Wicehrabia de Bragelonne/Tom IV/całość
<<< Dane tekstu >>> | ||
Autor | ||
Tytuł | Wicehrabia de Bragelonne | |
Podtytuł | Powieść | |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna | |
Data wyd. | 1929 | |
Druk | Drukarnia Literacka | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Tłumacz | anonimowy | |
Tytuł orygin. | Le Vicomte de Bragelonne | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst | |
| ||
Indeks stron |
ALEKSANDER DUMAS
(OJCIEC)
WICEHRABIA
DE
BRAGELONNE
POWIEŚĆ
TOM IV
WARSZAWA
NAKŁADEM BIBLJOTEKI RODZINNEJ
1929 Drukarnia Literacka, Warszawa, N.-Świat 22. tel. 281-88
|
Król ujął pod rękę pana de Saint-Agnan i poszedł z nim do pokoju sąsiedniego.
— Dlaczego się tak spóźniłeś, hrabio?... — spytał król.
— Najjaśniejszy Panie, raczyłeś pisać wierszem i panna de La Valliere tą samą chciała odpłacać moneta, to jest złotem za złoto.
— Wierszem!... Saint-Agnan... — zawołał król uradowany. — Dawaj, prędzej dawaj.
I Ludwik przełamał pieczątkę maleńkiego biletu, który w rzeczy samej obejmował wiersze, zachowane nam przez historję, zdradzające więcej dobrej chęci, niż talentu. Jakiekolwiek atoli były, bardzo uradowały króla. Odwrócił się zatem i włożył bilecik do kieszeni, poczem, postępując ku swoim gościom, rzekł:
— Panie du Vallon, widziałem cię w moim domu z największą przyjemnością i z równą chcę cię jeszcze widzieć.
Porthos skłonił się, a poruszenie jego podobne było do zachwiania się kolosu Rodyjskiego, gdy cofał się tyłem.
— Panie d‘Artagnan — mówił dalej król — czekaj w galerji na moje rozkazy, jestem ci obowiązany, żeś mi dał poznać pana du Vallon. Panowie, jutro powracam do Paryża — dodał — dla odprawienia, posłów hiszpańskich i holenderskich.
— Do jutra więc.
Sala natychmiast się opróżniła. Król wziął pod rękę pana de Saint-Agnan i kazał sobie raz jeszcze odczytać wiersze panny de La Valliere.
— Jak ci się podobają... — zapytał.
— Prześliczne, Najjaśniejszy Panie.
— A czy oddałeś jej moje?
— O! Najjaśniejszy Panie, nie mogła się niemi nasycić.
— Lękam się, czy nie były za słabe.
— A! panna de La Valliere nie tak o nich mówiła.
— Zatem przypadły jej do gustu.
— Jestem tego pewien, Najjaśniejszy Panie.
— Jakże się czuje panna de la Valliere?
— Bardzo niespokojna...
— Dlaczego?
— Z powodu wypadku biednego hrabiego de Guiche.
— A! mój Boże! cóż mu się przytrafiło?
— Najjaśniejszy Panie, rękę ma przestrzeloną i ranę w piersiach, jest prawie umierający.
— A! mój Boże, kto ci o tem powiedział?
— Manicamp w tej chwili sprowadził go do lekarza w Fontainebleau, i wieść natychmiast się rozbiegła.
— Sprowadził!... Biedny Guiche!... jakim się to stało sposobem?
— O! tak, Najjaśniejszy Panie.
— A to szczególniej mi odpowiadasz, panie de Saint-Agnan. Ja chcę szczegółów?
— A więc, Najjaśniejszy Panie, słychać o sprzeczce pomiędzy dwoma panami.
— Kiedy?
— Dzisiejszego wieczora, przed wieczerzą Waszej Królewskiej Mości.
— To niczego nie dowodzi. Tak surowo zakazałem pojedynków, że sadzę, iż nikt nie poważy się przestąpić mego zakazu.
— Dlatego, Boże, mnie uchowaj, abym kogokolwiek oskarżał — zawołał Saint-Agnan — Wasza Królewska Mość kazałeś mi mówić, więc mówiłem.
— Powiedz mi więc, jakim sposobem hrabia de Guiche został raniony?
— Najjaśniejszy Panie, mówią, że na czatach na dzikiego zwierza.
— Dzisiaj wieczorem?
— Dzisiaj wieczorem.
— Ręka przestrzelona, rana w piersiach? Kto był na czatach z panem de Guiche?
— Nie wiem, Najjaśniejszy Panie, ale Manicamp powinien wiedzieć o wszystkiem.
— Coś ukrywasz przede mną, panie de Saint-Agnan.
— Nic, Najjaśniejszy Panie, nic.
— Zatem wytłumacz mi wypadek. Czy broń wypaliła?
— Być może. Ale jeżeli zważyć, Najjaśniejszy Panie, że znaleziono przy panu de Guiche pistolet, jeszcze nabity, trudno w to uwierzyć.
— Pistolet!... ależ przecie nikt z pistoletem nie chodzi na łowy.
— Najjaśniejszy Panie, dodają, że koń pana de Guiche jest zabity i że trup koński jest jeszcze na łączce.
— Jego koń!... Guiche był na łowach konno!... Saint-Agnan, nie pojmuję nic z tego, co mi mówisz, a gdzież się zdarzył ten wypadek?
— W lesie Rochin, w samym środku.
— Dobrze, przywołaj mi pana d‘Artagnan.
Saint-Agnan wykonał rozkaz, a muszkieter wszedł.
— Panie d‘Artagnan — rzekł król — wyjdziesz bocznemi drzwiami i schodami.
— Dobrze, Najjaśniejszy Panie.
— Udasz się na polankę lasu Rochin. Czy znasz to miejsce?
— Najjaśniejszy Panie, biłem się tam dwa razy.
— Jakto!... — zawołał król, zdziwiony tą odpowiedzią.
— Najjaśniejszy Panie, to jeszcze za czasów kardynała Richellego — odparł d‘Artagnan ze zwykłą powolnością.
— A to co innego. Udasz się tam i pilnie zbadasz miejscowość. Człowiek był tam raniony i znajdziesz jeszcze na miejscu zabitego konia. Po zbadaniu, powiesz mi, co myślisz o tym wypadku.
— Dobrze, Najjaśniejszy Panie.
D‘Artagnan wyszedł bocznemi schodami.
— Teraz niech mi zawołają lekarza — dodał Ludwik.
W dziesięć minut lekarz królewski przybył zadyszany.
— Panie — rzekł do niego król — udasz się, dokąd cię pan Saint-Agnan zaprowadzi i opowiesz mi o stanie zdrowia chorego, którego zobaczysz.
Lekarz wykonał rozkaz, nie czyniąc żadnej uwagi, bo już w owej epoce przywyknięto słuchać Ludwika XIV-go, i wyszedł, poprzedzając pana de Saint-Agnan.
— Panie Saint-Agnan — odezwał się król — przyślij mi Manicampa, zanim lekarz będzie z nim mówił.
Saint-Agnan wyszedł.
Kiedy król wydawał takie rozporządzenia, aby dojść prawdy, d‘Artagnan, nie tracąc chwili czasu, pobiegł do stajni, zawiesił na kółku latarnię, sam osiodłał konia i udał się na miejsce wskazane przez Jego Królewską Mość. Po pięciu minutach jazdy galopem, był już w lesie, przywiązał konia do pierwszego lepszego drzewa i pieszo udał się na łączkę.
Wtedy z latarnią w ręce zaczął przechadzać się po całej przestrzeni, badając wszystko i rozważając, a po tej pół godzinnej pracy wrócił w milczeniu do konia i, rozmyślając, pojechał do Fontainebleau. Ludwik czekał w swoim gabinecie; znajdował się sam i ołówkiem kreślił na papierze pismo, które, jak d‘Artagnan na pierwszy rzut oka zauważył, nierówne było i poprzekreślane. Wniósł stąd, że muszą to być wiersze.
Król podniósł głowę i spostrzegł d‘Artagnana.
— A co, przynosisz mi wiadomości?... — zapytał.
— Tak jest, Najjaśniejszy Panie.
— Cóż widziałeś?
— To co widziałem, wydaje mi się prawdopodobnem, Najjaśniejszy Panie.
— Ależ ja żądałem od ciebie pewności.
— Zbliżę się i do niej, o ile zdołam. Czas dogodny był do poszukiwań jakich miałem polecone dopełnić; deszcz dzisiejszy rozmoczył drogi.
— Do rzeczy, panie d‘Artagnan.
— Mówiłeś, Najjaśniejszy Panie, że koń jest zabity na zakręcie drogi w lesie Rochin; zacząłem zatem od zbadania dróg. Mówię dróg, bo na łączkę można przybyć czterema różnemi drogami, Ta, którą się udałem jedynie świeże przedstawiała ślady. Dwa konie przeszły po niej, obok siebie, osiem ich nóg dokładnie widzieć można na glinie. Jeden bardziej śpieszył, niż drugi. Kroki jego wyprzedzają zawsze innego o pół długości konia.
— Zatem jesteś pewien, że dwóch ich było?... — zapytał król.
— Tak, Najjaśniejszy Panie. Konie były rosłe i jednakowego chodu, przywykłe do obrotów, albowiem doskonale się zwracały.
— Cóż dalej?
— Jeźdźcy widać zatrzymali się na chwilę, zapewne dla ułożenia warunków walki; konie tymczasem niecierpliwiły się. Jeden z jeźdźców mówił, drugi słuchał i poprzestawał na odpowiedzi. Koń jego kopytami kopał ziemię, co dowodzi, że zajęty słuchaniem, popuścił mu cugle.
— Zatem była to walka?
— Niezaprzeczenie.
— Mów dalej; jesteś zręcznym spostrzegaczem.
— Jeden z dwóch jeźdźców pozostał na miejscu i to ten, który słuchał; drugi przebiegł łączkę i stanął wprost przeciwnika, a wtedy ten, który pozostał na miejscu, przebył przestrzeń galopem aż do dwóch trzecich długości, sądząc, że naciera na nieprzyjaciela; lecz ten pojechał za obwodem cienia od drzewa.
— Ale nie wiesz nazwisk, nieprawdaż?
— Nie, Najjaśniejszy Panie; wiem tylko, że ten, który udał się poza obwodem cienia, jechał na karym koniu.
— Jak o tem możesz wiedzieć?
— Ponieważ na tarninie, rosnącej nad rowem, pozostało kilka włosów z ogona.
— Mów dalej.
— Co do drugiego konia, nie trudno mi go oznaczyć, bo został na polu bitwy.
— Dlaczego zdechł?
— Otrzymał kulę w skroń.
— Czy to była kula karabinowa, czy pistoletowa?
— Pistoletowa, Najjaśniejszy Panie. Zresztą, z rany konia, odgadłem taktykę tego, który go zabił; pojechał on za cieniem drzewa, aby przeciwnika wziąć z boku; szedłem jego śladami po trawie.
— Karego konia?
— Tak, Najjaśniejszy Panie.
— Mów dalej, panie d‘Artagnan.
— Teraz, kiedy Wasza Królewska Mość zna stanowisko dwóch przeciwników, muszę się udać za tym, który pojechał galopem.
— Dobrze.
— Koń jeźdźca, który nacierał, został odrazu zabity.
— Skąd możesz wiedzieć o tem?
— Jeździec nie miał czasu zsiąść i upadł razem z nim. Widziałem ślad nogi, która z trudnością wyciągał z pod konia. Ostroga, przyciśnięta ciężarem zwierzęcia, zorała ziemię.
— Dobrze, i cóż uczynił podniósłszy się?
— Poszedł wprost na przeciwnika.
— Który wciąż stał na ścieżce?
— Tak, Najjaśniejszy Panie. Następnie, przebywszy pewną odległość, zatrzymał się, znać dwie jego pięty, jedna przy drugiej, strzelił i chybił przeciwnika.
— A skąd wiesz, że chybił?
— Znalazłem kapelusz, przestrzelony kulą.
— A! to mamy dowód!... — zawołał król.
— Niedostateczny, Najjaśniejszy Panie — obojętnie odpowiedział d‘Artagnan — jest to kapelusz bez cyfr i herbów, pióro czerwone jak u wszystkich; kapelusz i galon niczem się nie odznaczają.
— A człowiek z przestrzelonym kapeluszem, czy strzelił drugi raz?
— Najjaśniejszy Panie, on już zużył dwa strzały.
— Skądże wiesz o tem?
— Znalazłem przybitki pistoletowe.
— A z kulą, która nie zabiła konia, co się stało?
— Porwała pióro u kapelusza temu, w którego była wymierzona i oberwała kawałek osiczyny po drugiej stronie łączki.
— Więc mężczyzna na karym koniu był rozbrojony, a jego przeciwnik miał jeszcze dwa strzały?
— Najjaśniejszy Panie, kiedy jeździec, pozbawiony konia, podnosił się, drugi nabijał broń. Tylko był pomieszany nabijając, i ręka mu drżała.
— A ty skąd to odgadujesz?
— Połowę ładunku wysypał na ziemię i upuścił stempel, nie mając czasu założyć go w pistolet.
— Panie d‘Artagnan, to co mówisz jest cudowne.
— Jest to tylko skutek skupionej uwagi, Najjaśniejszy Panie, i każdy żołnierz znać się na tem powinien.
— Zdaję się, że wszystko widzę, jakbym tam był.
— W rzeczy samej, tak się dziać musiało, z małemi tylko zmianami.
— Teraz powróćmy do rycerza, wysadzonego z konia, mówiłeś, że szedł na swojego przeciwnika, gdy ten nabijał pistolet?
— Tak, ale w chwili, kiedy mierzył, drugi strzelił.
— A!... — zawołał król — a strzał?
— Był okropny, Najjaśniejszy Panie, jeździec upadł na twarz, zrobiwszy trzy kroki naprzód.
— Gdzież go trafiono.
— W dwa miejsca: najprzód w prawą rękę i tym samym strzałem w piersi.
— Ale, jak to możesz zgadnąć?... — zapytał król pełen podziwienia.
— O! to rzecz bardzo prosta; kolba pistoletu była skrwawiona i widać ślad kuli, która się odbiła, Raniony, według wszelkiego prawdopodobieństwa, ma serdeczny i mały palec urwany.
— Co do ręki zgadzam się ależ ta rana w piersi?
— Najjaśniejszy Panie, są dwie plamy krwi, w odległości dwóch stóp jedna od drugiej, przy jednej z tych plam trawa była wyrwana, przy drugiej pognieciona tylko od ciężaru ciała.
— Biedny Guiche!... — zawołał król.
— A! to pan de Guiche — spokojnie rzekł muszkieter — ja domyślałem się tego ale nie chciałem mówić Waszej Królewskiej Mości. Widziałem herby Grammont na olstrach zabitego konia.
— I sądzisz, że ciężko raniony?
— Bardzo ciężko ponieważ padł odrazu i długo pozostał na tem samem miejscu. Jednak mógł potem iść z miejsca bitwy, wspierany przez dwóch przyjaciół.
— Zatem spotkałeś go powracającego?
— Nie, ale znalazłem ślady stóp trzech mężczyzn: mężczyźni po prawej i lewej stronie szli swobodnie w środku zaś jeden stąpał ciężko; prócz tego ślady krwi dojrzeć było można.
— Teraz, panie, kiedyś tak dokładnie widział walkę, że żaden jej szczegół nie uszedł twojej uwagi, powiedz mi dwa wyrazy o przeciwniku hrabiego de Guiche.
— Ja go nie znam, Najjaśniejszy Panie.
— A jednakże wszystko tak dobrze widzisz.
— Tak, Najjaśniejszy Panie — odpowiedział d‘Artagnan — wszystko widzę ale nie wszystko mówię, co widzę, a ponieważ biedakowi udało się ujść, pozwól, Najjaśniejszy Panie, że ja nie będę jego oskarżycielem.
— Jednakże winowajcą jest, kto się pojedynkuje.
— Ale nie w moich oczach, Najjaśniejszy Panie — obojętnie odrzekł d‘Artagnan.
— Panie!... — zawołał król — czy wiesz, co mówisz?
— Doskonale, Najjaśniejszy Panie, bo w moich oczach pojedynkujący się jest walecznym człowiekiem. Oto moje zdanie. Wasza Królewska Mość możesz mieć inne, bo jesteś panem.
— Panie d‘Artagnan, jednakże ja wydałem rozkaz.
D‘Artagnan przerwał królowi z poruszeniem, pełnem uszanowania:
— Poleciłeś mi, Najjaśniejszy Panie, podać objaśnienia o walce i znasz je. Czy polecisz mi aresztować przeciwnika, pana de Guiche? wykonam to, ale nie rozkazuj mi donosić, bo będę nieposłuszny.
— Zatem go aresztuj.
— Proszę, Najjaśniejszy Panie, wymień jego nazwisko.
Ludwik tupnął nogą. Następnie, po chwili rozwagi:
— Dziesięć, dwadzieścia, sto razy masz słuszność — rzekł.
— Tak myślę, Najjaśniejszy Panie, i jestem szczęśliwy, że Wasza Królewska Mość podziela moje przekonanie.
— Jeszcze jeden wyraz. Kto dał pomoc panu de Guiche?
— Nie wiem.
— Ale mówisz o dwóch mężczyznach... zatem jeden z nich był świadkiem?
— Nie było świadka. Co więcej... Kiedy pan de Guiche upadł, przeciwnik jego uszedł, nie dając mu żadnej pomocy.
— Nędznik!
— Jest to skutek twoich rozkazów, Najjaśniejszy Panie! Kiedy się kto potyka, a uniknie śmierci pragnie i drugi raz ujść przed nią. Do djabła! pamiętają pana de Bouteville.
— Ale wtedy staje się podłym.
— Bynajmniej, tylko roztropnym.
— Zatem uciekł?...
— Uciekł, jak tylko koń mógł go unieść.
— W jakim kierunku?
— Do zamku.
— A dalej?
— Miałem honor powiedzieć Waszej Królewskiej Mości, że dwóch ludzi przyszło pieszo, i oni to przyprowadzili pana de Guiche.
— Jaki masz dowód, że ci ludzie przybyli po walce?
— Dowód oczywisty. W czasie walki deszcz przestał padać, ziemia nie wciągnęła go jeszcze w siebie i była wilgotna. Stopy więzły; ale po walce, kiedy Guiche upadł, ziemia stężała i stopy mniej zapadały.
Ludwik klasnął w ręce na znak podziwienia.
— Panie d‘Artagnan — rzekł — jesteś najzręczniejszym człowiekiem w mojem państwie.
— Tak myślał i, pan Richelieu, a mówił pan Mazarini, Najjaśniejszy Panie.
— Teraz pozostaje nam przekonać się, czy przezorność twoja nie myli się.
— Człowiek się myli, Najjaśniejszy Panie, errare humanum est — dodał filozoficznie muszkieter.
— Ale ty nie należysz do ludzkości, panie d’Artagnan, bo sądzę, że się nigdy nie mylisz.
— Wasza Królewska Mość mówił, że przekonamy się.
— Tak.
— Ale jakim sposobem, jeżeli wolno zapytać?...
— Pan Manicamp.
