przeszkodzili nam tego dnia, gdyśmy ze szpadą w ręku wchodzili w przyjazne stosunki z d‘Artagnanem.
— Tak, panowie.
— Jedyny, któregośmy nie ranili — żywo dorzucił Aramis.
— Dzielny rębacz widocznie — zauważył jeniec.
— To prawda, o! święta prawda — jednogłośnie przywtórzyli starzy muszkieterowie. — Na honor, panie de Biscarrat, szczęśliwi jesteśmy, poznając tak zacnego człowieka.
Biscarrat uścisnął wyciągnięte ku niemu dwie dłonie dawnych muszkieterów.
Aramis spojrzał na Porthosa, jakby chciał mu powiedzieć. „Znalazł się człowiek, który nam pomoże“. I nie czekając:
— Przyznaj pan — rzekł — że warto być uczciwym człowiekiem.
— Zawsze mi to powtarzał mój ojciec.
— I przyznaj także, że smutną jest okoliczność, w jakiej się znajdujesz, spotykając ludzi, skazanych na rozstrzelanie lub powieszenie, i dowiadując się, że ludzie ci są dawnymi, starymi twoimi dziedzicznymi znajomymi.
— O! los tak okrutny nie jest wam przeznaczony, panowie i przyjaciele moi — z żywością przemówił młodzieniec.
— Ba! sam to powiedziałeś.
— Powiedziałem, nie wiedząc, kto panowie jesteście; a teraz, poznawszy was, mówię: Unikniecie tego przeznaczenia, jeżeli zechcecie.
— Jakto, jeżeli zechcecie? — zawołał Aramis, a oczy zabłysły mu przenikliwością, patrząc kolejno na Porthosa i jeńca.
— Z warunkiem — podchwycił Porthos, wpatrując się nieustraszonym, pełnym szlachetności wzrokiem w Biscarrata i biskupa — z warunkiem, że nie będą wymagać od nas podłości.
— Niczego żądać od was nie będą, panowie — odparł oficer królewski czegóż oni mogą chcieć? Jeżeli was znajdą, zabiją, to rzecz postanowiona; starajcie się więc, aby was nie znaleziono.
— To nie jest łatwe — mruknął Aramis.
— A! drodzy moi panowie, mówiąc, dopuszczam się zdrady; ale słuchajcie, oto głos, który mnie uwalnia od tego.
— Wystrzał armatni! — odezwał się Porthos.
— Armaty i ogień muszkieterów! — wykrzyknął biskup.
Słyszeć się dał z oddali, z pomiędzy skał, złowrogi odgłos bitwy, który umilkł wkrótce.
— Co to jest? — zapytał Porthos.
— E! przebóg! — zawołał Aramis — spodziewałem się tego.
— Czego takiego?
— Napad, wykonany przez was, był tylko zmyślonym, nieprawdaż, panie? a gdy oddziały wasze pozwoliły się odeprzeć, zapewniliście sobie wylądowanie z innej strony wyspy.
— W kilku punktach, panie.
— Zatem jesteśmy zgubieni — z najwyższym spokojem wymówił biskup z Vannes.
Na wieść o niespodzianym napadzie, przy huku strzałów armatnich, ludność, straciwszy głowy, tłumnie rzuciła się do warowni. Rady i pomocy domagała się od dowódców. Aramis, blady i upadły na duchu, ukazał się w oknie, wychodzącem na wielki dziedziniec, oświeciwszy twarz swoją dwiema pochodniami; roiło się tam od żołnierzy, wyczekujących rozkazów, i mieszkańców, z przerażeniem błagających o pomoc.
— Dzieci moje — przemówił d‘Herblay głosem smutnym i dźwięcznym — pan Fouquet, opiekun wasz, przyjaciel, wasz ojciec, został z rozkazu króla uwięziony i zamknięty w Bastylji.
Przeciągły okrzyk zgrozy i wściekłości wzniósł się ku oknu, w którem stał biskup.
— Pomścijmy Fouqueta! — krzyczeli najzapaleńsi. — śmierć królewskim!
— Nie, dzieci moje — uroczyście odpowiedział Aramis — nie trzeba, nie stawiajcie oporu. Król jest wysłannikiem Boga. Król i Bóg dotknęli pana Fouquet. Kochajcie Boga i króla, których ręka spadła na niego, a nie mścijcie się za opiekuna waszego, nie starajcie się o to nawet. Daremnie poświęcilibyście siebie, żony wasze, dzieci, mienie i wolność waszą. Złóżcie broń, przyjaciele! skoro król tak każe i w spokoju powróćcie do domów. Ja to nakazuję wam, ja proszę was o to, ja, nakoniec, jeżeli tego potrzeba, żądam tego od was w imieniu pana Fouqueta.
Tłumy, zgromadzone pod oknem, zawrzały z gniewu i przerażenia.
— Wojsko Ludwika XIV wkroczyło na wyspę — mówił dalej Aramis. — Odtąd więc już nie bitwa, lecz rzeź wynikłaby z tego. Rozejdźcie się więc i puśćcie wszystko w niepamięć, ja to raz jeszcze rozkazuję wam w imieniu pana Fouqueta.
Krnąbrni zwolna się rozeszli w milczeniu, poddając się głosowi rozsądku.
— Panie — przemówił Biscarrat do biskupa — zbawiasz wszystkich mieszkańców, lecz dla ciebie i przyjaciela twego niema ocalenia.
— Panie de Biscarrat — rzekł biskup tonem pełnym szlachetności, w połączeniu z najwyższą grzecznością — zechciej łaskawie uważać się za wolnego.
— Z największą chęcią, panie, lecz...
— To nam wyświadczy przysługę; bo oznajmiając pełnomocnikowi królewskiemu o poddaniu się zbuntowanych, otrzymać możesz dla nas jaką łaskę, objaśniając go, w jaki sposób poddanie to się odbyło.
— Łaskę! — powtórzy! Porthos z zaiskrzonemi oczyma — łaskę! — nie znam tego, słowa!
Aramis z niecierpliwości trącił go w łokieć, jak to zwykł był czynić w pięknych dniach ich młodości, wtedy, gdy chciał mu dać do poznania, że palnął bąka.
Zrozumiał Porthos i zamilkł.
— Pójdę, panowie — odrzekł Biscarrat, zdziwiony nieco tem słowem „łaska“, wymówionem przez dumnego muszkietera, którego czyny bohaterskie z takim zapałem opowiadał i wychwalał przed chwilą.
— Żegnaj więc, panie Biscarrat — z ukłonem powiedział Aramis, — a jako ostatnie wspomnienie, przyjmij wyrazy najwyższej wdzięczności naszej.
Zacny młodzieniec dosiadł konia, którego podać mu rozkazał Aramis, i popędził w kierunku kanonady, która przed chwilą taki popłoch rzuciła na ludność miejscową i przerwała rozmowę dwóch towarzyszy z ich młodym jeńcem.
Aramis popatrzył za odjeżdżającym, i zostawszy sam na sam z Porthosem:
— I cóż, czy pojmujesz o co chodzi?... — zapytał.
— Nie, na honor.
— Czy Biscarrat nie zawadzał ci tutaj?...
— Nie, dzielny z niego chłopiec.
— Nie przeczę; zapominasz jednak o Lokmarji, czyż potrzeba, by wszyscy o niej wiedzieli?
— A!... prawda, prawda, rozumiem. Mamy się wymknąć przez podziemie.
— Jeżeli raczysz zezwolić na to — odparł słodziutko Aramis. — W drogę, przyjacielu Porthosie!... Statek nasz oczekuje na nas, król nie złapał nas jeszcze!




ROZDZIAŁ XXXVI.
PIECZARA LOCKMARIA.

Podziemie dość oddalone było od tamy, szli więc powoli, nie chcąc zrazu szafować zbytecznie siłami, zwłaszcza że późno już było; północ wybita na zegarze warowni, Aramis zaś i Porthos obciążeni byli pieniędzmi i bronią.
Nakoniec po wytrwałym marszu doszli do owych głębokich pieczar, gdzie, za staraniem przewidującego biskupa z Vannes, oczekiwała na nich wygodna i mocna łódź, zdolna wytrzymać żeglugę morską.
— Przyjacielu kochany — odezwał się Porthos, odsapnąwszy jak miech kowalski, w celu przyniesienia ulgi swym potężnym płucom — jesteśmy na miejscu, o ile mi się zdaje; lecz przypominam sobie, iż mówiłeś mi o trzech pomocnikach, którzy mieli nam towarzyszyć. Czemu ich tu nie widzę?
— Nacóż miałbyś ich widzieć, drogi Porthosie? Z pewnością czekają na nas w pieczarze, odpoczywając po spełnieniu ciężkiego zadania, jakie mieli z zatoczeniem na walkach naszej ogromnej łodzi.
I wstrzymał Porthosa, chcącego wejść do podziemia.
— Pozwól mój drogi — odezwał się do olbrzyma — niech ja pierwszy tam wejdę. Ja tylko znam hasło, dane tym ludziom; oni zaś, nie słysząc go, mogliby przypadkiem dać ognia lub też w ciemnicy nożami cię powitać.
— Idź więc, kochany Aramisie, idź przodem ty, który jesteś uosobieniem mądrości i przezorności. Tembardziej, że oto znów ogarnia mnie osłabienie, o którem ci już mówiłem.
Aramis pozwolił Porthosowi usiąść u wejścia do groty, a sam, zgięty we dwoje, wsunął się do jej środka, naśladując puszczyka.
Z głębi podziemia odezwało się krótkie żałosne gruchanie, zaledwie dosłyszalne dla ucha.
Pomocnicy: Yvon i Grennek z synem czekali już.
Gdy pan de Bracieux połączył się już z biskupem, bretończycy zapalili latarnię, którą z sobą przynieśli, Porthos zaś zapewnił przyjaciela, że czuje się najzupełniej dobrze.
— Obejrzyjmy łódź — odezwał się Aramis — a nadewszystko przekonajmy się, co ona zawiera.
— Nie tak blisko ze światłem, jaśnie panie — rzekł przewoźnik Yvon — gdyż, według rozkazu pańskiego, złożyłem pod ławką w tyle łodzi pakę z baryłką prochu i nabojami muszkietowemi, które jaśnie pan przysłał z fortecy.
— Dobrze — bąknął Aramis.
I, wziąwszy latarnię, z miną człowieka, wolnego od obaw a świadomego niebezpieczeństw, opatrzył drobiazgowo wszystkie składowe części statku.
Po chwili, zadowolony z oględzin, rzekł:
— Naradźmy się teraz, drogi Porthosie, czy mamy wyprowadzić barkę przeciwległym otworem pieczary, o którym nikt nie wie, kierując się po pochyłości w cieniu podziemia, czy też pod gołem niebem przesunąć ją na wałkach, pomiędzy krzakami, przesadzając ją przez skały wybrzeża, mające w tem miejscu nie więcej nad dwadzieścia stóp wysokości, a od strony morza głębię na trzy lub cztery sążnie, z dnem równem i twardem.
— Mniejsza o to, jaśnie panie!... — z uszanowaniem odezwał się przewodnik Yvon — ale nie zdaje mi się, aby po pochyłości podziemia, w ciemnicy, gdzie będziemy zmuszeni kierować statkiem naszym, droga była równie dogodną, jak pod gołem niebem. Znam ja dobrze nadbrzeżne skały i mogę zaręczyć, iż gładkie są jak trawnik ogrodowy; a wnętrze groty, przeciwnie, jest chropowate; nie licząc, że przy samym końcu napotkamy zwężenie kanału, prowadzącego do morza, przez które prawdopodobnie statek nie przejdzie.
— Mam ja swoją rachubę — odpowiedział biskup — i wszelką pewność, że przejdzie.
— Nie przeczę, jaśnie panie, lecz jabym nie radził — nalegał przewodnik — wasza wysokość wie przecież, że, aby przedostać się do zwężonego kanału, trzeba podnieść ogromny kamień, ten, pod którym lis się zawsze przemyka, a który, jakby drzwi jakie, tamuje drogę.
— Podniesiemy go — odezwał się Porthos — to fraszka.
— O! ja wiem, że jaśnie pan ma siły za dziesięciu ludzi — odparł Yvon — ale to może być niebezpiecznem.
— Wiesz, że on może ma rację — rzekł Aramis. Spróbujemy pod gołem niebem.
W tej chwili usłyszano szczekanie psów, które wstrzymało rybaków, gotowych do poruszenia statku, Aramisa zaś i Porthosa zmusiło do wyjścia z groty; nie przestawało ono rozbrzmiewać w przedłużeniu głębokiego podziemia, nieomal na milę francuską od groty.
— To polowanie — rzekł Porthos — psy tropią zwierza.
— Co to. takiego? kto poluje w tej porze? — pytał w duchu Aramis.
— A przedewszystkiem w tych stronach, to coś dziwnego — ciągnął dalej Porthos — tu, gdzie obawiają się wojsk królewskich!
— Coraz bliżej słychać szczekanie. Tak, masz słuszność, Porthosie, psy gonią za śladem.
— A to co?... — nagle zawołał Aramis. — Yvonie, Yvonie, chodźcie tu!
Rybak nadbiegł natychmiast.
— Coż znaczy to polowanie?... zapytał go Porthos.
— E! jaśnie panie — odparł bretończyk — nic a nic z tego nie rozumiem. Dziedzic Lockmarja nie polowałby w tej porze. Nie; a jednak te psy...
— Mogły wyrwać się z psiarni.
— Nie — odezwał się Grenek — to nie są psy dziedzica Lockmarja.
— Dla ostrożności — rzekł Aramis — powróćmy do groty; ani chybi, glosy się zbliżają, lada chwila dowiemy się, co o tem sądzić.
Skryli się znowu; lecz, zanim 100 kroków uszli w ciemnościach, gdy odgłos chrapliwego oddechu wystraszonego zwierzęcia rozległ się w pieczarze, i naraz, zdyszany, wylękniony, szybki jak błyskawica, przemknął przed kryjącymi się zbiegami lis, jednym susem przesadził barkę, zostawiając po sobie pasmo ostrej woni zwierzęcej.
— Lis! — krzyknęli bretończycy z radosnem zdziwieniem myśliwców.
— Przekleństwo!... — krzyknął biskup — kryjówka nasza odkryta.
— Jakto?... — odezwał się Porthos — mieliśmy przelęknąć się lisa?
— E! co ty gadasz, przyjacielu, cóż cię ten lis obchodzi? Przebóg! nie o niego tu idzie! Ale, czyż nie wiesz, Porthosie, że za lisem psy, a za psami nadejdą ludzie.
Porthos zwiesił głowę w dół.
Jakby na potwierdzenie słów Aramisa, ponowiło się ujadanie psiarni, zbliżając się z przerażającą szybkością w ślad za zwierzyną. Sześć uganiających się psów wpadło na polankę, naszczekując na podobieństwo zwycięskiej fanfary.
— Otóż i psy — odezwał się Aramis, stojąc zaczajony we wgłębieniu pomiędzy dwiema skałami — a teraz, kto są myśliwi?
Porthos przyłożył do otworu oko i ujrzał na szczycie wzgórza z tuzin jeźdźców konnych, pędzących za lisami z nawoływaniem, „Huźgo ha!“
— Gwardja!... — rzekł.
— Tak, przyjacielu, gwardja królewska.
— Gwardja królewska mówisz, jaśnie panie?... — wykrzyknęli bretończycy, blednąc śmiertelnie.
— A na ich czele Biscarrat na moim siwku — ciągnął dalej Aramis.
Psy, jak lawina wpadły do groty, a głębie pieczary napełniły ogłuszającym wrzaskiem.
— Do stokroć djabłów!... — syknął przez zęby Aramis, odzyskując wobec nieuniknionego niebezpieczeństwa zimną krew! Wiem o tem, żeśmy zgubieni; lecz jedna przynajmniej pozostaje nam szansa; jeżeli gwardziści, idąc za psami, dowiedzą się o wejściu do podziemi, wszelka nadzieja stracona; wejdą i zobaczą barkę i nas przy niej. Potrzeba aby psy stąd nie wyszły. Potrzeba, ażeby właściciele ich tu wejść nie mogli.
Bretończycy z nożami w ręku rzucili się w stronę psów.
Po upływie kilku minut zaledwie, rozległo się wycie, skomlenie żałosne, jęki śmiertelne, a potem cisza zupełna.
— Dobrze — chłodno powiedział Aramis. — A teraz, do panów!...
— Co począć?... — zapytał Porthos.
— Czekać, aż nadejdą, i z ukrycia pozabijać.
— Pozabijać?... — powtórzył Porthos.
— Jak dotąd, jest ich szesnastu.
— I uzbrojeni, jak należy — dodał Porthos, z pocieszającym uśmiechem.
— Dziesięć minut wystarczy — szepnął Aramis. — Baczność!...
I ruchem stanowczym wziął muszkiet do ręki, a w zęby ostry nóż myśliwski.
— Yvon i Goesnec z synem — ciągnął Aramis — podawać nam będą muszkiety. Ty, Porthosie, nie czekając, pal. Sześciu ich położymy, zanim reszta się domyśli, to pewne, następnie, pięciu nas, tak jak jesteśmy, z nożem w ręku, załatwimy się z pozostałymi.
— A ten biedak Biscarrat?... — odezwał się Porthos.
Aramis zastanowił się na chwilę.
— Biscarrat najpierwszy — odparł obojętnie. — On tylko nas zna.




ROZDZIAŁ XXXVII.
W PODZIEMIU.

Pomimo wysokiego daru odgadywania, jaki posiadał Aramis, całe to zdarzenie, podlegające jak wszystko na świecie, zrządzeniom wypadku, nie wzięło takiego obrotu, jaki przewidywał biskup z Vannes. Lepszego mając wierzchowca, niż jego towarzysze, Biscarrat pierwszy stanął u otworu groty, pojmując, że w jej wnętrzu lis i psy się zaprzepaściły.
— A co tam?... — zapytali go towarzysze, nadbiegłszy zdyszani i nie mogąc sobie zdać sprawy z jego bezczynności.
— A to, że psów wcale nie słychać; chyba, że przepadły w podziemiu wraz z lisem.
— Zbyt dobrze goniły, ażeby się miały tak stropić odrazu — odezwał się jeden z gwardzistów. — Wreszcie, słychaćby je było ujadające z jednej lub z drugiej strony. Ma słuszność Biscarrat, mówiąc, że zostały w grocie.
— Czemuż się tedy nie odzywają?... — zauważył jeden z oficerów.
— To dziwne — odezwał się inny.
— Nacóż tu czekamy — wtrącił czwarty z kolei — wejdźmy do środka. — Któż nam tego może zabronić?...
— Nikt — odparł Biscarrat. — Tylko, że tam czarno, jak w kominie, i można kark skręcić.
Poczęli zwoływać po imieniu psy, każdy swojego, gwizdać, wabić, lecz wszystko było daremne, żaden z psów nie dawał znaku życia.
— Może ta grota jest zaczarowana — odezwał się Bisearrat. — Trzeba zobaczyć.
Zapuścił się więc w ciemności, dotarł aż do samej lufy muszkietu Porthosa. Opór, jaki pierś jego napotkała, zdziwił go niepomału; wyciągnął przed siebie rękę i uchwycił zimną stal. Jednocześnie Yvon zamierzył się nożem na niego i byłby go ugodził całą siłą pięści bretońskiej, gdyby nie powstrzymało go w połowie drogi żelazne ramię Porthosa. Następnie głos, jak grzmot przytłumiony, rozległ się w ciemnościach:
— Ja nie chcę, aby go zabito.
Biscarrat znalazł się naraz pomiędzy obroną i napaścią, jedna jak druga wydała mu się zarówno groźną.
Pomimo całej odwagi, młodzieniec wydał krzyk, który stłumił odrazu Aramis, usta chustką mu zaciskając.
— Panie de Biscarrat — wyszeptał on głucho — nie mamy złych zamiarów względem ciebie, o czem winieneś być przekonany, jeżeli poznałeś, z kim masz do czynienia; lecz, jeżeli piśniesz chociażby, będziemy zmuszeni zabić cię, jak pozabijaliśmy psy wasze.
— Poznaję was, panowie — cicho odparł młodzieniec. — Ale dlaczego tu jesteście?... co tu robicie?.. Nieszczęście!... nieszczęście!... Pewien byłem, iż jesteście w warowni.
— A pan miałeś wyjednać dla nas warunki jakieś, o ile mi się zdaje.
— Uczyniłem, co mogłem, panowie, lecz...
Zrozumiał Aramis jego milczenie.
— Panie Biscarrat — rzekł on — gdyby nie wzgląd na młodość twoją i dawny nasz związek z twym ojcem, nie żyłbyś już teraz; możesz jednak wyjść cało, jeżeli przysięgniesz, że słówkiem nie zdradzisz tego, co tu widziałeś.
— Nietylko milczeć będę — odrzekł Biscarrat — lecz przysięgam, iż wszystko na święcie uczynię, aby nie dozwolić towarzyszom moim wejść do tej groty.
— Biscarrat!... Biscarrat!... — zagrzmiało kilka naraz głosów, huragan wstrząsając podziemiem.
— Odezwij się — rzekł Aramis.
— Jestem!... — krzyknął Biscarrat.
— Wyjdź pan, polegamy na twej prawości.
I puścił młodzieńca. Biscarrat szedł, kierując się wpadającem z zewnątrz światłem.
Aramis i Porthos nadstawili ucha z natężeniem, jak ludzie, których życie zawisło na włosku.
Biscarrat dotarł do wyjścia, a za nim podążyli koledzy.
— O!... o!... — odezwał się jeden z nich, wyszedłszy na światło — jakiś ty blady!
— Ależ na Boga, co ci się stało?... — zapytały wszystkie głosy razem — coś tam zobaczył.
— Cóż chcecie, abym tam zobaczy!?... — zapytał. — Zgrzany byłem, wchodząc do groty, i zimno mnie przejęło; nic więcej.
— Ale czy nie wiesz, co się zrobiło z psami? nie dowiedziałeś się? czy nie słyszałeś co o nich?
— Przypuszczać należy, że poszły inna drogą — odparł Biscarrat.
— Panowie — odezwał się jeden z młodych ludzi — w tem wszystkiem, co się tu dzieje, w pobladłej twarzy i milczeniu naszego kolegi, kryje się jakaś tajemnica, której Biscarrat nie chce lub nie może wyświecić. Jeden jest tylko pewnik, że Biscarrat coś w grocie zobaczył. Otóż jestem ciekawy widzieć to, co i on, choćby to był sam djabeł. Do groty, panowie!... do groty!
Biscarrat zastąpił kolegom drogę.
— Panowie!... panowie!... nie wchodźcie tam, na Boga!.. — wołał rozpaczliwie.
Wtedy jeden z oficerów, dojrzalszy od innych wiekiem, który trzymał się na uboczu i milczał, wystąpił naprzód:
— Panowie — rzekł on głosem spokojnym, stanowiącym sprzeczność z ożywieniem młodych ludzi — jest w tem coś czy ktoś, co djabiem nie jest bynajmniej, lecz czemkolwiekbądź jest, dość ma jednak władzy, aby kazać psom naszym zamilknąć. Trzeba więc zbadać, co to jest takiego.
Biscarrat po raz ostatni jeszcze usiłował powstrzymać towarzyszów; daremne jednak były te wysiłki.
Napróżno zagrodził drogę najnieustraszeńszym, uczepił się u skały, aby zatamować wejście, wszyscy razem wtargnęli do pieczary za tym, co przemówił ostatni, lecz najpierwszy rzucił się z bronią w ręku, aby mężnie stawić czoło nieznanemu niebezpieczeństwu.
Odepchnięty przez kolegów, Biscarrat, nie mogąc iść z towarzyszami pod grozą zdrady i krzywoprzysięstwa wobec Aramisa i Porthosa, oparł się o chropowatą ścianę skały, z rękoma, wciąż złożonemi błagalnie, słuchem wytężonym, nadstawiwszy piersi w kierunku skąd spodziewał się strzałów dwóch muszkieterów. Usłyszał je wreszcie.
Jednocześnie powstały jęki, przekleństwa, chrapanie, i mały ten oddział szlachty ukazał się, kilku z nich bladych, krwią ociekających, a wszyscy owinięci obłokiem dymu, który zdawał się ulegać sile, przyciągającej zewnętrznego powietrza.
— Biscarrat!... Biscarrat!... — wołali uciekający — tyś wiedział o zasadzce w pieczarze i nie ostrzegłeś nas!
— Biscarrat!... tyś sprawcą, że czterech z nas trupem padło; biada ci Biscarrat!
— Tyś sprawcą, żem ja raniony śmiertelnie — przemówił jeden młodzieniec, zebrawszy w dłoń krew, lejącą się z rany, i bryzgnął nią w twarz Biscarrata — krew moja niech spadnie na ciebie!
I, konając, runął u nóg młodzieńca.
— Powiedz nam przynajmniej, kto tam jest? — krzyknęło kilka rozwścieczonych głosów.
Biscarrat milczał, jak skała.
— Mów lub umieraj!... — zawołał ranny, dźwignąwszy się na jedno kolano i ramieniem bezwładnem podnosząc broń na niego.
Biscarrat z włosem najeżonym, z błędnemi oczyma, bezprzytomny skierował kroki wewnątrz jaskini, mówiąc:
— Macie słuszność, winienem umierać, ja, który dozwoliłem towarzyszów moich pomordować! jestem nikczemny!
I, odrzuciwszy daleko szpadę, gdyż chciał umrzeć bezbronny, rzucił się z głową, w dół pochylona w głąbie podziemia. Reszta młodych ludzi poszła za jego przykładem. Lecz równie jak poprzednicy ich, nie postąpili dalej, powtórne strzały pięciu na zimny piasek zwaliły, a ponieważ niepodobieństwem było dojrzeć, skąd padały te ognie śmiertelne, reszta cofnęła się w popłochu, trudnym do pojęcia. Sześciu już tylko szlachty zostało.
— Bez żartu — odezwał się jeden z pozostałych przy życiu — chyba to sam djabeł?
— Na honor, to coś gorszego — dorzucił drugi.
— Spytajmy Biscarrata, on wie.
— Gdzie jest Biscarrat?
Lecz młodzieńca nie było już u wejścia do pieczary.
— Dobra!... — odezwał się oficer, który tyle zimnej krwi okazał w tej sprawie — już go nie potrzebujemy, oto nadciągają nam posiłki.
Istotnie, oddział gwardji, pozostawionej przez starszyznę, którą uniósł zapał myśliwski, składający się z sześćdziesięciu do osiemdziesięciu ludzi, nadjeżdżał w pełnym porządku pod wodzą kapitana i adjutanta. Pięciu oficerów pośpieszyło naprzeciw żołnierzy swoich i z wymową, łatwą do pojęcia, opowiedziano zajście, żądając pomocy.
Ten potok słów przerwał im kapitan.
— Gdzież są wasi towarzysze?... — zapytał.
— Zabici!
— Ależ szesnastu was było!
— Dziesięciu nie żyje, Biscarrat w pieczarze, a nas jest tu pięciu.
— Biscarrat zatem jest więźniem?
— Prawdopodobnie.
— Nie, patrzcie, oto idzie.
Biscarrat rzeczywiście ukazał się z groty.
— Daje znak, abyśmy tam przyszli — odezwali się oficerowie. — Chodźmy!
— Chodźmy!... — powtórzyli wszyscy.
I ruszyli na jego spotkanie.
— Panie — przemówił do Biscarrata kapitan — zaręczają mi, że wiesz, co to za ludzie są w grocie, którzy się tak rozpaczliwie bronią. W imieniu króla, nakazuję ci, abyś zeznał prawdę.
— Kapitanie — rzekł Biscarrat — nie potrzebujesz nakazywać mi, słowo moje zwrócono mi w tej chwili, i w imieniu tych ludzi przychodzę.
— Oznajmić mi, iż się poddają?
— Oznajmić, iż zdecydowani są bronić się do śmierci, jeżeli nie ofiarują im korzystnych układów.
— Ilu ich więc jest?
— Dwóch — odparł Biscarrat.
— Dwóch, i oni chcą nam układy narzucać?
— Nazywano ich niegdyś: Porthos i Aramis. Dziś zaś zwą się: pan d’Herblay i pan du Vallon.
— Cóż oni mają w tej sprawie?
— Oni to bronili Belle-Isle dla pana Fouqueta.
Dwa te imiona „Porthos i Aramis“ wzbudziły szmer pomiędzy wojownikami.
— Muszkieterowie!.. muszkieterowie!... — powtarzano sobie.
I pełnych odwagi młodzieńców dreszcz zapału i trwogi zdjął, na myśl spotkania oko w oko tej znanej chwały armji francuskiej.
— Musimy spełnić nasz obowiązek — rzekł kapitan i, nie czekając długo, zawołał: — Baczność, panowie!
Nabrawszy przybliżonego pojęcia o miejscowości, kapitan podzielił oddział swój na trzy grupy, które, wchodząc jedna po drugiej, utrzymywać miały we wszystkich kierunkach nieustający ogień.
W tym ataku można było liczyć na pewną stratę pięciu, a może dziesięciu ludzi; lecz skończyć się musiało niewątpliwie na ujęciu opornych, skoro innego wyjścia nie mieli, a wziąwszy wszystko w rachubę, przypuścić było trudno, aby dwóch łudzi, położyło trupem osiemdziesięciu żołnierzy.
— Kapitanie — odezwał się z prośbą Biscarrat — ja chcę pójść na czele pierwszego oddziału.
— Zgoda!... — odparł kapitan. — Należy ci się ten zaszczyt, którym cię obdarzam.
— Dzięki!... — odparł młodzieniec z wyniosłą stanowczością.
— Weź szpadę.
— Pójdę tak, jak stoję, kapitanie — odpowiedział Biscarrat — nie idę siać śmierci, lecz na to, aby sam być zabitym.
I z głową odkrytą, rękami, skrzyżowanemi na piersiach, stanął na czele pierwszego oddziału:
— Naprzód, panowie!... — zawołał.




ROZDZIAŁ XXXVIII.
PIEŚŃ HOMERA.

Czas nam przejść do innego obozu i przedstawić zarazem pole bitwy i walczących na niem. Aramis i Porthos zapuścili się w głąb groty Lockmarja, wiedząc, iż spotkają tam trzech pomocników bretońskich wraz ze statkiem, i mając nadzieje przedostania go wąskiem wyjściem podziemnem, aby przeprawić się ukradkiem i uciec. Zjawienie się lisa, a za nim psów gończych zmusiło ich do pozostania w ukryciu. Grota ciągnęła się na przestrzeni około stu sążni, kończąc się pochyłością, wchodzącą w morze. W zamierzchłej przeszłości, jako świątynia bóstw pogańskich, podziemie to nieraz było świadkiem niejednej ofiary ludzkiej, spełnionej w tych pełnych tajemnic głębinach. Do pierwszego przedsionka, będącego kształtu lejkowatego, schodziło się po lekkiej pochyłości, nad którą nagromadzone pokłady skał tworzyły arkady. Całe to wnętrze o nierównym gruncie, niebezpieczne z powodu ostrych skalistych wyskoków sklepienia, dzieliło się na kilka przedziałów, po sobie następujących, połączonych chropowatemi z pokruszonych kamieni stopniami, a po prawej i lewej stronie wielkie naturalne słupy granitowe podpierały ściany. W trzeciej już komorze sklepienie tak było niskie, a ściany tak zbliżono do siebie, że statek, ocierając się o nie, dał się przeciągnąć; wszelako w chwilach rozpaczliwych drzewo kurczy się, a kamień ustępuję pod tchnieniem silnej woli człowieka.
Gdy dwukrotne strzały położyły dziesięciu ludzi trupem, Aramis, obznajmiony z zaułkami podziemia, poszedł przypatrzeć się każdemu zbliska, dym bowiem przyciemniał światło, z zewnątrz wpadające; następnie natychmiast rozkazał zatoczyć łódź aż do wielkiego kamienia, zamykającego wyjście, stanowiące o ich ocaleniu. Porthos, dobywszy sił, oburącz ujął statek i podniósł do góry, bretończycy zaś z pośpiechem wtoczyli wałki pod spód. Tym sposobem dostali się do trzeciej komory i dotarli do kamienia, tamującego wyjście. Porthos ujął w podstawie ów olbrzymi kamień, podparł potężnem ramieniem i pchnął aż granit zazgrzytał. Olbrzymi głaz runął, a pełne wesela i słońca światło dzienne wpadło do podziemia, ukazując zachwyconym oczom bretończyków błękitny obszar morza. Już tylko dwadzieścia sążni a statek ześlizgnie się na fale oceanu. W ciągu tego czasu właśnie nadszedł oddział wojska, uszykowany przez dowódcę i stał w pogotowiu do szturmu. Nie uszło to bacznemu oku Aramisa.
Widział on posiłki, policzył ludzi, i na pierwszy rzut oka przekonał się o zgubnem niebezpieczeństwie, w jakieby ich wciągnęła ponowna walka. Uciekać morzem, gdy podziemie będzie już opanowane, to niepodobna!
Aramis, targając z wściekłości siwiejące włosy, wzywał pomocy z nieba i otchłani piekielnych. Skinąwszy na Porthosa, skuteczniej pracującego, niż wałki pomocnicze i bretończycy.
— Przyjacielu — rzekł mu zcicha — przeciwnikom naszym nadciągnęły posiłki.
— A!... — westchnął łagodnie Porthos. — Więc trzeba umierać.
— Będziemy żyć, przyjacielu Porthosie, jeżeli spełnisz to, co ci powiem.
— Mów.
— Oni zejdą do groty.
— Bez wątpienia.
— Więcej nad piętnastu nie położymy trupem.
— Ilu ich jest ogółem?
— Nadciągnęły im posiłki w liczbie siedemdziesięciu pięciu ludzi.
— A pięciu dawniejszych to razem osiemdziesięciu... A! a! — z namysłem mówił Porthos.
— Znalazłem sposób — mówił Aramis — ale muszą wszyscy naraz wejść do pieczary, wtedy...
— Ależ, proszę cię, jakim sposobem przywabić ich tu wszystkich?
— Nie ruszając się z miejsca, dobry mój Porthosie.
— Niech i tak będzie, a więc gdy zgromadza się tu wszyscy?
— Wtedy już polegaj na mnie, mam ja pewien pomysł.
— Jeżeli tak, zgadzam się na wszystko... pomysł twój musi być dobry... jestem spokojny.
— Stań na czatach, Porthosie.
— A ty co będziesz robić?
— Nie troszcz się o mnie, mam ja swoje zadanie.
— Zdaje mi się, że słyszę głosy.
— To oni. Na stanowisko! Trzymaj się tak, abym cię głosem i ręką zdołał dosięgnąć.
Porthos skrył się do drugiej komory, w której było zupełnie ciemno.
Aramis wślizgnął się do trzeciej; olbrzym trzymał w dłoni sztabę żelazną, pięćdziesiąt funtów ważącą. Porthos lewarem tym władał z zadziwiającą łatwością; służył on do podważania łodzi. A bretończycy tymczasem pchali statek ku skałom nadbrzeżnym. W przedziale oświetlonym, Aramis schylony, w kąciku ukryty, zajęty był jakąś tajemniczą robotą. Naraz usłyszano głośną komendę. Był to ostatni rozkaz, wydany przez dowodzącego kapitana. Dwudziestu pięciu ludzi ruszyło do pierwszego przedziału groty, a skoro tylko poczuli pewniejszy grunt pod nogami, poczęli prażyć z muszkietów.
Zagrzmiały echa, świst przeszył sklepienia, gęsty dym napełnił pieczarę.
— Na lewo! na lewo!... — wołał Biscarrat, znając już z poprzedniego ataku drugą komorę groty, a podniecony zapachem prochu prowadził naoślep sowich żołnierzy.
— Bij, Porthos!.. — odezwał się grobowym głosem Aramis.
Westchnął Porthos, lecz byt posłuszny. Sztaba żelazna spadła prostopadle na głowę Biscarrata, który padł nieżywy z niedomówionemi słowami na ustach. Okrutny lewar, następnie, w ciągu dziesięciu minut po dziesięćkroć podnosił się i opadał, za każdym poruszeniem przysparzając trupa.
Ani jeden człowiek z pierwszego plutonu nie pozostał przy życiu.
Dowodzący drugim plutonem kapitan wyłamał karłowatą sosenkę, rosnącą na skale, i ze smolnych jej gałęzi, związanych w wiechę, zrobił pochodnię, i za nadejściem na miejsce, oświecił straszliwy obraz. Tam Porthos, jak anioł zagłady, niszczył wszystko, czego tylko dotknął; idący przodem cofnęli się niemi z przerażenia; na ogień plutonu ani jeden strzał stąd nie odpowiedział, a jednak deptali po trupach, brodzili we krwi. Porthos nie ruszył się ze swej kryjówki. Gdy płomień palącej się sosny oświecił tę wstrząsającą rzeź, kapitan, daremnie szukając przyczyny, postąpił w tył do kamiennego słupa, za którym stał Porthos. Wtedy wyłoniła się z ciemności ręka olbrzyma i wpiła się w gardło kapitana, dobywając zeń głuche rzężenie; zerwał on ręce do góry i puścił pochodnię, która z sykiem zagasła we krwi. Razem prawie z pochodnią runęło ciało kapitana, podwyższając stos trupów, tamujących drogę. Wszystko to odbyło się w sposób tajemniczy, jakgdyby siłą czarodziejska sprawione. Dziwny głos, dobywający się z gardła kapitana, zwrócił uwagę przybocznych; zobaczyli wtedy rozkrzyżowane ramiona i występujące z orbit oczy; potem wiecha upadła i ciemność otoczyła wszystkich.
Adjutant wiedziony instynktem zachowawczym, krzyknął:
— Ognia!...
Wnet z trzaskiem i hukiem odezwały się strzały, w pieczarze zagrzmiało, zatrzęsły się sklepienia, sypiąc oberwanemi gruzami skał. Znowu rozjaśniło się na krótko, i znów nastała ciemność nieprzebita, spotęgowana gęstym dymem prochowym.
Podziemie zaległa cisza, zdaleka tylko dolatywał odgłos kroków trzeciego plutonu, wkraczającego w podziemie.




ROZDZIAŁ XXXIX.
ZGON TYTANA.

Porthos, więcej oswojony z ciemnością, niż świeżo przybyli ze światła, obejrzał się dokoła, czy nie dostrzeże jakiego znaku od Aramisa; naraz, uczuł lekkie dotknięcie ramienia i doleciało mu do ucha zaledwie dosłyszalne słowo;
— Pójdź.
— O!... — odezwał się Porthos.
— Sza!... — ciszej jeszcze wymówił Aramis.
I przy rozlegającym się odgłosie marszu trzeciej brygady, wśród złorzeczeń tych, co zostali przy życiu, i chrapaniu dogorywających, Aramis i Porthos niepostrzeżeni prześlizgnęli się wzdłuż granitowej ściany podziemia. Biskup zawiódł Porthosa do przedostatniej komory i ukazał mu w zagłębieniu kilkudziesięciofuntową baryłkę prochu, z przeprowadzonym do niej lontem.
— Przyjacielu — rzekł mu — tę baryłkę, u której ja lont zapalę, rzucisz pomiędzy naszych wrogów; czy będziesz mógł tego dokonać?
— Fraszka — odparł Porthos.
I podniósł jedną ręką baryłkę.
— Zapalaj!
— Czekaj — szepnął Aramis — niech się tu wszyscy zgromadzą, a wtedy, mój Jupiterze, rzuć na nich ten piorun.
— Zapalaj! — powtórzył Porthos.
— A ja — ciągnął Aramis — podążę za naszymi Bretonami i każę łódź spuścić na morze.
Aramis podał mu tlejącą hubkę, a Porthos, mając zajęte ręce, nadstawił mu ramię do uścisku.
Aramis oburącz ścisnął je serdecznie i zgięty we dwoje, pomknął do oczekujących nań wioślarzy.
Porthos, ujrzawszy się sam, bez namysłu przyłożył ogień do lontu.
Dostrzegli to żołnierze. Zobaczyli baryłkę, trzymaną w ręku i straszna prawda stanęła im przed oczyma. Przejęci zgrozą i przerażeniem na widok tego, co się spełniło i co miało nastąpić, zawyli ze zgrozy i bólu, jakgdyby w męczarniach konania.
Byli tacy, co w ucieczce chcieli szukać ocalenia, lecz dążąca naprzeciw nim brygada zatamowała drogę; inni znów machinalnie zmierzyli się i dali ognia z muszkietów; a reszta, sparaliżowana strachem śmiertelnym, rzuciła się na kolana. Paru oficerów poczęło wołać na Porthosa, że dadzą mu wolność, jeżeli daruje im życie.
Dowódca trzeciej brygady zakomenderował: ognia!
W odpowiedzi na grzmot wystrzałów, ozwał się rozgłośny wybuch śmiechu; potem ramię olbrzyma zakreśliło w powietrzu koło, ciągnąc za sobą, na podobieństwo gwiazdy spadającej, smugę ognistą. Baryłka, na odległość trzydziestu kroków rzucona, przeleciała przez szaniec trupów i wpadła w zbitą kupę wyjących z przerażenia żołnierzy, którzy twarzą padli na ziemię. Oficer powiódł okiem za smugą ognistą; chciał rzucić się na baryłkę, by wyrwać lont, zanim iskra dosięgnie prochu, w niej zawartego. Daremne poświęcenie; pęd powietrza rozrzucił płomyk, trawiący tę nić przewodnią. Lont, który, pozostawiony w spokoju, byłby się tlił pięć minut jeszcze, spłonął w przeciągu trzydziestu sekund, i dzieło piekielne zostało dokonane. Zamęt nieopisany, wir, trzask i świst palącej się siarki i saletry, zniszczenie płomieniem rozsadzającym, przeraźliwy grzmot wybuchu, oto co przyniosła jedna sekunda w ślad za dwiema, opisanemi powyżej; dzieło zniszczenia i zagłady, poczęte w podziemiu, równającem się grozą jaskini szatanów. Skały, jak miękkie deski sosnowe, pękały na sztuki;.
Trzy pierwsze komory zamieniły się w otchłań, w którą kolejno, według swej ciężkości, spadały z powrotem szczątki roślinne, kamienne i szmaty ciał ludzkich. Potem, jako lżejsze, piasek i popioły zwolna zstępować poczęły, rozpościerając szarawy całun na tym ponurym grobowcu, z którego unosiły się niebieskawymi smugami dymy kadzideł żałobnych.
Porthos zaś, rzuciwszy między wrogów ową baryłkę z prochem, uciekł, według rady Aramisa, do ostatniego przedziału, do którego przez otwór po usuniętym kamieniu przenikało powietrze, światło i słońce.
Zaledwie też zawrócił około skały, dzielącej trzecią komorę od ostatniej, ujrzał przed sobą barkę, kołyszącą się na błękitnej wód fali; tam przyjaciele jego, tam swoboda, tam życie i zwycięstwo czekały na niego. Sześć kroków już tylko, a stanie pod gołem niebem; stamtąd kroków parę, a dosięgnie łodzi. Nagle uczuł uginające się pod sobą kolana, nogi wypowiedziały mu posłuszeństwo, w muskułach dziwna miękkość osiadła.
— O!.. o!.. wyszeptał zdziwiony — znowu mnie ogarnia to samo zmęczenie; ani kroku dalej postąpić nie mogę. Co to ma znaczyć?
Aramis patrzył na niego przez otwór i nie pojmował dlaczego się zatrzymuje.
— Przybywaj, Porthosie! śpiesz co tchu! — wołał na niego.
— O!... odpowiedział olbrzym, naprężając daremnie wszystkie muskuły ciała — nie mogę.
I, mówiąc to, padł na kolana; ale silnemi jeszcze rękami uczepił się skały i dźwignął się na nogi.
— Prędzej!... prędzej!... — powtarzał Aramis, wychyliwszy się z łodzi.
— Jestem — wybełkotał Porthos, zbierając wszystkie siły, aby chociaż krok jeden postąpić.
— Porthosie, przybywaj! na Boga!... przybywaj!.. tylko patrzeć jak nastąpi wybuch!
— Przybywaj, jaśnie panie — krzyczeli bretończycy na Porthosa.
Lecz już zapóźno było: rozległ się huk straszmy, porysowała się ziemia, dym, buchający z szerokich rozpadlin, zaciemnił niebiosa, morze się cofnęło, jak, gdyby zdmuchnięte płomieniami wytryskującemi z groty, jak z paszczy olbrzymiego smoka.
Zdawało się, jakoby straszne to wstrząśnienie przywróciło Porthosowi utracone siły, i powstał ten olbrzym pośród olbrzymów. Lecz kiedy w ucieczce już mijał rząd podwójny widm granitowych, ostatnie z nich, których nie podtrzymywały odpowiędnie ogniwa, z trzaskiem walić się poczęły w krąg tego Tytana, zdając się być strącone z nieba ku skałom, które on ku niemu wyrzucił. Dwa olbrzymie słupy wsparły mu się na piersiach, pochylił głowę i wielki odłam granitu zwalił mu się na barki.
Ugięły się na chwilę ramiona Porthosa, lecz Herkules wytężył się i dwie ściany więzienia, walące się na niego, ustąpiły zwolna, dając mu miejsce swobodne. Chwilkę jednę ukazał się w tej oprawie z granitu, na podobieństwo anioła przedwiecznego chaosu; lecz, kiedy odpierał te boczne ściany, pozbawił punktu oparcia kamień, ciążący mu na barkach, a bryła ta, gniotąc całym swoim ciężarem, zmusiła olbrzyma, aby padł na kolana.
Skały poboczne, odchylone na chwilę, skłoniły się ku sobie, ze zdwojoną siłą potęgując ciężar, który dziesięciu ludzi zmiażdżyć byłby w stanie. Olbrzym upadł, nie wołając ratunku; upadł ze słowami pociechy i nadziei dla Aramisa, bo dzięki podporom, jakie z własnych ramion utworzył sobie, sądził przez chwilę, iż otrząśnie się z tego potrójnego ciężaru. Ale Aramis widział, jak słupy zwolna osuwać się poczęły; lecz pięści zaciśnięte, ostatnim wysiłkiem naprężone ramiona ugięły się, ręce skrwawione poczęły słabnąć, a skała powoli wciąż się chyliła.
— Porthos! Porthos! — rwąc sobie włosy, krzyczał Aramis — Porthos, gdzie ty? Odezwij się!
— Tutaj! tu! — odezwał się Porthos głosem gasnącym — cierpliwości! cierpliwości!
Zaledwie słów tych dokończył, siła rzutu spotęgowała ciężkość: skała zwaliła się, a na nią dwie pozostałe i pochłonęły Porthosa, kryjąc go nagrobkiem z strzaskanych kamieni. Usłyszawszy przytłumiony głos przyjaciela, Aramis wyskoczył na ląd. Podążyli za nim dwaj bretończycy z lewarem, trzeci pozostał na łodzi.
Aramis, ognisty, wspaniały, młodzieńczy, jak w latach dwudziestu, rzucił się na kamienny stos i własnemi rękoma, wypieszczonemu, jak u kobiety, cudem wysiłku uniósł róg płyty, kryjącej olbrzymi grobowiec. Wtedy ujrzał w ciemnościach jamy głębokiej, błyszczące życiem oczy swego druha, któremu, uniesiony chwilowo gniotący go ciężar, przywrócił oddech.
Dwaj wioślarze skoczyli natychmiast, podsuwając lewar pod głaz uniesiony i uwiesiwszy się potrójnym ciężarem i siłą, na przeciwnym jego końcu, nie dlatego już, aby odwalić, lecz chociaż podtrzymać uniesioną bryłę kamienna. Wszystko napróżno: trzech mężów zasłabło pod tym ciężarem, wydając krzyki pełne żałości, a na widok tej walki bezowocnej i ciężkich zapasów, odezwał się chrapliwy głos Porthosa z ostatniem tchnieniem, a jednak drwiąco, mówiąc te słowa:
— Za ciężkie!...
Poczem przygasły oczy, zamknęły się powieki, oblicze zbladło, zbielały ręce i Tytan opuścił głowę, wydając ostatnie westchnienie.
Z chwilą zgonu opadła skała, którą, konając, jeszcze podpierał!.. Trzej ludzie wypuścili z rąk lewar, który z brzękiem potoczył się na kamień grobowy. Aramis blady, dyszący, z czołem, oblanem potem, nasłuchiwał z piersią ściśnioną, rozdartem sercem. Wszystko skończone!... Spał olbrzym snem wiekuistym w grobowcu, który, według jego miary, sam Bóg mu zbudował.
Aramis milczący, skostniały, szczękając zębami i, drżąc niby lękliwe dziecię, jak wryty stał nad tym głazem. Nie odstąpili go wierni bretończycy; osunął się w ich objęcia, i trzej marynarze zanieśli go do łodzi. Złożywszy go tam na ławce u steru, wprawili w ruch wiosła, nie chcąc rozpinać żagla, który ucieczkę ich mógłby uczynić widoczną.
Aramis, blady, pół martwy ciałem, z sercem, goryczą wezbranem, patrzał, dopóki ostatni promień dnia nie zagasł, na wybrzeże, niknące na widnokręgu. Z ust jego ani jedno słowo nie wyszło, ani jedno westchnienie ze ściśnionej nie wydobyło się piersi. Zabobonni bretończycy wpatrywali się w niego ze drżeniem. Nagle na horyzoncie ukazał się biały punkt, pozornie nieruchomy. Jednakże to, co dla oka nieobeznanego wydawaćby się mogło stojącem na miejscu, w oczach marynarzy przybliżało się z niezaprzeczoną szybkością. Czas jakiś widząc odrętwienie, w jakiem pan ich był pogrążony, brakło im śmiałości budzić go z tego stanu, i choć zaniepokojeni, poprzestawali na zamianie własnych przypuszczeń wypowiadanych szeptem. Lecz gdy okręt zbliżył się do barki, Grennee, jeden z trzech marynarzy, odważył się głośno przemówić:
— Jaśnie panie, ścigają nas!
Aramis nic nie odpowiedział, okręt wciąż gonił za nimi.
Nagle w pewnej odległości od barki świsnęła kula, szczerbiąc grzbiety kilku bałwanom, dalej wyryła w powierzchni białą bruzdę i zapadła w toń.
Była to pogróżka i przestroga zarazem.
— Co tu począć?... — zagadnął Yvon.
— Zaczekajmy — odparł Aramis.
— Jakto, zaczekajmy?
— A tak; czyż nie jest widocznem, że, jeżeli spróbujemy uciekać, za jednym strzałem armatnim pójdziemy do dna?
— Lecz może... może, dzięki ciemności nocnej, zdołamy im pogoń zmylić?
— O!... — odpowiedział Aramis — mają tam oni z pewnością ognie gregoriańskie, aby nam i sobie rozświecić drogę!
Naraz, jakgdyby w odpowiedzi na wyzwanie Aramisa, powtórny obłok dymu wzniósł się powoli z okrętu ku niebu, a z łona obłoku trysnęła strzała ognista, zataczając półkole, na podobieństwo łuku tęczowego i spadła w morze, płonąc jeszcze na wodzie. Przestrzeń w promieniu ćwierćmilowem stanęła w ogniu, uwydatniającym wszystko, co na niej było.
Bretończycy spojrzeli po sobie z najwyższem przerażeniem.
Noc zapadła szybko, ale okręt wciąż się zbliżał.
Nareszcie już tylko odległość strzału z muszkietu dzieliła statek od łodzi. Na pokładzie cała załoga stała pod bronią, kanonierzy przy działach, trzymając w pogotowiu zapalone lonty. Tak wyglądali, jakgdyby chodziło o starcie z fregatą, mającą załogę liczebnie silniejszą, a nie o łódź, bronioną przez czterech tylko ludzi.
— Poddajcie się!... — krzyknął przez tubę komendant statku. Majtkowie spojrzeli na Aramisa. Aramis skinął głową twierdząco. Yvon uczepił białą chustę na końcu bosaka i powiewał nią w powietrzu. Czynność ta oznaczała spuszczenie flagi na znak poddania. Statek zbliżał się pędem konia wyścigowego.
— Za pierwszą oznaką oporu — krzyknął komendant — ognia!
Żołnierze złożyli się do wystrzału.
— Powiedziano wam, że poddajemy się — zawołał Yvon.
— Żywcem! żywcem! kapitanie!... — wołali żołnierze w uniesieniu — żywcem ich wziąć musimy.
— Rozumie się, że żywcem — odparł kapitan.
Następnie, zwracając się do bretończyków.
— Wszystkim daruję życie!... — zawołał — z wyjątkiem kawalera d‘Herblay!
Aramis zadrżał nieznacznie.
Na chwilę utkwił wzrok w głębinach oceanu, którego powierzchnię oświecał dopalający się ogień gregorjański, a światełka migotały po bokach fal kołysząc się na ich grzbietach. Jak pióropusze ogniste, czyniąc tem ciemniejszą, więcej tajemniczą i straszną otchłań, którą kryły pod sobą.
— Jaśnie panie, czy słyszysz?... — odezwali się bretończycy.
— Słyszę.
— Co rozkażesz?
— Zgódźcie się.
— Lecz ty, panie nasz?
Aramis pochylił się ku zielonej toni, końcami delikatnych palcy igrając z jej powierzchnia, uśmiechnięty do tej otchłani, jako do zbawczyni swej.
— Zgódźcie się — powtórzył.
— Zgadzamy się — zawołali majtkowie — lecz jaką pewność mieć będziemy?
— Słowo szlacheckie — rzekł oficer. — Klnę się na stopień i nazwisko moje; że wszyscy, prócz kawalera d‘Herblay, mogą być pewni życia. Jestem porucznikiem fregaty królewskiej Pomoe, a nazywam się Ludwik, Konstanty de Pressigny.
Aramis, przegięty już ku morzu, na pół wychylony z łodzi, nagle wyprostował głowę, zerwał się na równe nogi, i z ognistem spojrzeniem i uśmiechem na ustach:
— Spuścić drabinę, panowie — rzekł głosem donośnym, jakgdyby wydawanie rozkazów do niego należało.
Wola jego została spełniona. Wtedy Aramis, chwyciwszy za poręcz sznurową, pierwszy wszedł na pokład, lecz, zamiast przerażenia, jakie spodziewano się ujrzeć na jego obliczu, ku wielkiemu zdziwieniu załogi przystąpił pewnym krokiem do komendanta, spojrzał mu prosto w oczy, czyniąc ręką znak tajemniczy, na którego widok oficer zbladł, zadrżał i pochylił czoło. Aramis podniósł jeszcze w milczeniu rękę swą do oczu komendanta i pokazał mu kamień w pierścieniu, który miał na serdecznym palcu u lewej ręki. Czyniąc ten ruch z postawą wspaniałą, wyniosłą i pełną milczącej powagi, Aramis podobny był do panującego, który podaje rękę do pocałowania.
Komendant skłonił powtórnie głowę, z oznakami najgłębszego szacunku. Następnie, wyciągnąwszy rękę ku tyłowi okrętu, czyli ku mieszkaniu swemu, ustąpił na bok, aby przodem puścić Aramisa. Trzej bretończycy, którzy wspięli się za biskupem na pokład, w osłupieniu spoglądali po sobie. Zapanowało ogólne milczenie.
W kilka minut potem komendant przywołał pomocnika, który niezwłocznie powrócił z rozkazem płynięcia w stronę Koronji.
Gdy spełniano to rozporządzenie, Aramis zjawił się na pokładzie i usiadł przy parapecie.
Noc zupełna nastała, księżyc jeszcze nie wszedł, on jednak patrzył uporczywie w stronę Belle-Isle.
Yvon zbliżył się do komendanta, który powrócił na swoje stanowisko, i cichutko, z pokorą zapytał:
— Dokąd płyniemy, kapitanie?...
— Tam, dokąd podoba się jego eminencji — odparł oficer.
Aramis przepędził noc, wsparty na poręczy pokładu.
Nazajutrz Yvon, zbliżywszy się do niego, zauważył, iż noc musiała być bardzo wilgotna, gdyż drzewo na którem biskup wsparta miał głowę, było jakgdyby rosą obfitą zwilżone.
Kto wie, czy rosa ta nie była pierwszemi łzami, jakie z oczu Aramisa spłynęły!...
Czyż może być nad to szczytniejsze wspomnienie pośmiertne dla ciebie, zacny Porthosie!...