— A! pan Manicamp zna tajemnicę?...
— Guiche nie ma tajemnic dla pana Manicampa.
D‘Artagnan potrząsnął głową.
— Powtarzam, że nikt nie był obecny przy walce i, jeżeli pan Manicamp nie jest jednym z tych, którzy go przyprowadzili...
— Ciszej — rzekł król — otóż i on nadchodzi; zostań i słuchaj uważnie.
W tej samej chwili Manicamp i pan Saint-Agnan ukazali się na progu.
Król dal znak muszkieterowi i panu Saint-Agnan. Znak był rozkazujący i mówił: pod karą śmierci, milczeć!... D‘Artagnan oddalił się, jak żołnierz, w kąt pokoju. Saint-Agnan, jako ulubieniec królewski, oparł się na poręczy krzesła królewskiego. Manicamp z prawą nogą naprzód, z uśmiechem na ustach, rękami białemi i zgrabnemi, postąpił, kłaniając się królowi. Król odpłacił to skłonieniem głowy.
— Dobry wieczór, panie Manicamp.
— Wasza Królewska Mość kazałeś mnie przywołać.
— Tak, aby dowiedzieć się szczegółów nieszczęśliwego wypadku, który spotkał pana de Guiche.
— Tak, Najjaśniejszy Panie, to bolesne.
— Czy byłeś tam podczas wypadku?...
— Nie, Najjaśniejszy Panie.
— Ale przybyłeś na miejsce wypadku w kilka chwil po jego spełnieniu.
— Tak, Najjaśniejszy Panie, prawie w godzinę.
— A gdzie wypadek się zdarzył?
— Na łączce w lesie Rochin.
— A!... to miejsce schadzki na łowy.
— To samo, Najjaśniejszy Panie.
— A więc, panie Manicamp, opowiedz mi, co wiesz ze szczegółów tego nieszczęścia.
— Sądzę, że Wasza Królewska Mość jest już powiadomiony, i nie chciałbym go utrudzać powtarzaniem.
— Nie, nie lękaj się tego.
Manicamp spojrzał wkoło siebie, widział, że d‘Artagnan stoi, oparty o ścianę z twarzą spokojną, dobroduszną, a Saint-Agnan, z którym przyszedł, stoi oparty o krzesło królewskie z takim samym wyrazem twarzy. Zdecydował się zatem mówić.
— Wasza Królewska Mość wie, że wypadki na łowach są rzeczą zwyczajną.
— Na łowach?...
— Tak, osobliwie przy zasadzaniu się na zwierza?...
— A!... — rzekł król — więc to przy zasadzce na zwierza przytrafił się wypadek?...
— Tak, Najjaśniejszy Panie — odważył się powiedzieć Manicamp — czy Wasza Królewska Mość nie wie o tem?...
Król, który nienawidził kłamstwa odpowiedział dość ostro:
— Że przy zasadzce wypadek się przytrafił?
— Tak, na nieszczęście, Najjaśniejszy Panie.
— Na jakiego zwierza była zasadzka?...
— Na dzika, Najjaśniejszy Panie.
— A!... co za szalona myśl przyszła panu de Guiche samemu iść na dzika; to zabawa dobra dla wieśniaka, ale dla syna marszałka de Grammont, który ma poddostatkiem psów łuczników, aby polować jak szlachcic.
Manicamp wzruszył ramionami.
— Młodość jest lekkomyślnością — rzekł krótko.
— No... Mów pan dalej — podchwycił król.
Manicamp nie śmiejąc powiedzieć prawdy i cedząc po wyrazie, jak ten, co, wchodząc na bagno, za każdym krokiem próbuje, nim stąpi, wykrztusił:
— Najjaśniejszy Panie, biedny Guiche sam udał się na zasadzkę.
— Sam!... śliczny myśliwy!... czy pan de Guiche nie wie, że dzik zwraca się na strzał.
— To właśnie mu się przytrafiło, Najjaśniejszy Panie.
— Zatem wiedział o zwierzu.
— Tak, Najjaśniejszy Panie. Wieśniacy widzieli go w kartoflach.
— Jakież to było — zwierzę?...
— Odyniec.
— Trzeba było zatem uprzedzić mnie, panie, że pan de Guiche ma zamiar samobójstwa, bo przecie widziałem go na łowach i wiem że jest doświadczonym myśliwym. Kiedy strzela do grubego zwierza i przy psach, przedsiębierze wszelkie ostrożności i strzela z karabinu, nie zaś jak teraz, z pistoletów.
Manicamp zadrżał.
— Z pistoletów zbytkownych, dobrych do pojedynku z ludźmi, ale nie z dzikiem!... cóż u djabła!...
— Najjaśniejszy Panie, są rzeczy, które nie dadzą się wytłumaczyć.
— Masz słuszność, i wypadek, który nas zajmuje, jest jednym z takich. Mów pan dalej.
— Otóż tak się rzecz miała, Najjaśniejszy Panie, hrabia de Guiche czekał na dzika....
— Konno czy pieszo?... — zapytał król.
— Konno, strzelił do zwierza i chybił.
— Niezręczny!...
— Zwierzę zwróciło się na niego.
— I zabiło mu konia.
— Wasza Królewska Mość wie o wszystkiem.
— Mówiono, mi, że znaleziono zabitego konia przy drodze w lasku Rochin. Domyślam się, że to był koń pana de Guiche.
— Rzeczywiście jego, Najjaśniejszy Panie.
— No, to co do konia, dobrze, ale co do pana de Guiche?...
— De Guiche powalony na ziemię, szamotał się z dzikiem i raniony został w rękę i piersi.
— Straszny wypadek, przyznać należy — rzekł król — ale z winy samego hrabiego. Któż na takie zwierzę chodzi z pistoletami?.. czy zapomniał bajki o Adonisie?...
Manicamp w ucho się podrapał.
— Prawda — rzekł — wielka nieroztropność.
— Wytłumacz to, panie Manicamp.
— Najjaśniejszy Panie, co przeznaczone, to nieuniknione.
— A!.. pan jesteś fatalista?...
Manicamp był jak na szpilkach.
— Gniewam się na ciebie, panie Manicamp — mówił król.
— Na mnie, Najjaśniejszy Panie?...
— Tak; jak mogłeś, będąc przyjacielem pana de Guiche i wiedząc, że ulega podobnym szałom, nie powstrzymać go?...
Manicamp sam nie wiedział, co ma czynić; ton mowy króla nie był tonem człowieka dowierzającego. Z drugiej strony ton ten nie miał ani surowości, jakiej wymagała ta okoliczność, ani badawczego nalegania. W głosie było więcej żartobliwości, niż groźby.
— I mówisz pan, że konia pana de Guiche znaleziono zabitego?
— Tak, Najjaśniejszy Panie.
— I wcale cię to nie zdziwiło?
— Nie, Najjaśniejszy Panie, na ostatniem polowaniu, pan de Saint-Maure, Wasza Królewska Mość przypomina sobie, miał pod sobą tak samo zabitego konia.
— Tak, ale z rozpłatanym brzuchem.
— Zapewne, Najjaśniejszy Panie.
— I gdyby koń pana de Guiche również miał brzuch rozpłatany, wcale by mnie to nie dziwiło.
Manicamp otworzył wielkie oczy.
— Ale to mnie właśnie zadziwia — mówił król dalej — że koń pana de Guiche zamiast mieć brzuch rozpłatany, ma strzaskany łeb.
Manicamp zmieszał się.
— Jeżeli się nie mylę — rzekł król — wszak w skronie konia pana de Guiche trafiono?... Przyznaj, panie Manicamp, że to szczególniejsze.
— Najjaśniejszy Panie — odpowiedział Manicamp — wiesz, że koń jest zwierzęciem bardzo zmyślnem i widać usiłował się bronić.
— Ale koń broni się tylnemi nogami, a nie łbem.
— Koń przestraszony był widać, bo upadł, a wtedy dzik, pojmujesz Najjaśniejszy Panie, wtenczas dzik...
— Tak, pojmuję co do konia, ale co do jeźdźca?
— To rzecz bardzo prosta, dzik zwrócił się od konia do jeźdźca i, jak miałem honor Waszej Królewskiej Mości powiedzieć, skaleczył w rękę pana de Guiche, kiedy ten miał do niego z drugiego pistoletu wystrzelić i uderzeniem kła zranił go w piersi.
— Nie może być nic bardziej prawdopodobnego, panie Manicamp; bardzo słusznie ufasz swojej wymowie, bo cudownie opowiadasz.
— Król dobry jest, — pomyślał sobie Manicamp, kłaniając się w największem pomieszaniu.
— Tylko od dzisiaj zabraniam mojej szlachcie chodzić na zasadzki. Ba!... to samo byłoby to, co na pojedynki pozwolić.
Manicamp zadrżał i zbierał się do wyjścia.
— Czy król jest zadowolony? — zapytał.
— Oczarowany; ale nie oddalisz się jeszcze, panie Manicamp — rzekł Ludwik — mam do ciebie interes.
— Doskonale, — pomyślał d‘Artagnan — ot, ten nie ma naszego dowcipu.
I wydał westchnienie, które mogło znaczyć.
— O!... ludzie naszej siły, gdzież się oni podzieli!....
W tej chwili odźwierny drzwi uchylił i zapowiedział lekarka królewskiego.
— A!.. — zawołał Ludwik — właśnie pan Valot odwiedził pana de Guiche. Będziemy mieli wiadomość o ranionych.
Manicamp uczuł, że mu się ziemia pod nogami usuwa.
— Tym sposobem — dodał król — będziemy mieli czyste sumienie.
I spojrzał na d‘Artagnana, który nawet oka nie zmrużył.
Pan Valot wszedł.
— A co, panie Valot — spytał król — spełniłeś mój rozkaz?..
— Z całą dokładnością, Najjaśniejszy Panie.
— W jakim stanie zastałeś pana de Guiche?... powiedz szczerze.
— W bardzo opłakanym, Najjaśniejszy Panie.
— Jednak jak widzisz dzik go nie pożarł.
— Kogo?
— Pana de Guiche?
— Jaki dzik?
— Wszak dzik go ranił? Tak mówią przynajmniej.
— Chyba jaki złodziej zwierzyny? Jaki mąż zazdrosny, kochanek zawiedziony, ktoś, co działał zemstę.
— Co mówisz, panie Valot; rany pana de Guiche nie są otrzymane w walce z dzikiem?
— Rany pana de Guiche pochodzą od kuli pistoletowej, która mu urwała serdeczny i mały palec u prawej ręki, a później wcisnęła się pomiędzy kości klatki piersiowej.
— Kula!... Czy jesteś pewny, że pan de Guiche raniony jest od kuli? — zawołał król, udając zdziwienie.
— Na honor — odpowiedział Valot — rzecz to tak pewna, jak to, że tutaj jestem, Najjaśniejszy Panie.
I pokazał królowi kulę, nawpół spłaszczoną.
Król spojrzał na nią, nie dotykając jej.
— To ona była w piersiach biednego chłopca? — zapytał.
— Kula nie przebiła klatki piersiowej, Najjaśniejszy Panie; spłaszczyła się zaś albo o osadę pistoletu lub o mostek piersiowy.
— Boże!... — zawołał król — nic o tem wszystkiem nie mówiłeś mi, panie Manicamp.
— Najjaśniejszy Panie....
— Zatem ta zasadzka na dzika była wymysłem? Mów pan.
— A!... Najjaśniejszy Panie.
— Zdaje mi się, że masz słuszność — rzekł król, zwracając się do swego kapitana muszkieterów — widać, że to był pojedynek.
Król w wysokim stopniu posiadał władzę, nadaną wielkim, mieszania i poniżania niższych. Manicamp rzucił na muszkietera spojrzenie pełne wyrzutu. D‘Artagnan zrozumiał to spojrzenie i nie chciał pozostać pod ciężarem oskarżenia. Postąpił krok;
— Najjaśniejszy Panie, — rzekł — kazałeś mi obejrzeć i zbadać plac w lesie Rochin, wyjawić moje zdanie, co tam zaszło. Udzieliłem moich uwag, ale nie oskarżyłem nikogo. Wasza Królewska Mość sam pierwszy wymówiłeś nazwisko de Guiche.
— Dobrze, dobrze, panie — wyrzekł król z dumą — spełniłeś swoja powinność, jestem z ciebie zadowolony, i powinno to być dostateczne dla ciebie. Ty zaś, panie Manicamp, zaniedbałeś swej, boś skłamał.
— Niezawsze zna się prawdę, Najjaśniejszy Panie.
— Nie kłam więcej, albo podwoję karę.
Manicamp ukłonił się, blednąc. D‘Artagnan krok jeszcze postąpił w zamiarze wstawienia się gdyby rosnący gniew królewski przestąpił pewne granice.
— Panie — rzekł król — przekonaj się, że nie możesz dłużej zaprzeczać. Pan de Guiche pojedynkował się?
— Ja temu nie zaprzeczę, Najjaśniejszy Panie i Wasza Królewska Mość byłbyś wspaniałomyślny, nie zmuszając szlachcica do kłamstwa.
— Zmuszając?... Kto pana zmuszał?
— Najjaśniejszy Panie, pan de Guiche jest moim przyjacielem, Wasza Królewska Mość zabroniłeś pojedynków pod karą śmierci, kłamstwo może ocalić mego przyjaciela, więc kłamię!
— Dobrze — pomruknął d‘Artagnan — zuch!... lubię go!...
— Panie — odparł król — zamiast kłamać, lepiej było nie pozwolić pojedynkować się.
— Najjaśniejszy Panie, ty, który jesteś pierwszym szlachcicem we Francji, wiesz dobrze, że my, wojskowi nie uważamy pana de Bouteville za zhańbionego też, że zginął na placu de Greve. Unikać i chronić się przed nieprzyjacielem jest hańbą.
— Dobrze, zatem — wyrzekł Ludwik XIV-ty — podam panu środek zmazania tej winy.
— Jeżeli tylko przystoi szlachcicowi, z uniesieniem go pochwycę, Najjaśniejszy Panie.
— Nazwisko przeciwnika pana de Guiche?
— O!.. o!... — pomruknał d‘Artagnan — czy wracają czasy Ludwika XIII-go?
— Najjaśniejszy Panie!... — rzekł Manicamp z pewnym tonem błagalnego wyrzutu.
— Jak widzę, nie chcesz go wymienić? — rzekł król.
— Najjaśniejszy Panie, ja go nie znam.
— Brawo!... — odezwał się d‘Artagnan.
— Panie Manicamp, oddaj swoją szpadę kapitanowi.
Manicamp skłonił się grzecznie, odpasał szpadę i z uśmiechem podał ją muszkieterowi. Ale Saint-Agnan żywo wystąpił pomiędzy d‘Artagnana i jego.
— Najjaśniejszy Panie, — rzekł — za pozwoleniem Waszej Królewskiej Mości.
— Dobrze — odrzekł król, uradowany w duszy, że znalazł się ktoś, co stanął pomiędzy nim, a gniewem, jakiemu pozwolił się unieść.
— Manicamp, jesteś waleczny i król oceni twoje postępowanie, zanadto jednak chcieć służyć swoim przyjaciołom jest to im szkodzić. Ty znasz nazwisko, o które Jego Królewska Mość pyta.
— Prawda, znam.
— Zatem je powiesz.
— Jużbym je powiedział, gdybym je był miał powiedzieć!
— Skoro tak, to ja powiem, gdyż nie uważam tej tajemnicy za tak ważną.
— Wolno panu, jednak zdaje mi się...
— O!.. na bok wspaniałomyślność; nie pozwolę panu iść do Bastylji. Mów pan, albo ja będę mówił.
Manicamp był człowiekiem dowcipnym i pojął, że dosyć zrobił dla swojej opinji; teraz szło o to, aby ją zachować i odzyskać łaski króla.
— Mów pan, — rzekł do pana Saint-Agnan. — Uczyniłem wszystko, cokolwiek sumienie nakazywało mi uczynić, a sumienie moje pod wysoką musi być władzą — dodał, zwracając się do króla, — kiedy przeważyło rozkazy Jego Królewskiej Mości, jednakże sądzę, że Jego Królewska Mość przebaczy mi, skoro się dowie, że tu chodzi o honor jednej z dam.
— Jednej z dam?.. — zapytał król niespokojny.
— Tak, Najjaśniejszy Panie.
— Zatem dama była przyczyną walki?
Manicamp skłonił się. Król powstał i zbliżył się do niego.
— Jeżeli to osoba znakomita — rzekł — nie będę się gniewał, że byłeś tak wstrzemięźliwy — przeciwnie.
— Najjaśniejszy Panie, wszystko, co ma związek z dworem Waszej Królewskiej Mości, albo jego brata, jest znakomite w moich oczach.
— Dworem mojego brata — powtórzył Ludwik XIV-ty z pewnym rodzajem wahania... — przyczyna walki jest zatem dama dworu mojego brata?
— Tak, dworu księżny.
— Dworu księżny?
— Tak, Najjaśniejszy Panie.
— Zatem dama ta?
— Jest panną honorową Jej książęcej wysokości, księżny Orleańskiej.
— O którą pan de Guiche pojedynkował się, mówisz?
— Tak i tym razem, już nie kłamię.
Ludwik zrobił poruszenie, pełne pomieszania.
— Panowie — rzekł, zwracając się do widzów tej sceny — chciejcie się na chwilę oddalić, abym pomówił sam na sam z panem Manicamp. Wiem, że może się usprawiedliwić, a nie śmie wobec świadków. Przypasz pan swoję szpadę, panie Manicamp.
Manicamp wykonał rozkaz.
— Hultaj pełen przytomności umysłu, — rzekł d‘Artagnan, biorąc pana de Saint-Agnan pod rękę i oddalając się z nim razem.
— Wypłynie, — rzekł Saint-Agnan d‘Artagnanowi do ucha.
— Nawet z honorem, hrabio.
Manicamp spojrzał na pana Saint-Agnan i na kapitana z podziękowaniem, a król nie dostrzegł tego spojrzenia.
— Idźmy, idźmy — mówił d‘Artagnan, przechodząc próg drzwi — złą miałem opinję o nowem pokoleniu. Byłem w błędzie, to zuchy ci nowi ludzie.
Valot wyprzedził ulubieńca i kapitana.
Król i Manicamp sami zostali w gabinecie.
Król zobaczył sam, idąc aż do drzwi, że nikt nie podsłuchuje, następnie zaś powróciwszy, stanął twarz w twarz przed panem de Manicamp.
— Teraz — rzekł — kiedy jesteśmy sami, wytłumacz się.
— Z największa szczerością, Najjaśniejszy Panie — odpowiedział młodzieniec.
— A przedewszystkiem trzeba ci wiedzieć, że do niczego większej nie przywiązuję wagi — dodał król — jak do honoru dam.
— Właśnie dlatego miałem na względzie delikatność Waszej Królewskiej Mości.
— Teraz już cię zupełnie rozumiem. Mówisz, że szło o jednę z dam honorowych mojej bratowej, i że osoba, o której mówimy, przeciwnik hrabiego de Guiche, ten mężczyzna, którego nie chcesz wymienić...