ROZDZIAŁ XL.
PATROL PANA DE GESVRES.

D‘Artagnan nie był przyzwyczajony do oporu, jakiego świeżo doznał. Powrócił do Nantes, wzburzony do głębi. Udał się prosto do pałacu, żądając rozmowy z królem. Było to około godziny siódmej zrana, a od przybycia swego do Nantes, król wstawał bardzo wcześnie. Lecz, doszedłszy do znanej nam galerji, spotkał pana de Gesvres, który z całem ugrzecznieniem zatrzymał go, prosząc, aby nie mówił głośno, bo król może się obudzić.
— Król śpi?.. — zapytał d‘Artagnan. — Nie będę go więc budził. A kiedy, jak pan przypuszczasz, król wstanie?...
— O!.. najmniej za parę godzin; król całą noc się nie kładł.
D‘Artagnan nałożył kapelusz, pożegnał pana de Gesvres i poszedł do siebie. O wpół do dziewiątej powrócił. Powiedziano mu, że król był przy śniadaniu.
— To mi bardzo na rękę — odparł on — rozmówię się z królem, podczas gdy będzie jeść.
Pan de Brienne zwrócił uwagę d‘Artagnana, że król w czasie posiłku nikogo nie przyjmuje.
— Ale pan może nie wiesz, panie sekretarzu, — rzekł d‘Artagnan, krzywo na Brienna spojrzawszy — że ja mam wstęp wolny wszędzie i o każdej porze.
Brienne ujął kapitana za rękę i rzekł doń łagodnie.
— Tylko nie w Nantes, drogi panie d‘Artagnan, król w tej podróży zmienił cały porządek domowy.
D‘Artagnan, ułagodzony, zapytał, o jakiej porze król skończy śniadanie.
— Niewiadomo — odparł Brienne.
— Jakto, niewiadomo?... Co to ma znaczyć?... Niewiadomo, ile król potrzebuje czasu na spożycie śniadania?... Zazwyczaj godzinę, a jeżeli przypuścić, iż powietrze z nad Loary dodaje mu apetytu, niechaj będzie półtorej, to dostateczne, jak mi się zdaje; tutaj więc zaczekam.
— O!... drogi panie d‘Artagnan, jest rozkaz, by nie pozwolić nikomu przebywać w tej galerji; ja mam polecone, aby tego przestrzegać.
Znalazłszy się poza obrębem pałacu, d‘Artagnan, począł wszystko rozważać.
— Król — mówił sobie w duchu — nie chce mnie przyjąć, to rzecz jasna; rozgniewał się na mnie ten młodzieniaszek; lęka się słów, które mógłby usłyszeć ode mnie. Tak, ale tymczasem oblegają Belle-Isle i biorą w niewolę, lub może zabijają moich przyjaciół. Biedny mój Porthos!... bo co do tego szczwanego Aramisa, wykrętów mu nie zabraknie i spokojny jestem o niego... jednakże nie, nie, Porthos nie jest jeszcze inwalidą, a Aramis zidjociałym starcem. Pierwszy, z pomocą potężnej pięści, drugi z wyobraźnią i pomysłami swojemi, dadzą żołnierzom Jego Królewskiej Mości nielada orzech do zgryzienia. Kto wie!... może tam będzie, ku zbudowaniu arcychrześcijańskiego Najjaśniejszego Pana, małe powtórzenie bastjonu Ś-go Gerwazego?... Nie tracę nadziei. Mają tam działa i dobrą załogę.
— Jednakże — snuł dalej myśl swoją d‘Artagnan, przytakując im głową — sądzę, że lepiejby było przerwać tę walkę. Gdyby tu o mnie chodziło, nie zniósłbym ani pychy ani odstępstwa ze strony króla; lecz dla moich przyjaciół, niechaj mnie kopie, niech poniewiera, wszystko znieść powinienem. A gdybym tak poszedł do pana Colberta?... — począł dalej rozważać. — Oto figura, którą trzeba będzie przyzwyczaić, ażeby się mnie lękał. Idźmy do pana Colberta.
I d‘Artagnan żwawo wyruszył w drogę.
Na miejscu dowiedział się, że pan Colbert pracował z królem na zamku w Nantes.
— Masz tobie!... — zawołał, — wracają się dla mnie te czasy, w których mierzyłem drogę od pana de Treville do mieszkania kardynała, od kardynała do królowej, a od królowej do Ludwika XIII-go. Słusznie powiedziano, że ludzie, starzejąc się, dziećmi się stają. A więc do zamku!...
Powrócił. Wychodził właśnie pan de Lyonne. Podał d‘Artagnanowi obie ręce i oznajmił mu, że król będzie pracować do wieczora, a może i noc całą, i że rozkazano nie wpuszczać nikogo, absolutnie nikogo.
— Jeżeli tak — odparł d‘Artagnan, dotknięty do żywego — jeżeli dowódca muszkieterów, który zawsze wchodził do sypialni królewskiej, teraz nie ma wstępu do jego gabinetu lub sali jadalnej, to chyba król nie żyje, albo kapitan popadł w jego niełaskę. W jednym lub drugim wypadku jestem tu niepotrzebny. Panie de Lyonne, ty, który pozostajesz w łaskach, uczyń mi tę przyjemność, powróć tam i wyraźnie powiedz królowi, że podaję się do dymisji.
— D‘Artagnan, zastanów się!... — zawołał pan de Lyonne.
— Idźże już, jeżeli mi sprzyjasz.
I popchnął go zlekka w stronę gabinetu.
— Idę — rzekł pan de Lyonne.
D’Artagnan czekał, chodząc wielkiemi krokami wzdłuż galerji.
De Lyonne powrócił.
— Co król na to powiedział?... — spytał d‘Artagnan.
— Król powiedział, że dobrze — odparł pan de Lyonne.
— Że dobrze — wybuchnął kapitan — to znaczy, że przystaje? Ha! Nareszcie jestem wolny. Teraz jestem mieszczuchem, panie de Lyonne; do miłego widzenia. Żegnaj mi, zamku, galerjo, przedpokoju! mieszczuch, który nareszcie odetchnie swobodnie, żegna was! — I nie czekając, wypadł na schody, na których niegdyś odnalazł podarte kawałki listu Gourvilla. W pięć minut już był w zajeździe, gdzie, według zwyczaju wyższych oficerów, mających w zamku mieszkanie, wynajmował pokój.
Tam, zamiast odpiąć szpadę i zrzucić płaszcz, wziął pistolety, wpakował w duży skórzany trzos pieniądze, posłał do pałacowej stajni po swoje konie, i postanowił wyruszyć nocą do Vannes. Wszystko poszło, według jego życzenia. O ósmej wieczorem kładł nogę w strzemię, gdy przed zajazdem zjawił się pan de Gesvres na czele dwunastu gwardzistów. D‘Artagnan patrzył na to z pod oka; trzynastu konnych musiał przecie zobaczyć; udawał jednak, że nie zwraca na nic uwagi i najspokojniej nogę przez siodło przełożył. Gesvres prosto na niego najechał.
— Panie d‘Artagnan!... — głośno się odezwał.
— A! pan de Gesvres, dobry wieczór panu!
— Dobrze się stało, że pana spotykam.
— Po mnie pan przychodzisz?
— Ależ tak, mój Boże.
— O zakład, że król mię szuka.
— Nie inaczej.
— Tak, jak dwa czy trzy dni temu, ja szukałem pana Fouquet?.
— O!
— Słuchaj, chcesz mnie zbyć pieszczotami, mnie? Daremne trudy, słuchaj, powiedz lepiej odrazu, że przychodzisz mnie aresztować.
— Ja, pana aresztować? Dobry Boże, wcale nie! Jestem z patrolem.
— Wcale nieźle! i w tym objeździe zabierzesz mnie z sobą?
— Nie zabieram, spotykam i proszę, abyś udał się ze mną.
— Dokąd?
— Do króla.
— Dobra! — z drwiącą miną bąknął d‘Artagnan. — Król więc nie ma już nic lepszego do roboty?
— Zmiłuj się, kapitanie — cicho przemówił pan de Gesvres do muszkietera — nie kompromitujże się; ludzie cię słyszą.
D‘Artagnan śmiać się począł.
— Ruszajmy. Zazwyczaj aresztowani postępują pośrodku, między sześcioma jadącymi przodem i sześcioma z tylu.
— Ponieważ jednak ja pana nie aresztuję, będziesz więc łaskaw jechać za mną.
— Zatem traktujesz mnie przyzwoicie, masz słuszność, książę; bo gdyby mnie wypadło kiedykolwiek jeździć z patrolem w okolicy twego mieszkania na mieście, również grzecznie obszedłbym się z tobą, słowem szlacheckiem ręczę! A teraz wyświadcz mi jeszcze jednę grzeczność. Czego król ode mnie chce?
— O! król wścieka się ze złości!
— Mniejsza o to — odparł d‘Artagnan — król, który zadał sobie tyle trudu, ażeby się rozzłościć, popracuje także nad uspokojeniem swojej osoby, i basta. Nie umrę z tego, przysięgam ci.
— Wierzę; lecz....
— Lecz poślą mnie dla dotrzymania towarzystwa biednemu Fouquetowi? Mordioux! miły i zacny z niego człowiek. Bardzo zgodnie żyć z sobą będziemy, możesz mi pan wierzyć.
W trakcie tej rozmowy, przybyli do zamku.
Gesvres puścił d‘Artagnana przodem, wiodąc go wprost do gabinetu, w którym król oczekiwał na swego kapitana muszkieterów, a sam pozostał w przedpokoju. Słychać było wyraźnie głośną rozmowę króla z Colbertem, tak samo jak przed kilku dniami rozmawiał z d‘Artagnanem. Gwardziści pozostali na pikiecie przed drzwiami głównemi, a po mieście rozeszła się wieść o aresztowaniu z rozkazu króla kapitana muszkieterów.




ROZDZIAŁ XLI.
KRÓL LUDWIK XIV-ty.