— Ale, Najjaśniejszy Panie, Saint-Agnan wymieni go.
— Tak; mówisz zatem, że ten mężczyzna obrażał kogoś z dworu księżny.
— Pannę de La Valliere, Najjaśniejszy Panie.
— A!.. — wykrzyknął król, jakby to, co słyszał, było dla niego nadspodziewanem i jakby cios ten ugodził go w samo serce. — A!... więc to pannę de La Valliere znieważono!...
— Mówiono o niej w mniej przyzwoitych wyrazach.
— W mniej przyzwoitych wyrazach o pannie de La Valliere i ty nie chcesz mi wymienić tego zuchwalca!
— Najjaśniejszy Panie, sądziłem, iż z tem już rzecz skończona i że Wasza Królewska Mość zrzekłeś się mieć ze mnie donosiciela.
— Prawda, masz słuszność, — odpowiedział król, miarkując się — zresztą, ja zawsze dość wcześnie dowiem się nazwiska tego, którego mam ukarać.
Manicamp widział, iż rzecz bierze nowy obrót. Król zaś spostrzegł, że się nieco za daleko zapędził. Dlatego rzekł:
— I ukarzę go nietylko za to, że obraził pannę de La Valliere, którą wysoko cenię; ale dlatego, że przedmiotem kłótni była kobieta. Ja bowiem wymagam, ażeby na moim dworze szanowano kobiety i nie kłócono się o nie.
Manicamp skłonił się.
— A teraz, dowiedzmy się, panie de Manicamp — ciągnął król dalej — co mówiono o pannie de La Valliere?
— Czy Wasza Królewska Mość nie odgaduje.
— Mówiono, zapewne że kocha kogo? — odważył się zapytać król.
— Być może.
— Ale panna de La Valliere ma prawo kochać, jeżeli jej się podoba — podchwycił król.
— Tak samo i Guiche utrzymywał.
— I o to się pojedynkował.
— Tak, Najjaśniejszy Panie, o to tylko.
Król zarumienił się.
— I więcej nic nie wiesz?.
— O czem, Najjaśniejszy Panie?
— O tem, co teraz właśnie tak interesująco opowiadasz.
— A cóż ja mam wiedzieć, Wasza Królewska Mość?
— Ot naprzykład, nazwisko mężczyzny, którego kocha La Valliere i przeciwnika pana de Guiche, który jej odmawiał prawa kochania.
— Najjaśniejszy Panie, nic nie wiem, nic nie słyszałem, niczego się nie domyślam; ale powiadam, że Guiche wielkiego jest serca i jeżeli chwilowo wystąpił w obronie panny de La Valliere, to dlatego, że prawdziwy jej obrońca za wysoko stoi, aby sam mógł jej bronić.
Te wyrazy były więcej niż jasne; dlatego król się zarumienił, ale tym razem z zadowolenia. Zlekka więc tracił po ramieniu pana Manicamp.
— Dobrze, dobrze, nietylko jesteś dowcipnym gaskończykiem, panie de Manicamp, ale nadto dzielnym szlachcicem; zaś twój przyjaciel, pan de Guiche jest rycerzem, jakich lubię; oświadcz mu to ode mnie.
— Zatem, Najjaśniejszy Pan przebacza mu.
— Zupełnie.
— A ja jestem wolny?
Król uśmiechnął się i podał rękę Manicampowi.
Manicamp pochwycił ją i ucałował.
— O!.. — dodał król — cudownie opowiadasz.
— Ja, Najjaśniejszy Panie?
— Doskonaleś opowiedział wypadek, który spotkał hrabiego de Guiche. Jakbym widział wychodzącego dzika z lasu, potem jakbym widział szamoczącego się konia, a wreszcie jak ten dziki zwierz rzuca się na człowieka. Pan nie opowiadasz, ale malujesz.
— Najjaśniejszy! Panie, sądzę, że Wasza Królewska Mość ze mnie żartuje — rzekł Manicanup.
— Przeciwnie — odrzekł Ludwik XIV-ty poważnie — ja bardzo rzadko żartuję, panie Manicamp, i chcę, abyś wszystkim opowiedział tę przygodę, I to nie zmieniając ni jednego wyrazu, czy rozumiesz?
— Doskonale, Najjaśniejszy Panie.
— Teraz pozwól d‘Artagnana.
Manicamp drzwi otworzył.
— Panowie — zawołał — król was wzywa.
D‘Artagnan, Saint-Agnan i Valot weszli.
— Panowie — wyrzekł król — muszę wyznać, że wyjaśnienie pana de Manicamp zupełnie mnie zadowoliło.
D‘Artagnan rzucił na Valota z jednej, a na Saint-Agnan z drugiej, spojrzenie, które znaczyło:
— A co czy nie mówiłem?
Król odprowadził pana de Manicamp na stronę i rzekł cicho:
— Niech Guiche leczy się a nadewszystko, niech jak najprędzej powraca do zdrowia, pragnę mu w imieniu wszystkich dam podziękować, tylko niechaj więcej nie zaczyna.
— Choćby miał sto razy umrzeć, Najjaśniejszy Panie, stokroć dobędzie broni, kiedy idzie o honor Waszej Królewskiej Mości.
To już było wyraźnie. Ale, jak powiedzieliśmy Ludwik XIV lubił kadzidła i byle mu je dawano, nie był bardzo wybredny co do gatunku.
— Dobrze, dobrze — rzekł, żegnając Manicampa — ja sam zobaczę pana de Guiche i powiem mu kazanie.
Manicamp wyszedł. Wtedy król, zwracając się ku trzem świadkom tej sceny, zawołał.
— Panie d‘Artagnan!
— Najjaśniejszy Panie?
— Powiedz mi, jak się to dzieje, że masz słaby wzrok ty, co zazwyczaj masz dobre oczy.
— Ja wzrok słaby, Najjaśniejszy Panie??
— A tak.
— Ha!.. musi być tak, skoro Wasza Królewska Mość utrzymuje, ale w czem takiem?
— A z tym wypadkiem w lesie Rochin.
— A!...
— A tak. Widziałeś ślady dwóch koni, widziałeś stopy dwóch ludzi, opisałeś szczegóły walki. A tego wszystkiego nie było, proste złudzenie.
— A!.. a!.. — powtórzył d‘Artagnan.
— Tak samo z tem skopaniem ziemi kopytami, z temi niby śladami walki. Guiche borykał się z dzikiem, no i ta walka, jak się zdaje, była długa i uparta.
— A!.. — znowu westchnął d‘Artagnan.
— I kiedy pomyślę, że ja na chwilę dałem wiarę czemuś podobnemu.... ale mówiłeś z taką pewnością.
— W rzeczy samej, Najjaśniejszy Panie, musiałem źle widzieć — odpowiedział d‘Artagnan z humorem, który uradował króla.
— Zatem zgadzasz się, że tak nie było?
— Najjaśniejszy Panie, jak najzupełniej.
— A teraz jak się na tę sprawę zapatrujesz?
— Zupełnie inaczej, niż przed pół godziną.
— I czemu przypisujesz zmianę tego zdania?
— Rzeczy bardzo prostej, Najjaśniejszy Panie; przed pół godziną wracałem z lasu Rochin z nędzną latarką stajenną.
— A teraz?
— Teraz zaś jaśnieją światła gabinetu królewskiego i oczy jak gwiazdy. Król zaczął się śmiać, Saint-Agnan aż się pokładał.
— Tylko pan de Valot — dodał d‘Artagnan — sądzi, że pan Guiche jest raniony od kuli i kulę wyjął.
— Na honor, przyznam się... — mówił Valot.
— Czyś nie tak pan sądził?... — podchwycił d‘Artagnan.
— To jest — odrzekł Valot — nie tylko sądziłem, ale byłbym nawet przysiągł.
— Śniło ci się, mój dobry doktorze — rzekł król.
— Mnie się śniło?...
— Rana pana de Guiche!... sen!... kula!... sen!. Wierzaj mi, to wszystko tylko sen i nie mów o tem — wtrącił d‘Artagnan.
— Dobrze mówi — rzekł król — rada, którą ci daje d‘Artagnan wyborna, nie mów o twoim śnie nikomu, panie Valot, a na honor, nie będziesz tego żałował. Dobranoc, panowie. O!.. straszne to bywa polowanie na dzika!...
— O!.. tak!... — powtórzył d‘Artagnan donośnie — na dziki polować niebezpiecznie.
I powtarzał te wyrazy przez wszystkie pokoje, którędy przechodził.
I wyszedł z zamku, prowadząc pana Valot z sobą.
— A teraz, kiedy jesteśmy sami — rzekł król do pana Saint-Agnan — mów, jak się nazywa przeciwnik pana de Guiche?...
Saint-Agnan spojrzał na króla.
— O!.. nie wahaj się — rzekł król — wiesz, że mam przebaczyć.
— De Vardes... — odpowiedział Saint-Agnan.
— Dobrze.
Następnie, wchodząc do swojego pokoju, z żywością zawołał:
— Przebaczyć to nie znaczy zapomnieć.
Manicamp wychodził od króla szczęśliwy, że mu się tak dobrze udało, wtem, przybywszy na dół schodów i przechodząc obok małych drzwiczek, uczuł nagle, że go pociągnięto za rękaw. Odwrócił się i pognał Montalais, która czekała na niego i tajemniczo, cichym głosem rzekła:
— Pójdź pan prędzej za mną.
— Dokąd pani?... — zapytał Manicamp.
Idziemy do księżny, mój panie.
— A!... — odrzekł Manicamp. — To idźmy do księżny.
I szedł za Montalais, która biegła przed nim lekko, jak Galatea.
— Tym razem — mówił do siebie Manicamp, idąc za swoją przewodniczką — nie wierzę, aby kłamstwa myśliwskie miały powodzenie. Będę jednak próbował... i wrazie potrzeby... na honor... w razie potrzeby, znajdziemy nowy środek.
Montalais biegła wciąż.
— Jak to jest utrudzające — pomyślał Manicamp — potrzebować naraz i nóg i mózgu.
Wreszcie przybyli. Księżna kończyła nocne ubranie i była w wytwornym negliżyku. Dlatego Montalais i Manicamp zastali ją stojąca przy drzwiach. Na odgłos ich kroków księżna podeszła ku nim.
— A!... — wyrzekła — nareszcie.
— Oto pan de Manicamp — odezwała się Montalais.
Manieamp ukłonił się z uszanowaniem. Księżna dała Montalais znak, aby się oddaliła.
Dziewica była posłuszna. Księżna w milczeniu ścigała ją oczyma, aż drzwi się za nią zamknęły, następnie, zwracając się do Manicampa, spytała:
— Co to zaszło i co mi powie pan de Manicamp? podobno ktoś w zamku raniony?
— Tak, pani; na nieszczęście, pan de Guiche.
— Czy wiesz, panie de Manicamp — rzekła z żywością księżna — że król okropnie nie lubi pojedynków?
— Wiem pani; ale potyczka z dzikiem zwierzem znajduje czasem usprawiedliwienie u Jego Królewskiej Mości.
— O! nie wyrządzisz mi pan tej zniewagi, wmawiając we mnie niedorzeczną bajkę, rozsianą, nie wiem, w jakim celu, że Guiche został raniony przez dzika, nie, nie, panie, znam ja prawdę i wiem, że pan de Guiche oprócz rany ma zagrożoną i wolność.
— Niestety! Wasza książęca mość — odrzekł Manicamp — wiem o tem; ale co począć?
— Widziałeś pan Jego Królewską Mość?
— Widziałem.
— Cóż mówił?
— Opowiedziałem mu, jak pan de Guiche był na łowach, jak dzik wyszedł z lasu Rochin, jak pan de Guiche strzelił do niego i jak zwierz rozjuszony zwrócił się ku niemu, zabił konia i jego samego ciężko ranił.
— I król w to uwierzył?
— Zupełnie.
— Zadziwiasz mnie, panie Manicamp, zadziwiasz.
I księżna przechodziła wzdłuż i wszerz po pokoju, rzucając badawcze spojrzenia na Manicampa, który stał nieporuszony na miejscu. Nakoniec zatrzymała się.
— Jednak wszyscy przypisują tę ranę czemu innemu.
— A jakiejże innej przyczynie, Wasza książęca mość?... — zapytał Manicamp — czy bez obrazy mogę Waszej wysokości zadać to pytanie?
— I pan o to pytasz!... pan, zaufany przyjaciel pana de Guiche, pan — jego powiernik!
— Tak, pani, zaufany przyjaciel, to prawda, ale nie powiernik. Guiche jest z tych ludzi, którzy mogą mieć tajemnice i mają je zapewne, ale nie powierzają ich nikomu. Guiche jest bardzo delikatny.
— Zatem ja te tajemnice, które pan de Guiche w sobie zamyka, ja z przyjemnością mogę panu odsłonić — rzekła księżna z gniewem — bo i król może powtórnie pana pytać i drugi raz nie poprzestanie na podobnej bajeczce.
— Zdaje mi się, że Wasza książęca mość co do króla jest w błędzie. Daję słowo, że Jego Królewska Mość bardzo był zadowolony ze mnie.
— A czy pan sądzisz, że jutro będzie zadowolony, kiedy się dowie, iż pan de Guiche o swojego przyjaciela, wicehrabiego de Bragelonne, miał sprzeczkę, która wywołała ten pojedynek.
— Sprzeczkę o pana de Bragelonne!... — powtórzył Manicamp, udając najszczersze zdziwienie — Wasza książęca mość mówi mi zupełną nowość!...
— Cóż tak dziwnego?... pan de Guiche jest podejrzliwy i popędliwy.
— Owszem, ja uważam pana de Guiche za bardzo cierpliwego, on nigdy nie obraża się i nie gniewa, chyba gdy ma słuszną przyczynę.
— Ależ, przyjaźń jest ważną przyczyną?... — podchwyciła księżna.
— Zapewne, Wasza książęca mość; osobliwie dla serca, które do jego serca jest podobne.
— Nie zaprzeczysz pan, że de Bragelonne jest przyjacielem pana de Guiche?
— Nawet wielkim.
— A więc pan de Guiche stanął w obronie Bragelonna, a że Bragelonne jest nieobecny i nie mógł się pojedynkować, sam bił się za niego.
Manicamp zaczął się uśmiechać i uczynił dwa, czy trzy poruszenia głową, które miały znaczyć:
— Jeżeli pani chcesz wiedzieć koniecznie...
— To mówże pan — odrzekła zniecierpliwiona księżna.
— Ja?
— Widoczne jest, że nie podzielasz mojego zdania i masz mi coś powiedzieć.
— Ja tylko jedna rzecz mam do powiedzenia.
— Mów pan.
— Że ani słowa z tego wszystkiego nie rozumiem, co słyszałem.
— Jakto!... pan nie rozumiesz ani słowa z kłótni pana de Guiche z panem de Wardes!... — zawołała księżna prawie zagniewana.
Manicamp milczał.
— Z kłótni — mówiła dalej — powstałej z mniej więcej właściwego, a nawet mniej więcej uzasadnionego żarciku co do cnoty pewnej damy.
— A pewnej damy!... to co innego — odrzekł Manicamp.
— Zatem zaczynasz pan pojmować?
— Wasza książęca mość przebaczy mi, ale nie śmiem...
— Pan nie śmiesz!... — zawołała księżna z uniesieniem — a więc zaczekaj!... ja, ja śmiem!...
— Wasza książęca mość!... — zawołał Manicamp, jakby się zatrwożył — niech Wasza wysokość zważa, co mówi.
— Zdaje się, że gdybym była mężczyzną, biłbyś się pan ze mną, pomimo edyktów Jego Królewskiej Mości, jak pan de Guiche bił się z panem de Wardes, i to o cnotę panny de La Valliere.
— Panny de La Valliere!... — zawołał Manicamp, cofając się nagle, jakby wcale się nie spodziewał usłyszeć tego nazwiska.
— Dlaczego tak podskoczyłeś, panie Manicamp?... — spytała księżna z szyderstwem — czybyś śmiał wątpić o tej cnocie?
— Ale nie idzie tu bynajmniej o cnotę panny de La Valliere, Wasza wysokość.
— Jakto!... kiedy dwóch mężczyzn strzela się o kobietę, pan mówisz, że ona nic nie stanowi i że wcale o nią nie idzie!... A! nie sadziłam, ażebyś pan był tak dobrym dworakiem, panie de Manicamp.
— Wybacz, wybacz, księżno, — rzekł młodzieniec — ale jeszcześmy daleko od rzeczy. Wasza książęca mość zaszczycasz mnie rozmową o czem innem, a ja, jak uważam, mówię o czem innem.
— Co? co?
— Przepraszam; zdawało mi się, że Wasza książęca mość chciała powiedzieć, iż panowie de Guiche i de Wardes pojedynkowali się o pannę de Da Valliere.
— Dlaczego pan wciąż grasz rolę zdziwionego?... Czyż nie wiadomo, że Bragelonne jest zaręczony z panną de Da Valliere i że, wyjeżdżając z polecenia, które mu dał król do Londynu, zobowiązał swojego przyjaciela, pana de Guiche, aby czuwał nad tą interesującą osóbką.
— Nic przeciw temu nie mówię; Wasza książęca mość, jak widzę, doskonale o wszystkiem jest powiadomiona.
— O wszystkiem, uprzedzam pana.
Manicamp uśmiechnął się, a to już do złości doprowadziło księżnę, która nie była, jak wiemy, cierpliwego temperamentu.
— Wasza wysokość — rzekł ostrożny Manicamp, kłaniając się księżnie — pogrzebmy tę sprawę, która nigdy nie będzie dokładnie wyjaśnioną.
— O! pod tym względem, nic do życzenia nie pozostaje, objaśnienia są zupełne. Król będzie wiedział, że pan de Guiche wziął w obronę tę awanturnicę, która sobie nadaje tony wielkiej damy; dowie się także, że pan de Bragelonne wyznaczył swojego zwyczajnego stróża do pilnowania skarbu z ogrodu Hesperid i że ten przyjaciel, pan de Guiche, pokazał zęby margrabiemu de Wardes, że poważył się podnieść rękę do złotego jabłka. Prócz tego, musisz wiedzieć, panie de Manicamp, ty, co wiesz o tylu rzeczach, że król ubiega się również o ten sławny skarb i kto wie, może będzie miał za złe panu de Guiche, że bez jego wiedzy wystąpił jako obrońca. Czy teraz dosyć pan jesteś objaśniony i czy jeszcze jakiego potrzeba ci dowodu? powiedz.
— Nie, Wasza wysokość, więcej wiedzieć nie pragnę.
— Wiedz jednak, bo potrzeba, abyś wiedział, panie de Manicamp, że oburzenie królewskie straszne będzie miało skutki. U monarchów, takiego charakteru, jak król, gniew miłosny, to huragan.
— Wasza książęcą mość go uspokoi.
— Ja!... — zawołała księżna z poruszeniem gwałtownej ironji — ja!... a to z jakiego tytułu?
— Ponieważ Wasza książęcą mość nie lubi niesprawiedliwości.
— I to byłoby niesprawiedliwością, według pana, przeszkadzać królowi w jego sprawkach miłosnych?
— Jednak wstawisz się, księżno, za panem de Guiche?
— Oszalałeś pan!... — zawołała księżna tonem, pełnym dumy.
— Przeciwnie, Wasza wysokość, jestem przy zdrowych zmysłach i powtarzam, że Wasza książęca mość będzie broniła pana de Guiche.
— A to dlaczego?
— Ponieważ sprawa pana de Guiche jest sprawą Waszej książęcej mości — odrzekł cicho, ale z zapałem Manicamp, a oczy mu zajaśniały.
— Co pan chcesz przez to powiedzieć?
— Mówię, Wasza wysokość, że w nazwisku panny de La Valliere, którą Guiche za nieobecnego Bragelonna wziął w obronę, dziwi mnie, że Wasza książęca mość nie widzi tylko pozoru.
— Pozoru?
— A tak.
— Pozoru? jakiego? — powtórzyła, jąkając się księżna, którą objaśniały spojrzenia Manicampa.
— Teraz, Wasza wysokość — rzekł młodzieniec — dosyć powiedziałem, jak sądzę, aby skłonić Waszą książęcą mość do obrany przed królem biednego hrabiego de Guiche, na którego spadnie cała nieprzyjaźń możnego stronnictwa Waszej książęcej mości.
— Chcesz pan zapewne powiedzieć, że wszyscy, którzy nie lubią panny de La Valliere, a nawet niektórzy z tych, co ją lubią, będą niechętnie patrzyli na hrabiego.
— O! pani, nie posuwaj tak daleko uprzedzeń i posłuchaj rady przyjaciela, pełnego poświęcenia. Czy mam się narazić, abym się nie podobał Waszej książęcej mości? czyż potrzeba, abym pomimo chęci, wymienił osobę, która była prawdziwą przyczyną kłótni?
— Osobę?... — zapytała księżna, rumieniąc się.
— Potrzebaż — mówił dalej Manicamp — okazać pani nieszczęśliwego hrabiego de Guiche, rozjątrzonego aż do najwyższego wzburzenia na wszystkie pogłoski, krążące o tej osobie? Mamże? jeżeli pani nie zechcesz jej poznać, albo jeżeli mi uszanowanie nie pozwoli jej wymienić, mamże przypomnieć jej zajście brata królewskiego z milordem Buckingham i podejrzenia, rzucane wskutek jego oddalenia? Mamże opisać chęć podobania się, chęć widzenia, chęć usunięcia najmniejszej przykrości od osoby, dla której tylko żyje. Jeżeli potrzeba, uczynię to, a wówczas może pojmiesz pani, że cierpliwość hrabiego była wyczerpaną; drażniony zawsze przez pana de Wardes, przy pierwszem niegrzecznem słowie o tej osobie, oburzył się i zemścił. A teraz leży śmiertelnie raniony.
— Ranny śmiertelnie — rzekła zcicha — o! panie de Manicamp, nie powiedziałeś przecie, ranny śmiertelnie?
— Ma rękę strzaskaną i kulę w piersiach.
— O, mój Boże, mój Boże — zawołała księżna ze drżeniem — to okropne, panie de Manicamp, mówisz: ręka strzaskana i kula w piersiach. A! mój Boże! i to ten podły nikczemnik, ten zabójca, de Wardes to zrobił. O! niebo jest niesprawiedliwe.
Manicamp był mocno wzruszony, bo też istotnie rozwinął wiele siły w ostatniej części swojej obrony. Co do księżny, nigdy nie zważała na przyzwoitość; kiedy namiętność przemawiała za lub przeciw współczuciu, wówczas nic nie powstrzymywało jej gwałtowności. Zbliżyła się do Manicampa, który upadł na krzesło, jakby boleść była dość mocna wymówka, dla wykroczenia przeciw przepisom etykiety.
— Panie — rzekła, biorąc go za rękę — bądź szczery.
Manicamp podniósł głowę.
— Czy życie pana de Guiche w niebezpieczeństwie?
— Podwójnie, pani, bo krwotok nastąpił z przerwania arterji w ręce, a powtóre z rany w piersiach, o którą lekarze boja się, aby nie wywołała niebezpiecznych następstw.
To mówiąc, Manicamp wstał i z głębokiem uszanowaniem chciał się pożegnać.
— Przynajmniej powiedz pan — rzekła księżna, zatrzymując go skinieniem, prawie błagającem — w jakim stanie znajduje się chory i kto go leczy?
— Bardzo źle czuje się, a co do lekarza, jest nim pan Valot, lekarz Jego Królewskiej Mości, towarzyszy zaś mu inny lekarz, do którego najprzód pan de Guiche był przyniesiony.
— Jakto?... więc on nie jest w zamku?...
— Niestety, pani!... biedny chłopiec tak jest osłabiony, że nie można go było przenieść.
— Powiedz mi, gdzie on jest — rzekła prędko księżna — poślę dowiedzieć się o jego zdrowie.
— Przy ulicy du Feurre, dom murowany, okiennice białe, a nazwisko lekarza napisane na drzwiach.
— A więc wróć do pana de Guiche, oddal wszystkich obecnych i bądź łaskaw sam się także oddalić.
— Pani...
— Nie traćmy czasu na próżnej rozmowie. Nie zważaj na nic innego, tylko na to, co mówię. Poślę jedną z moich dam, a może dwie nawet, z powodu spóźnionej pory, a nie chciałabym, ażeby pan je widział; o! to są szczegóły, które pan zapewne pojmiesz, zwłaszcza, że pan tak łatwo odgadujesz wszystko.
— O!... pani!... pojmuję zupełnie, zrobię nawet lepiej, poprzedzę te damy, ażeby niejako wskazać im drogę i dać opiekę, gdyby tego potrzebowały.
— Więc tym sposobem wejdą tam bez trudności, nieprawdaż?...
— O!... tak, pani, gdyż ja, wchodząc pierwszy, usunąłbym wszelkie przeszkody, gdyby się przypadkiem jakie znalazły.
— A więc dobrze, idź, idź, panie de Manicamp i zaczekaj na dole.
Manicamp skłonił się i wyszedł z radością w sercu. Nie wątpił, że obecność księżnej będzie najlepszym balsamem na rany chorego. W kwadrans potem odgłos drzwi, otwierających się i zamykanych z ostrożnością, doszedł do niego.
Potem usłyszał lekkie kroki po schodach.
Wyszedł natychmiast i udał się, nie oglądając się wcale, przez ulicę Fontainebleau do mieszkania rannego.
Dwie kobiety, okryte płaszczykami, w półmaskach z czarnego atłasu, postępowały bojaźliwie za Manicampem. Na pierwszem piętrze, za zasłoną z czerwonego adamaszku, paliła się lampa, rzucając mdłe światło. W drugim końcu tegoż samego pokoju, na łóżku, przyozdobionem wyrzynanemi kolumnami, z firankami tegoż koloru, jak zasłona, zaciemniająca światło lampy, spoczywał Guiche z głową, opartą na poduszkach, z zamglonemi oczyma. Guiche marzył, umysł jego błądził w ciemnościach gorączkowego snu, jaki Bóg zsyła tym, którzy wkrótce mają pójść w drogę niedościgłej wieczności. Manicamp wbiegł prędko na schody, zatrzymał się trochę przed drzwiami, a otworzywszy je lekko, wsunął głowę do pokoju, widząc zaś, że wszystko tam spokojne, zbliżył się na palcach do dużego krzesła, pamiątki z czasów Henryka IV-go i obudził śpiącą w niem kobietę, która pilnowała chorego, i poprosił, ażeby przeszła do drugiego pokoju. Zatrzymał się potem przy łóżku, chcąc obudzić Guicha, ażeby mu zwiastować tak przyjemną nowinę. Lecz, słysząc już za drzwiami szelest jedwabnych sukni i przyśpieszony oddech towarzyszek podróży, i widząc niecierpliwie otwierane drzwi, usunął się do pokoju, w którym już była dozorczyni chorego. Zaledwie to uczynił, wnet podniosła się zasłona i dwie kobiety weszły do pokoju. Wchodząca pierwej, skinęła rozkazująco, tak, że przykuła prawie towarzyszkę do ławki, stojącej przy drzwiach. Poczem śmiało przystępując do łóżka i odsuwając firanki, zarzuciła ich koniec za łóżko. Teraz zobaczyła bladą twarz hrabiego i jego prawą rękę, obwiniętą białem płótnem, leżącą na kołdrze ciemnego koloru, która okrywała to łoże boleści. Głębokie westchnienie wydobyło się z ust młodej kobiety. Oparła się o kolumnę łóżka, przypatrując się przez otwory w masce temu bolesnemu obrazowi. Oddech krótki i chrapliwy, jak chrapanie konającego, przeciskał się przez zaciśnięte zęby hrabiego. Kobieta chwyciła lewą rękę rannego. Ręka pałała ogniem. Lecz w chwili, gdy dotknęła jej zlodowaciała ręka kobiety, działanie zimna było tak mocne, iż Guiche otworzył oczy. Pierwszym przedmiotem, jaki ujrzał, było widmo, oparte o kolumnę łóżka.
Wtenczas kobieta dała znak towarzyszce, pozostałej przy drzwiach, która zapewne była już uprzedzona, jak ma postąpić, gdyż głosem mocnym i bez zająknienia wyrzekła:
— Panie hrabio!... Jej książęca wysokość, księżna pani, chce wiedzieć, jak pan znosisz ból, pochodzący z rany, i wyrazić przez moje usta współczucie.
Na słowo „księżna“, Guiche poruszył się, nie spostrzegł bowiem dotąd osoby, która to mówiła. Naturalnie, zwrócił się w stronę, skąd głos pochodził. Lecz że zimna ręka nie usunęła się, skierował wzrok ku nieruchomemu widmu.
— Czy to pani do mnie przemawiasz? — rzekł osłabionym głosem — czy też jest kto inny w tym pokoju?
— Tak — odpowiedziało widmo, głosem prawie niezrozumiałym, spuszczając głowę.
— A więc — rzekł ranny z wysiłkiem — dziękuję!... Powiedz pani księżnie, że z rozkoszą umrę, bo raczyła o mnie pamiętać.
Na to słowo „umrę“, wymówione przez konającego prawie, kobieta zamaskowana nie mogła łez powstrzymać. Zapomniawszy, że jest zamaskowaną, podniosła rękę, by je otrzeć; palce jej spotkały drażniący i zimny jedwab, a wtedy z gniewem zerwała maskę i rzuciła ją na podłogę. Na to niespodziewane zjawisko, które zdawało się zstępować ku niemu jakby z obłoków, Guiche krzyknął i wyciągnął ręce. Ale głos zamarł mu na ustach, jak siła w ciele. Prawa ręka, która podniosła się popędem woli, bez obrachowania siły, opadła bezwładnie na łóżko, a natychmiast białe zawinięcie przybrało kolor czerwony. Oczy młodzieńca zamknęły się, jakby już pasował się z niepokonanym aniołem śmierci, głowa nieruchomo leżała na poduszkach, a twarz z bladej stała się siną. Kobieta przelękła się, ale tym rasem, wbrew zwyczajowi, przestrach ją pociągał. Schyliła się nad rannym, chcąc ożywić swem tchnieniem tę zmienioną twarz, potem raptownie pocałowała lewą rękę Guicha, który, wstrząśnięty tem, jak iskrą elektryczną, otworzył oczy i zemdlał nanowo.
— Chodźmy — rzekła do swej towarzyszki — chodźmy, nie możemy tu dłużej pozostać, gdyż niezawodnie popełniłabym jaką niedorzeczność!
— Pani!... Pani!... Wasza wysokość zapomniała maski — rzekła, uważna na wszystko towarzyszka.
— Podnieś ją!... — odrzekła jej pani, wybiegając prawie nieprzytomna z pokoju.
A że drzwi od ulicy były otwarte, obie kobiety dostały się łatwo do pałacu.
Jedna z nich weszła do pokojów księżny i tam zniknęła.
Druga weszła do pokoju panien honorowych, to jest o piętro wyżej.. A wszedłszy do swego pokoju, usiadła przed stolikiem i, nie odetchnąwszy nawet, zaczęła pisać następujący bilecik:
„Tego wieczora księżna odwiedzała pana de Guiche. Z tej strony wszystko idzie jak najlepiej. Staraj się także, aby było dobrze, a nadewszystko spal to pismo“.
Złożyła list, nadając mu kształt podłużny, wysunęła się ostrożnie z pokoju, przebiegła korytarz, prowadzący do mieszkania dworzan księcia. Tam, zatrzymawszy się przy jednych drzwiach, lekko zapukała, wsunęła liścik i uciekła. Wróciwszy do swego pokoju, ukryła wszelkie ślady pisania i wychodzenia, a czyniąc to, spostrzegła na stole maskę księżnej, maskę, którą przyniosła, podług rozkazu swej pani, ale zapomniała jej oddać.
— O!... o!... — rzekła — nie zapomnijmy uczynić tego jutro, czegośmy dziś zapomnieli..
Ale, biorąc maskę do ręki, uczuła, że jest wilgotną. Maska nietylko była wilgotna, lecz i czerwona. Rzucona na ziemię, upadła na krew, rozlaną po podłodze, i przesiąkła nią nawskroś.
— O!... o!... — rzekła Montalais, gdyż zapewne czytelnicy poznali ją po tych manewrach, któreśmy opisali — oho, nie oddam jej tej maski, jest ona teraz bardzo droga.
I pobiegła do skrzyneczki klonowej, w której chowała pachnidła i inne podobne przedmioty.
— O!... nie tutaj należy chować taki przedmiot.
I po chwili milczenia, z uśmiechem, jej tylko właściwym, rzekła:
— Piękna masko, zbroczona krwią tego walecznego, pójdziesz połączyć się w moim zbiorze z listami La Valliere, Raula, z całem archiwum miłosnem, które kiedyś posłuży do historji państwa francuskiego.
— Ty pójdziesz do pana Malicorne — mówiła dalej, śmiejąc się i rozbierając — do tego zacnego pana Malicorne — mówiła, gasząc świece — któremu się zdaje, że jest tylko nadzorcą pokojów księcia, a ja tymczasem robię z niego archiwistę i dziejopisarza domu Burbonów i najświetniejszych rodzin państwa. Niechże się teraz uskarża jeszcze ten mrukliwy Malicorne.
Nazajutrz, jako w dniu, wyznaczonym do podróży, król, zeszedłszy po głównych schodach z królową i księżną, wsiadł do karety, zaprzężonej w sześć dziarskich koni. Cały dwór w ubiorach podróżnych oczekiwał na dziedzińcu. Najprzód ruszyła kareta królewska, potem kareta księżny, następnie inne, podług porządku, jaki był wskazany. Gorąco było niezmierne. Lekki wietrzyk, który wydawał się zrana dość mocny, aby odświeżyć powietrze, teraz, ogrzany słońcem, zamiast ochłody, powiększał jeszcze upał.
Król, jadąc najpierwej, jakeśmy to powiedzieli, nie mógł naturalnie widzieć powozów dam honorowych, jadącym za nim. Zresztą, musiał ciągle odpowiadać na nieustanne zapytania młodej królowej, która szczęśliwa z towarzystwa ukochanego męża, jak mówiła w zapomnieniu o etykiecie dworskiej, obarczała go całą swoją miłością, krępowała całą troskliwością, bojąc się, ażeby go jej nie odebrano, albo żeby mu nie przyszedł kaprys opuszczenia jej nagle. Anna Austrjacka, której nic wówczas nie zajmowało, tylko ostre kłucie poczynającej się w piersiach choroby, Anna Austrjacka udawała wesołą i chociaż dobrze widziała niecierpliwość króla, przedłużała ją, złośliwie podniecając rozmowę, właśnie wtenczas, kiedy król chciał być sam z sobą, aby marzyć o swojej miłości. I te ciągle nadskakiwania królowej i sprzeciwiania się Anny Austriackiej, draźniły króla, nie umiejącego ukryć niecierpliwości; skarżył się na gorąco, a był to początek innych skarg, które nie były znów takie, aby Marja Teresa nie mogła poznać prawdziwego ich celu. Kiedy gorąco zmniejszyło się, król uskarżał się, że go nogi bolą od ciągłego siedzenia, a gdy właśnie kareta zatrzymała się dla przeprzęgu, królowa rzekła:
— Jeżeli chcesz, wysiądziemy, bo i mnie nogi zdrętwiały. Przejdziemy się trochę, a gdy powozy nadjadą, znowu wsiądziemy.
Król zmarszczył brwi; była to ciężka próba cierpliwości, jaką zadała zazdrosna żona, która, chociaż pożerana była zazdrością, miała jednak dosyć mocy, aby nie okazać gniewu. Król nie mógł więc odmówić; wysiadłszy z powozu, podał rękę królowej i poszli naprzód, zanim zmieniono konie. Idąc, zazdrosnem okiem spoglądał na dworzan, jadących konno. Królowa spostrzegła wkrótce, że przechadzka równie nudzi króla, jak podróż w karecie, oświadczyła więc chęć wrócenia do powozu, lecz król nie wsiadł i usunął się na bok, a w szeregu karet starał się rozpoznać tę, która go najwięcej zajmowała. W drzwiczkach szóstej z rzędu karety ukazała się biała twarz panny La Valliere. Kiedy król, nieruchomo tonął w marzeniach, a cały orszak oczekiwał jego rozkazu, aby ruszyć dalej, ktoś o trzy kroki odezwał się doń z uszanowaniem.
Był to pan Malicorne, siedzący na koniu i trzymający w ręku luźnego wierzchowca.
— Wasza Królewska Mość żądał konia? — rzekł.
— Konia! pan miałbyś jednego z moich koni? — spytał król, starając się przypomnieć twarz mówiącego, mało mu dotąd znaną.
— Najjaśniejszy Panie, to koń ze stajni Jego Królewskiej Wysokości. Lecz Jego Królewska Wysokość nie jeździ nigdy konno na takie gorąco.
Król nic nie odpowiedział, ale przystąpił do konia, ryjącego ziemię kopytem, i zanim Malicorne zdążył potrzymać mu strzemię, już król był na koniu. Nabrawszy zaś po tem szczęśliwem zdarzeniu wesołego humoru, poskoczył ku karecie królowych i pomimo pomieszanej twarzy Marji Teresy, rzekł:
— Na honor, znalazłszy konia, korzystam z niego, bo też dusiłem się w karecie; do widzenia, moje panie — i kłaniając się zgrabnie, znikł im z oczu.
Anna Austrjacka wychyliła się, aby go widzieć; nie pojechał daleko, gdyż, zbliżywszy się do szóstej karety, zatrzymał konia i zdjął kapelusz. Było to powitanie panny La Valliere, która, wydawszy okrzyk zdziwienia, zaczerwieniła się a radości. Montalais, która siedziała obok niej, ukłoniła się głęboko królowi, poczem, jako kobieta dowcipna, obróciwszy się w przeciwną stronę, udawała, że ją zajmuje bardzo widok krajobrazu. Rozmowa króla z panną La Valliere zaczęła się, jak wszystkie rozmowy kochanków, od wymownych spojrzeń i nic nie znaczących wyrazów. Król mówił, że mu tak było duszno w karecie, iż koń był prawdziwem dobrodziejstwem nieba.