Król siedział w gabinecie, zwrócony plecami do drzwi i przerzucał papiery; naprzeciw było lustro, w które rzuciwszy tylko okiem, mógł widzieć tych, co przychodzili do niego. Nie ruszył się z miejsca za przybyciem d‘Artagnana, tylko zarzucił zieloną jedwabną zasłonę na stolik z papierami i tym sposobem zakrył je przed ciekawemi oczyma. D‘Artagnan zrozumiał to postępowanie i nie ruszył się z miejsca, tak, że król, po kilku chwilach, nie słysząc nic, zmuszony był zawołać;
— Czy niema tu pana d‘Artagnana?...
— Jestem!.... — odpowiedział muszkieter, postępując naprzód.
— Co mi pan masz do powiedzenia?.... — rzekł król, patrząc mu bystro w oczy.
— Ja, Najjaśniejszy Panie!... — rzekł d‘Artagnan, czekając tylko pierwszej zaczepki przeciwnika, aby dobrze ją odeprzeć — nic nie mam do powiedzenia, tylko to, że Wasza Królewska Mość kazałeś mię aresztować, i oto jestem tu!...
Król chciał odpowiedzieć, że go nie kazał aresztować, ale to wydawało mu się tłumaczeniem, zamilkł więc.
D‘Artagnan milczał uporczywie.
— Panie!... — rzekł król, patrząc śmiało w oczy d‘Artagnanowi. — Powiedz mi, proszę, jaki ci dałem rozkaz co do Belle-Isle?
— Nie wiem, Najjaśniejszy Panie!... — odpowiedział lodowatym tonem d‘Artagnan — i nie mnie trzeba o to pytać, ale raczej tego mnóstwa różnego stopnia oficerów, którym dano nieskończoną liczbę rozmaitych rozkazów, gdy tymczasem mnie, dowódcy tej wyprawy, nie dano żadnego stanowczego.
Król uczuł się dotkniętym i okazał to w swej odpowiedzi.
— Dano tylko rozkazy, mój panie, tym, o których wierności nie wątpiono!...
— To też dziwiło to mnie, Najjaśniejszy Panie, że kapitan muszkieterów, równy w stopniu marszałkowi Francji, znajdował się pod dowództwem pięciu czy sześciu poruczników, czy majorów, dobrych może na co innego, ale nigdy na dowódców wyprawy. I dlatego przybyłem prosić Waszą Królewską Mość o objaśnienie, lecz odmówiono mi posłuchania, a zniewaga ta, uczyniona takiemu, jak ja człowiekowi, zmusiła mnie do opuszczenia służby Waszej Królewskiej Mości.
— Panu zawsze się jeszcze zdaje — rzekł król — że żyjesz dotąd w czasach, kiedy królowie byli zależni, i prawie pod rozkazami swoich podwładnych. Zdaje mi się, że zapomniałeś o tem, iż król Bogu tylko samemu zdaje sprawę ze swych czynów!...
— O niczem nie zapomniałem — rzekł muszkieter, dotknięty tą przestrogą. — A zresztą, nie widzę tu, jak człowiek prawy może obrazić monarchę, upraszając go, o oznajmienie, w czem mu źle służył.
— Źle mi służyłeś, mój panie!... biorąc stronę moich nieprzyjaciół!..
— Jacyż to są nieprzyjaciele Waszej Królewskiej Mości?...
— A ci, dla zwyciężenia których posłałem ciebie.
— Dwóch ludzi!... miałoby być przeciwnikami wojsk Waszej Królewskiej Mości?.. To nie do uwierzenia, Najjaśniejszy Panie!...
— Nie do pana należy oceniać moję wolę!...
— Ale do mnie należy oceniać moję przyjaźń, Najjaśniejszy Panie!...
— Kto służy swym przyjaciołom, nie służy swemu panu!...
— Tak, to dobrze pojąłem, Najjaśniejszy Panie, i z największem uszanowaniem prosiłem Wasza Królewską Mość o uwolnienie mnie od służby.
— Którego też panu udzieliłem — rzekł król. — Ale, zanim się z panem rozłączę, chciałem przekonać go, że umiem dotrzymać słowa.
— Wasza Królewska Mość więcej uczyniłeś, niż przyrzekłeś, bo Wasza Królewska Mość kazałeś mię uwięzić, a nigdyś mi tego nie obiecywał — rzekł d‘Artagnan.
Król wzgardził tym żartem i rzekł surowo:
— Patrz, mój panie, do czego mię zmusiło twoje nieposłuszeństwo.
— Moje nieposłuszeństwo?... — odezwał się d‘Artagnan zaczerwieniony.
— Jest to najłagodniejsze określenie, jakie mogłem wynaleźć. Zamiarem moim było uwięzić i ukarać buntowników, a cóż mię to ma obchodzić, że oni są twymi przyjaciółmi?
— Ale było to nietrafnie, Najjaśniejszy Panie!... posyłać mię, aby uwięzić moich przyjaciół i przyprowadzić ich na szubienicę!
— Była to, mój panie, próbka wierności, jaką chciałem zrobić z moimi mniemanymi sługami, którzy jedzą mój chleb i obowiązani są bronić mej osoby. Próba ta nie udała się panu d‘Artagnan.
— Za jednego złego sługę, którego tracisz Wasza Królewska Mość — rzekł d‘Artagnan — znajdujesz dziesięciu, którzy właśnie tego samego dnia dali dowody swej wierności. Ale racz posłuchać mię, Najjaśniejszy Panie!... uważałem za złe ścigać aż do śmierci dwóch ludzi, o których życie pan Fouquet, zbawca Waszej Królewskiej Mości, błagał. Tembardziej, że ci dwaj ludzie byli moimi przyjaciółmi. Mieli zginąć w przystępie gniewu jedynie!.. a potem dlaczegóż nie dozwolono im uciec?... Jakąż zbrodnię popełnili?.. Wyznaję, że nie mam prawa sądzić postępowania Waszej Królewskiej Mości!... Ale dlaczegóż obarczać mię przedwcześnie podejrzeniem?.. Dlaczegóż otaczać mię zausznikami?... Dlaczego odbierać mi cześć w obliczu wojska?... Dlaczego mnie, którego Wasza Królewska Mość aż dotąd zaszczycałeś swem zupełnem zaufaniem, mnie, który od lat trzydziestu przywiązany jestem do Jego osoby i dałem tysiąc dowodów wierności, bo muszę to przypomnieć, kiedy jestem oskarżony; dlaczego zmuszać mię, abym staczał bitwę na czele trzech tysięcy wojska królewskiego z dwoma ludźmi!
— Musiałeś zapomnieć — rzekł król ponuro — co mi ci ludzie zrobili i że ja przez nich o mało nie zginąłem na zawsze.
— A Wasza Królewska Mość racz nie zapominać, że ja tegobym nie dopuścił.
— Panie d‘Artagnan, tworzę państwo, w którem nie będzie więcej nad jednego pana: kiedyś ci to przyrzekłem, i właśnie nadeszła ta chwila. Chcesz ulegać tylko swoim widokom i przyjaźni, krzyżując woli mojej zamiary, broniąc swych przyjaciół?... Albo się rozstaniemy, albo musisz od tego odstąpić. Przyjaciele twoi, już są przeze mnie zniszczeni. Zniknął więc ten punkt oparcia się, który był podstawą twych dziwactw, gdyż w tej chwili wojsko moje, albo uwięziło albo zabiło buntowników w Belle-Isle.
D‘Artagnan zbladł.
W tej chwili wszedł oficer, podając papiery królowi.
Król, przejrzawszy je, stał nieruchomy, milczący przez kilka chwil, poczem rzekł:
— O tem, co mi donoszą, dowiesz się zapewne skądinąd. Lepiej więc, ażebym ci to sam powiedział. Już się bili w Belle-Isle.
— A!... a!... — rzekł d‘Artagnan, udając spokój, chociaż serce ledwie mu z piersi nie wyskoczyło. — I cóż, Najjaśniejszy Panie?
— A!... straciłem stu sześciu ludzi.
— A buntownicy?... — zapytał d‘Artagnan.
— Uciekli — rzekł król — lecz flota moja otacza wyspę i pewien jestem, że ani jedna łódka nie wymknie się, schwycą ich.
— Ręczę, Najjaśniejszy Panie, że ich nie dostaną żywych.
— A!... — rzekł król niedbale. — To na jedno wyjdzie, panie d‘Artagnan, boć i ja dlatego tylko kazałem ich schwytać, aby ich kazać powiesić!
D‘Artagnan otarł pot, spływający mu po twarzy.
— Jużem ci powiedział kiedyś — mówił dalej Ludwik XIV-ty — że będę dla ciebie przywiązanym i stałym. Dziś jesteś jedynym z dawnych ludzi, godnym mego gniewu, lub przyjaźni. Nie będę ci skąpił, według twego postępowania, jednego lub drugiego. A teraz skończmy pomiędzy sobą ten targ, jaki ci przyrzekłem niegdyś w dniu, kiedy mnie uważałeś w Blois za tak mało znaczącego. I bądź mi wdzięczny, panie, za to, że nikomu nie każę płacić za łzy wstydu, jakie wówczas wylałem. Obejrzyj się wkoło!... wszystkie największe głowy ugięły się. Poddaj się więc, jak oni, albo wybieraj najdogodniejsze dla ciebie miejsce wygnania, a tam, zastanowiwszy się, przyznasz może, że król ma szlachetne serce, skoro licząc na twoją prawość, pozostawił cię na wolności, choć posiadasz tak ważną tajemnicę stanu. Wiem, że jesteś prawym człowiekiem, ale dla czegóżeś mię osądził przedwcześnie? Sądź moje postępowanie od dnia dzisiejszego, d‘Artagnanie, z jaką tylko chcesz surowością!
D‘Artagnan stał osłupiały, po raz pierwszy może w życiu niepewny, jak ma postąpić; znalazł właśnie przeciwnika, godnego siebie. To, co słyszał nie było podejściem, lecz jawnością, nie było gwałtem, lecz siłą, nie było gniewem, lecz silną wolą, nie było pogróżką, lecz radą. I młody ten król, który obalił Fouqueta i mógł obejść się bez d‘Artagnana, bardzo pomieszał rachubę w głowie, cokolwiek upartej, kapitana muszkieterów.
— No i cóż cię powstrzymuje?... — rzekł król uprzejmie. — Żądałeś uwolnienia? czy chcesz, ażebym ci go odmówił? przyznaję, że przykro będzie staremu, jak ty żołnierzowi, cofnąć to, co się w zapędzie gniewu wyrzekło!
— O!... — odpowiedział smutno d‘Artagnan — nie to mię zastanawia, ale waham się, czy mam pozostać w służbie, bo jestem już stary i mam nawyknienia, które z trudnością przyjdzie mi zmieniać. Teraz bowiem potrzebować będziesz, Najjaśniejszy Panie dworaków, którzyby cię potrafili bawić i dających się zabijać za te twoje wielkie dzieła. Czuję to, że będą one wielkie!... ale może przypadkiem nie uznałbym je za takie, widziałem już wojnę i pokój, Najjaśniejszy Panie!... służyłem pod Richelieum i Mazarinim, zardzewiałem z ojcem Waszej Królewskiej Mości w ogniu Roszelli; podziurawiony szablą i kulami zmieniłem, jak wąż, więcej niż dziesięć razy moją skórę. Po tylu dotkliwych zdarzeniach doszedłem do dowództwa, które niegdyś miało znaczenie, bo nadawało prawo mówienia prawdy królowi. Ale teraz kapitan muszkieterów będzie tylko stróżem drzwi.
Doprawdy, Najjaśniejszy Panie, jeżeli takie odtąd ma być jego przeznaczenie, korzystaj z okoliczności i odbierz mi ten stopień.
Nie myśl, Najjaśniejszy Panie! ażebym miał choćby najmniejszą urazę!... Nie!... owładnąłeś mną, jak mówisz, ale muszę przyznać, że, czyniąc to, zmniejszyłeś mnie, a przyginając mnie, przekonałeś o mojej słabości. O! gdybyś wiedział, Najjaśniejszy Panie! jak nędzną będę miał minę, wąchając pył dywanów. Najjaśniejszy Panie! żałuję szczerze czasów, kiedy królowie Francji widzieli w przedpokojach swoich szlachtę dumną, wychudłą, przeklinającą, kłótliwą, ale która djabelnie gryzła w dniu bitwy. Ludzie tacy najlepszymi są dworakami dla ręki, która ich karmi; trochę złotych galonów na kołnierzu sukni, trochę siwizny we włosach, a zobaczysz znowu parów, książąt i sławnych marszałków Francji...
Ale na cóż ja to wszystko mówię; król jest moim panem, chce, ażebym pisał wiersze, żąda, ażebym atłasowemi trzewikami polerował mozajkową podłogę jego pokojów, to trudno, aleć robiłem trudniejsze nad te rzeczy.
Będę więc to robił, ale dlaczegóż?... Dlatego, że lubię pieniądze?... mam ich dosyć! a może dlatego, że jestem chciwy tytułów? moja karjera jest ograniczoną! bo lubię dwór? Nie!... pozostanę! dlatego, że od lat trzydziestu przywykłem co wieczór odbierać rozkaz od króla i słyszeć wymówione do mnie wyrazy:
„Dobra noc, d‘Artagnan“ z uśmiechem, którego żebrać teraz będę. Przystajesz na to, Najjaśniejszy Panie?
I d‘Artagnan przychylił siwiejącą głowę, na której król z dumą położył białą swą rękę.
— Dziękuję ci, mój stary sługo! mój pierwszy przyjacielu — rzekł. A ponieważ od dziś nie mam już nieprzyjaciół we Francji, pozostaje mi tylko posłać cię na obcą ziemię, abyś znalazł tam buławę marszałka. Wierz mi, niedługo zdarzy się sposobność, a tymczasem spożywaj mój najlepszy chleb i śpij spokojnie.
— Dobrze! Najjaśniejszy Panie — rzekł d‘Artagnan wzruszony. Ale ci biedacy w Belle-Isle, jeden z nich nadewszystko tak szlachetny!...
— Czy żądasz ich ułaskawienia?
— Na klęczkach, Najjaśniejszy Panie!
— Dobrze!... zawiadom ich o niem, jeżeli czas jeszcze!... Ale ręczysz mi za nich?...
— Ręczę swojem życiem!...
— Jedź więc!... jutro wracam do Paryża, pośpiesz tam czemprędzej, bo nie chcę, abyś mię już więcej opuszczał!...
— Bądź spokojnym, Najjaśniejszy Panie!... — zawołał d‘Artagnan, całując rękę królewską.
I puścił się z sercem, przepełnionem radością, drogą do Belle-Isle.




ROZDZIAŁ XLII.
PRZYJACIEL PANA FOUQUET.

Król wrócił do Paryża, a z nim d‘Artagnan, który, zebrawszy w przeciągu dwudziestu czterech godzin wiadomości o Belle-Isle, nic wszakże nie wiedział o tajemnicy, którą zachowały ciężkie skały Lockmarja, stanowiące potężny grób Porthosa. Dowiedział się także, iż mała łódka widzianą była na morzu i że okręt królewski dogonił ją i pochłonął, jako swą zdobycz.
I tu kończyły się wszystkie wiadomości d‘Artagnana, ale zaczynało się mnóstwo domysłów.
Ależ cóż można było z tego wszystkiego wnosić? okręt nie wrócił, a chociaż od kilku dni panował silny wiatr, ale okręt mocno był zbudowany i dobre miał żagle, nie lękał się więc wiatru i musiał, podług domniemań d‘Artagnana, albo zawinąć do Brestu, albo do ujścia Loary. Takie były uspakajające bądź cobądź wiadomości, jakie d‘Artagnan przywiózł wracającemu z całym dworem do Paryża królowi.
Ludwik, zadowolony z powodzenia, milszy i bardziej uprzejmy czuł się więcej możnym, i ani na chwilę nie przestawał kłusować przy karecie La Valliery. Wszyscy inni starali się, aby obie królowe to zaniedbanie syna i męża zapomniały. Wszystko oddychało przyszłością, przeszłość była niczem dla wszystkich. Ale przeszłość ta dotykała, jak świeża rana kilka dusz czułych i oddanych dawniejszym wspomnieniom.
I zaledwie król przybył do Paryża, miał zaraz żywy tego dowód. Ludwik XIV-sty tylko co wstał i zjadł pierwsze śniadadanie, kiedy kapitan muszkieterów stanął przed nim. D’Artagnan był blady i pomieszany.
— Co ci to jest d‘Artagnan?... — zapytał król.
— Najjaśniejszy Panie! wielkie nieszczęście spotkało mię!
— Mój Boże! cóż takiego.
— Straciłem, Najjaśniejszy Panie, jednego z moich przyjaciół, pana du Vallon, przy rozprawie w Belle-Isle.
I mówiąc to, d‘Artagnan bystro spojrzał królowi w oczy, aby odgadnąć, jakie na nim wiadomość ta sprawi wrażenie.
— Wiedziałem o tem!... — odpowiedział król.
— Wiedziałeś o tem i nie raczyłeś powiedzieć mi, Najjaśniejszy Panie?
— I nacóż? Boleść twoja, mój przyjacielu, tak jest szacowną, że powinienem ci jej był oszczędzić! Zawiadamiać cię o nieszczęściu, jakie cię dotknęło, byłoby to naigrawać się. Tak, wiedziałem, że pan du Vallon zagrzebał się pod skałami Lockmarja; wiedziałem, że pan d‘Herblay zabrał mi okręt z całym rynsztunkiem i ludźmi, i kazał się zawieźć do Bajonny. Ale chciałem, ażebyś wprost od niego dowiedział się o tem, dlatego, ażebyś się przekonał, że moi przyjaciele są dla mnie świętymi i nietykalnymi, i że we mnie zawsze człowiek poświęci się dla człowieka, gdy król często jest przymuszony poświęcać ludzi dla swego majestatu i władzy.
— Ale, Najjaśniejszy Panie, jakim sposobem wiesz...
— A jakże ty dowiedziałeś się o tem?
— Z listu, który pisał do mnie z Bajonny Aramis, wolny od niebezpieczeństw.
— Patrzaj rzekł król, wyciągając z szufladki stolika kopję listu Aramisa — o to ten sam list, którego kopię doręczył mi Colbert osiem godzin wprzód, zanim ty twój odebrałeś. Zdaje się, że dobrze mi służą?
— Prawda, Najjaśniejszy Panie — wybąknął muszkieter — jesteś jedynym człowiekiem, którego szczęście zdolne było opanować nawet szczęście i siłę moich przyjaciół. Zwyciężyłeś, Najjaśniejszy Panie! ale zapewne raczysz nie korzystać ze zwycięstwa!
— D’Artagnan!... — rzekł król z uśmiechem dobroci. — Mógłbym kazać porwać pana d‘Herblay z Hiszpanii i przywieźć tu żywego, dla wymierzenia mu przykładnej sprawiedliwości. Ale bądź pewnym, że nie pójdę za tym pierwszym popędem tak naturalnego uczucia. Jest wolny! niechże nim pozostanie nadal.
— O! Najjaśniejszy Panie! nie zawsze będziesz tak szlachetnym, łaskawym i wspaniałym, jak się okazałeś względem mnie i pana d‘Herblay, znajdziesz zapewne doradców, którzy uleczą cię z twej słabości.
— Mylisz się, d‘Artagnanie, zarzucasz moim doradcom, że chcą pobudzić mię do surowości. A rada oszczędzania pana d‘Herblay właśnie pochodzi od Colberta.
— A! Najjaśniejszy Panie — rzekł osłupiały d‘Artagnan.
— Co do ciebie — rzekł król z nadzwyczajną dobrocią — wiele ci mam dobrych wiadomości do powiedzenia, ale dowiesz się o nich, kochany kapitanie, gdy się ułatwisz z niektórymi interesami. Powiedziałem już, że ci zapewnię los, a słowa moje wkrótce się urzeczywistnią.
— Dziękuję po tysiąc razy, Najjaśniejszy Panie, mogę jeszcze zaczekać. Ale kiedy chcę i mogę być cierpliwym, niech Wasza Królewska Mość raczy zająć się biednymi ludźmi, którzy oddawna, oblegając jego przedpokój, przychodzą z pokorą podać prośbę do podnóżka tronu Waszej Królewskiej Mości.
— Któż to taki?
— Nieprzyjaciele Waszej Królewskiej Mości.
Król podniósł głowę.
— Przyjaciele pana Fouquet — dodał d‘Artagnan.
— Jak się nazywają?
— Pan Gourville, pan Pellisson i poeta pan Jan de La Fontaine.
— Niech wejdą — rzekł król, marszcząc brwi.
D‘Artagnan podniósł zasłonę we drzwiach, prowadzących do sali, i rzekł głośno:
— Wprowadzić!
I wkrótce we drzwiach gabinetu królewskiego pokazały się trzy osoby, wymienione przez d‘Artagnana.
Najpierwszym z przyjaciół Fouqueta, który przystąpił, był Pellison, nie płakał już, bo łzy mu dlatego jedynie płynąć przestały, ażeby król lepiej mógł słyszeć jego prośbę. Gourville, wstrzymując łzy przez uszanowanie dla króla, przygryzał usta. La Fontaine ukrył zupełnie twarz w chustce i gdyby nie konwulsyjne poruszenie od płaczu ramion, możnaby powiedzieć, że nie żył.
Król zachował zupełną godność. Twarz jego była bez żadnego wyrazu, zachował nawet zmarszczenie brwi, które miał przy zapowiedzeniu przez d‘Artagnana odwiedzających osób.
Dał znak ręką i stał, patrząc bystro na proszących, pełnych rozpaczy. Pellisson skłonił się prawie aż do ziemi, La Fontaine padł na kolana, jakby był w kościele. To uporczywe milczenie, przerywane tylko westchnieniami i płaczem, zaczęło obudzać w królu nie litość, lecz niecierpliwość.
— Panie Pellisson — rzekł dobitnie i sucho — panie Gourville, i ty, panie!...
I nie wymienił nazwiska La Fontaina.
— Bardzoby mi było przykro, gdybyście mieli prosić za największym zbrodniarzem, jakiego powinna ukarać moja sprawiedliwość. Król powinien być wzruszonym łzami albo skruchą: lecz tylko łzami niewinnego, a skruchą przestępcy. Nie wierzę ani w skruchę pana Fouqueta, ani w łzy jego przyjaciół, gdyż pierwszy zepsuty jest aż do gruntu serca, a ci nie mieliby tyle śmiałości, iżby chcieli przychodzić dla uwłaczania mi w moim własnym domu. Dlatego też proszę was, panowie, nie mówcie nic takiego, coby wyraźnie nie wskazywało szacunku, jaki macie dla mojej woli.
— Najjaśniejszy Panie!... — odpowiedział Pellisson, drżąc, gdy usłyszął tak groźne wyrazy — nie przyszliśmy, aby cokolwiekbądź takiego powiedzieć, coby nie było najwyższem i najszczerszem przywiązaniem, jakie się należy monarsze od jego poddanych. Daleką od nas jest myśl bronienia tego, który miał nieszczęście obrazić Waszą Królewską Mość. Popadły w niełaskę Waszej Królewskiej Mości, może być naszym przyjacielem, ale mógł być nieprzyjacielem państwa. Wydajemy go z płaczem surowości królewskiej!...
— A zresztą — rzekł król, uspokojony ich pokorą i przekonywającemi wyrazy — parlament będzie go sądził. Sprawiedliwość zarówno posiada miecz jak i wagę i nikogo nie karze, nie zważywszy wprzód występku.
— Cała też nasza nadzieja jest w bezstronności Waszej Królewskiej Mości i spodziewamy się, że głos nasz w obronie oskarżonego przyjaciela, za pozwoleniem Waszej Królewskiej Mości, będzie słyszany.
— A więc! czegóż panowie teraz żądacie?... — rzekł król z nakazującą postawą.
— Najjaśniejszy Panie!... — rzekł Pellisson — oskarżony pozostawił żonę i rodzinę. Szczupłe mienie, jakie posiadał, zaledwie wystarczyło na opłacenie długów, a panią Fouquet, od czasu uwięzienia jej męża, wszyscy opuścili. Pani Fouquet, małżonka nadintendenta skarbu Waszej Królewskiej Mości, pani Fouquet, nie ma kawałka chleba!
Tu śmiertelna cisza, która dotąd zachowywali przyjaciele Pellissona, przerwana została rzewnym płaczem; d‘Artagnan nawet, dotknięty do żywego tak pokorną prośbą, obrócił się w kąt gabinetu, i, gryząc niemiłosiernie wąsy, wstrzymywał łzy, cisnące się do oczu.
Król zachował surową twarz i suche oko, ale twarz jego zaczerwieniła się, a surowość wzroku zmniejszyła się widocznie.
— Czegóż więc żądacie?... — rzekł głosem wzruszonym.
— Przyszliśmy błagać Waszą Królewska Mość!... — rzekł z pokorą Pellisson, coraz bardziej wzruszony — ażebyś raczył nam pozwolić zebrane od przyjaciół pana Fouquet 2.000 pistolów oddać jego wdowie, niech jej nie zbywa na pierwsze potrzeby życia!
Na wyraz „wdowie“, wyrzeczony przez Pellissona, wówczas kiedy Fouquet żył jeszcze, król pobladł niezmiernie, duma jego upadła, a litość, ogarniając serce, spłynęła do ust. Spojrzawszy rozczulonym wzrokiem na klęczących i z płaczem błagających, wyrzekł:
— A niechże Bóg broni, ażebym winnych mieszał z niewinnymi; ci, którzy wątpią o litości mojej względem słabych, źle mnie znają. Jeżeli uderzam, to tylko w zarozumiałych. Uczyńcie więc wszystko, panowie, co tylko serce wam dyktuje, dla ulżenia boleści pani Fouquet. Idźcie już, panowie! idźcie!
Trzej ludzie podnieśli się w milczeniu z okiem suchem; łzy oschły na rozpalonych twarzach. Nie mieli nawet siły, aby podziękować królowi, który przerwał ich pełne uszanowania ukłony, zastawiając się z żywością krzesłem, na którem siedział.
D‘Artagnan pozostał sam z królem.
— Dobrze!... Najjaśniejszy Panie!... dobrze — rzekł, zbliżając się do króla, rzucającego nań pytającym wzrokiem — gdybyś nie miał już dewizy, zdobiącej twe słońce, radziłbym ci przyjąć tę, którą niech pan Conrart tłomaczy po łacinie:
„Łagodny dla słabych, surowy dla silnych“.
Król uśmiechnął się, przechodząc do przyległego pokoju, i rzekł do d‘Artagnana:
— Daję ci urlop, którego zapewne potrzebujesz, dla zarządzenia interesami nieboszczyka pana du Vallon, twego przyjaciela.




ROZDZIAŁ XLIII.
TESTAMENT PORTHOSA.