Potem rozmowa zeszła na poważniejsze sprawy.
— Tak to — mówił z westchnieniem król — swoboda wiejska już się kończy, a częstsza służba przy księżniczce pozbawi nas możności widywania.
— Wasza Królewska Mość zbyt wysoko ceni księżnę, abyś nie miał często jej odwiedzać, a przechodząc przez pokój...
— O! — rzekł król głosem czułym, zniżając go stopniowo — spostrzec, nie jest to widzieć się, lecz dla pani, jak się zdaje, to wystarcza.
Ludwika nic nie odpowiedziała, tylko westchnienie odezwało się z jej piersi.
— Masz pani wielką moc panowania nad sobą — rzekł król.
La Valliere uśmiechnęła się smutnie.
— Obróć tę siłę na rzecz miłości — mówił dalej król — a Bogu podziękuję, że jej pani udzielił.
La Valliere milczała i tylko wzniosła na króla wzrok, pełen miłości. Wtenczas Ludwik, jakby trawiony tym palącym wzrokiem, potarł ręką po czole i, ściskając konia, wyjechał naprzód. A ona nawpół przymkniętemi oczyma goniła za tym pięknym jeźdźcem, który owładnął jej całą duszą. Kochała go już zupełnie i miłość ta upajała ją. Po chwili król powrócił.
— O! — rzekł — czyż pani nie widzisz, że milczenie twoje zabija mnie, musiałabyś być okrutna, chcąc ze mną zerwać, a przytem zdaje mi się, że jesteś niestałą, wreszcie boję się tej miłości, którą czuję dla ciebie.
— O, mylisz się, Najjaśniejszy Panie — odrzekła La Valliere — jeżeli kiedy pokocham, to na całe życie z pewnością.
— Jeżeli pani pokochasz — podchwycił król z boleścią — a więc pani nie kochasz?
La Valliere ukryła twarz w dłonie.
— Widzisz więc, pani, widzisz, iż mam słuszność oskarżać ciebie, żeś obojętna, zmienna, zalotna, o mój Boże! mój Boże!
— O! nie, Najjaśniejszy Panie, uspokój się, nie, nie.
— Przyrzecz więc, że będziesz dla mnie zawsze jednaką.
— O zawsze, Najjaśniejszy Panie.
— Że nie będziesz miała w sobie tego okrucieństwa, co mię dręczy, tej zmienności, co mię o śmierć przyprawia.
— Nie, nie, nie.
— A więc uważaj. Lubię przyrzeczeniom nadać formę przysięgi, to jest oddać chcę wszystko to, co me serce oddaje pod boską opiekę. Przyrzecz mi więc, albo raczej przysięgnij mi, że, jeżeli w tem życiu, które rozpoczynamy, w życiu pełnem tajemnic, ofiar, boleści, w życiu przeciwności i nieporozumień, przysięgnij mi, że jeżeli się w czem pomylimy, jeśli się źle zrozumiemy, jeśli nawet uchybimy sobie lub zawinimy względem naszej miłości, przysięgnij mi, Ludwiko...
La Valliere zadrżała aż do głębi duszy, gdyż pierwszy raz usłyszała swoje imię, tak prosto wymówione przez swego ukochanego kochanka. Ten zaś, zdjąwszy rękawiczkę, wyciągnął rękę aż do karety.
— Przysięgnij mi — mówił dalej — że we wszystkich naszych sprzeczkach, zdala jedno od drugiego nie przepędzimy dnia w takiem nieporozumieniu bez zobaczenia się, a przynajmniej bez przesłania sobie pociechy i uspokojenia.
La Valliere schwyciła zimnemi rękami pałającą rękę króla i ściskała ją dotąd, aż koń, przestraszony bliskością karety, odskoczył i pozbawił ją tego szczęścia. Przysięgła.
— Powracaj, Najjaśniejszy Panie, powracaj do królowej, bo przeczuwam burzą, która zagraża memu sercu.
Ludwik był posłuszny. Skłonił się pannie Montalais i popędził do karety królowych.
Przejeżdżając, widział śpiącego w powozie księcia. Księżna nie spała i rzekła do przejeżdżającego króla:
— Co to za piękny koń, Najjaśniejszy Panie. Ale czy to nie gniadosz mego męża?....
Królowa zaś wyrzekła tylko:
— Czy ci już lepiej?... mój drogi, Najjaśniejszy Panie?...
Król, wróciwszy do Paryża, udał się na radę i pracował przez znaczną część dnia. Młoda królowa, pozostawszy po pożegnaniu się z królem u królowej matki, zalała się łzami.
— O!... moja matko — rzekła — król mnie już nie kocha. Cóż się ze mną stanie, o, Boże!
— Mąż zawsze kocha taką żonę, jaką ty jesteś — odpowiedziała Anna Austrjacka.
— Może przyjść i ta chwila, moja matko, że będzie kochał inną kobietę, nie mnie. Może upodobać sobie inną, mieć z nią dzieci... Ale, tegobym chyba nie przeżyła...
— Marjo! Marjo!... — odpowiedziała królowa matka z uśmiechem, biorąc ją za rękę. — Pamiętaj moje słowa i niech one będą dla ciebie pociechą: Król nie może mieć Delfina bez ciebie, ty zaś możesz go mieć bez króla.
Przy tych słowach, którym towarzyszył znaczący wybuch śmiechu, królowa matka zwróciła się na przyjęcie księżny, którą paź w tej chwili oznajmił. Księżna zaledwie zmieniła ubranie i przybywała z twarzą wzburzoną, zdradzającą, że ma jakiś plan, którego wykonanie zajmuje ją, a skutek niepokoi.
— Przyszłam zobaczyć — rzekła — czy Wasze Królewskie Moście nie są utrudzone naszą małą podróżą.
— Bynajmniej — odpowiedziała królowa matka.
— Cokolwiek — rzekła Marja Teresa.
— Ja zaś, moje panie, najwięcej ucierpiałam, a to z powodu obawy...
— Jakiej obawy?... — spytała Anna Austrjacka.
— Że król zanadto zmęczył się konną jazdą.
— Konna jazda właśnie bardzo służy królowi.
— Ja przecież sama mu ją poradziłam — rzekła Marja Teresa, blednąc.
Księżna nic na to nie odpowiedziała, lecz uśmiech, jej tylko właściwy, przebiegł po ustach, nie zmieniając rysów twarzy, a potem przechodząc do innego przedmiotu, rzekła:
— Zastaliśmy Paryż taki, jakim go zostawiliśmy: zawsze są w nim intrygi, zmowy, miłostki.
— Intrygi? jakie intrygi?... — zapytała królowa matka.
— Mówią tu dużo o panu Fouquet i o pani Plessis Belliere.
— A to będzie już tysiączna zkolei — odpowiedziała królowa matka. — Ale jakież tam znowu są knowania?
— Będziemy mieli, jak się zdaje, coś do czynienia z Holandią.
— Jakto?
— Książę opowiadał mi zdarzenie z medalami.
— A!.. — rzekła młoda królowa — te medale wybite w Holandji, gdzie widać chmurę, zasłaniającą słońce królewskie. Ale mylisz się pani, nazywając to knowaniem, to tylko brudy.
— I tak godne pogardy, że nie zwrócą nawet uwagi króla — odpowiedziała królowa matka.
— Ale cóż to mówiłaś o miłostkach? Czy nie masz czasem na myśli pani d‘Olonne?
— Nie, nie, poszukam trochę bliżej nas.
— Casa de usted (w naszym domu)?... — szepnęła królowa matka do ucha synowej.
Księżna nie usłyszała tego i mówiła dalej:
— Wiecież, panie, okropną nowinę?
— O tak! to rana pana de Guiche.
— I panie zapewne, jak wszyscy, przypisujecie to przypadkowi na polowaniu?
— Ależ tak — odrzekły młode królowe.
Lecz tym razem ciekawość ich była podniecona. Księżna zbliżyła się.
— Był to pojedynek — rzekła zcicha.
— A!.. — odezwała się surowym głosem Anna Austrjacka.
— Okropny pojedynek, w którym książę o mało nie stracił dwóch najlepszych przyjaciół, a król najwierniejszych sług.
— I o cóż był ten pojedynek?.. — spytała młoda królowa, ożywiona tajemnem przeczuciem.
— O miłostki — odpowiedziała z przekąsem księżna — panowie ci rozprawiali o cnocie pewnej damy. Jeden dowodził, że Pallas była niczem w porównaniu z nią. Drugi utrzymywał, że ta pani naśladuje Wenus, podniecającą Marsa. I, na honor, ci panowie tak walczyli, jak Hektor i Achilles.
— Któż to jest ta dama?... — spytała bez ogródki Anna Austrjacka. — Zdaje mi się, że mówiłaś, iż to jedna z dam honorowych.
— Czyż to powiedziałam?.... — zapytała księżna.
— Tak! zdaje mi się nawet, że wymieniłaś jej nazwisko!
— Wiecie, panie, że kobieta tego rodzaju jest niebezpieczną na dworze królewskim.
— To panna La Valliere!... — rzekła królowa matka.
— Mój Boże! tak! ta brzydka mała.
— I przyczyna tego złego — rzekła Anna Austrjacka — jest La Valliere! Wszak takie pani zdanie?
Księżna odpowiedziała poruszeniem, ani twierdzącem, ani przeczącem.
— Nie chcę, aby na moim dworze uzbrajano w ten sposób jednych ludzi przeciw drugim — rzekła powolnie Anna Austrjacka. — Obyczaje te były może dobre wtenczas, kiedy szlachta rozdzielona, nie miała innego celu gromadzenia się prócz zalotności kobiet. Wówczas kobiety panując same, miały niejako przywilej podtrzymywania odwagi szlachty, wystawiając ją na częste próby. Ale, dziś chwała Bogu, jest tylko jeden pan we Francji. I dlatego do niego należą tylko ich siły i ich myśli. Nie ścierpię więc, aby w ten sposób zmarnowano choć jednego ze sług mojego syna.
I, zwróciwszy się do młodej królowej zapytała:
— Co zrobić z tą La Valliere?
— La Valliere — rzekła młoda królowa, udając zdziwioną. — Nie zmam tego nazwiska.
I odpowiedzi tej towarzyszył uśmiech zimny, właściwy tylko ustom panujących. Księżna była sama wielką księżniczką, wielką z umysłu, urodzenia i dumy, jednakże ciężar tej odpowiedzi zgnębił ją: musiała chwilę zaczekać, nim przyszła do siebie.
— Jest to jedna z moich dam honorowych — odpowiedziała z głębokim ukłonem.
— W takim razie — odpowiedziała Marja Teresa tym samym tonem — to twoja, a nie nasza sprawa, moja siostro.
— Za pozwoleniem — rzekła Anna Austriacka — to moja sprawa. I pojmuję bardzo dobrze — rzekła, rzucając wzrokiem porozumienia na księżnę — pojmuję, dlaczegoś mi pani o tem powiedziała.
— Wszystko, co pani czyni — wyrzekła księżniczka angielska — wychodzi jakby z ust bogini mądrości.
— Mnie się zdaje — odezwała się ze słodyczą Marja Teresa — że najlepiej tę pannę odesłać do domu i dać jej pewną pensję.
— Z mojej kasy może!... — odrzekła żywo księżna.
— Nie, nie, pani — przerwała Anna Austrjacka — nie trzeba tego rozgłaszać, król właśnie nie lubi, aby źle mówiono o kobietach. Trzeba to załatwić pocichu. Pani będziesz łaskawą przysłać do mnie tę dziewczynę. Ty zaś, moja córko, będziesz tak dobrą i pójdziesz na chwilę do siebie.
Prośby starej królowej były rozkazami. Marja wyszła do swoich pokoi a księżna rozkazała paziowi przywołać La Valliere.
La Valliere weszła do królowej matki, nie wiedząc wcale, jaki przeciw niej uknuto spisek. Mniemała że służba jej tego wymaga, a w podobnych razach królowa matka zawsze była dla niej uprzejmą. Nie zależąc wreszcie bezpośrednio od królowej matki, pełniła jej polecenia, powodowana tylko grzecznością, a wysoki stopień łaskawości dodawał jej bodźca, tak, że czyniła to z największą uprzejmością. Postąpiła więc ku królowej z tym słodkim uśmiechem, który stanowił jej główny wdzięk. A że nie przystąpiła zbyt blisko, Anna Austrjacka przywołała ją znakiem aż do swego krzesła. Wówczas weszła księżna, na pozór zupełnie spokojna i wzięła robotę, rozpoczętą przez Marję Teresę. La Valliere, zamiast rozkazu, którego oczekiwała, widziała te przygotowania, i patrzyła z ciekawością a może i z bojaźnią na twarze obu pań.
Anna rozważała. Księżna udawała obojętność, jakaby przestraszyć mogła nawet mniej bojaźliwych.
— Panno — wyrzekła królowa matka, zapominając złagodzić akcent hiszpański (co zwykle czyniła, kiedy nie była w gniewie) — zbliż się tutaj, abyśmy pomówiły, skoro wszyscy gadają.
— O mnie, — krzyknęła La Valliere, blednąc.
— Tak, udawaj, że nie wiesz o niczem, a czy wiesz o pojedynku między panami de Guiche i de Wardes?
— Mój Boże!.. pani, wczoraj pogłoska ta doszła do mnie — odpowiedziała La Valliere, składając ręce.
— Czy nie znasz przyczyny tego pojedynku?
— Nie wiem o nim wcale.
— Jest to cokolwiek oklepany, obronny sposób, takie uparte zaprzeczanie, a ty, co masz tyle dowcipu, moja panno, powinnaś unikać tego sposobu.
— Ależ, mój Boże!... Wasza Królewska Mość przestrasza mnie tą oziębłością... Miałażbym nieszczęście popaść w niełaskę?
Księżna roześmiała się. La Valliere spojrzała na nią z osłupieniem. Anna odpowiedziała:
— Moją niełaskę!... Popaść w moją niełaskę!... ależ nie myślisz o tem, co mówisz, moja panno La Valliere; czyżbym potrzebowała jeszcze myśleć o tych, którzy popadają w moją niełaskę. Ależ ja myślę o pannie tylko dlatego, że o niej trochę za dużo mówią, a nie lubię, żeby mówiono o pannach mojego dworu.
— Wasza Królewska Mość robi mi zaszczyt, mówiąc o tem — odpowiedziała La Valliere przestraszona — ale nie pojmuję, co by mogli o mnie mówić.
— A więc ja ci powiem. Pan de Guiche ujął się za ciebie.
— Za mnie?
— Tak, za ciebie. Jest to człowiek rycerski, a piękne awanturnice lubią, kiedy młodzież bierze się do oręża za nic. Ja nie cierpię pojedynków a zatem i podobnych zdarzeń i... zapamiętaj to sobie.
La Valliere upadła na kolana przed królową, lecz ta odwróciła się do niej tyłem; wyciągnęła błagalnie ręce do księżny, ale i ta tylko naigrawała się z niej. Uczucie dumy oburzyło ją.
— Pani!... — rzekła — pytałam, jaką jest moja zbrodnia. Wasza Królewska Mość winnaś mi to była powiedzieć, a uważam, że Wasza Królewska Mość mnie potępiłaś, nim pozwoliłaś mi się usprawiedliwić.
— A!.. — krzyknęła Anna Austriacka. — Patrzcież, co za piękne wyrazy, co za piękne uczucia, a to jakaś księżniczka ta dziewczyna, to studnia czułości romantycznej. Widać dobrze, moja ty piękna, że kształcimy nasz umysł w salonach królewskich.
La Valliere, dotknięta do żywego, już nie zbladła, ale zbielała i siły ją opuściły.
— Chciałam ci powiedzieć — przerwała dumnie królowa — że, jeżeli będziesz dobrze podniecać podobne uczucia, poniżysz nas, nas, kobiety, tak dalece, że wstydzić się będziemy stanąć narówni z tobą. Pozostań w swoich granicach, moja panno. Ale powiadano mi nadto, że jesteś podobno zaręczona?
— Tak, pani.
— Jak się nazywa twój narzeczony?
— Wicehrabia de Bragelonne.
— A, wiesz moja panno, że to bardzo pomyślny los dla ciebie, bez znaczenia, majątku, i niezbyt pięknej: powinnaś dziękować niebu, że ci taki los zsyła.
La Valliere nic nie odpowiedziała.
— A gdzież jest teraz wicehrabia de Bragelonne?... — pytała dalej królowa.
— W Anglji — rzekła księżna — dokąd odgłos powodzenia tej panny dojdzie go niezawodnie.
— O nieba... — szepnęła La Valliere, prawie nieprzytomna.
— A więc, moja panno — rzekła Anna Austrjacka — każemy powrócić temu chłopcu, i pojedziecie potem oboje dokądkolwiek. Jeżeli zaś jesteś innego zdania, bo dziewczęta czasem mają dziwaczne przywidzenia, zdaj się na mnie, ja ciebie zwrócę na dobra drogę, już ja to zrobiłam dla niejednej, która więcej wszakże była warta od ciebie.
La Valliere nic już nie słyszała.
Królowa mówiła dalej bez litości:
— Odeślę cię w takie miejsce, gdzie będziesz miała czas dojrzale rozważać. Rozwaga uspakaja burzliwa krew i trawi wszystkie złudzenia młodości. Spodziewam się żeś mię zrozumiała.
— Pani!.. jestem niewinną tego wszystkiego, co sobie Najjaśniejsza Pani wyobraża. Patrz pani na moją rozpacz. Ja tak poważam, tak kocham Waszą Królewską Mość.
— Byłoby może lepiej, gdybyś mnie nie poważała — odrzekła królowa z uśmiechem zimnego naigrawania. — Myślisz może, że byłabym zadowolona, gdybyś popełniła jaki błąd?
— A, pani mnie zabijasz!
— O!... bez tych wykrzykników, bardzo proszę, bo inaczej, prędko skończę to wszystko. Wróć do siebie i korzystaj z mojej przestrogi.
— Pani — rzekła La Valliere do księżny Orleańskiej, ująwszy ja za rękę. — Proś za mną, wszakże jesteś pani tak dobra?
— Ja — odpowiedziała księżna z uwłaczającą radością — ja dobrą? A, moja panno, ty sama w to nie wierzysz.
I z gniewem odepchnęła rękę młodej dziewczyny. Ta, zamiast upaść pod ciężarem obelg, jak się tego obie księżne po jej bladości i łzach spodziewały, przybrała w jednej chwili wyraz spokoju i godności i wyszła, żegnając głębokim ukłonem królową.
— I cóż — rzekła Anna Austrjacka — myślisz, że zacznie na nowo?
— Nie ufam tym słodkim i cierpliwym charakterom. Nic bowiem niema odważniejszego nad serce cierpliwe, nic bardziej pewnego siebie nad umysł łagodny.
— Ja ci ręczę, że dobrze pomyśli, nim spojrzy na Marsa.
— Byle tylko nie użyła jego tarczy — odpowiedziała księżna.
Dumne spojrzenie królowej-matki było odpowiedzią na tę uwagę, której wszakże nie brakło dowcipu, i obie damy, prawie pewne zwycięstwa, wyszły, aby połączyć się z Marją Teresa, która, oczekując na nie, ukrywała, o ile mogła, niecierpliwość. Było już wpół do szóstej wieczorem i król zjadł już podwieczorek, a nie tracąc czasu po skończonej uczcie i naradach, wziął pod rękę Saint-Agnana i kazał się zaprowadzić do panny La Valliere. Dworak opierał się temu.
— No i cóż — rzekł król — trzeba się do tego przyzwyczaić, ażeby zaś to weszło w zwyczaj trzeba przecież zacząć.
— Ależ, Najjaśniejszy Panie, tutaj pokoje panien są jak latarnie, wszyscy widzą wchodzących i wychodzących. Mnie się zdaje, że należałoby wynaleźć jaki pozór... ot ten naprzykład...
— Jaki?
— Gdyby Wasza Królewska Mość chciał zaczekać, aż księżna wróci do siebie.
— Nie chcę pozorów!.. Nie chcę oczekiwania!.. Dość już tych obsłonek, dość tych tajemnic. Nie rozumiem, czem król Francji może sobie uchybić, że lubi towarzystwo dowcipnej panienki. Honny soit qui mal y pense!
— A królowa?
— To prawda!.. tak, to prawda. Chcę, ażeby królowe były zawsze poważne. A więc dziś wieczorem pójdę jeszcze do panny La Valliere, ale jutro zgadzam się na wszystkie pozory, jakie sam chcesz. Jutro pomyślimy o tem, dziś nie mam czasu.
Saint-Agnan nic nie odpowiedział, zeszedł ze schodów przed królem i poszedł przez dziedziniec z uczuciem wstydu, którego nawet nie zmniejszyła wysoka łaska, jaką było towarzyszenie królowi. Gdy król przybył, La Valliere właśnie ocierała łzy, a czyniła to tak nieostrożnie, że król spostrzegł.
Spytał ją o przyczynę łez, jak troskliwy kochanek.
— Nic mi nie jest, Najjaśniejszy Panie.
— Ależ przecie płakałaś?
— O nie, Najjaśniejszy Panie!
— I oczy masa czerwone — rzekł król.
— To od kurzu w podróży, Najjaśniejszy Panie.
— Ale nie, nie. Nie masz nawet tej uprzejmości, jaka cię czyni tak piękną i pociągającą. Nie patrzysz nawet na mnie.
Istotnie odwróciła się.
— Ależ, na imię nieba, co to jest?... — zapytał Ludwik, a krew już się w nim burzyła.
— Nic a nic, Najjaśniejszy Panie. Jestem gotowa dowieść ci, Najjaśniejszy Parnie, że umysł mój jest daleki od trosk
— Ależ ja widzę wprost przeciwnie. Czy ciebie czem dotknięto, obrażono?
— Nie, nie, Najjaśniejszy Panie!
— Trzeba mi powiedzieć, kto obraził — rzekł młody król z iskrzącem okiem.
— Ależ nikt, Najjaśniejszy Panie, nikt mnie nie obraził.
— A więc wróć do tej samej wesołości, albo do tego rozkosznego zadumania, które tak uwielbiałem tego poranku, no, bądź tak dobra.
— Dobrze, Najjaśniejszy Panie.
Król tupnął noga.
— Nie, to nie do wytłumaczenia.
I spojrzał na Saint-Agnana, który również spostrzegł ponurą oziębłość La Valliere i niecierpliwość króla.
Chociaż król prosił i używał tysiącznych dowcipnych sposobów, ażeby zmienić to smutne usposobienie, nic nie pomogło. Młoda dziewczyna była zgnębiona, nawet widok śmierci nie byłby jej obudził z tego odrętwienia. Król, widząc w tem jakąś niemiłą tajemnicę, oglądał się wokoło z podejrzliwą miną.
Wypytywał na nowo z goryczą.
La Valliere nie mogła mu powiedzieć, gdyż musiałaby oskarżyć królowę-matkę i księżnę. Byłaby to otwarta walka między nią i dwiema możnemi księżnemi. Zdawało się jej, że król jednak łatwo może czytać w jej sercu, pomimo tej zasłony milczenia. Że jeżeli ją kocha prawdziwie, powinienby wszystko zrozumieć i wszystko odgadnąć. Milczała więc, wzdychając, płacząc i ukrywając twarz w dłonie. Te westchnienia, ten płacz, najprzód rozczuliły Ludwika XIV-go, potem przestraszyły, w końcu rozgniewały. Nie mógł znieść oporu, nawet oporu w postaci westchnień i łez. Jego mowa stała się cierpką, a nawet obrażającą. Było to nowe cierpienie, dodane do poprzednich cierpień La Valliere. La Valliere nie starała się nawet bronić, znosiła te wyrzuty i odpowiadała na nie tylko poruszeniem głowy, nie wymawiając innych słów nad te dwa, które wydzierały się z głęboko zranionego serca.
— Mój Boże, mój Boże!
Król unosił się coraz więcej. Postąpił trzy kroki naprzód, ażeby już wyjść, lecz wrócił. Biedna dziewczyna nie podniosła nawet głowy, chociaż odgłos kroków oznajmiał jej, że ją opuszcza kochanek. Zatrzymał się chwilę przed nią z założonemi rękami.
— Po raz ostatni, moja panno!... — rzekł czy chcesz wskazać mi przyczynę tej zmiany czyli tego kaprysu?
— Cóż ja mam powiedzieć?... mój Boże — rzekła La Valliere — widzisz dobrze, Najjaśniejszy Panie, że jestem tak przygnębiona boleścią, widzisz dobrze, że nie mam ani woli, ani myśli, ani słów!...
— Czyż to tak trudno powiedzieć prawdę?... Mniej na to potrzeba słów, niżeli te, które dotąd wyrzekłaś.
— Ale jaką prawdę?.. o czem?...
— O wszystkiem?
Biedne dziecię nie było jeszcze dość nieszczęśliwe, aby ośmielić się i odsłonić prawdę.
— O niczem nie wiem — bąknęła.
— O!.. to więcej niż zalotność — krzyknął król — więcej niż urojenie, to zdrada.
I tym razem, jakby go już nic nie zatrzymywało, rzucił się ku drzwiom i wybiegł z pokoju pełen rozpaczy. Saint-Agnan wyszedł za nim bardzo z tego zadowolony. Ludwik XIV-ty nie zatrzymywał się aż na schodach, a oparłszy się na poręczy, rzekł:
— Widzisz!... jakem był niegodnie zwodzony?..
— Jakto?.. Najjaśniejsizy Panie, — zapytał ulubieniec...
— Ona kocha Bragelonna!... Doprawdy, umrę ze wstydu, jeżeli za trzy dni pozostanie w sercu mojem choć ślad z tej miłości.
I Ludwik XIV-ty szedł dalej ku swoim pokojom.
— Ja to mówiłem Waszej Królewskiej Mości — rzekł, zcicha Saint-Agnan, idąc za królem i oglądając się bojaźliwie na wszystkie okna. Jedna firanka podniosła się, a za tą firanką była księżna.
Po wyjściu króla, La Valliere powstała, wyciągnąwszy ręce, jakby chciała biec za nim albo go zatrzymać; potem, kiedy odgłos kroków jego zamilkł w oddaleniu, opuściły ją siły i upadła na kolana przed krzyżem. Złamana, zgnębiona, pogrążona w swej boleści, nie mogąc myśleć o niczem, prócz swego cierpienia, klęczała ze złożonemi rękami. Wtem usłyszała otwierające się drzwi i obróciła się, mniemając, że to król powraca. Omyliła się, była to księżna, wzruszona, rozgniewana.
— Mościa panno — wyrzekła, zatrzymując się przed La Valliere — przyznaję, że to bardzo pięknie klęczeć, modlić się i udawać pobożną, ale, chociaż tak oddaną jesteś królowi nieba, wypada abyś choć cokolwiek wypełniała i wolę książąt tej ziemi.
La Valliere podniosła głowę, na znak uszanowania.
— Niedawno, panno — mówiła księżna — dano ci, o ile mi się zdaje, przestrogę?
Błędne oczy La Valliere świadczyły, iż nie rozumie, co do niej mówi księżna.
— Królowa rozkazała ci — ciągnęła dalej księżna — aby postępowanie twoje nie zasługiwało na pogłoski, jakie o tobie krążą.
Wzrok La Valliere stał się pytającym.
— Pomimo to ktoś wyszedł od ciebie, a obecność jego jest niezaprzeczanem oskarżeniem przeciw tobie.
La Valliere milczała.
— Nie chcę — mówiła księżna — aby dom mój, który jest domem pierwszej księżniczki krwi, dawał zły przykład dworowi, a ty, abyś była tego przyczyną. Oświadczam ci więc, moja panno, bez świadków, bo nie chcę cię poniżać, że od tej chwili jesteś wolna i możesz się udać do swej matki w Blois.
La Valliere nie mogła już być więcej poniżona, niż teraz.
Nie mogła więcej cierpieć, niż cierpiała. Postawa jej nie zmieniła się, ręce miała złożone, jak przedtem.
— Słyszałaś? — rzekła księżna.
Ogólne wstrząśnienie całego ciała było odpowiedzią La Valliere. A ponieważ ofiara nie dawała innego znaku życia, księżna wyszła.
Wtenczas La Valliere w sercu, prawie nie bijącem, i w żyłach, w których krew prawie ścięła się, uczuła mocne uderzenia. Uderzenia te powiększone sprawiły zawrót głowy, z czego wywiązana gorączka przedstawiła jej umysłowi przyjaciół i nieprzyjaciół, walczących z sobą.
Nagle promień nadziei wcisnął się do serca, jak promień światła do więzienia. Myślą przeniosła się na drogę do Fontainebleau, widziała tam króla, jadącego konno przy jej karecie, mówiącego, że ją kocha i odbierającego podobnąż odpowiedź, przysięgającego i odbierającego przysięgę, że po każdej sprzeczce, nim wieczór upłynie, będzie miała jakiś znak, list, lub odwiedziny, zapowiadające spokojną noc po burzliwym wieczorze. Król sam podał ten projekt; król żądał zaprzysięgania go i sam przysiągł.
Czekała więc biedna, zdawało jej się, że niepodobieństwem było, aby król nie przyszedł. Zegar wskazywał wpół do jedenastej. Król powinien był albo przyjść, albo napisać, albo przysłać słowo pociechy przez pana de Saint-Agnan.
Wszystko więc, serce i wzrok, ciało i dusza biednej La Valliere, przeszły w oczekiwanie. Postanowiła jeszcze godzinę czekać, sądząc, że do północy król może przyjść, napisać lub przysłać. Najmniejszy ruch w pałacu czynił jej nadzieję, każdy przechodzący przez dziedziniec wydawał się jej posłańcem królewskim, do niej śpieszącym. Wybiła jedenasta, potem kwadrans, potem wpół do dwunastej. Północ!... północ!.. ostatnia nadzieja nadeszła. Z ostatniem uderzeniem zegara, ostatnie światło w pałacu zgasło, zgasła w jej sercu nadzieja. Tak więc król pierwszy nie dotrzymał przysięgi, wykonanej tego poranka. Dwanaście tylko godzin upłynęło od przysięgi do czasu jej złamania!... Niedługo trwało złudzenie!... A więc król nietylko nie kochał, ale i pogardzał tą, którą wszyscy winili, a pogardzał do tego stopnia, że dozwolił ją haniebnie wygnać z pałacu.
Po królu? cóż jej zostawało na świecie?... Nic. Tylko Bóg w niebie. Pomyślała o Bogu.
— Mój Boże!... — rzekła — wskazałeś mi, co mam czynić, od ciebie więc oczekuję wszystkiego.
I spojrzała na krzyż, który ucałowała z pobożną religijnością.
— Oto jest pan!.. — rzekła — który nigdy nie zapomina i nie opuszcza tych, co go nie opuszczają i nie zapominają. Jemu więc trzeba się poświęcić.
Gdyby ją kto był teraz widział, dojrzałby z jej oczu, że biedna znękana ułożyła plan, do jakiego tylko jej umysł był zdolny. Plan poświęcenia się Bogu. Potem, nie mogąc się utrzymać na nogach, padła na kolana, a głową, oparta o drzewo krzyża, okiem natężonem, oddechem przyśpieszonym, oczekując jutrzenki. Godzina druga zrana zastała ją w tem samem obłąkaniu, a raczej uniesieniu. Skoro tylko ujrzała różowe światło poranku, odbijające się na dachach i niepewne wyobrażenie krzyża na ścianie, który objęła rękami, powstała z mocą, ucałowała nogi Boga męczennika i zeszła ze schodów, okrywszy się płaszczykiem. Przybyła do kraty zamkowej właśnie wtenczas, kiedy patrol otwierał ją dla wpuszczenia warty Szwajcarów, a przesunąwszy się poza żołnierzami, wypadła na ulicę gdy dozorca jeszcze rozmyślał, coby to za kobieta wymykała się tak rano, z zamku.
Zamiar już był powzięty; chciała udać się do klasztoru Karmelitanek w Chaillot, którego przełożona słynęła z surowości, dreszczem przejmującej panie światowe. La Valliere nie znała Paryża, nigdy nie chodziła pieszo po ulicach i z pewnością zbłądziłaby w spokojniejszym stanie umysłu. Łatwo więc wytłumaczyć, dlaczego poszła w stronę wprost przeciwną.
La Valliere szła tak bez wytchnienia aż do placu Greve, zatrzymując się tylko kiedy niekiedy dla nabrania tchu, poczem biegła jeszcze prędzej. Przybywszy na plac Greve, spotkała trzech ludzi podpitych, wysiadających z łodzi, przywiązanej do brzegu. Łódka napełniona była baryłkami z winem, i widać było, że ci ludzie nieźle ją napoczęli. Śpiewali niezgodnemi głosami, a przychodząc do barjery, zasłaniającej brzeg rzeki, stali się zaporą dla dalszej podróży La Valliere. La Valliere zatrzymała się. Ci ze swej strony uczynili toż samo, a widząc wytwornie ubraną kobietę, jednozgodnie prawie otoczyli ją, wzięli za ręce i jęli wyśpiewywać.
„Kiedy nudzisz się sama, chodźże bawić się z nami, i t. d.“
La Valliere zrozumiała wówczas, że ludzie ci chcą ją zatrzymać, spróbowała się więc im wymknąć, lecz siły ją opuściły i krzyknęła przeraźliwie: Ale w tejże chwili gromada, która ją otaczała, rozwarła się, jeden z napastników upadł na lewo, drugi na prawo, trzeci zachwiał się na nogach. Oficer muszkieterów stanął przed nią, ze zmarszczonemi brwiami, groźbą na ustach i ręką, wzniesioną do wykonania tej groźby. Pijacy na widok munduru, a bardziej jeszcze przekonani dowodem siły tego, co go nosił, uciekli.
— A! miljon djabłów!... — rzekł oficer — wszak to panna La Valliere.
La Valliere, odurzona tem, co się stało, zmieszana wymienieniem swego nazwiska, podniosła oczy i poznała d‘Artagnana.
— Tak, panie, to ja — i chwyciła go za rękę — Pan będziesz moim obrońcą, nieprawdaż, panie d‘Artagnan? — dodała błagalnym głosem.
— Niezawodnie, że będę pani bronił, ale, mój Boże, dokąd pani idzie o tej godzinie?
— Idę do Chaillot.
— Idziesz pani do Chaillot, tędy? ależ to zupełnie w innej stronie.
— O! to bądź pan tak dobry wskazać mi drogę i towarzyszyć mi choć kilka kroków.
— Bardzo chętnie.
— Ale jakże się to stało, że pana tu spotkałam? Jakimże cudem znalazłeś się tu pan na moją obronę? Zdaje mi się, doprawdy, że albo marzę, albo mi się zmysły pomieszały.
— Znalazłem się tu dlatego, że mam dom na placu Greve, oto ten, na którym jest figura Najświętszej Panny, i że, odbierając tam pieniądze od lokatorów, nocowałem w nim, i dziś raniutko wyszedłem do pałacu, aby obejrzeć warty.
I podał jej rękę. La Valliere szła prędko. Jednakże pośpiech nie zdołał ukryć mocnego osłabienia, d‘Artagnan spostrzegł to i radził spocząć; La Vailliere odmówiła.
— Zapewne pani nie wiesz, gdzie jest Chaillot?
— Nie wiem.
— To bardzo daleko.
— Mniejsza o to.
— Przynajmniej mila.
— Pójdę i milę.
D‘Artagnan nic nie odpowiedział.
Nakoniec spostrzegli Chaillot.
— Do którego domu pani idzie?... — spytał d‘Artagnan.
— Do Karmelitanek, panie.
— Do Karmelitanek?.. — powtórzył d‘Artagnan zdziwiony.
— Tak! a ponieważ Bóg zesłał mi pana na towarzysza podróży, przyjm moje podziękowanie i pożegnanie.
— Do Karmelitanek? pożegnanie? to chyba pani wstępujesz do klasztoru? — zawołał d‘Artagnan.
— Tak, panie.
— Pani!!!
Był w tym wyrazie pani!!!, do któregośmy dodali trzy wykrzykniki, aby go o ile można uczynić wyrazistym, był w nim cały poemat. Przypomniał jej i miłość w Blois i nowsze wspomnienia z Fontainebleau. Wyraz ten zdawał się oznaczać: pani! co mogłaś być szczęśliwa z Raulem, a możną z Ludwikiem, chcesz wstąpić do klasztoru?
— Tak, panie! poświęciłam się na służbę Boską i zrzekam się świata.
— Ale czy pewna pani jesteś swego powołania i czy nie mylnie tłumaczysz wolę Boską?
— Nie! skoro Bóg pozwolił, ażebym spotkała pana. Bez ciebie uległabym zmęczeniu, a ponieważ Bóg zesłał mi pana na mojej drodze pokazuje się, że Jego jest to wolą, abym dosięgła celu, jaki sobie zamierzyłam.
— Tak!... — rzekł d‘Artagnan, powątpiewając — ale wydaje mi się to za zbyt wyszukane.
— Bądź cobądź — rzekła młoda dziewica — objaśniłam pana o majem postanowieniu. Teraz chcę jeszcze prosić o jednę łaskę.
— O jakąż?
— Król nie wie o mojej ucieczce z pałacu Królewskiego.
D‘Artagnan uczynił poruszenie.
— Król — mówiła dalej La Valliere — nie wie o moich zamiarach.
— Król nie wie!... — krzyknął d‘Artagnan. — Ależ pani! zastanów się nad następstwami twego kroku. Nikt z osób, należących do dworu, nie powinien nic podobnego przedsiębrać bez wiedzy królewskiej.
— Ja już nie należę do dworu.
D‘Artagnan patrzył na młodą dziewczynę z wzrastającem zdziwieniem.
— O! bądź pan spokojny; wszystko było przewidziane, a choćby nie było, to już za późno zmienić moje postanowienie, gdyż już się to stało.
— A więc czegóż jeszcze pani żądasz?
— Panie, na litość, jaka się należy nieszczęściu, na szlachetność twej duszy, na honor szlachcica, zaklinam cię, abyś złożył przysięgę.