W Pierrenfond wszystko było smutne. Dziedzińce puste, ścieżki pozarastane, stajnie pozamykane. Wodotryski zatrzymane, niegdyś tak wesołe, świetne i huczne. Na drogach, prowadzących do zamku, kilka poważnych figur jechało na mułach, lub roboczych koniach. Byli to sąsiedzi, proboszcz i dzierżawcy, a wszyscy w milczeniu wchodzili do zamku, wprowadzani przez strzelca, czarno ubranego, Mousqueton zaś przyjmował ich na progu.
Wszyscy przybyli mieli na celu wysłuchanie testamentu Porthosa, na dziś zapowiedziane, a chciała tu być obecna jak chciwość tak i przyjaźń dla zmarłego, nie zostawiającego krewnych. Kiedy wszyscy się zgromadzili, za uderzeniem godziny dwunastej, przeznaczonej na otwarcie testamentu, zamknięto drzwi pokoju. Rejent Porthosa, a naturalnie był nim następca pana Coquenart, zaczął powoli rozwijać pargamin, na którym silna ręka Porthosa wypisała ostatnią wolę. Gdy oderwał pieczęcie, włożył na nos okulary, odkaszlnął poprzednio, wszyscy natężyli słuch.
Jednocześnie drzwi zamkniętego pokoju jakby cudem otworzyły się i szlachetna twarz męska ukazała się na progu. Był to d‘Artagnan, który, nie spotkawszy nikogo na swe przyjęcie, przywiązał konia na dziedzińcu i wszedł do sali.
Szmer obecnych, a bardziej jeszcze, instynkt wiernego psa, wyrwały Mousquetona z zadumania. Podniósł głowę, a poznając dawnego przyjaciela swego pana, rycząc z żalu, padł mu do nóg i łzy jego zrosiły marmurową podłogę. D‘Artagnan, podniósłszy go, uściskał jak brata, a po wzajemnem z obecnymi przywitaniu, usiadł, trzymając za rękę Mousquetona, siadającego przy jego nogach. Poczem rejent, również jak inni wzruszony, zaczął czytać.
Porthos, po wyznaniu wiary, prosił nieprzyjaciół swych, aby mu przebaczyli złe, które im wyrządził. W tem miejscu promień niezwykłej radości błysnął w oczach d‘Artagnana. Przypomniał sobie dawnego żołnierza i wszystkich nieprzyjaciół, powalonych waleczną ręką Porthosa, a przebiegłszy myślą ich liczbę, rzekł do siebie, że Porthos mądrze zrobił, nie wyliczając ich imiennie, w takim bowiem razie czytanie ich nazwisk byłoby utrudzeniem dla czytającego. Potem następowały wyliczenia w tych słowach:
— Posiadam z łaski Boga, w tej chwili:
— I-o Dobra Pierrefonds z polami, lasami, pastwiskami, wodami, otoczone mocnym murem.
— 2-o Dobra Bracieux, z zamkami, lasami, rolą dobrze uprawną, składające się z trzech folwarków.
— 3-o Małą wieś Vallon, tak nazwaną dlatego, że leży w dolinie.
— 4-o Pięćdziesiąt kolonij w Touraine, każda zawierająca 500 morgów.
— 5-o Trzy młyny na rzece Cher, dający rocznego dochodu po 600 liwrów.
— 6-o Trzy stawy w Berry, z których każdy przynosi rocznie 200 liwrów dochodu.
— Co się tyczy dóbr ruchomych, dlatego tak nazwanych, że się mogą przenosić z miejsca na miejsce, jak mi to wytlumaczył uczony mój przyjaciel biskup de Vannes.
D‘Artagnan zadrżał na posępne wspomnienie tego nazwiska.
Rejent bez przerwy czytał dalej:
— Składają się:
— 1-o z mebli, któremi przyozdobione są moje pokoje; nie wymieniam ich tu dla szczupłości miejsca, ale spis ich posiada mój rządca.
Obecni zwrócili oczy na Mosquetona, pogrążonego w boleści.
— 2-o Z dwudziestu koni wierzchowych i pociągowych.
— 3-o Z sześćdziesięciu psów.
— 4-o Z broni wojennej i myśliwskiej, zamkniętej w zbrojowni.
— 5-o Wina andegaweńskie, zebrane dla Athosa, który je niegdyś lubił, wina burgundzkie, szampańskie, bordeaux i hiszpańskie, umieszczone są w dwunastu piwnicach, rozmaitych moich mieszkań.
— 6-o Z posągów i obrazów.
— 7-o Z księgozbioru, złożonego z sześciu tysięcy tomów zupełnie nowych, gdyż ich nikt wcale nie otwierał nawet.
— 8-o Z naczyń srebrnych.
— 9-o Wszystkie te przedmioty, a do tego bielizna stołowa i inna, umieszczone są w mieszkaniu, które nad inne przekładałem.
Tu czytający zatrzymał się, aby odetchnąć, inni westchnęli, odkaszlnęli i natężyli uwagę.
Rejent zaczął znowu:
— „Żyłem bezdzietny, i zapewne mieć już dzieci nie będę, co jest dla mnie dotkliwą boleścią! Jednakże mylę się, mam bowiem syna, wspólnie z innymi mymi przyjaciółmi, a nim jest pan Raul, August-Julian de Bragelonne, rzeczywisty syn hrabiego de La Fere.
— „Młodzieniec ten wydał mi się godnym do odziedziczenia spadku po trzech walecznych ludziach, których jestem przyjacielem i najniższym sługą.
Tu dał się słyszeć brzęk, który sprawiła szpada d‘Artagnana, wypadłszy z pochwy na marmurową podłogę; wszyscy, obróciwszy się w tę stronę, dostrzegli, że bujna łza stoczyła się po twarzy d‘Artagnana.
— „I dlatego — czytał dalej rejent — zapisuję wszystkie moje dobra ruchome i nieruchome, wyżej wymienione, panu wicehrabiemu Raulowi Augustowi, Julianowi de Bragelonne, ażeby go pocieszyć w smutku, jakim jest dotknięty i dać mu możność noszenia z chlubą swego nazwiska“.
— „Z obowiązkiem, aby pan wicehrabia de Bragelonne dał panu d‘Artagnan, kapitanowi muszkieterów królewskich, te z dóbr moich, których rzeczony kawaler d‘Artagnan żądać będzie“.
— „Z obowiązkiem, ażeby pan wicehrabia de Bragelonne płacił stosowną do jego potrzeb pensję przyjacielowi mojemu panu d‘Herblay, jeżeli tenże przymuszony będzie żyć na wygnaniu“.
— „Obowiązuje również pana wicehrabiego de Bragelonne, aby zatrzymał tych z moich służących, którzy 10 lat przebyli w mej służbie, a innym dał po 500 liwrów każdemu.
— „Zapisuję rządcy mojemu Mousquetonowi, całą moją garderobę paradną, wojskową i myśliwską, w przekonaniu, że będzie ją nosił przez pamięć i przywiązanie do mnie“.
„Nadto polecam panu wicehrabiemu Bragelonne mojego starego sługę i wiernego przyjaciela, Mousquetona, z tym obowiązkiem, aby Mousqueton, umierając, oświadczyć mógł, że nigdy nie przestał być szczęśliwym“.
Mousqueton, słysząc te słowa, skłonił się, blady i drżący i powstał z twarzą, na której ciężka boleść wyrytą była, błądząc oczyma i szukając wyjścia z pokoju.
— Mousqueton! mój dobry przyjacielu, idź, przygotuj się do podróży, zabieram cię z sobą do Athosa, dokąd stąd pojadę.
Mousqueton, nic nie mówiąc, zaledwie oddychając, jakby wszystko dla niego było obce, powoli wyszedł z pokoju.
Rejent skończył czytanie, poczem wszyscy, którzy przybyli dla wysłuchania ostatniej woli Porthosa, odeszli przejęci szacunkiem dla nieboszczyka.
D‘Artagnan, po pożegnaniu z rejentem, podziwiał. głęboki rozsądek Porthosa, tak słusznie obdarzającego majątkiem najgodniejszego i to z delikatnością, w jakiej najbardziej ugrzeczniony i najszlachetniejszy dworak nie przeszedłby go zapewne.
Porthos, zalecając Raulowi de Bragelonne, ażeby dał to d‘Artagnanowi, czegoby tenże zażądał, wiedział dobrze, iż ten niczego nie zażąda, a gdyby zażądał nawet, wicehrabia nie odmówiłby mu tego udziału.
Porthos przeznaczał pensję dla Aramisa, który, gdyby się zanadto domagał, musiałby się powściągnąć, za przykładem d‘Artagnana; a słowo o wygnaniu, wtrącone jakby nieumyślnie, czy nie było najłagodniejszą ale zarazem i najwyszukańszą przyganą postępowania Aramisa, które spowodowało śmierć Porthosa.
Nakoniec w testamencie nie było wzmianki o Athosie, bo czyż mógł Porthos sądzić inaczej, że syn da najlepszą część ojcu; prostoduszny Porthos pojął to wszystko lepiej, niż najbieglejszy prawnik.
— Porthos miał szlachetne serce — rzekł z westchnieniem d‘Artagnan, i zdało mu się, że usłyszał jęki na górze.
Przyszedł mu natychmiast na myśl biedny Mousqueton, potrzebujący ukojenia w boleści i żalu. Wszedł na pierwsze piętro i spostrzegł rozrzucone po pokoju Porthosa suknie jego w rozmaitych kolorach, a na nich leżącego Mousquetona.
D‘Artagnan zbliżył się, aby go pocieszyć.
— Mój Boże!... — rzekł — nie rusza się, zemdlał zapewne!...
D‘Artagnan mylił się.
Mousqueton już nie żył; nie żył, podobnie jak pies, który, tracąc swego pana, kładzie się na jego sukniach i żyć przestaje.




ROZDZIAŁ XLIV.
STAROŚĆ ATHOSA.

Kiedy te wypadki rozdzielały na zawsze czterech muszkieterów, niegdyś tak ściśle ze sobą połączonych, Athos, pozostawszy samotnym po odjeździe Raula, zaczął już wypłacać dług śmierci, skutkiem słabości, jaką sprowadza nieobecność miłych nam osób. Powróciwszy do Blois i nie mając nawet Grimauda przy sobie, aby choć spojrzeć na miłą jego twarz, Athos codziennie czuł niknąca siłę żywotną, niegdyś tak wielką. Hrabia de la Fere, zachowawszy młodość aż do sześćdziesiątego drugiego roku, pomimo trudów wojen, utrzymawszy czerstwą siłę, i pomimo cierpień moralnych — tęgość umysłu i słodki spokój duszy, teraz w przeciągu niewielu dni zestarzał się i podupadł na siłach.
Przez pierwsze dni po przybyciu hrabia nie mówił ani słowa, nie przyjmował odwiedzających go, a w nocy widziano, jak przy świetle lampy pisał, lub przerzucał jakieś stare papiery. Athos pisał listy do Vannes i do Fontainebleau, lecz pozostały bez odpowiedzi! wiemy dlaczego: Aramis opuścił Francję, d‘Artagnan był w podróży z Nantes do Paryża, a z Paryża do Pierrefonds.
Athos, który dawniej długie godziny spędzał w lesie, ogrodzie lub na polach, teraz wychodził niechętnie.
Służący jego spostrzegł, że codzień skraca przechadzkę.
Widziano hrabiego, z trudnością dochodzącego do środka alei, tam siadał na ławce z darniny i czekał powrotu sił, albo raczej nadejścia nocy.
Wkrótce sto kroków już go męczyło; w końcu Athos nie chciał już wcale wstawać, nie przyjmował pożywienia, a chociaż się nie uskarżał, chociaż zawsze z uśmiechem na ustach, miłym głosem przemawiał, ludzie jego przestraszeni udali się do Blois do nadwornego lekarza ś. p. księdza i przywieźli go do hrabiego, urządzając rzecz tak, że lekarz mógł widzieć chorego, nie będąc widzianym, bo prosili go, aby się nie pokazywał ich panu, gdyż tenże mógłby to wziąć im za złe, że sprowadzili lekarza bez jego wiedzy i woli.
Lekarz więc z ukrycia zgłębiał to złe, które codzień niszcząc więcej, zbliżało do grobu człowieka, niedawno tak pełnego życia i chęci do życia. Poznał na twarzy Athosa rumieniec gorączki, wolnej, nielitościwej, zrodzonej w zakątku serca, i stamtąd grożącej cierpiącemu niechybną śmiercią. Hrabia nietylko do nikogo, ale nawet do siebie nic nie mówił; myśl jego, bojąc się najmniejszej przerwy, dotykała ostatnich krańców najwyższego uniesienia. Zadumany, znajdował się pomiędzy niebem a ziemią. Lekarz kilka godzin zgłębiał tę bolesną walkę woli z siłą wyższą. Przestraszył się, widząc te oczy, zwrócone ciągle ku niewidzialnemu przedmiotowi, przeląkł się tego jednostajnego bicia serca, oznaczającego ból, bez żadnego westchnienia; niekiedy bowiem ostra boleść wzbudza nadzieje w lekarzu. Pół dnia tak upłynęło; lekarz, jako człowiek szlachetny i stałego umysłu, wyszedł nagle z ukrycia i przystąpił śmiało do Athosa, który jakby nawet nie zauważył tak niespodziewanego przybysza.
— Przepraszam, panie hrabio — rzekł — ale muszę ci zrobić wyrzut, który zaraz usłyszysz.
I usiadł obok Athosa, który z trudnością przerwał swe zamyślenie.
— Cóż to takiego, doktorze? — zapytał hrabia po chwili milczenia.
— A jesteś pan chory, a nie dajesz się leczyć.
— Ja chory! — rzekł Athos, uśmiechając się.
— Cierpisz na gorączkę trawiącą, osłabienie i widoczny zanik sił żywotnych, panie hrabio.
— Osłabienie? być może? bo nie wstanę już z łóżka.
— Porzuć, panie hrabio, to zwątpienie! wszakże jesteś dobrym chrześcijaninem.
— Zdaje mi się! — rzekł Athos.
— Czyż chciałbyś zadać śmierć sam sobie?
— Nigdy! doktorze!
— A więc, panie! tak postępując, dobrowolnie się zabijasz; ulecz się z tego, panie hrabio! ulecz!
— Ale z czegóż? dowiedz mi pan najrpzód, żem chory. Co do mnie, nigdy nie miałem się lepiej, jak teraz, nigdy niebo nie wydawało mi się piękniejszem, nigdym więcej nie lubił swoich kwiatów.
— Masz jakiś ukryty smutek?
— Ukryty?... bynajmniej, cierpię nad nieobecnością mego syna, i oto cała moja choroba i wcale jej nie ukrywam.
— Twój syn żyje, panie hrabio, silny, ma przed sobą cała przyszłość ludzi swego rodu i zasług, żyj więc dla niego!...
— Ależ żyję, doktorze! o! bądź spokojnym — dodał ze smutnym uśmiechem — będziemy wiedzieli, jak długo Raul żyć będzie, bo dopóki on żyje, póty i ja będę żył.
— Co pan mówisz?
— Rzecz bardzo prosta. W tej chwili, doktorze, utrzymuję jeszcze życie w sobie, ale byłoby to nad siły moje prowadzić życie wesołe, zapominające, obojętne, kiedy niema Raula obok mnie. Nie możesz żądać, aby lampa zapaliła się kiedy ogień nie dotknął knota; nie żądaj więc, abym i ja żył wesoło i silnie, jak dawniej. Trwam, przygotowuję się i oczekuję. Słuchaj, doktorze, przypomnij sobie żołnierzy, których nieraz widzieliśmy razem, jak oczekiwali w porcie chwili wsiadania na okręt, leżąc, obojętni, z myślą w połowie o jednym, w połowie o drugim żywiole, a nie byli myślą ani na miejscu, dokąd ich morze zanieść miało, ani na miejscu skąd opuszczali ziemię, lecz przygotowani z natężonym umysłem oczekiwali przyszłości. Powtarzam te słowa, bo są one wiernym obrazem mojego teraźniejszego życia. Leżąc, jak ci żołnierze, z wytężonem na każdy szelest słuchem, chcę być gotów na pierwsze zawołanie. Kto mnie zawoła?... czy Bóg, czy Raul, śmierć lub życie?... jestem gotów dusza i ciałem, i czekam znaku. Czekam, doktorze!... czekam!...
Doktór znając stanowczy umysł hrabiego, zamyślił się chwilę, przekonał się, że słowa nie tu nie pomogą, a każde lekarstwo będzie niedorzecznością, odjechał więc, zalecając domownikom aby na chwilę nie opuszczali pana swego.
Athos, po odjeździe doktora, nie okazał nic gniewu, ani nieukontentowania, że mu przerwano; nie zalecił nawet, aby mu co prędzej oddawano listy, jakie nadejdą, wiedząc dobrze, że każde przerwanie myśli jest dla niego radością, pociechą, jakąby jego domownicy kosztem krwi okupili, byleby mu ją sprawić.
Pewnej nocy śniło mu się, że Raul ubierał się w namiocie do bitwy, dowodzonej osobiście przez księcia de Beaufort.
Młodzieniec był smutny i zwolna przypinał zbroję i oręż.
— Co ci jest?... — zapytał go z czułością ojciec.
— Martwi mię śmierć naszego dobrego przyjaciela Porthosa:. — odpowiedział Raul — dręczy mnie ta sama boleść, jaką i ty tam czujesz!...
I marzenie znikło razem ze snem Athosa.
Zaledwie zaczęło świtać, służący wszedł i oddał hrabiemu list, przybyły z Hiszpanii.
— Pismo Aramisa — pomyślał Athos.
I zaczął czytać.
— Porthos nie żyje!... — zawołał hrabia, przeczytawszy kilka wierszy. — O Raulu!... Raulu!... dziękuję ci!... dotrzymujesz przyrzeczenia!... ostrzegasz mię!...
I Athos, oblany śmiertelnym potem, zemdlał.




ROZDZIAŁ XLV.
WIDZENIE ATHOSA.

Po przejściu omdlenia, Athos, wstydząc się wrażenia, jakie sprawił na nim tak nadnaturalny wypadek, ubrał się i kazał sobie podać konia, postanowiwszy udać się do Blois, aby stamtąd zawiązać pewniejszą korespondencję bądź z Afryką, bądź z d‘Artagnanem lub Aramisem.
List Aramisa opisywał hrabiemu nieszczęśliwe skutki wyprawy do Belle-Isle i zarazem tak szczegółowo opisywał śmierć Porthosa, że czułe jego i poświęcające się serce było nawskroś wzruszone. Athos chciał oddać ostatnie pożegnanie Porthosowi. Ażeby dopełnić hołdu, należnego dawnemu towarzyszowi broni, miał nadzieję, że, zawiadamiając o tem d‘Artagnana, namówi go do podróży z sobą do Belle-Isle i dopełni w jego towarzystwie smutnej pielgrzymki do grobu Porthosa, którego tak ukochał, poczem wróci do domu i będzie posłuszny temu tajemniczemu wpływowi, prowadzącemu go do wieczności tak skrytemi drogami. Lecz zaledwie uradowani służący ubrali go, widząc ukontentowanie wyryte na twarzy pana, z zamierzonej podróży, która miała choć w części rozpędzić jego czarne myśli, zaledwie najspokojniejszy koń przyprowadzony został przed ganek, Athos, czując zawrót głowy i zdrętwienie nóg, przekonał się, że kroku nie będzie mógł zrobić. Zażądał, aby go wyniesiono na słońce; położono go na ulubionej ławce z darniny, gdzie przepędził dobrą godzinę, zanim odzyskał siły. Osłabienie to, po przepędzonych tylu dniach bez ruchu, było naturalnem.
Wzmocniony trochę i weselszy, kazał sobie podać konia, ale potrzebował pomocy ludzi, i z trudnością wsiadł na niego.
I zaledwie przejechał sto kroków, kiedy jakiś dreszcz go przeszedł.
— To szczególne — rzekł do towarzyszącego mu sługi.
— Zatrzymajmy się!... zaklinam pana!... — rzekł wierny sługa — pan bardzo zbladł.
— Kiedym się już wybrał, to pojadę dalej — odpowiedział hrabia.
I pojechał dalej.
Lecz raptem koń zatrzymał się.
Poruszenie, którego Athos nie mógł sobie wytłumaczyć, ściągnęło cugle.
— Coś chce, abym dalej nie jechał. Przytrzymaj mnie — rzekł, wyciągając ręce — prędko, czuję osłabienie i spadnę z konia.
Służący dostrzegł to, zanim otrzymał rozkaz.
Przybiegł prędko i przytrzymał hrabiego, a że niedaleko jeszcze byli od zamku, służący pozostali na ganku, i przypatrujący się odjazdowi, spostrzegli to zamieszanie, a wezwani znakiem i głosem służącego, będącego przy Athosie, przybiegli z troskliwością.
Zaledwie Athos zbliżył się kilka kroków ku domowi, uczuł się lepiej.
Siły i rzeźkość zdawały się wracać, a razem i chęć pojechania do Blois; zwrócił więc konia, lecz za pierwszym krokiem znów wpadł w odrętwienie.
— No!... — rzekł do siebie — widocznie mam pozostać w domu.
Ludzie zsadzili go z konia i z troskliwością zanieśli do domu; tam położyli go na przygotowanem łóżku.
— Pamiętajcie — rzekł, przygotowując się do snu — że dziś oczekuję listów z Afryki!
— Syn Błażeja pojechał do Blois konno, ażeby o godzinę pierwej od zwyczajnego posłańca przywieźć listy — rzekł kamerdyner.
— Dziękuję!... — odpowiedział Athos ze zwykłym uśmiechem dobroci.
Hrabia usnął; sen jego był niespokojny. Czuwający przy nim widział na jego twarzy piętnujące się wewnętrzne cierpienie. Może mu się śniło coś przykrego.
Dzień przeszedł. Syn Błażeja wrócił, nie było żadnych listów. Hrabia z rozpaczą liczył minuty i godziny. Przypuszczenie, że tam o nim zapomniano, okropną sprawiało mu boleść. A nie spodziewał się przybycia kurjera, bo godzina, o której tenże przybywał zawsze, dawno już przeszła. Cztery razy posłaniec jeździł do Blois i nic nie przywiózł dla hrabiego. Nadeszła noc. Wszystko, co tylko człowiek chory, wzburzony cierpieniem, dodać może do smutnej rzeczywistości ze smutniejszej jeszcze wyobraźni, wszystko to w myślach zgromadziło się w pierwszych godzinach tej okropnej nocy. Gorączka wzmogła się, jak oświadczył lekarz, przywieziony w ostatniej podróży Błażeja do Blois. Lekarz po dwakroć puścił krew choremu, lecz to osłabiło tylko ciało, pozostawiając całą siłę gorączki w głowie. Jednakże stopniowo gorączka zmniejszała się i o północy ustąpiła zupełnie. Doktór, wioząc niezaprzeczone polepszenie, wrócił do Blois, zostawiając jakąś receptę i zaręczając, że hrabia jest ocalony.
Athos, wpadł w szczególny, nie dający się opisać stan. Mając myśl wolną, uleciał nią do Raula, swego najukochańszego syna. Wyobraźnia jego przedstawiła mu pola Afryki w bliskości Dżidżeli, te właśnie, na których powinien był z wojskiem wylądować pan de Beaufort. Były tam szare skały, podobne do mogił, a za niemi wznosiło się w kształcie amfiteatru, pośród drzew mastyksu i kaktusów, miasto, pełne dymu, ruchu i niewyraźnej wrzawy. Raptem buchnął płomień; czołgając się, objął całą powierzchnię mieściny, a zwiększając się, pochłonął w swych wirowych zwojach, płacze, krzyki i ręce wzniesione ku niebu. Przez chwilę był to okropny chaos walących się domów, kamieni rozpalonych, i upadających od pożaru drzew. Rzecz dziwna! w tym zamęcie, w którym Athos widział wzniesione do góry ręce, słyszał krzyki, płacz i narzekania, nawet westchnienia, nie dostrzegł nigdzie ludzkiej twarzy.
Noc pokryła ten krajobraz, noc ciemna na ziemi, jasna na niebie; duże i świetne gwiazdy nieba afrykańskiego, jasno błyszczały, oświecając tylko same siebie. Księżyc łagodny i jasny, wschodząc z poza gór, oświecił najprzód morza spokojne, i rozlał swe brylantowe światło na przyległe domy i krzaki. Szare skały, jak milczące widziadła, zdawały się, wznosząc zielonawe głowy, przypatrywać się przy świetle księżyca polu bitwy, i Athos także dostrzegł, że pole to, zupełnie próżne podczas bitwy, pokryte teraz było niezliczonymi trupami. Zobaczył ziejące rany, zimno patrzące na błękitne niebo, jakby żądały zwrotu dusz, które tam uleciały. Wtem spostrzegł w pierwszym szeregu białego konia pana de Beaufort z potrzaskanym łbem. Kto zdoła odmalować okropne cierpienie, z którem czujna jego dusza jakby bystrem okiem oglądała każdego trupa, czy w nim nie pozna ukochanego Raula? Któż znowu potrafiłby powstrzymać upajająca radość Boską, z jaką Athos ukorzył się przed Bogiem, dziękując mu, że nie znalazł tego, kogo szukał pomiędzy nieżyjącymi? Doszedł już do tego stopnia złudzenia, że widzenie ono było dlań rzeczywistością, podróżą, przedsięwzięta przez ojca do Afryki, aby otrzymać pewne wiadomości o synu. Nagle spostrzegł białą postać za krzakiem mirtu.
Postać ta miała na sobie mundur oficera; trzymając w ręku złamaną szpadę, zbliżyła się zwolna do Athosa, który, zatrzymawszy się i patrząc na nią wytężonym wzrokiem, nie mógł ani mówić, ani się ruszyć, a chciał jednak wyciągnąć ręce, bo w tej postaci milczącej i bladej, poznał Raula. Hrabia chciał krzyknąć, lecz głos zamarł mu w piersiach. Raul, położywszy palec na ustach nakazał mu milczenie i cofał się powoli, chociaż Athos nie dostrzegł nóg jego. Hrabia drżący i bardziej od syna blady postępował z trudnością za nim, przez pola, kamieniami zasłane, krzaki i parowy. Raul ciągle dawał mu znaki, by szedł za nim. W końcu dostali się na wierzchołek góry i Athos spostrzegł na czarnych chmurach, oświeconych światłem księżyca, powietrze i poetyczne kształty Raula. Athos wyciągnął rękę, aby zbliżyć się do ukochanego dziecięcia, a Raul także podawał mu rękę, lecz zarazem jakby mimowolnie ciągnięty, cofał się ciągle, opuszczał ziemię i Athos spostrzegł pomiędzy ziemią i postacią syna błyszczące niebo. Raul, wznosząc się ciągle ku niebu, wzywał go znakami i uśmiechem.
Athos wydał okrzyk przerażonej miłości, i spojrzał w dół; spostrzegł zniszczony obóz i jakby białe trupy wojsk królewskich.
A potem, podnosząc głowę, widział ciągle syna, wznoszącego się i wzywającego go ku sobie.




ROZDZIAŁ XLVI.
ANIOŁ ŚMIERCI.