— Jaką?
— Przysięgnij, panie d‘Artagnan, że nie powiesz królowi, żeś mię widział i że jestem u Karmelitanek.
D‘Artagnan pokiwał głową.
— Nie!... — rzekł — na to nie przysięgnę.
— A dlaczegóż?
— Bo znam króla, bo znam ciebie, pani, bo znam dobrze i siebie, bo znam ludzi. Nie, na to nie przysięgnę.
— A więc — krzyknęła La Valliere z odwagą, do jakiej wydała się niezdolną — jabym cię była błogosławiła do końca dni moich, a teraz bądź przeklęty, ponieważ przez to uczynisz mnie najnikczemniejszą ze wszystkich istot na świecie.
Powiedzieliśmy, że d‘Artagnan znał się dobrze na wyrazach, pochodzących z serca, nie mógł się więc tym oprzeć.
— Ha, niechże już tak będzie, skoro pani chcesz!... — odrzekł. — Bądź spokojną, nie powiem nic królowi.
— O, dziękuję ci! dziękuję, panie — zawołała La Valliere — jesteś najszlachetniejszym z ludzi.
I w uniesieniu radości schwyciła rękę d‘Artagnana i mocno ją ścisnęła.
D‘Artagnan był rozrzewniony.
— Do djabla — rzekł do siebie — ona od tego zaczyna, na czem inne kończą, to bardzo rozczulające.
Wówczas La Valliere, która z osłabienia usiadła na kamieniu, powstała i udała się ku klasztorowi Karmelitanek, oświeconemu promieniami wschodzącego słońca. D‘Artagnan postępował za nią zdaleka. Drzwi klasztoru były nawpół otwarte; uczyniwszy znak pożegnania ręką, wślizgnęła się przez nie jak cień i znikła mu z oczu.
D‘Artagnan, pozostawszy sam, zamyślił się głęboko nad tem, co zaszło.
— Na honor, jestem teraz, jak to mówią, w fałszywem położeniu; zachować podobną tajemnicę jest to samo, co mieć żarzący się węgiel w kieszeni i zawsze spodziewać się ognia. Nie zamilczeć zaś tego, na co się przysięgło, to także nieszlachetnie. Lecz zwykle dobre myśli przychodzą mi wtenczas, kiedy biegnę, ale tym razem bodajbym się mylił, zdaje mi się, że dobrze się nalatam, nim znajdę rozwiązanie dla tego zagadnienia.
— Dokąd biec? Ha, najlepiej będzie ku Paryżowi, tylko biegnijmy prędko.
Piąta uderzyła na zegarze zamkowym, gdy d‘Artagnan zapytał o króla, lecz ten, pracując wczoraj długo z panem Colbertem, spał jeszcze.
— Ha — rzekł d‘Artagnan do siebie — La Valliere prawdę mi powiedziała, że król nie wie o niczem. Gdyby tylko połowę tego wiedział, co się stało, cały Pałac Królewski byłby o tej godzinie przewrócony niezawodnie do góry nogami.
Król, powróciwszy do siebie z pokojów dam honorowych, zastał Colberta, oczekującego na rozkazy co do jutrzejszej ceremonii. Szło bowiem, jakeśmy już powiedzieli, o przyjęcie posłów holenderskich i hiszpańskich.
Wzruszony jeszcze sprzeczką, jaką miał z La Valliere, przechadzał się po pokoju, szukając sposobności spędzenia na cośkolwiek gniewu, który tak długo powstrzymywał. Colbert, spostrzegłszy króla, wnet poznał jego usposobienie i dlatego też obawiał się wypowiedzieć całą prawdę. Kiedy król zażądał opowiedzenia sobie, jaka odpowiedź miała być dana nazajutrz posłom, podintendent zaczął od okazania zdziwienia, dlaczego pan Fouquet nie objaśnił już o tem króla. On bowiem odbiera doniesienia wprost z Holandji. Król, przyzwyczajony do słyszenia, jak Colbert mówi zawsze przeciw Fouquetowi, zostawił tę uwagę bez odpowiedzi i słuchał dalej.
Colbert, spostrzegłszy to, zaczął się wykręcać, mówiąc, że pan Fouquet nie byt tak dalece winien, jak się na pierwszy rzut oka wydawało, gdyż w tych czasach bardzo był zatrudniony.
Król podniósł głowę.
— Czemże był zatrudniony?.. — zapytał.
— Najjaśniejszy Panie!... ludzie są zawsze ludźmi. I pan Fouquet obok wielkich przymiotów ma także swoje ułomności.
— A któż ich niema, panie Colbert?
— Wasza Królewska Mość ma je także — rzekł zuchwale Colbert, umiejąc w potrzebie użyć ciężkich dział w lekkiej rozprawie, jak strzały, która pomimo ciężaru przedziera powietrze za pomocą piór, co ją otaczają.
Król uśmiechnął się.
— Jakąż to ułomność ma pan Fouquet?... — rzekł.
— Zawsze jednę, Najjaśniejszy Panie... mówią, że się zakochał.
— Zakochał się?... a w kim?...
— Nie wiem z pewnością.... Nie wdaję się w te miłostki, jak to mówią.
— Ależ musisz wiedzieć, kiedy o tem mówisz.
— Słyszałem tylko wymawiane...
— Co?
— Nazwisko.
— Jakie?
— Ale go nie przypominam sobie.
— Powiedz!
— Zdaje mi się, że to jedna z dam księżny.
Król zadrżał.
— Więcej wiesz, niż chcesz powiedzieć — odrzekł król.
— Ale, Najjaśniejszy Panie!... zapewniam, że nie.
— Przecież wszystkie te panny nam są znane, i, mówiąc nazwiska ich zkolei, może wpadniesz na to, którego zapomniałeś.
— Nie, Najjaśniejszy Panie.
— Spróbuj.
— Będzie to nadaremne, Najjaśniejszy Panie!... kiedy idzie o nazwisko kobiety skompromitowanej. Pamięć moja staje się wówczas żelazną skrzynią, od której klucz zgubiono.
Chmura przeszła po czole królewskiem.
Ale, chcąc się pokazać panem siebie samego, wstrząsnął głową i rzekł:
— No, wróćmy do tego interesu z Holandią.
— A więc o której godzinie Wasza Królewska Mość zechce przyjąć posłów?
— Z rana!
— O godzinie jedenastej?
— To zapóźno... o dziewiątej!
— To zawcześnie!
— Dla przyjaciół to nic nie znaczy, z przyjaciółmi można wszystko zrobić, a co do nieprzyjaciół, tem lepiej, jeżeli się o to urażą. Wyznaję, że wcalebym się o to nie gniewał, ażebym raz już skończył z temi wodnemi ptakami, które mnie męczą swoim krzykiem.
— Stanie się tak, jak Wasza Królewska Mość zechce.... A więc o dziewiątej. Wydam stanowcze do tego rozkazy. Czy to będzie publiczne posłuchanie?
— Nie!... chcę się z nim rozmówić, ale nie rozdrażnić ich, jak się to często zdarza przy licznych świadkach, a również chciałbym, aby się jasno wytłumaczyli, iżby to raz już skończyć.
— Wasza Królewska Mość wskaże osoby, które mają być obecne.
— Ja ułożę listę.. Ale czegóż ci ambasadorowie chcą?
— Połączeni z Hiszpanią nic nie zyskają, połączeni z Francją wiele utracą.
— Jakto?
— Połączeni z Hiszpanją i będąc otoczeni posiadłościami swoich sprzymierzeńców, nie będą mogli pomimo chęci nic działać. Z Antwerpii do Roterdamu nie jest tak daleko. Jeżeliby więc zamyślali coś przeciw Hiszpanii, ty, Najjaśniejszy Panie, jako zięć króla hiszpańskiego, możesz być w razie potrzeby w ciągu dwóch dni w Brukselli. Idzie więc o to, aby ciebie, Najjaśniejszy Panie, poróżnić tak z Hiszpanią, żebyś był zupełnie obojętny na jej interesy.
— A więc jest daleko dogodniej — rzekł król — zawrzeć ze mną zupełne przymierze, na którem ja zyskałbym cokolwiek, oni zaś wszystko.
— Bynajmniej, Najjaśniejszy Panie, gdyż dla nich, jako graniczących z Francją, Wasza Królewska Mość nie jesteś dogodnym sąsiadem. Młody, żywy, bohaterski król Francji może zadać Holandji okropny cios, jeżeli się do niej zbliży.
— Pojmuję teraz zupełnie, panie Colbert, i to jest dobrze wyrozumowane, ale, proszę pana, co z tego wyniknie?
— Nigdy nie braknie mądrości postanowieniom Waszej Królewskiej Mości.
— Ale cóż mi powiedzą ci posłowie?
— Powiedzą Waszej Królewskiej Mości, że bardzo pożądają związku z Waszą Królewską Mością i to będzie kłamstwem. Powiedzą Hiszpanom, że trzy mocarstwa mają się połączyć przeciw Anglii, co także będzie kłamstwem, gdyż naturalnym sprzymierzeńcem Waszej Królewskiej Mości jest Anglja, która ma okręty, na których Waszej Królewskiej Mości zbywa. Anglja więc powinna zrównoważyć siłę Holandii w Indiach, Anglja nakoniec jest krajem monarchicznym, gdzie Wasza Królewska Mość masz związki pokrewieństwa.
— Dobrze!... Ale cóżbyś na to pan im odpowiedział?
— Jabym, Najjaśniejszy Panie — odpowiedział im z największym umiarkowaniem, że Holandia nie jest wcale przyjaźnie usposobioną dla Francji, że nastrój umysłów w Holandji iest niepokojący dla Waszej Królewskiej Mości, że wybito pewne medale z uwłaczającemi napisami.
— Dla mnie!... — rzekł król uniesiony.
— O nie!... nie!... Najjaśniejszy Panie, nie jest to stosowne wyrażenie, omyliłem się, chciałem powiedzieć z napisami pochlebnemi bardzo dla Batawów.
— O!... jeżeli tak jest, to mało mnie obchodzi duma Batawów — rzekł król, wzdychając.
— Wasza Królewska Mość ma słuszność, ale to nigdy nie jest źle w polityce, a król powinien lepiej umieć, niż kto inny, być niesprawiedliwym, ażeby pozyskać ustępstwa. Wasza Królewska Mość, skarżąc się na nich, wydawać się im będziesz daleko możniejszym.
— Co to był za medal?... Boć kiedy mam o nim mówić, trzeba, żebym wiedział, co mam mówić.
— Na honor!... Najjaśniejszy Panie, niebardzo wiem o tem, jest to jakaś alegoryczna zarozumiałość, ot wszystko, a wyrazy są niczem w porównaniu ze znaczeniem...
— Dobrze!... ja wymówię wyraz medal, a zrozumieją, jeżeli zechcą.
— O! zrozumieją oni dobrze. Wasza Królewska Mość może także wcisnąć kilka słów o paszkwilach, jakie się pokazały...
— Nigdy!... paszkwile daleko więcej brudzą tych, co je piszą, niż tych, co je czytają. Dziękuję panu, panie Colbert, możesz odejść.
— Najjaśniejszy Panie!
— Do widzenia, nie zapomnij o oznaczonej godzinie!
— Najjaśniejszy Panie!... czekam na listę osób.
— A prawda!
Król zamyślił się, ale nie o liście.
Zegar wybił wpół do drugiej. Widać było na twarzy króla okrutną walkę miłości i dumy.
Rozmowa o polityce znacznie zmniejszyła wzburzenie króla, a blada twarz La Valliere więcej przemawiała do jego wyobraźni, niż medale i paszkwile Holendrów. Dziesięć minut namyślał się, czy wrócić do La Valliere, czy nie?
Ale Colbert przypomniał mu z uszanowaniem listę. Król zarumienił się, że myślał o miłości, kiedy miał do myślenia o czemś ważniejszem.
Podyktował więc:
Królowa Matka.
Księżna.
Pani de Motteville.
Panna de Chatillon.
Pani de Navailles.
— A z mężczyzn:
Książę.
Pan de Grammont.
Pan de Manicamp.
Pan de Saint-Agnan.
I oficerowie służbowi.
— A ministrowie?... — rzekł Colbert.
— Ma się rozumieć, i sekretarze.
— Najjaśniejszy Panie, idę wszystko przygotować, rozkaz każdy odbierze jutro.
— Powiedz dziś! — król odrzekł smutnie.
Druga wybiła.
Była to godzina, w której La Valliere umierała prawie smutku i cierpień.
D‘Artagnan dowiedział się prawie o wszystkiem, cośmy tu powiedzieli, gdyż na dworze miał przyjaciół we wszystkich oficjalistach, dumnych z ukłonów, jakie im oddawał kapitan muszkieterów (a kapitan muszkieterów wiele znaczył); pochlebiało to ich miłości własnej, że byli uważani za mających znaczenie przez tak walecznego, jak d‘Artagnan, człowieka. D‘Artagnan dowiadywał się tym sposobem o wszystkiem, czego nie widział lub nie słyszał przeddzień.
Wiedział więc o posłuchaniu Colberta, o godzinie, oznaczonej dla posłów, wiedział, że będzie mowa o medalach, i wyprowadzając wnioski z tych kilku słów posłyszanych doszedł aż do pokojów królewskich, ażeby być obecnym w chwili obudzenia się królewskiego. Król obudził się bardzo wcześnie, co dowodziło, że spał niezbyt dobrze. Około godziny siódmej otworzył lekko drzwi. D‘Artagnan znajdował się na swojem miejscu. Jego Królewska Mość blady był, wydawał się zmęczonym, i niezupełnie jeszcze był ubrany.
— Każ mi pan zawołać pana de Saint-Agnan — rzekł król.
Saint-Agnan zapewne spodziewał się tego, gdyż, ubrany już pośpieszył do króla. W chwilę potem, król i Saint-Agnan wyszli, król szedł pierwszy. D‘Artagnan stał w oknie, wychodzącem na dziedziniec i nie patrzył nawet, dokąd król idzie. Możnaby powiedzieć, że wiedział to naprzód. Król poszedł do pokojów panien honorowych. Nie dziwiło to bynajmniej d‘Artagnana. On nie wątpił, że Jego Królewska Mość, chociaż mu La Valliere nic nie mówiła, popełnił jakiś błąd.
Król, wszedłszy do pokoju La Valliere i zastawszy go próżnym i widząc łóżko nietknięte, przeląkł się i zawołał Montalais. Montalais przybiegła, lecz zdziwienie jej było również wielkie, jak króla. Wszystko, co mogła powiedzieć, było to jedynie, że słyszała, jak La Valliere długo w nocy płakała, ona jednak, wiedząc, że król tam jest, nie śmiała wchodzić.
— I — rzekł król — nie domyślasz się, dokądby poszła?
— Najjaśniejszy Panie — odpowiedziała Montalais — Ludwika jest bardzo sentymentalna i często widziałam, jak równo ze świtem wychodziła do ogrodu, może i teraz tam jest.
To było możliwe, i król udał się też natychmiast do ogrodu, aby szukać zbiegła.
D‘Artagnan widział go bladego i rozmawiającego żywo z swoim towarzyszem.
— No, no — pomruknął — namiętność króla jest daleko większą, niż mniemałem, teraz czyni to, czego nigdy nie robił dla panny Mancini.
Król pokazał się w kwadrans potem, szukał wszędzie i, ma się rozumieć, nie znalazł. Saint-Agnan szedł za nim, chłodząc się kapeluszem i wypytując zmienionym głosem każdego, kogo spotkał. Manicamp także się z nim spotkał; wracał powoli do Fontainebleau, a kiedy inni wrócili w sześć godzin, on na to poświęcił dwadzieścia cztery.
— Nie widziałeś czasem panny La Valliere?... — zapytał go Saint-Agnan.
Na co Manicamp, zawsze roztargniony — odpowiedział, mniemając, że go pytają o Guicha:
— Dziękuję, hrabia ma się lepiej!
To powiedziawszy, poszedł do przedpokoju, gdzie zastawszy d‘Artagnana, zapytał, co znaczy to pomieszanie, jakie zauważył na obliczu królewskiem. D‘Artagnan odpowiedział, że się myli, gdyż król przeciwnie jest nadzwyczaj wesoły, ósma wybiła. Król zwykle o tej godzinie jadał śniadanie. Bo postanowione było w kodeksie etykiety dworskiej, że król o tej godzinie powinien mieć apetyt. Kazał je sobie podać w pokoju sypialnym; zjadł prędko. Saint-Agnan, z którym nie chciał się rozłączać, trzymał mu serwetę. Poczem król odbył kilka posłuchań wojskowych, podczas których posłał Saint-Agnana na zwiady.
I ciągle niecierpliwie, oczekując jego powrotu, doczekał się godziny dziewiątej i udał się do wielkiego gabinetu. Posłów było trzech holenderskich i dwóch hiszpańskich. Król ukłonił się im. W tejże chwili wszedł Saint-Agnan. Przyjście to było daleko ważniejsze dla króla, niż obecność posłów. To też przedewszystkiem uczynił znak pytający, na który Saint-Agnan odpowiedział znakiem zupełnego przeczenia. Król ledwie nie stracił przytomności, lecz że królowe, panowie i posłowie, mieli na niego oczy zwrócone, uczynił gwałtowny wysiłek i prosił ostatnich, aby mówili. Wówczas jeden z posłów hiszpańskich miał długą przemowę, w której dowodził korzyści związku z Hiszpanją.
Król przerwał mu, mówiąc:
— O! naturalnie to, co jest dla Francji, powinno być bardzo dobre dla Hiszpanii.
Te słowa, a nadewszystko ton, jakim były wymówione, sprawiły, że poseł zbladł, a królowe zaczerwieniły się; obie Hiszpanki uczuły się dotknięte w swej dumie i narodowości.
Następnie mówił poseł holenderski, użalając się na uprzedzenie, jakie król ma względem jego rządu. Król przerwał:
— Dziwi mię to bardzo, że pan się użalasz, kiedy przeciwnie ja, mając powody do użaleń, nie czynię tego wcale.
— Uskarżać się, Najjaśniejszy Panie! na Holandję i z jakiegoż powodu?
Król roześmiał się z goryczą.
— Czy nie myślisz pan przyganiać — rzekł król — moim uprzedzeniom przeciw rządowi, który pozwala uwłaczać mi publicznie?
— Najjaśniejszy Panie.
— Powiadam panu — podchwycił król, oburzając się daleko więcej z wiadomej przyczyny, niż ze względów politycznych — powiadam panu, że Holandja jest krajem, dającym przytułek wszystkim ludziom, mnie uwłaczającym.
— Ależ! Najjaśniejszy Panie!...
— A, chcesz pan dowodów? dobrze, łatwo je znaleźć; boskądże pochodzą te obrzydłe paszkwile, które przedstawiają mnie, jako panującego bez chwały i sławy? Skąd, jeżeli nie z waszych drukarni? I gdyby tu byli moi sekretarze, pokazałbym ci ich tytuły, z wydrukowanem nazwiskiem autora.