Athos widział to właśnie, kiedy złudzenie przerwane zostało mocnym hałasem, pochodzącym od strony drzwi wchodowych. Słychać było po stwardniałej ziemi galopującego konia, odgłos żywej rozmowy doszedł aż do pokoju, gdzie marzył hrabia.
Drzwi się otworzyły, Athos głosem słabym rzekł:
— Zapewne kurjer z Afryki?...
— Nie, panie hrabio — odezwał się głos, na który Athos zadrżał.
— Grimaud — szepnął do siebie.
Pot wielkiemi kroplami spływał mu po wynędzniałej twarzy.
Grimaud pokazał się we drzwiach. Drżący opierał się o ramę drzwi, i ledwie nie zemdlał, spostrzegłszy przy bladem świetle lampy twarz swego pana. Na twarzy Grimauda wyryty był ślad zadawnionego cierpienia, zdawało się, że tylko jedna smutna myśl zajmuje jego umysł.
Jak niegdyś przyzwyczaił się nie mówić nic, tak teraz nie uśmiechał się nawet.
— Grimaud, Raul umarł?... nieprawdaż?
— Tak!.. — rzekł starzec, wyrywając prawie tę jednę sylabę ze zbolałych piersi!
Wtenczas głośny płacz powstał między obecnymi i napełnił żalem i modlitwą pokój, w którym konający ojciec szukał oczyma portretu swego syna.
Było to dla niego przejściem, wracającem go do marzeń.
Z rękami założonemi na piersiach, z twarzą zwróconą ku oknu, przez które świeżość nocy przynosiła mu zapach kwiatów, Athos pogrążył się, aby już z niego nie wyjść więcej, w rozpamiętywaniu raju Boskiego, którego żyjący nigdy nie widzą.
Po godzinie takiego zachwytu, Athos wzniósł do góry białe i wychudłe ręce, i z uśmiechem, który nie opuścił ust jego, wymówił zaledwie dosłyszalnym głosem te dwa słowa, odpowiadając na wezwanie Boskie, czy Raula.
— „Oto jestem!“
I ręce jego wolno opadły na łóżko.
Śmierć tego szlachetnego człowieka lekka była i spokojną.
Athos, po śmierci nawet, zachował spokojny uśmiech, jako ozdobę, towarzyszącą mu do grobu. A spokój ten i uśmiech, pogoda i szczęście, rozlane po całej twarzy, długo kazały przywiązanym doń sługom wątpić o jego śmierci. Obecni chcieli wyprowadzić Grimauda, stojącego opodal i pożerającego wzrokiem blednącą twarz swego pana, a nie zbliżającego się doń z bojaźni, aby mu nie przyśpieszyć śmierci. Ale jakkolwiek zmęczony był, nie chciał oddalić się; usiadł tylko na progu, pilnując swego pana z czujnością straży, aby otrzymać przy jego obudzeniu się pierwsze spojrzenie lub ostatnie westchnienie śmierci.
Wreszcie podniósł się i, opierając się rękami o podłogę, patrzał, czy choć najmniejsze drgnienie nie poruszy ciałem hrabiego. Ale nie! przeląkł się, powstał zupełnie, a w tej chwili usłyszał kroki na schodach; brzęk ostróg i szpady wstrzymał go, idącego do łóżka hrabiego. I głos silny i dźwięczny odezwał się o trzy kroki od niego.
— Athos!.. Athos!... mój przyjacielu!... — wołał głos, aż do łez wzruszony.
— Panie d‘Artagnan!... — wyjąknął Grimaud.
— Gdzież on jest?... — mówił dalej muszkieter.
Grimaud, kościstemi palcami chwytając go za rękę, wskazał łóżko, na którem leżał trup hrabiego. Przerywane westchnienia i łzy napełniły pierś d‘Artagnana. Z sercem rozdartem, drżący, na palcach, lękając się odgłosu własnych kroków, zbliżył się do łóżka. Przyłożył ucho do serca Athosa, twarz do twarzy hrabiego; najmniejszego oddechu.
Żal ścisnął mu serce, nie mogąc opanować wzruszenia, powstał i, śpiesznie wychodząc z pokoju, gdzie zastał nieżywego tego, któremu chciał donieść o śmierci Porthosa, tak gorzko zaczął płakać, że słudzy, którzy jakby tylko oczekiwali wybuchu boleści, odpowiedzieli na to głośnemi i rozpaczliwemi narzekaniami, a psy hrabiego żałosnem wyciem. Grimauda tylko głosu nie było słychać; nawet w przystępie najwyższego żalu, nie śmiał uwłaczać śmierci, ni po raz pierwszy w życiu przerwać snu swego pana. Zresztą, Athos przyzwyczaił go do milczenia.
Świtać zaczęło, kiedy d‘Artagnan, chodząc po pokoju na dole i gryząc pięście, aby przytłumić westchnienia, raz jeszcze poszedł na górę, czekając chwili, kiedy Grimaud zwróci się ku niemu, dał znak, aby zbliżył się doń, co wierny sługa uczynił, lecz tak jak cień cicho.
D‘Artagnan w towarzystwie Grimauda zeszedł na dół.
A będąc już w sieni, rzekł, biorąc za rękę starca:
— Grimaudzie!... widziałem, jak umarł ojciec, teraz powiedz mi, jak umarł syn!...
Grimaud wyciągnął z zanadrza ogromny list, na którego kopercie był adres Athosa.
D‘Artagnan poznał pismo pana de Beaufort, odpieczętował je i zaczął czytać przy pierwszem świetle dnia, szerokiemi krokami chodząc po kasztanowej alei, zdeptanej widzialnemi jeszcze śladami hrabiego, dziś już nie żyjącego.




ROZDZIAŁ XLVII.
WIADOMOŚĆ.

Książę de Beaufort pisał do Athosa. List, przeznaczony dla żyjącego, przybył do trupa. Bóg zmienił adres.

— „Kochany hrabio! — pisał książę wielkiemi, jak niewprawny uczeń, literami — wpośród wielkiego triumfu wielkie dotknęło nas nieszczęście.
Król stracił najwaleczniejszego żołnierza; ja — przyjaciela, a ty straciłeś pana Bragellona.
Umarł chwalebnie i tak chwalebnie, że nie mam siły, abym mógł, tak, jakbym chciał, opłakiwać go.
Przyjmij smutne me powinszowanie, kochany hrabio!... Bóg udziela nam boleści, według wielkości serc naszych. Tak, jest ona niezmierną, lecz nie silniejszą od twej odwagi.“

Twój dobry przyjaciel
Książę de Beaufort.“

Do listu tego dodany był szczegółowy opis, skreślony przez jednego z sekretarzy księcia.
Było to wzruszające opowiadanie, prawdziwie smutnego wypadku, które kończyło się śmiercią dwóch ludzi.
D‘Artagnan, przywykły do wzruszeń bitwy, i uzbroiwszy serce przeciw rozczuleniu, nie mógł jednakże nie zadrżeć, odczytując imię Raula, imię ukochanego dziecięcia, które tak jak i jego ojciec, był już tylko cieniem.
— „Rano — pisał sekretarz księcia. — Jaśnie oświecony pan nakazał ogólny atak. Pułki Pikardji i Normandji, zajęły pozycję między szaremi skałami, na których pochyłości wznosiły się szańce Dżidżeli.
— Wystrzał działowy rozpoczął bitwę. Pułki, mając broń do ataku, szły naprzód z odwagą. Książę z rezerwą postępował, bacząc na wszystko, aby w potrzebie wzmocnić natarcie.
— Obok księcia byli najstarsi dowódcy, jego adjutanci, i pan wicehrabia de Bragelonne, który otrzymał rozkaz nie opuszczania ani na chwilę Jego wysokości.
— Tymczasem działa nieprzyjacielskie, które z początku strzelały do ogólnej masy wojska, lepiej skierowały ogień, a kule, lepiej celowane, zabity kilku ludzi koło księcia. Pułki, idąc w kolumnach ku szańcom, także ucierpiały trochę, a nadto, widząc niekorzystne działanie naszej artylerji, zachwiały się.
— Książę, widząc zły skutek dział oblężniczych, rozkazał fregatom, stojącym na kotwicy w przystani, rozpocząć silny ogień przeciw twierdzy.
— Pan de Bragelonne chciał zanieść ten rozkaz, lecz książę sprzeciwił się temu.
— Książę miał słuszność, kochał bowiem i chciał oszczędzić młodziana, a wypadek sprawdził jego przewidywanie i odmowę, gdyż zaledwie podoficer, którego Jego wysokość w miejsce pana de Bragelonne wysłał, przybył nad brzeg morza, został trafiony dwoma wystrzałami z dział nieprzyjacielskich i padł trupem na mokry piasek.
— Co widząc, pan de Bragelonne uśmiechnął się do księcia, który mu rzekł:
— Patrz wicehrabio, ocaliłem ci życie, powiedz o tem później hrabiemu de la Fere, ażeby, dowiadując się o tem z ust twoich, był mi wdzięcznym!
— Młodzieniec roześmiał się smutnie i odpowiedział księciu:
— To pewne. Jaśnie oświecony panie, że, gdyby nie twoja życzliwość, byłbym tam zabity, gdzie leży ten podoficer, zupełnie już spokojny.
— Pan de Bragelonne wyrzekł to takim tonem, że książę odezwał się z żywością:
— Na Boga, młodzieńcze!... mówisz to jakbyś do tego tęsknił, ale na dusze Henryka IV, przyrzekłem twemu ojcu zwrócić cię żywego, i jeżeli się Bogu podoba, dotrzymam tego przyrzeczenia.
— Pan de Bragelonne zarumienił się — i rzekł ciszej:
— Przebacz mi, Jaśnie oświecony panie, błagam cię, mam chęć ciągłe znajdować się w ogniu, gdyż jakże to miło odznaczyć się w oczach swego generała, a nadewszystko kiedy tym generałem jest książę de Beaufort.
— Książę ułagodził się trochę i, zwróciwszy się do oficerów, stojących wkoło niego, dawał im rozmaite zlecenia.
— Grenadjerzy dwóch pułków przybyli blisko fosy i rzucili granaty, które dały rezultat.
— Tymczasem pan d‘Estrees, dowódca floty, widząc usiłowania podoficera, zbliżającego się do okrętów, domyślił się, o co idzie i rozpoczął silny ogień.
— Wówczas arabowie, widząc, że są wzięci w dwa ognie, widząc walące się mury, wydawali przeraźliwe okrzyki. Jeźdźcy ich w całym pędzie rzucili się na naszą piechotę, lecz odepchnięci przez nią, z wściekłością zwrócili się ku głównemu sztabowi, który w tej chwili wcale nie był broniony. Niebezpieczeństwo było wielkie! Sam książę dobył szpady, a znajdujący się przy nim oficerowie rozpoczęli z tymi szaleńcami bitwę. Tu pan de Bragelonne mógł zaspokoić chęć, jaką okazywał od początku bitwy, bo walczył obok księcia z nadzwyczajną odwaga; własną ręką zabił trzech arabów. Widocznem wszakże było, że odwaga jego nie pochodzi z własnej dumy walczących. Gwałtowna była, przymuszoną, nawet udaną, i starał się upoić siebie widokiem rzezi. Tak się zapalił, że aż książę rozkazał mu, aby się powstrzymał! Musiał zapewne usłyszeć głos księcia, gdyż my, będąc obok niego również słyszeliśmy. Jednakże nie zatrzymał się i pędził ciągle ku szańcom.
— Wicehrabia przybył do okopów na wystrzał pistoletowy, a wówczas strzał ręcznej broni z twierdzy okrył go chmurą dymu. Straciliśmy go z oczu, lecz kiedy dym ustąpił, dostrzegliśmy go, idącego piechotą, koń bowiem był zabity.
— Arabowie wezwali wicehrabiego, aby się poddał, lecz ten dając im poruszeniem głowy znak odmowny, szedł dalej ku okopom.
— Była to najwyższa nieroztropność. Lecz kiedy nieszczęście zaprowadziło go tak blisko, całe wojsko było mu wdzięczne za ten zaszczyt.
Uszedł jeszcze kilka kroków, a oba pułki klaskały w ręce.
— Znowu zatrzęsły się mury od powtórnego wystrzału, wicehrabia de Bragelonne znikł w tumanie dymu, a gdy się dym rozwiał, już się Bragelonne nie podniósł, leżał rozciągnięty na ziemi.
Arabowie już mieli wyjść z okopów, aby zabrać ciało jego lub uciąć głowę, według ich barbarzyńskiego zwyczaju. Lecz książę de Beaufort, patrząc z boleścią na ten wypadek i widząc Arabów, biegnących dla porwania ciała, krzyknął:
— Grenadjerowie!.. czy pozwolicie zabrać to szlachetne ciało?
— Tak zacięta bitwa wszczęła się przy ciele pana de Bragelonne, że sześćdziesięciu Arabów padło trupem obok pięćdziesięciu naszych.
— Porucznik pułku Normandzkiego, porwawszy ciało Bragelonna, wrócił z niem do nas szczęśliwie.
— Oddychał jeszcze, co niezmiernie uradowało księcia, który był obecnym przy pierwszem opatrzeniu ran jego i naradzie lekarzy. Dwóch z nich ręczyło za jego życie. Książę uściskał ich serdecznie, obiecując każdemu, jeżeli go wyleczą, po tysiąc luidorów.
— Trzeci przybyły lekarz był to brat Sylwester, zakonnik, najbieglejszy ze wszystkich; obejrzał rany i zamilkł.
— Pan de Bragelonne otworzył osłupiałe oczy, jakby usłyszeć albo wyczytać chciał z twarzy zdanie uczonego doktora.
— Ten, zapytany przez księcia, odpowiedział, że z ośmiu ran trzy są prawie śmiertelne, ale ufny w miłosierdzie boskie i silną młodość chorego ma nadzieję, że wyjdzie szczęśliwie, jeżeli nie uczyni najmniejszego poruszenia.
— Brat Sylwester, obracając się do felczerów, dodał:
— Nadewszystko ani go palcem nie ruszcie, bo skona.
— Wyszliśmy wszyscy, cokolwiek pocieszeni.
— Sekretarz, wychodząc spostrzegł smutny uśmiech na ustach wicehrabiego, kiedy książę wyrzekł do niego z czułością:
— O! ocalimy cię, wicehrabio!
— Lecz wieczorem, kiedy mniemano, że chory obudził się już, jeden z chirurgów wszedł do jego namiotu i natychmiast wybiegł, krzycząc przeraźliwie.
— Wszyscyśmy przybiegli wraz z księciem, i ujrzeliśmy ciało Bragelonna na ziemi, ściągnięte z łóżka i broczące w resztce krwi, jaka w niem była jeszcze.
— Prawdopodobnie, konwulsyjny ruch, zrzucił go z łóżka, a upadek ten spowodował śmierć, przepowiedzianą przez brata Sylwestra.
— Podniesiono wicehrabiego już nieżywego i zimnego; w prawej ręce trzymał promień jasnych włosów, i ręka ta przyciśnięta była do serca.
D‘Artagnan zatrzymał się, po przeczytaniu szczegółów śmierci biednego Raula.
— Oh!.. — szepnął — nieszczęśliwe dziecię!... samobójstwo!..
I, zwracając wzrok ku pokojowi, gdzie Athos spoczywał snem wiecznym, rzekł zcicha:
— Dotrzymali sobie słowa!... Teraz zapewne są szczęśliwi!... bo już się połączyli!...
I zaczął przechadzać się zwolna.
Dziedziniec i ulice napełniać się zaczęły zasmuconymi sąsiadami, którzy, przygotowując pogrzeb, opowiadali sobie to podwójne nieszczęście.




ROZDZIAŁ XLVIII.
OSTATNI ŚPIEW POETY.

Nazajutrz szlachta okoliczna i prawie ze wszystkich stron, gdzie tylko doszła ta smutna wiadomość, zgromadziła się licznie.
D‘Artagnan zamknął się, nie chcąc się z nikim widzieć. Napisał do króla, prosząc o przedłużenie urlopu.
Grimaud, wszedłszy do pokoju d‘Artagnana, usiadł przy drzwiach na ławce, jak człowiek, głęboko się namyślający, poczem wstał, dając znak d‘Artagnanowi, aby poszedł za nim. Ten uczynił to w milczeniu.
Grimaud zaprowadził go do sali, gdzie, podług miejscowego zwyczaju, trumna z ciałem ustawiona była przed pogrzebem na katafalku. D‘Artagnan dziwił się, widząc tam dwie otwarte trumny, zbliżył się do nich i spostrzegł w jednej z nich Athosa, pięknego nawet po śmierci, a w drugiej Raula, z zamkniętemi oczami, bladą twarzą i uśmiechem na zsiniałych ustach.
— Raul tutaj! a! Grimaud! niceś mi o tem nie mówił?
— Książę rozkazał, aby ciało pana de Bragelonne było balsamowane, jak to jest zwyczajem u Arabów, chcących, aby ich ciała spoczywały w ziemi rodzinnej. Książę również kazał urządzić przeprzęgi, ażeby człowiek, który wychował wicehrabiego, mógł zawieźć ciało jego do hrabiego de la Fere.
— A więc!.. — pomyślał d‘Artagnan — ja stary, niepotrzebny nikomu na świecie, pójdę za twoją trumną, moje ukochane dziecię, i przysypię garścią ziemi czoło, które przed dwoma miesiącami ściskałem w mych objęciach. Bóg tak chciał i tyś tego żądał. Nie mam prawa płakać nawet po tobie, gdyż sam obrałeś śmierć, która zdawała się mieć więcej ceny dla ciebie, niż życie!
Zbliżyła się nakoniec chwila, w której zimne te zwłoki oddane być miały ziemi. Taki był natłok ludu, że droga od zamku aż do dość odległego cmentarza zawalona była pieszymi i jeźdźcami. Athos oddawna wybrał na tym cmentarzu miejsce na swój ostatni spoczynek i wybudował tam kaplicę z kamieni, sprowadzonych z Berry, z rozwalin zamku — gdzie upłynęła jego młodość — z wyrytym na nim rokiem 1550.
Tam złożono, pośród mnóstwa płaczących, dwie trumny w świeżo wykopaną mogiłę.
Po skończeniu nabożeństwa i po ostatniem pożegnaniu umarłych, wszyscy obecni rozeszli się, rozmawiając przez drogę o pięknych i szlachetnych cnotach ojca i nadziejach, jakie wzbudzał syn, tak smutnie zgasły na brzegach Afryki.
D‘Artagnan, pozostawszy sam jeden, spostrzegł, że już noc nadeszła. Myśląc o umarłych, zapomniał o godzinie. Powstał więc z ławki, na której siedział w kaplicy, i poszedł pożegnać podwójną mogiłę, pod którą spoczywali zmarli jego przyjaciele. Na mogile spostrzegł klęcząca kobietę. Zatrzymał się więc na progu kaplicy, ażeby nie przeszkodzić jej modłom, a zarazem chciał przekonać się, co to za pobożna przyjaciółka dopełnia tego świętego obowiązku. Nieznajoma kryła twarz w dłoniach, białych jak alabaster. Po szlachetnie skromnem ubraniu poznać można było kobietę z wyższego towarzystwa.
Zewnątrz podróżna kareta i kilku jezdnych oczekiwało na nią.
Była to panna de la Valliere.
— Pan d‘Artagnan! — szepnęła.
— Pani tutaj? — rzekł kapitan ponurym głosem — o! pani! wolałbym był widzieć cię w mieszkaniu hrabiego de la Fere, przystrojoną w kwiaty, a wtedy pani, on i ja, dalekobyśmy mniej płakali.
— Panie!... — rzekła, płacząc.
— Boś to ty, pani! ty! — rzekł nieubłagany przyjaciel zmarłych — wpędziła ich obu do grobu!
— O! oszczędź mię pan!
— Niechże Bóg broni, abym miał uwłaczać kobiecie, lub łzy jej wyciskać napróżno; ale powinienem ci, pani, powiedzieć, że miejsce mordercy nie jest na grobie jego ofiar.
Chciała mu odpowiedzieć.
— To, co tu mówię — rzekł zimno — toż samo powiedziałbym królowi.
— Wiem, iż jestem powodem śmierci pana de Bragelonne — rzekła.
— A! wiesz to pani!
— Wczoraj wiadomość ta przyszła do dworu. Dziś od godziny drugiej rano przejechałam 20 mil, aby prosić hrabiego o przebaczenie, mniemając, że on jeszcze żyje, i błagać Boga na grobie Raula, by zesłał na mnie wszystkie nieszczęścia, prócz jednego. — A teraz wiem, że śmierć syna zabiła ojca, dwie mam ja zbrodnie do wyrzucenia sobie, i podwójnej też od Boga oczekuję kary.
— Powtórzę pani to — rzekł d‘Artagnan — co mi o tobie w Antibes powiedział pan de Bragelonne, myśląc już wówczas o śmierci:
„Jeżeli duma i zalotność wciągnęły ją do tego, przebaczam jej, pogardzając. Jeżeli zaś miłość tylko była powodem jej upadku, przebaczam jej również, przysięgając, że niktby jej mocniej nade mnie nie kochał.“
— Wiesz pan — przerwała mu Ludwika — że dla miłości gotowa byłam poświęcić siebie, wiesz, com cierpiała, kiedyś mię spotkał zbłąkana, opuszczoną, umierającą. Nigdy odtąd tak, jak dziś, nie cierpiałam, wówczas jeszcze pragnęłam i miałam nadzieję, dziś nic mi do życia nie pozostaje, śmierć bowiem pochłonęła całe me szczęście i złożyła w tym grobie. Bo ja nie umiem kochać bez wyrzutów sumienia, a ten, którego kocham, czuje to, i słuszne to zupełnie, że odda mi też same męki i cierpienia, jakie inni dla mnie ponieśli.
D‘Artagnan milczał, czuł bowiem dobrze, że się nie myliła.
— A więc kochany panie d‘Artagnan, zaklinam cię, nie obarczaj mię wyrzutami, jestem jak gałąź, od pnia oderwana, nic mię nie wiąże na tym świecie, idę dokąd potok unosi mię z sobą, nie wiedząc sama. Kocham zapamiętale, kocham do tego stopnia, że śmiem ci to mówić, bezbożna, na grobie tego nieszczęśliwego, i nie rumienię się wcale i nie czuję wyrzutów sumienia.
Miłość ta jest moją religją. Ale kiedyś, później, ujrzysz mnie samą, zapomnianą, wzgardzoną, kiedyś zobaczysz mię ukaraną za to, za co dziś masz prawo ukarać mię; teraz oszczędź mię w mojem chwilowem szczęściu, zostaw mi jeszcze ono przez kilka dni, przez kilka minut. Już może ono nie istnieje w chwili, w której ci to mówię. O mój Boże! ja może już to podwójne morderstwo odpokutowałam.
Jeszcze mówiła, kiedy głos rozmawiających ludzi i tentent koni obił się o uszy d‘Artagnana. Pan de Saint-Agnan szukał panny La Valliere, z rozkazu króla, którego, jak mówił, trawiła zazdrość i niepokój. Saint-Agnan nie widział d‘Artagnana, okrytego cieniem drzew, padających na groby. Ludwika podziękowała mu i pożegnała ręką. Wyszedł więc za ogrodzenie.
— Widzisz pani!... — rzekł kapitan z goryczą — że szczęście jej jeszcze istnieje.
La Valliere, przybrawszy poważną postać, rzekła:
— Przyjdzie czas, w którym żałować będziesz, żeś mię tak źle ocenił. Tego dnia prosić będę Boga, aby ci przebaczył, żeś był względem mnie niesprawiedliwym. A zresztą tak będę mocno cierpieć, że będziesz jednym z pierwszych, co żałować mnie będą. Tego szczęścia nie wyrzucaj mi, panie d‘Artagnanie, drogo mnie ono kosztuje, i nie wypłaciłam jeszcze za nie całego długu.
To mówiąc, uklękła raz jeszcze i rzekła z rozrzewnieniem:
— Przebacz mi!... po raz ostatni, Raulu, mój narzeczony. Zerwałam łańcuch, łączący nas, i oboje przeznaczeni jesteśmy umrzeć z rozpaczy. Tyś pierwszy skończył, ale nie bój się, wkrótce pójdę za tobą, Zważ jednak, że nie jestem nikczemną i żem sama przybyła, aby pożegnać cię!... Bóg mi jest świadkiem, Raulu, że, gdyby życie moje potrzebnem ci było do szczęścia, chętniebym je oddała. Ale nie mogłam ci dać miłości. Przebacz mi więc!... ten raz jeszcze proszę cię o to.
Ułamała gałązkę i zatknęła ją na grobie, potem, otarłszy oczy, ukłoniła się d‘Artagnanowi i znikła.
Kapitan patrzył na odjeżdżające powozy i konnych, potem, krzyżując ręce na wzdętych piersiach, rzekł głosem wzruszonym:
— Kiedyż nadejdzie czas i mojej podróży?... Czegóż człowiek może żądać jeszcze po młodości, miłości, chwale, przyjaźni, sile i bogactwach?... Skał, pod któremi spoczywa Porthos, co wszystko to posiadał, albo mchu tego, pod którym spoczywają Athos i Raul, co więcej jeszcze posiadali?
Chwilę stał niepewny z okiem osłupiałem, potem, nagle prostując się, rzekł:
— Idźmy jednak zawsze naprzód. Kiedy czas nadejdzie, Bóg zawiadomi mię o nim, jak zawiadomił innych.
Dotknął palcami zroszonej ziemi, przeżegnał się jakby wodą święconą i ruszył sam, sam na wieki, drogą do Paryża.




EPILOG.
I.

W cztery lata, po zdarzeniu, któreśmy tu opisali, dwóch, jeźdźców przejeżdżając przez Blois, na przyległych polach, przedzielonych Loarą, dotykających z jednej strony do Meung, z drugiej do Ambosse, urządzało dla króla polowanie.
Byli to: nadzorca myślistwa i sokolnik, urzędnicy królewscy, wielce słynni za czasów Ludwika XIII-go, lecz cokolwiek zaniedbani pod jego następcą. Dwaj ci jeźdźcy, po rozpoznaniu miejsca, wracali, kiedy spostrzegli małe oddziały wojska, rozstawiane gdzie niegdzie przez podoficerów. Żołnierze ci, byli to muszkieterowie królewscy.
Za nimi jechał na dzielnym koniu kapitan, odznaczający się ubiorem suto haftowanym złotem, włosy i broda były już dobrze podsiwiałe, wydawał się cokolwiek zgarbionym, pomimo to jednakże dzielnie uwijał się na koniu.
— Pan d‘Artagnan nic się nie postarzał — rzekł nadzorca łowów do swego towarzysza sokolnika — a chociaż jest od nas o dziesięć lat conajmniej starszym, wygląda daleko młodziej.
— To prawda — rzekł sokolnik — od lat dwudziestu, jak zapamiętam, żadna w nim nie zaszła zmiana.
— Mylisz się wszakże — odparł nadzorca — d‘Artagnan od czterech lat najmniej postarzał o dwanaście. Czas położył piętno swoje na całej jego twarzy: włosy były gęstsze, a ręce niegdyś brunatne i żylaste, dziś pobielały tak, jakby w nich krew zaczęła już stygnąć.
D‘Artagnan zbliżył się do dwóch tych oficerów, z wyrazem uprzejmej grzeczności, cechującym ludzi wyższych. Od nich zaś otrzymał ukłony, pełne uszanowania.
— A! i cóż to za szczęście sprowadza pana do nas!... — rzekł sokolnik.
— Ja to powinienem do pana powiedzieć, bo w dzisiejszych czasach król częściej używa muszkieterów, niż sokołów.
— Nie tak to było za dobrych czasów — rzekł z westchnieniem sokolnik. — Przypominasz pan sobie te czasy, kiedy król polował na ptaki w okolicach Beaugency? Wtenczas nie byłeś jeszcze kapitanem, panie d‘Artagnan.
— A pan byłeś wtenczas tylko młodziutkim podoficerem — rzekł wesoło d‘Artagnan. — Ale pomimo to, były to dobre czasy. Oj! tak! dopókiśmy młodzi, to zawsze dla nas są dobre czasy, panie nadzorco myślistwa.
— Zaszczyt mi tem czynisz, panie hrabio — odrzekł zagadnięty.
D‘Artagnan nic nie odpowiedział: tytuł hrabiego, który otrzymał przed czterema laty, nic go nie obchodził.
— Nie jesteś, panie kapitanie, utrudzony, a długą odbyłeś podróż — rzekł sokolnik — wszak to ze sto mil będzie stad do Pignerol.
— Sto trzydzieści tam i tyleż napowrót — odrzekł spokojnie d‘Artagnan.
— A jakże się On ma — rzekł zcicha sokolnik.
— Kto?... — zapytał d‘Artagnan.
— Ten biedny pan Fouquet!... — rzekł zcicha sokolnik.
— Niedobrze!... — rzekł d‘Artagnan — biedak bardzo jest zmartwiony — nie pojmuje tego, że wieczne wiezienie jest dla niego łaską; dowodzi, że parlament skazał go tylko na wygnanie, to wolność. Nie przypuszcza tego, aby mógł być skazanym na śmierć, i że ocalić życie ze szponów parlamentu jest wielką łaską Boga.
— O! tak! biedak bliski był bardzo rusztowania!... — odpowiedział sokolnik — mówią, że pan Colbert już dał rozkaz gubernatorowi Bastylji i że wszystko było gotowe do jego egzekucji.
— Skończyło się — rzekł d‘Artagnan z miną zamyśloną, tak, jakby chciał przerwać rozmowę.
— Tak, skończyło się — rzekł nadzorca myślistwa — i pan Fouquet ma to, na co zasłużył. Siedzi w Pignerol i dość dla niego zaszczytu, żeś go pan tam zaprowadził. Niemało naokradał króla.
D‘Artagnan, rzuciwszy na naczelnika psiarni gniewnym wzrokiem, rzekł:
— Gdyby mi powiedziano, mój panie, że zabierasz sobie żywność, przeznaczoną psom, nietylko nie uwierzyłbym temu, ale gdybyś za to skazany był na oćwiczenie lub wiezienie, szczerzebym cię żałował, i nie zniósłbym, ażeby o tobie ktokolwiek źle mówił. Jednakże pozwól pan sobie powiedzieć, że jakkolwiek jesteś uczciwym człowiekiem, ręczę ci, że nie jesteś poczciwszym od biednego Fouqueta.
Usłyszawszy to napomnienie, naczelnik myślistwa królewskiego spuścił nos na kwintę, a sokolnik podniósł się o dwa stopnie w oczach d‘Artagnana.
— Kontent jest z siebie!... — rzekł sokolnik cicho do kapitana — widać, że charty są dziś w modzie; gdyby był sokolnikiem, nie zadzierałby tak nosa do góry.
D‘Artagnan smutnie się uśmiechnął na myśl, że tak ważny interes polityczny, obudzał tak niskie osobiste widoki; zamyślił się o świetności niegdyś nadintendenta i upadku jego szczęścia, o smutnej śmierci, jaka go czekała, i kończąc niby tę myśl, rzekł:
— Czy pan Fouquet lubił polowanie na ptaki.
— O! namiętnie! panie!... — odpowiedział sokolnik, gorzko wzdychając, a westchnienie to było już pochwalną mową pogrzebową dla Fouqueta.
D‘Artagnan zamilkł, zostawiając jednego w złym humorze, drugiego zmartwionego i jechał dalej po płaszczyznie.
Dostrzegano już wymykających się strzelców z lasu; białe pióra koniuszych w ciemnym lesie, przez który przebiegali, migały jak świetne gwiazdy.
— Ale — rzekł d‘Artagnan — czy to polowanie będzie długie? Wiesz co, prosiłbym cię, ażeby się to prędko skończyło, bo okropnie jestem zmęczony; a jakiż to będzie ptak, czy czapla? czy łabędź?
— I jeden i drugi, panie d‘Artagnan; ale nie lękaj się pan, król nie zna się na tem i poluje tylko dla zrobienia rozrywki damom.
Wyraz damom był tak dobitnie wymówiony, że zwrócił uwagę d‘Artagnana.
— O!... — rzekł do sokolnika, patrząc nań z zadziwieniem.
Naczelnik myślistwa uśmiechał się zapewne dlatego, aby wrócił do łaski kapitana.
— O! śmiej się pan! bo prawdziwie o niczem nie wiem, wróciłem dopiero wczoraj po miesiącu niebytności. Zostawiłem dwór w smutku po śmierci królowej matki. Król zupełnie zaprzestał był zabaw, ale wszystko ma swój koniec. A jeżeli już jest wesołym, tem lepiej.
— I wszystko na nowo się zaczyna — rzekł naczelnik myślistwa, śmiejąc się głośno.
— A!... rzekł znowu d‘Artagnan, chcąc się dowiedzieć, a godność nie pozwalała mu wypytywać niższych od siebie, jest coś, jak się zdaje, co się zaczyna? Naczelnik mrugnął znacząco oczyma.
Ale d‘Artagnan nie chciał nic od niego dowiadywać się.
— Czy rano król przybędzie?... — zapytał sokolnika.
— O siódmej każę wypuścić ptaki.
— Któż przyjeżdża z królem? Jak się ma księżna? i królowa?
— Lepiej cokolwiek.
— Jakto, chorowała?
— Po ostatniem, jakie ją dotknęło, cierpieniu Jej Królewska Mość była cierpiącą.
— Jakiem zmartwieniu? nie bój się, możesz mi to powiedzieć.
— Zdaje się, że królowa, cokolwiek więcej od śmierci królowej matki przez króla zaniedbywana, żaliła się na to królowi, który miał jej niby na to powiedzieć: „alboż nie zawsze razem przestawamy, czegóż chcesz więcej?“
— A!... rzekł d‘Artagnan — biedna kobieta, musi też bardzo niecierpieć panny La Valliere.
— O! to nie o pannę La Valliere chodzi — odpowiedział sokolnik.
— O kogóż więc?
Odgłos trąb przerwał rozmowę. Zwoływał całe myślistwo. Naczelnik jego i sokolnik polecieli cwałem, zostawiając d‘Artagnana i urywając rozmowę.
Król pokazał się zdaleka w towarzystwie dam i dworzan. Całe towarzystwo postępowało zwolna i w pięknym porządku.
Po lewej stronie króla, na dziarskim koniu jaśniejąca wdziękami, jechała kobieta. Oboje uśmiechali się do siebie. Całe towarzystwo za każdym jej wyrazem również się śmiało.
— Znam skądciś tę kobietę?... — pomyślał d‘Artagnan — ale któż to taki?
I, zbliżywszy się do sokolnika, zapytał o nią.
Lecz właśnie kiedy ten miał odpowiedzieć, król, spostrzegłszy d‘Artagnana, zawołał:
— A! jużeś wrócił hrabio, dlaczegóż cię dotąd nie widziałem?
— Najjaśniejszy Panie!... — odpowiedział kapitan — Wasza Królewska Mość raczyłeś spać, kiedym przybył, a jeszcześ nie wstał, kiedy już dziś rano zająłem się zwyczajną służbą.
— Zawsze ten sam!... — rzekł król głośno z zadowoleniem — wypocznij, hrabio, rozkazuję ci, będziesz dziś u mnie na obiedzie.
Szmer pochlebnego zadziwienia doszedł uszu kapitana, każdy cisnął się do niego. Zaproszenie przez króla na obiad był to zaszczyt, którym Jego Królewska Mość nie szafował tak jak Henryk IV-ty.
Król postąpił kilka kroków, a d‘Artagnana otoczyła nowa gromadka, w której był Colbert.
— Dzień dobry, panie d‘Artagnan — rzekł uprzejmie minister — jakże? podróż była szczęśliwą?
— Tak, panie!... — odpowiedział d‘Artagnan, nisko kłaniając się.
— Słyszałem, że król zaprosił pana na obiad do siebie, znajdziesz tam jednego dawnego przyjaciela.
— Dawnego przyjaciela? — rzekł d‘Artagnan, sięgając myślą smutnych wspomnień, które pochłonęły od dawna jego przyjaciół.
— Księcia Alameda — rzekł Colbert — przybyłego dziś z Hiszpanji.
— Księcia Alameda? — rzekł d‘Artagnan, starając się przypomnieć.
— Mnie! to mnie! — rzekł starzec z białym, jak śnieg, włosem, wysiadając zgarbiony z karety, na przyjęcie muszkietera.
— Aramis! — krzyknął d‘Artagnan osłupiały.
I pozwolił uścisnąć siebie wyschłemi rękami starca.
Colbert, popatrzywszy na nich chwilkę z uwagą, odjechał, zostawiając sam na sam dwóch przyjaciół.
— A więc — rzekł muszkieter, biorąc Aramisa za rękę — ty, buntownik, wygnaniec, wróciłeś znowu do Francji?
— I będę z tobą u króla na obiedzie — rzekł, uśmiechając się biskup de Vannes — nieprawdaż, że zadajesz sobie pytanie, na co się przyda wierność na tym świecie? — Patrzaj, przepuśćmy karetę biednej La Valliere, jakże ona jest niespokojną! jakże jej zapadłe od łez oczy gonią za królem, jadącym konno.
— Z kim?
— Z panną Tonney Charente, która dziś jest panią de Montespan — odrzekł Aramis.
— Jest więc zazdrosna, jest już więc zwodzoną?
— Jeszcze nie, mój d‘Artagnanie, ale to wkrótce nastąpi.
Rozmawiali z sobą, postępując za polowaniem, a stangret Aramisa był o tyle zręcznym, że przybył właśnie wczas, kiedy sokół, zmęczywszy ptaka, zwyciężył go.
Król zsiadł z konia, pani de Montespan także; właśnie zbliżali się ku kaplicy, otoczonej drzewami, których liście opadły od wiatrów jesiennych. Za tą kaplicą było ogrodzenie, zamknięte kratowanemi drzwiami. Sokół zmusił ptaka upaść w to zagrodzenie, i król wszedł tam, aby wyrwać pierwszy pióro zwyciężonemu, wedle zwyczaju. Inni otoczyli wokoło ogrodzenie, nie mogące wszystkich pomieścić. D‘Artagnan zatrzymał Aramisa, chcącego wysiąść, i głosem przerywanym rzekł:
— Czy wiesz Aramisie, dokąd nas los zaprowadził?
— Nie — odpowiedział książę.
— Tu spoczywają zwłoki ludzi, których niegdyś znałem — rzekł d‘Artagnan wzruszony.
Aramis, niczego się nie domyślając, drżącym krokiem wszedł do kaplicy, którą mu d‘Artagnan otworzył.
— Gdzież ich groby? — rzekł.
— Tam, za tem ogrodzeniem, oto krzyż pod tym małym cyprysem, zasadzonym na ich grobie, ale nie idź tam teraz, bo właśnie czapla upadła tam i król poszedł.
Aramis zatrzymał się ukryty w cieniu, i spostrzegli wówczas, sami niewidziani, jak La Valliere, zapomniana w karecie, patrzyła na wszystko ze smutkiem, a w końcu, nie mogąc się oprzeć zazdrości, weszła do kaplicy, i oparta o filar, przypatrywała się uśmiechającemu się królowi, który, stojąc za ogrodzeniem, wzywał znakami panią de Montespan, aby zbliżyła się bez bojaźni.
Pani de Montespan zbliżyła się: ujęła rękę króla, podaną sobie, a ten, wyrywając pióro czapli, którą sokół udusił, przypiął je do kapelusza pięknej towarzyszki.
Wtenczas ona z uśmiechem radości ucałowała rękę, dającą jej ten podarunek.
Król zaczerwienił się z radości, spojrzał na panią de Montespan wzrokiem, wyrażającym silną miłość.
— Cóż mi dasz wzamian? — rzekł.
Ułamała gałązkę cyprysu i podała ją królowi, upojonemu nadzieją.
— Ależ — rzekł cicho Aramis do d‘Artagnana — smutny to podarunek, gdyż cyprys ten ocieniał grób.
— Tak! a grób ten pokrywa zwłoki Raula de Bragelonne — rzekł głośno d‘Artagnan — Raula, spoczywającego obok ojca swego, Athosa.
Głuchy jęk rozległ się za nimi, spostrzegli kobietę zemdloną; panna La Valliere wszystko widziała i słyszała.
— Biedna kobieta! — zawołał d‘Artagnan, dopomagając kobietom, aby przenieść ją do karety. — Dla niej odtąd same już cierpienia pozostały.
Tegoż dnia wieczorem d‘Artagnan siedział u stołu królewskiego, obok Colberta i księcia d‘Alameda.
Król był bardzo wesoły, prawił tysiące grzeczności królowej i księżnie, siedzącej po lewej jego stronie i bardzo smutnej; zdawało się, że wrócą do czasów, w których król śledził w oczach matki potwierdzenia lub zganienia tego, co powiedział.
O kochankach nie było wzmianki, król odzywał się po kilkakroć do Aramisa, nazywając go ambasadorem, co powiększyło i tak już wielkie zdziwienie d‘Artagnana, że jego przyjaciel tak mile był przyjęty u dworu.
Król, wstając od stołu, podał rękę królowej, i dał znak Colbertowi, który widocznie go oczekiwał.
Colbert odprowadził na stronę Aramisa i d‘Artagnana, król zaczął rozmowę z bratową, kiedy książę, rozmawiając z roztargnieniem z królową, rzucał niespokojnym okiem to na króla, to na żonę.
Colbert, Aramis i d‘Artagnan rozmawiali o obojętnych przedmiotach.
Król, odprowadziwszy na stronę księżnę, głosem tak słodkim, że przypomniał jej czasy w których była dla samej siebie tylko kochaną, rzekł:
— Siostro!... dlaczegóż twe piękne oczy płakały?
— Ale, Najjaśniejszy Panie... — rzekła.
— Nieprawdaż, moja siostro, że książę jest zazdrosny?
Spojrzała w stronę, gdzie był mąż, a spojrzenie to było nieomylnym znakiem, że o nim rozmawiają.
— Tak!... — rzekła.
— Posłuchaj mię, jeżeli twoi przyjaciele kompromitują cię trochę, jest to winą twego męża.
Słowa te wyrzekł z taką czułością, że księżna ośmielona, a od niejakiego czasu tyle miała zmartwienia, ledwie się nie rozpłakała ze wzruszenia.
— No!... no!... kochana moja siostrzyczko — rzekł król — opowiedz nam twe cierpienia, a jakem brat, podzielę je z tobą, i, jakiem król, położę im koniec.
Wzniosła ze smutkiem piękne oczy i rzekła:
— Nie, to przyjaciele moi kompromitują mnie, gdyż są nieobecni lub ukryci; podburzono niełaskę Waszej Królewskiej Mości na nich, a przecież są tak poświęceni, dobrzy i szlachetni.
— Mówisz to o Guichu, którego skazałem na wygnanie, gdyż tego żądał książę.
— A on od czasu tego niesprawiedliwego wygnania, szuka sposobności, aby mógł być zabitym.
— Niesprawiedliwego?... mówisz, siostro.
— Tak niesprawiedliwego, że gdybym nie czuła dla Waszej Królewskiej Mości szacunku i przyjaźni, to...
— To cóż?
— To prosiłabym mego brata Karola, u którego wszystko mogę...
Król zadrżał.
— O cobyś prosiła?
— Prosiłabym, żeby przedstawił Waszej Królewskiej Mości, że książę i jego ulubieniec kawaler Lotaryński, nie powinni bezkarnie być katami mojej sławy i szczęścia.
— Kawaler Lotaryński — rzekł król — ta ponura figura?
— Jest moim śmiertelnym nieprzyjacielem. Dopóki on będzie w moim domu, gdzie książę go trzyma, dając mu zupełną władzę, dopóty będę uważaną za ostatnią kobietę z całego państwa.
— A więc — rzekł król powoli — uważasz brata twego z Anglji za lepszego przyjaciela ode mnie?
— Czyny tego dowodzą, Najjaśniejszy Panie.
— I wolałabyś żądać pomocy od...
— Od mego kraju — rzekła dumnie — tak, Najjaśniejszy Panie.
— Jesteś wnuczką Henryka IV-go, moja przyjaciółko, a ja jestem ci bratem i szwagrem, czyż to nie nadaje ci prawa szukania u mnie pomocy?
— A więc daj mi ją, Najjaśniejszy Panie.
— Zawrzyjmy umowę.
— Zacznij.
— Guiche powróci.
— Dobrze.
— Mówisz znowu, że błądzę, zostawiając w tym domu kawalera Lotaryńskiego, który podburza przeciw tobie księcia.
— Uważaj dobrze i nie zapomnij tego, co ci powiem, Najjaśniejszy Panie; jeżeli źle kiedykolwiek skończę, pamiętaj, że nikt temu nie będzie winien, tylko kawaler Lotaryński; dusza jego zdolna jest do wszystkich zbrodni.
— Kawaler Lotaryński nie będzie ci więcej zawadzał, zaręczam ci.
— Wówczas będzie to prawdziwy pokój, który naprzód podpisuję... Ale ponieważ Wasza Królewska Mość powiedziałeś, co dla mnie uczynisz, powiedz wzajemnie, czego żądasz?
— Zamiast poróżnić się z twoim bratem, Karolem, trzeba mi z niego zrobić najwierniejszego przyjaciela.
— To bardzo łatwo.
— Nie tak łatwo, jak ci się zdaje, bo w przyjaźni zwyczajnej, całują się, częstują się wzajemnie, a to kosztuje tak mało, ale w politycznej przyjaźni...
— A!... to będzie przyjaźń polityczna?...
— Tak, moja siostro, i tu zamiast uścisków i zabaw, trzeba dostarczać żołnierzy, dobrze uzbrojonych dla przyjaciela, trzeba przysłać okręty gotowe do wyjścia pod żagle, i zaopatrzone w żywność, a bywa czasem, że kiedy idzie o podobną przyjaźń, niezawsze się ma pełne kufry na jego usługi.
— A!... masz słuszność — rzekła księżna — kufry króla angielskiego od niejakiego czasu wcale nie są ciężkie.
— Ale ty, siostro, co taki masz wpływ na brata, pewno otrzymasz to, czegoby żaden poseł nie uzyskał.
— To chyba musiałabym pojechać do Londynu, kochany bracie.
— Myślałem już o tem — rzekł król z żywością — i, zdaje mi się, że ta podróż rozerwie cię trochę.
— Ale, może być — wtrąciła księżna — że mi się to nie uda, król angielski ma bardzo niebezpiecznych doradców.
— Chyba doradczynie, chciałaś powiedzieć.
— Tak właśnie, a jeżeliby przypadkiem Wasza Królewska Mość miał zamiar, przyznam to tylko, żądać tej przyjaźni dla prowadzenia wojny...
— Wojny?...
— Tak, wówczas doradczynie króla, których jest siedem, jako to: panna Stewart, panna Weis, panna Gwyn, pani Orchay, panna Zunga, pani Daws i hrabina de Castelmaine, przedstawią królowi, że wojna kosztuje dużo pieniędzy, że lepiej za nie dawać bale i obiady w Hampton-Court, aniżeli uzbrajać okręty w Portsmout i Grenwich.
— A wówczas twoja propozycja upadnie.
— O!... te panie wszystkie, czego tylko serce nie proponuje, wniwecz obracają.
— Czy wiesz, moja siostro, co mi przyszło na myśl?...
— Słucham.
— Że, dobrze poszukawszy, możebyś znalazła w swoim domu jaką doradczynię, i tam ją zawiozła, a jej wymowa zniszczyłaby może złe chęci tamtych siedmiu.
— Świetny pomysł — zawołała księżna — co myślisz, panna de Keroualle?....
— A tak — rzekł Ludwik XIV-ty — znalazłaś, moja siostro.
— Wezmę ją więc z sobą, a spodziewam się, że nie będzie tego żałowała.
— Bynajmniej, tymczasem mianuję ją pełnomocną uwodzicielką i dodam do tego tytułu i dobra... tak, widzę cię już w drodze, moja siostrzyczko, pocieszoną po zmartwieniach.
— Pojadę, ale pod dwoma warunkami: pierwszy, że będę wiedzieć, o co mam traktować?...
— Powiem ci. Holendrzy, jak wiesz, codzień mi uwłaczają w gazetach, ja nie lubię rzeczypospolitych.
— Łatwo to pojąć, Najjaśniejszy Panie.
— Widzę z przykrością, że ci królowie morza (tak bowiem siebie nazywają) wstrzymują handel francuski w Indjach i że ich okręty wkrótce zapełnią wszystkie porty europejskie; podobna siła, moja siostro jest mi zbyt bliskim sąsiadem.
— Jednakże są twoimi sprzymierzeńcami.
— Dlatego też bardzo zbłądzili wybiciem wiadomego ci medalu, przedstawiającego Holandję zatrzymującą słońce, jak Jozue, z napisem: „Słońce zatrzymało się przede mną“. To nie po bratersku, nieprawdaż?...
— Mniemałam, żeś zapomniał o tej drobnostce.
— Niczego nigdy nie zapominam, siostro, i jeżeli moi prawdziwi przyjaciele, jak naprzykład, twój brat Karol zechcą mi pomagać....
Księżna zamyśliła się.
— Słuchaj!... jest do podziału panowanie na morzu — rzekł Ludwik XIV-ty — a w tym podziale, którego Anglja weźmie połowę, czyż nie mógłbym tak dobrze jak Holendrzy, posiadać drugiej?
— Mamy pannę de Keroualle, do załatwienia tego przedmiotu — rzekła księżna.
— A jakiż drugi warunek do wyjazdu?... — zapytał król.
— Pozwolenie na to od księcia, mojego męża.
— To natychmiast.
— A więc jużbym wyjechała, mój bracie.
Po tych słowach Ludwik XIV-ty zwrócił się w stronę sali, gdzie się znajdował Colbert, Aramis i d‘Artagnan, i dal ministrowi znak potwierdzający.
Colbert, przerwawszy natychmiast ogólną rozmowę, rzekł do Aramisa:
— Czy nie pomówilibyśmy o interesie, panie ambasadorze?
D‘Artagnan odszedł na stronę przez grzeczność, stanął koło kominka tak, aby mógł usłyszeć, co król powie księciu, który pełen niepokoju szedł na jego spotkanie.
Twarz królewska była ożywiona, na czole jego wyryta była silna wola, która, nie znajdując już oporu we Francji, wkrótce nie miała go znaleźć w całej Europie.
— Książę!... — rzekł król do brata — jestem bardzo niekontent z kawalera Lotaryńskiego, a ty, co raczysz się nim opiekować, poradź mu, aby wyjechał gdzie w podróż na kilka miesięcy.
Wyrazy te, jak grom spadły na księcia, ubóstwiającego swego ulubieńca i na niego zlewającego całą, do jakiej był zdolny, czułość.
Zawołał więc:
— Czemże kawaler mógł zasłużyć na niełaskę Waszej Królewskiej Mości?
I rzucił gniewliwym wzrokiem na księżnę.
— Powiem ci to wtenczas, gdy on wyjedzie, rzekł król obojętnie — i kiedy księżna, tu obecna, będzie już w Anglji.
— Księżna do Anglji? — szepnął książę osłupiały.
— Za osiem dni musi tam być, mój bracie — odpowiedział król — my tymczasem pojedziemy tam, gdzie... później ci o tem powiem.
I król odszedł, uśmiechnąwszy się wprzód do księcia, aby osłodzić, ile można gorycz tych dwóch wiadomości.
Colbert rozmawiał ciągle z księciem d‘Alameda.
— Panie! — rzekł Colbert do Aramisa — nadeszła chwila, w której powinniśmy porozumieć się; ja pogodziłem pana z królem i powinienem był to uczynić dla człowieka twoich zdolności, ale ponieważ czasami oświadczać pan raczyłeś mi swą przyjaźń, zdarza się teraz sposobność dania mi stanowczego dowodu. Zresztą, więcej jesteś Francuzem niż Hiszpanem, czy będziemy mieli, powiedz mi szczerze, neutralność Hiszpanji, gdybyśmy rozpoczęli z Holandją?
— Panie! — odpowiedział Aramis — interes Hiszpanji jest bardzo jasny. Poróżnić Holandję z resztą Europy, która czuje do niej zastarzałą urazę za zdobytą wolność, oto jest nasza polityka. Ale król Francji jest sprzymierzeńcem Holendrów; nie wątpisz także zapewne, że to będzie wojna morska, a nie wiem, czy Francja jest w stanie prowadzić ją z korzyścią.
Colbert, szukając wzrokiem d‘Artagnana, spostrzegłszy go, zawołał i rzekł cicho do Aramisa:
— Czy możemy rozmawiać o tem z d‘Artagnanem?
— O! zapewne — odpowiedział ambasador.
— Właśnie rozmawialiśmy o tem z panem Alameda, że wojna z Holandją będzie morską wojną.
— To niezawodnie — odpowiedział muszkieter.
— I cóż o niej myślisz, panie d‘Artagnan?
— Myślę, że, aby prowadzić tę wojnę morską, potrzeba nam będzie wielkiej siły lądowej.
— Co? co? — rzekł Colbert, któremu zdawało się, że nie dosłyszał.
— Do czegóż wojsko lądowe? — zapytał Aramis.
— Dlatego, że król, jeżeli nie będzie miał pomocy Anglików, pewno pobity będzie na morzu, poczem wkrótce Holendrzy wtargną do Francji morzem, a Hiszpanja lądem.
— Hiszpanja neutralna! — rzekł Aramis.
— Dopóty, dopóki król będzie silniejszym — rzekł d‘Artagnan.
— Kto panu powiedział, panie d‘Artagnan, że król nie ma floty? — zapytał spokojnie Colbert.
— Nie znam się na tych szczegółach — rzekł kapitan — bardzo ze mnie słaby marynarz, bo nie cierpię morza; zdaje mi się wszakże, że mając okręty, łatwoby we Francji znaleźć majtków.
Colbert, wyciągnąwszy z kieszeni długi papier, podzielony na dwie kolumny, na których z jednej strony były nazwiska okrętów, a na drugiej liczba dział i ludzi, znajdujących się na nich, rzekł do d‘Artagnana:
— Podobnież, jak i pan, myślałem i kazałem sobie podać spis okrętów, które ogółem czynią 35 okrętów.
— Trzydzieści pięć okrętów? niepodobna! — zawołał d‘Artagnan.
— Około 2.000 dział na tychże, i to tylko król posiada na teraz. Trzydzieści pięć okrętów czyni trzy eskadry, a ja chcę mieć pięć.
— I te przed końcem roku będą już na morzu, moi panowie, król więc posiadać będzie 50 okrętów linjowych, a z niemi można się trochę potrzymać, co?
— Zbudować okręty, chociaż trudno, ale jednak można — rzekł d‘Artagnan — ale jakże je uzbroić. Francja nie posiada ani ludwisarni, ani warsztatów okrętowych.
— Ba! — odpowiedział Colbert z radością — od półtora roku wszystko to urządziłem. — Znasz pan pana d‘Infreville?
— D‘Infreville? nie.
— Jest to, jak odkryłem, człowiek, posiadający szczególną zdolność i ma dar dobrego użycia rzemieślników: on to w Tulonie kazał poodlewać działa i odrobić drzewo, sprowadzone z Burgundji, a zresztą, może mi uwierzysz, panie ambasadorze, że mi przyszedł jeszcze jeden pomysł do głowy.
— O! wierzę panu — rzekł Aramis z grzecznością.
— Wyobraźcie sobie, panowie, że znając charakter naszych sprzymierzeńców, Holendrów, powiedziałem sobie: to są kupcy i w dobrych stosunkach z Jego Królewską Mością; będą oni bardzo szczęśliwi, mogąc sprzedawać królowi to, co dla siebie wyrabiają, a im więcej kupi... Ale muszę powiedzieć jeszcze, że mam pana Forant... Znasz Foranta, d‘Artagnanie?
Colbert zapomniał się, mówiąc tak do d‘Artagnana krótko, jak król.
Kapitan uśmiechając się, rzekł:
— Nie, nie znam go.
— Jest to człowiek, w którym odkryłem szczególne zdolności do kupna.
— Ten tedy Forant kupił mi 350,000 funtów kul żelaznych, 200,000 funtów prochu, dwanaście ładunków drzewa północnego, lontów, granatów, żywicy, dziegciu i Bóg wie czego! taniej o siedem na sto procentów, niżby mię to kosztowało przy wyrobie we Francji.
— Niezły pomysł — rzekł d‘Artagnan — kupować u Holendrów kule, które do nich wrócą.
— Nieprawdaż? i jeszcze ze stratą...
I Colbert zaczął się serdecznie śmiać, kontent ze swego żartu.
— Co więcej — rzekł — ciż sami Holendrzy budują dla króla sześć okrętów, podług najlepszych wzorów ich marynarki Destoucha... A!... ale może nie znacie pana Destouches?
— Nie, panie.
— Jest to człowiek, posiadający wprawne oko, że, spojrzawszy na stojący w porcie okręt, natychmiast spostrzeże jego przymioty lub błędy. A to rzecz, jak wiecie, nader ważna, otóż ten Destouches, zdawał mi się być bardzo pożytecznym człowiekiem w porcie i on to dogląda roboty tych sześciu okrętów, każdego o 78 działach, które Holendrzy budują dla Najjaśniejszego Pana, a stąd wynika, kochany panie d‘Artagnan, że gdyby król chciał poróżnić się z Holendrami, niezłą będzie miał flotę. A pan znów wiesz lepiej niż kto inny, czy wojsko lądowe jest dobre?
D‘Artagnan i Aramis spojrzeli na siebie, podziwiając tę olbrzymią i tajemniczą pracę, jaką ten człowiek dokonał w dwóch latach.
Colbert zrozumiał ich, i miłem mu było to nieme pochlebstwo, najlepsze ze wszystkich.
— Jeżeliśmy nie wiedzieli o tem we Francji — rzekł d‘Artagnan — za granicami jej mniej jeszcze o tem wiedzą.
— I dlatego mówiłem do pana ambasadora, że Hiszpanja przyrzeka nam neutralność, a Anglja pomaga.
— Jeżeli Anglja będzie nam pomagała — rzekł Aramis — ręczę za neutralność Hiszpanji.
— Daj na to rękę — rzekł śpiesznie z porywczą dobrodusznością Colbert — ale co do Hiszpanji, nie masz jeszcze pan, panie d‘Alameda, orderu złotego runa, a przypominam sobie, że król właśnie wspominał o tem, że byłby rad gdyby widział noszoną przez ciebie wielką wstęgę św. Michała.
Aramis ukłonił się.
— O!... — pomyślał d‘Artagnan — dobry Porthosie, niema cię już, a ileż to łokci wstążki widziałbyś w tej łasce.
— A teraz co do nas, panie d‘Artagnan, założyłbym się, że miałbyś chęć zaprowadzić swoich muszkieterów do Holandji?... Ale, umieszże pływać?
— Jak węgorz — odpowiedział d‘Artagnan.
— Ale bo widzisz, panie d‘Artagnan, tyle tam jest przepraw przez kanały i bagna, że i najlepsi pływacy toną czasem.
— Jest to mój obowiązek — odpowiedział d‘Artagnan — poświęcić życie dla Jego Królewskiej Mości. Tylko że w czasie wojny więcej można znaleźć ognia niż wody, a zawczasu zapowiadam, że wolę ogień. Już starzeję się, panie Colbert, woda bardzo mię oziębia, ogień zaś rozgrzeje.
Mówiąc to. d‘Artagnan zajaśniał taką dumą i odwagą młodzieńczą, że Colbert nie mógł go nie podziwiać.
D‘Artagnan dostrzegł wrażenie, jakie wywarł na Colbercie i przypomniał sobie, że dobry to kupiec, co wysoko ceni swój towar, kiedy ten ma odbyt, i zawczasu oznacza cenę.
— A więc — rzekł Colbert — idziemy do Holandji.
— Tak jest — odpowiedział d‘Artagnan — tylko...
— Tylko?... — rzekł Colbert.
— Tylko — powtórzył d‘Artagnan — w każdem przedsięwzięciu zachodzi interesowność i miłość własna i lubo piękną jest płaca kapitana muszkieterów, ale uważaj pan, mamy prócz tego gwardję i cały dwór wojskowy Jego Królewskiej Mości; kapitan muszkieterów powinien tem wszystkiem dowodzić, a wówczas musi wydać najmniej sto tysięcy liwrów rocznie na koszta reprezentacji i stołu.
— Czy nie myślisz przypadkiem, że król będzie się z panem targował? — rzekł Colbert.
— E!... panie, nie zrozumiałeś mię — odpowiedział d‘Artagnan, pewny że już przezwyciężył kwestję interesu — ja mówiłem, że ja, stary kapitan, niegdyś dowódca gwardji królewskiej, będący na równi z marszałkami Francji, bywałem nieraz przeskoczonym w stopniu przez trzech, to jest, przez kapitana gwardji i dwóch pułkowników, dowodzących Szwajcarami, otóż za nic w świecie tego nie zniosę, mam swoje stare zwyczaje, których się trzymam.
Colbert zrozumiał, o co idzie, i był już na to przygotowanym.
— Myślałem już o tem — rzekł — coś mi pan teraz powiedział.
— O czem panie?
— Mówiliśmy o kanałach i bagnach, gdzie można się utopić.
— Cóż stąd?
— Otóż, jeżeli się kto topi, to zapewne nie ma łódki, deski, albo chociaż łaski.
— Chociażby najkrótszej laski — rzekł d‘Artagnan.
— A tak — rzekł Colbert — to też nie ma przykładu, ażeby się kiedykolwiek utopił marszałek francuski.
D‘Artagnan zbladł z radości i głosem drżącym rzekł:
— Gdybym był marszałkiem Francji, byłoby to wielkim zaszczytem dla moich stron rodzinnych, lecz, ażeby otrzymać buławę marszałkowską, trzeba wprzód naczelnie dowodzić w jakiej wojnie.
— Otóż w tych notatkach jest plan wojny, nad którym się zastanowisz, a który król rozkazał mi oddać panu.
D‘Artagnan drżąc przyjął notatki, a gdy ręka jego dotknęła ręki ministra. Colbert uścisnął ją szczerze.
— Panie — rzekł — mieliśmy obaj odpłacić sobie wzajemnie, ja zacząłem, teraz na pana kolej.
— Przepraszam pana za przeszłość — rzekł d‘Artagnan i proszę powiedzieć królowi, że pierwszą bitwę jaka się zdarzy, niech uważa za wygraną, albo żyć nie będę.
— Ja zaś od dziś — rzekł Colbert — każę haftować lilje do twej buławy marszałkowskiej.
Nazajutrz Aramis, wracając do Madrytu, ażeby doprowadzić do skutku neutralność Hiszpanji, przyszedł do domu d‘Artagnana, aby pożegnać go.
Dwaj przyjaciele uściskali się serdecznie.
— Kochajmy się za czterech — rzekł d‘Artagnan — gdyż nas już tylko dwóch pozostało.
— I pewno mię więcej nie zobaczysz, kochany d‘Artagnanie — rzekł Aramis. — O!... gdybyś wiedział, jak cię kochałem, teraz już jestem stary, niedołężny, trup chodzący.
— Przyjacielu, dłużej niż ja, żyć będziesz, dyplomacja nakazuje ci żyć, mnie zaś honor każe umierać.
— Ba!... ludzie tacy, jak my, panie marszałku — odpowiedział Aramis — umierają wtedy dopiero, kiedy już są syci radości i chwały.
— A!... — odpowiedział d‘Artagnan ze smutnym uśmiechem — teraz nie czuję do tego apetytu, mości książę.
Jeszcze się raz uścisnęli, a we dwie godziny potem rozłączyli się.




II.
ŚMIERĆ PANA D‘ARTAGNANA.

Na przekór temu jak to zwykle się dzieje, czy to w polityce, czy w innych wypadkach, tym razem każdy, dotrzymując obietnic, zrobił zaszczyt swemu zobowiązaniu.
Król przywołał z wygnania pana de Guiche a wygnał kawalera Lotaryńskiego, i to w taki sposób, że książę to przechorował.
Księżna pojechawszy do Londynu, tak szczerze się wzięła do dzieła, że Karol II-gi, brat jej, zasmakowawszy szczególnie w politycznych radach panny de Keroualle, przymierze między Francją i Anglją podpisał, i flota angielska, wsparta kilku miljonami dukatów francuskich, zadała okropną klęskę marynarce holenderskiej.
Karol II-gi wynagradzając rady polityczne panny Keroualle zrobił ją księżna Portsmouth.
Colbert, obiecawszy królowi okręty, potrzeby wojenne i zwycięstwa, dotrzymał jak wiemy słowa.
Nakoniec Aramis, na którego przyrzeczenie najmniej rachowano, napisał do Colberta list następujący, co do powierzonych mu układów z Hiszpanją.

Panie Colbert!

„Mam zaszczyt polecić panu księdza d‘Oliva, przyszłego generała Jezuitów i mego następcę, a teraźniejszego mego zastępcę.
„Szanowny ojciec wytłumaczy panu, że zawsze jestem na czele interesów naszego zakonu, co się tyczy Francji i Hiszpanji, ale nie chcę używać tytułu generała, rzucającego zbyt wiele światła na interesa, jakie Jego Królewska Mość katolicka raczyła mi powierzyć, lecz wrócę do niego z rozkazu Jego Królewskiej Mości, kiedy prace, które przedsięwziąłem, wspólnie z panem na większą chwałę Boga i Jego kościoła, doprowadzone będą szczęśliwie do końca.
„Szanowny ojciec d‘Oliwa powie Ci również, że Jego Królewska Mość katolicka podpisała neutralność, w razie mogącej wyniknąć wojny miedzy Francją i Holandją.
Umowa ta będzie nawet i wtenczas ważną, gdyby Anglja, zamiast czynnej pomocy, ograniczyła się do neutralności.
Co do Portugalji, o której mówiliśmy z panem, mogę zapewnić, że całemi siłami pomagać będzie w wojnie królowi arcychrześcijańskiemu.
Proszę pana zachować mi swą przyjaźń i wierzyć szczerze mojemu przywiązaniu, jak również złożyć ode mnie hołd u stóp tronu Jego arcychrześcijańskiej Mości.

podpisano: książę d‘Alameda.“

Aramis dotrzymał więcej, aniżeli przyrzekł; pozostaje nam teraz wiedzieć, jak król, pan Colbert i d‘Artagnan dotrzymali swoich przyrzeczeń. Na wiosnę, wojsko lądowe rozpoczęło wojnę. Poprzedzało ono w świetnym porządku Ludwika XIV-go, który na koniu, otoczony dworem i karetami pełnemi dam, prowadził na tę krwawą zabawę kwiat swojego państwa. Oficerowie armji nie mieli wprawdzie innej nad grzmot dział z twierdz holenderskich muzyki, ale było to dostateczne dla tych, którzy tam znaleźli zaszczyty, stopnie, majątek lub śmierć.
Wojsko, dowodzone przez d‘Artagnana, w ciągu miesiąca zdobyło dwanaście fortec. Właśnie zdobywał trzynastą i ta opierała mu się od sześciu dni. D‘Artagnan kazał otworzyć przykopy, jakby nie przypuszczając, aby oblężeni mieli się kiedy poddać. Pionerzy pracowali z największą ochotą dlatego, że wódz, traktując ich na równi z innymi żołnierzami, czynił ich pracę zaszczytną i nie dozwolił ich zabijać nieprzyjaciołom, chyba że już nie mógł zrobić inaczej. To też trzeba było widzieć zapał, z jakim przewracali błotnistą ziemię Holandji.
D‘Artagnan wysłał kuriera do króla, donosząc mu o ostatnich powodzeniach, co podwoiło wesołość Jego Królewskiej Mości i gotowość dania świetnej zabawy dla dam. Zwycięstwa pana d‘Artagnana tyle dawały majestatu królowi, że pani de Montespan nigdy inaczej nie nazywała króla, jak tylko Ludwikiem Niezwyciężonym.
To też panna La Valliere, która nazywała króla tylko Ludwikiem Zwycięzcą, dużo straciła z łaski Jego Królewskiej Mości, a potem często miała oczy zaczerwienione, a dla niezwyciężonego, nic nie jest tak odpychającem, jak płacząca kochanka, kiedy wszystko wokoło niego uśmiecha się, i gwiazda panny La Valliere w jej własnych łzach utonęła.
Ale za to wesołość pani de Montespan podwajała się powodzeniem królewskiem i pocieszała go w drobnych przeciwnościach, a wszystko to winien był król d‘Artagnanowi.
Jego Królewska Mość, chcąc wynagrodzić jego zasługi, pisał do Colberta:

„Panie Colbert! mamy jeszcze do spełnienia obietnice względem pana d‘Artagnana, gdyż ten swoich przyrzeczeń dotrzymał. Zawiadamiam, że czas jest to uskutecznić, i wszystko, co do tego potrzeba, będziesz miał sobie w czasie stosownym doręczone.
Ludwik.“

Wskutek czego Colbert, napisał do d‘Artagnana list, przesyłając mu niewielką hebanową, złotem nabijaną skrzynkę.
Wysłaniec Colberta, przybywszy o świcie przed obleganą twierdzę, udał się do kwatery generała, lecz powiedziano mu, że pan d‘Artagnan, rozgniewany wycieczką, jaką wczoraj zrobił gubernator twierdzy, wyszedł z dziesięciu tylko kompaniami grenadjerów, aby powetować tę stratę.
Posłaniec pana Colberta miał rozkaz doręczyć mu to, co posyłano, gdziekolwiekby się znajdował.
Udał się więc na miejsce, gdzie się znajdował d‘Artagnan.
Spostrzegł pana d‘Artagnana na otwartej płaszczyźnie, w ugalowanym kapeluszu, z długą laską i w złotem lśniącym mundurze, przygryzającego siwe wąsy i zatrudnionego zmiataniem z sukni lewą ręką piasku, który sypały nań mimo przechodzące po ziemi kule.
To też w okropnym ogniu, napełniającym świstem powietrze, widziano nietylko żołnierzy, ale i oficerów z motyką w ręku, usilnie pracujących przy przykopach, innych znowu w kilkunastu niosących ogromne pęki faszyny i pobudzanych wściekłym zapałem dowódcy.
Dwie kompanje, wyrwawszy się, pobiegły aż do fortpoczt nieprzyjacielskich; w mgnieniu oka zniosły je; kiedy towarzysze ich, powstrzymani z trudnością przez d‘Artagnana spostrzegli, że ci już są na bastionie i rzucili się także z wściekłością na zdobycie kontreskarpy, od której zależał los twierdzy.
D‘Artagnan widział, że niema innego sposobu zatrzymania wojska, jak tylko wkwaterować je do twierdzy, kazał więc całemu wojsku nacierać na dwa wyłomy, które oblężeni usilnie starali się naprawić; natarcie było strasznem, osiemnaście kompanji brało w niem udział: d‘Artagnan z resztą wojska posunął się z boku na pół wystrzału działowego, aby wspierać natarcie.
Nagle generał, oddychając wesoło, usłyszał obok siebie wymówione wyrazy:
— Panie, to od pana Colbert.
Rozpieczętował list, zawierający następne słowa:
„Panie d‘Artagnan, król rozkazał mi zawiadomić Cię, że, wynagradzając Twoje zasługi, i zaszczyt, jaki robisz jego wojsku, podniósł Cię do stopnia marszałka Francji.
„Król zadowolony jest z działań, jakie dotąd uskuteczniłeś, poleca ci szczególniej dokończenie rozpoczętego oblężenia, ze szczęściem dla ciebie a z chwałą dla Niego“.
D‘Artagnan z rozpłomienioną twarzą, iskrzącem okiem spojrzał na mury, otoczone czarnymi i czerwonymi tumanami ognia i dymu.
— Skończyłem — rzekł do posłańca — za kwadrans miasto się podda.
Czytał dalej:

„Szkatułkę przyjmij jako podarunek ode mnie; nie będziesz zapewne gniewał się, przekonawszy, że kiedy wy, wojownicy, dobywacie szpady w obronie króla, ja spokojnie podniecam sztuki, ozdabiające was nagrodą godną czynów waszych.

„Polecam się twojej przyjaźni, panie marszałku, prosząc, abyś szczerze uwierzył mojej“.

„Colbert.“

D‘Artagnan, upojony radością, dał znak posłańcowi; ten zbliżył się, trzymając skrzynkę w ręku.
Lecz w chwili, kiedy marszałek chciał się przypatrzyć, silny ogień odezwał się na wałach i zwrócił tam cała jego uwagę.
— To szczególne!... — rzekł — dlaczego dotąd nie widzę chorągwi królewskiej, zatkniętej na walach.
Posłał więc jeszcze 300 ludzi pod dowództwem pełnego zapału oficera i kazał zrobić nowy wyłom.
Potem uspokojony zwrócił oczy na skrzynkę, którą mu podawał posłaniec Colberta, była to bowiem nagroda, na którą rzetelnie zasłużył. Wyciągnął już rękę, aby otworzyć skrzynkę, gdy wtem kula działowa z twierdzy, druzgocząc skrzynkę w ręku posłańca i uderzając w piersi d‘Artagnana, powaliła go na ziemię. Buława marszałkowska, przyozdobiona złotemi liljami, potoczyła się z rozbitej skrzynki, ku osłabionej ręce marszałka. D‘Artagnan usiłował powstać. Mniemano, że upadł nieraniony, lecz wkrótce okropny krzyk dał się słyszeć w gronie otaczających go oficerów. Marszałek był skrwawiony, a bladość śmiertelna zwolna okryła szlachetna twarz jego. Oparty o ręce ze wszystkich stron do niego wyciągnięte, mógł raz jeszcze zwrócić wzrok ku twierdzy i dostrzec na głównym bastjonie powiewającą białą chorągiew królewską, a uszy jego, pozbawione już słuchu, dosłyszały bęben ogłaszający zwycięstwo.
Wówczas, ściskając skrzepłą ręką buławę, ozdobioną złotemi liljami, spuścił na nią oczy i upadł, szepcząc:
— Athos i Porthos!.. do zobaczenia, Aramis!.. bądź zdrów....

KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.