— Najjaśniejszy Panie!... — odrzekł poseł — paszkwil nie jest dziełem całego narodu. Byłożby słusznie, aby tak wielki król, jakim jesteś, Najjaśniejszy Panie, czynił odpowiedzialnym cały naród za zbrodnie kilku szaleńców, mrących z głodu.
— Niech i tak będzie! mniejsza o to. Ale kiedy mennica Amsterdamu wybija obrażające mnie medale, czyż to jest dziełem, tylko kilku szaleńców?
— Potrzeba — przemówił na to Holender — aby Wasza Królewska Mość zupełnie się przekonał...
Król patrzył ciągle na Colberta, ale Colbert milczał, udając, że nie widzi pytającego wzroku króla. Wówczas d‘Artagnan, zbliżywszy się, wydobył sztukę monety z kieszeni, a podając ją królowi, rzekł:
— Oto jest medal, o którym mowa.
Król wziął go.
Wtenczas spostrzegł wybite na nim zarozumiałe wyobrażenie Holandji, która jak Jozue zatrzymywała słońce z tym napisem:
In cunspectu meo stetit Sol.
— „Na mój widok słońce się zatrzymało!... — krzyknął król rozgniewany. — Cóż teraz, to chyba nie zaprzeczysz, mój panie?
— A słońce — rzekł d‘Artagnan — tu jest!
I wskazał na wszystkie ściany gabinetu, pokryte wyobrażeniem słońca, z tym napisem:
„Nee pluribus impar“.
Gniew Ludwika, podsycany prywatnemi zmartwieniami, nie potrzebował tej podniety, aby wybuchnąć, w oczach też widać było piorun, mający uderzyć. Lecz wzrok Colberta powstrzymał go. Poseł zaczął się tłumaczyć, mówiąc, że próżność narodowa nie pociąga żadnych następstw, że Holandja dumna jest z tego, iż z tak małemi zasobami może stanąć narówni z innemi wielkiemi narodami, a jeżeli duma ta upoiła cokolwiek jego rodaków, prosił króla, aby to puścił w niepamięć. Król zdawał się szukać rady, spojrzał na Colberta, ten milczał. Znów potem spojrzał na d‘Artagnana. Ten wzruszył ramionami.
Poruszenie to było usunięciem zapory dla gniewu królewskiego, hamowanego od dawna. Przytomni, nie wiedząc, jak daleko gniew ten uniesie króla, milczeli. Drugi poseł, korzystając z tego, zaczął także tłumaczyć się. Kiedy mówił, król, wpadając powoli w zamyślenie o osobistem cierpieniu, słuchał jego wzruszonego głosu, jak człowiek roztargniony słucha głosu kaskady. Jednocześnie d‘Artagnan zbliżył się do Saint-Agnana i głosem tak wyraźnym, aby i król słyszał, rzekł:
— A wiesz nowinę, hrabio?
— Jaką nowinę? — spytał Saint-Agnan.
— O pannie La Valliere.
Król zadrżał i mimowolnie postąpił ku rozmawiającym.
— I cóż jej się stało?... — zapytał Saint-Agnan.
— E! biedne dziecię — odrzekł d‘Artagnan — wstąpiła do klasztoru.
— Do klasztoru!... — wykrzyknął król, lecz uspokoił się, przypomniawszy sobie ważność chwili. Wszelako nie przestawał przysłuchiwać się z natężoną uwagą.
— Do jakiego klasztoru?... — spytał Saint-Agnan.
— Do Karmelitanek w Chaillot.
— Któż ci, u djabła, mówił o tem.
— A ona sama.
— Toś ją widział?
— Sam ją tam zaprowadziłem.
Król nie stracił z tego and słowa, burzył się i czerwienił.
— Ale dlaczegóż to uczyniła?... — spytał Saint-Agnan.
— Ponieważ biedna dziewczyna wypędzona została wczoraj z dworu — odrzekł d‘Artagnan.
Zaledwie wymówił te słowa, kiedy król, czyniąc nakazujące poruszenie, rzekł do posła:
— Dosyć tego, panie! dosyć!
Poczem, przystąpiwszy do kapitana, rzekł:
— Kto mówi, że La Valliere wstąpiła do klasztoru?
— Pan d‘Artagnan — odpowiedział ulubieniec.
— I mówisz pan prawdę?... — zapytał król, zwracając się do muszkietera.
— Niezaprzeczona to prawda.
Król zacisnął pięści i zbladł.
— I jeszcze coś mówiłeś, panie d‘Artagnan — podchwycił król.
— Nie wiem, Najjaśniejszy Panie.
— Dodałeś, że panna La Valliere została wypędzona z dworu.
— Tak, Najjaśniejszy Panie.
— I to także prawda?...
— Dowiedz się, Najjaśniejszy Panie.
— Ale od kogóż?...
— O!... — odrzekł d‘Artagnan, jakby nie chciał nikogo wymienić.
Król powstał gwałtownie, zapominając o posłach, ministrach, dworzanach i całej polityce. Królowa matka wstała również, gdyż i ona słyszała część tej rozmowy, a odgadła resztę. Księżna, upadająca z gniewu i strachu, powstała również, jak królowa matka, lecz, nie mogąc się utrzymać, padła na krzesło, które aż się w tył posunęło.
— Panowie!... — wyrzekł król — posłuchanie skończone, objawię odpowiedź, albo raczej moją wolę Hiszpanji i Holandji.
I nakazującym ruchem pożegnał posłów.
— Strzeż się, mój synu!... — rzekła królowa matka tonem oburzenia — strzeż się, nie jesteś, jak mi się zdaje, panem siebie samego.
— A!.. pani — odrzekł młody lew z pogróżką — jeżeli nie jestem panem siebie samego, potrafię być nim dla tych, bądź pani pewna, dla tych, co mi uwłaczają. Pójdź pan ze mną, panie d‘Artagnan.
I opuścił pokój, zostawiając wszystkich w osłupieniu i przestrachu.
Król, zszedłszy ze schodów, chciał iść przez dziedziniec.
— Wasza Królewska Mość myli się, nie tędy — rzekł d‘Artagnan.
— Wiem, ale idę do stajni!...
— Nie trzeba, Najjaśniejszy Panie, konie czekają gotowe na Waszą Królewską Mość.
Król odpowiedział tylko wzrokiem, ale wzrok ten przyrzekał więcej, niżby mogło wymagać trzech d‘Artagnanów.
Manicamp i Malicorne, chociaż ich nie wołano, poszli również za królem. Pięć koni było przygotowanych. Dwa zostały wzięte przez króla i d‘Artagnana. Dwa przez Malicorna i Manicampa. Paź wsiadł na piątego. Wszyscy popędzili pędem.
W dziesięć minut stanęli w Chaillot. Król rzucił się, w całem znaczeniu tego wyrazu, z konia, ale jakkolwiek raptownie to wykonał, już d‘Artagnan przytrzymywał mu rumaka. Król podziękował skinieniem i cisnął cugle paziowi. Podskoczył do przedsionka i wszedł do mównicy. Manicamp, Malicorne i paź pozostali na dziedzińcu, d‘Artagnan poszedł za królem.
Król, wchodząc tam, ujrzał odrazu Ludwikę, nie klęczącą, lecz leżącą u stóp ogromnego krzyża kamiennego.
Młoda dziewczyna, rozciągnięta na wilgotnej marmurowej podłodze, zaledwie widoczna była w słabem świetle, jakie dochodziło tutaj przez wąskie zakratowane okno, osłonięte pnącemi się roślinami. Była jak martwa, zimna jak kamień, na którym leżała. Widząc ją w tym stanie, król, wydał okrzyk przerażenia, na który przybiegł d‘Artagnan. Król chwycił ją wpół, d‘Artagnan dopomógł mu ją podnieść. Król wziął ją wówczas na ręce, starając się przywrócić ją do życia. D‘Artagnan mocno zadzwonił. Zbiegły się siostry karmelitanki. Świętobliwe panny wydały krzyk zgrozy, spostrzegłszy kobietę w objęciach mężczyzny. Przełożona nadeszła, a znając lepiej świat, niż inne, od pierwszego rzutu oka poznała króla po uszanowaniu, jakie mu okazywali przyboczni. Poznawszy króla, wróciła do siebie, co było jedynym środkiem nieobrażania godności swego stanu. Lecz jednocześnie przez mniszki przysłała różnego rodzaju lekarstwa orzeźwiające, rozkazując nadto, aby zamknąć drzwi wchodowe. A właśnie był już czas na to, gdyż boleść króla stała się rozpaczliwą i głośną. Król chciał posłać po swego lekarza, lecz La Valliere wróciła już do życia. Otwierając oczy, ujrzała króla u swych nóg, lecz nie poznała go, gdyż wydała tylko głębokie westchnienie. Ludwik wpatrywał się w nią z zajęciem. W końcu jej błędny wzrok zatrzymał się na królu. Teraz poznała go i chciała się wydrzeć z jego objęć.
— Jakto — rzekła słabym głosem — ofiara nie spełniła się jeszcze?...
— O nie!... nie!... — rzekł król — nie spełni się, przysięgam ci.
Powstała słaba i zmęczona.
— A jednak trzeba, trzeba, aby się spełniła. Najjaśniejszy Panie, nie zatrzymuj mię dłużej.
— Ja miałbym na to pozwolić — rzekł Ludwik — nigdy, nigdy.
— Teraz czas jest wyjść — pomyślał d‘Artagnan — kiedy już do siebie mówią, to myśmy tu niepotrzebni.
D‘Artagnan wyszedł i kochankowie zostali sami.
— Najjaśniejszy Panie — mówiła La Valliere — nie niszcz całej mojej przyszłości, to jest nadziei zbawienia; nie niszcz swojej chwały dla chwilowego przywidzenia.
— Przywidzenia?... — podchwycił król.
— Tak, Najjaśniejszy Panie, nie kochasz mnie?
— I ty tak mówisz, Ludwiko? — zawołał król z bólu.
— Najjaśniejszy Panie!... nie mogłeś kochać tej, której tak okropne zadałeś męczarnie.
— Co mówisz?... wytłumacz się jaśniej!
— Powiedz, Najjaśniejszy Panie!... czegoś wymagał ode mnie wczoraj rano?... Aby cię kochać?... Cóżeś mi przyobiecał nawzajem?... Że nigdy nie przejdzie północ, ażebyś mi nie przebaczył, choćbyś miał jaki żal do mnie!...
— O!... przebacz mi!... przebacz, Ludwiko!... zazdrość mię pożerała.
— Najjaśniejszy Panie, zazdrość jest złą i niewykorzenioną namiętnością. Będziesz zawsze zazdrosny, a to mnie dobije. Miej litość i pozwól mi umrzeć.
— Jeszcze jedno podobne słowo, pani, a skończę u nóg twoich.
— Nie, Najjaśniejszy Panie, ja umiem siebie ocenić. Nie powinieneś myśleć o kobiecie, którą świat pogardza.
— Wskaż mi tylko tych, na których możesz się uskarżać!...
— Nie oskarżam nikogo!... Żegnam cię, Najjaśniejszy Panie, uwłaczasz bowiem sam sobie, mówiąc to do mnie.
— Strzeż się, Ludwiko, bo, mówiąc tak, doprowadzisz mnie do rozpaczy.
— O!... Najjaśniejszy Panie!... podstaw mię tu z Bogiem!
— Wydrę cię nawet Bogu.
— Ale wprzód!... — wykrzyknęło biedne dziecię — wydrzyj mię nieprzyjaciołom, czyhającym na moje życie i cześć. Jeżeli masz siłę kochać mnie, miejże dosyć władzy bronić tej, o której mówisz, że ją kochasz; znieważają ją, naigrawają się, wypędzają.
Zmożona boleścią mimowolnie wydała tę skargę, płacząc i załamując ręce.
— Wypędzono cię!... — krzyknął król — powtórnie już słyszę te słowa.
— Haniebnie, Najjaśniejszy Panie!... sam przyznasz, że nie mam innego opiekuna nad Boga, innej pociechy nad modlitwę, innego przytułku nad klasztor.
— Będziesz odtąd miała mój pałac i dwór na usługi. Nie lękaj się więc niczego, Ludwiko. Ale ci, co cię wczoraj wygnali, niech zadrżą, krwią swoją opłacą łzy twoje!.. wymień mi ich tylko!
— Nigdy!
— Jakże chcesz, abym się pomścił na nich?...
— Ręka twoja, Najjaśniejszy Panie, stałaby się bezwładna, gdybyś chciał ich ukarać!
— Nie znasz mię jeszcze, Ludwiko — rzekł król w rozpaczy — pierwej spaliłbym moje królestwo i przeklął rodzinę, pierwej zgruchotałbym tę rękę, gdyby ręka ta była tak podłą, aby miała bać się uderzyć tych, którzy są nieprzyjaciółmi najlepszej w świecie istoty.
I, to mówiąc, król uderzył ręką w stół, który się głucho odezwał. La Valliere przelękła się. Gniew młodzieńca miał w sobie coś okropnego, gdyż była to burza, wszystko niszcząca!
— Najjaśniejszy Panie, po raz ostatni, proszę, oddal się, błagam cię o to; cichość tego schronienia już mię cokolwiek wzmocniła, czuję się spokojniejszą pod opieką Boga. Bóg jest ochroną, przed którą niknie niedołężna złośliwość ludzi, Najjaśniejszy Panie, zostaw mię więc a Bogiem.
— A więc — krzyknął król — przyznaj lepiej, żeś mię nigdy nie kochała, powiedz, że moje poniżenie i żal mój pochlebiają tylko twojej dumie, lecz nie wzruszają serca. Powiedz, że król Francji nie jest dla ciebie czułym, pragnącym szczęścia twojego kochankiem, tylko dumnym despotą, którego chwilowa namiętność zniszczyła w twem sercu ostatnią iskrę czułości. Nie mów, że szukasz Boga, powiedz raczej, że uciekasz od króla. Bóg nie jest wspólnikiem takich nieodwołalnych postanowień. Bóg przyjmuje żal z pokutą, przebacza i żąda miłości.
Ludwika cierpiała mocno, słysząc te wyrazy, które aż do głębi przenikały jej duszę.
— Nie słyszałeś więc, co mówiłam, Najjaśniejszy Panie!
— Co?
— Że jestem wypędzoną, wzgardzoną!
— Uczynię cię najgodniejszą szacunku i zazdrości z całego mego dworu.
— A więc dowiedź mi, Najjaśniejszy Panie, żeś mię nie przestał kochać.
— Jakim sposobem?
— Ucieknij stąd ode mnie!
— Przeciwnie, dowiodę ci tego, nie opuszczając cię nigdy.
— Czyż możesz myśleć, Najjaśniejszy Panie, abym się na to zgodziła, byś wypowiedział wojnę całej swojej rodzinie, ażebyś odepchnął dla mnie matkę, żonę i siostrę.
— A!... przecież wymieniłaś je nakoniec!... One to więc tyle ci złego zrobiły. Na Boga, przysięgam, zemszczę się na nich okrutnie.
— To mię właśnie przestrasza, i dlatego proszę, abyś się nie mścił. Dosyć już łez, o, Boże, dosyć cierpień i boleści. O!... nigdy nie chciałabym kosztować nikogo ani łzy, ani bólu, ani jednej skargi, albowiem sama dużo cierpiałam i dużo płakałam.
— A moje łzy, boleści i skargi, żadnej nie mają ceny u ciebie?
— Nie mów tak, Najjaśniejszy Panie!
— Ludwiko, nie mów i ty tak do mnie, rozkazuj, mścij się, przebaczaj, ale mnie nie opuszczaj.
— Niestety, Najjaśniejszy Panie, trzeba nam się rozłączyć.
— A więc mnie nie kochasz!
— O!... gdybym, ciebie nie kochała, Najjaśniejszy Panie!... czyżbym nie przystała na wszystko, co chcesz, przyjęłabym nawet zemstę za zniewagę, jaką mi wyrządzono, ten słodki triumf dumy, jaki mi ofiarujesz, wtenczas, kiedy ja nawet zrzekam się słodkiej nagrody z twojej miłości, która jest życiem mojem, gdyż życzyłam sobie umrzeć, mniemając, że mnie nie kochasz.
— A więc wierzę teraz i przekonany jestem, że niema świętszej i szanowniejszej nad ciebie istoty. Rozkazujesz, abym się uspokoił, abym przebaczył, niech i tak będzie. Chcesz panować łaskawością i dobrocią, to i ja będę łaskawym i dobrym. Wskaż mi tylko moje postępowanie, a będę ci posłuszny.
— I czemże jestem?... o, mój Boże, abym wskazywała postępowanie takiemu, jak ty, Najjaśniejszy Panie, królowi?
— Jesteś mojem życiem i duszą. Czyż nie dusza rządzi nami?
— A więc kochasz mnie, Najjaśniejszy Panie?...
— Na kolanach, ze złożonemi rękami, kocham cię z całej siły, jaką Bóg mi udzielił, tak mocno, że gdybyś życia mego zażądała, oddałbym ci je z radością.
— Kochasz mnie?
— O tak.
— A więc niczego już nie żądam więcej na tym świecie. Daj mi rękę, Najjaśniejszy Panie, i pożegnajmy się. Doświadczyłam bowiem w tem życiu najwyższego szczęścia, jakie mi było przeznaczone.
— O!.. nie!... Nie mów tego, że już doświadczyłaś, gdyż życie twoje to nie wczoraj, to dziś, to jutro, to zawsze. Dla ciebie cała przyszłość, dla ciebie wszystko, co mam. Niech nie będzie myśli o rozłączeniu się naszem, ani o rozpaczy. Miłość jest potrzebą dusz naszych, miłość niech będzie naszem bóstwem. Będziemy żyli jedno dla drugiego.
— O!... Najjaśniejszy Panie, wszystko to jest tylko marzeniem.
— Dlaczego?
— Gdyż niepodobieństwem jest, abym powróciła na dwór... Wygnana!... jakże mam ciebie zobaczyć?... Nie lepiejże pozostać w klasztorze i żyć w radosnem wspomnieniu twojej dla mnie miłości. Zastanów się, Najjaśniejszy Panie, mógłżebyś żyć z kobietą wypędzoną, którą matka twoja splamiła podejrzeniem, a siostra napiętnowała karą.
— Ludwiko! Nie będziesz wygnaną!
— Widać, Najjaśniejszy Panie, nie słyszałeś księżny.
— Odwołam się do mojej matki.
— O!... nie widziałeś i matki.
— I ona także?... o, biedna Ludwiko, a więc wszyscy byli przeciw tobie.
— Tak, tak, biedna Ludwika, którą, upadającą pod brzemieniem burzy, tyś przybył dobić.
— Przebacz!
— Wierz mi, Najjaśniejszy Panie, że nie przebłagasz ani jednej ani drugiej, niema ratunku, gdyż ci nie pozwolę użyć ani gwałtu, ani powagi władzy.
— A więc dobrze, ażeby ci dowieść, jak cię kocham, pójdę do księżny.
— Ty, Najjaśniejszy Panie!
— Zmuszę ją do odwołania tego wyroku...
— Zmusisz?... o nie!... nie!...
— Prawda!... zmiękczę ją!...
Ludwika poruszyła głową.
— Będę prosił, jeżeli potrzeba — rzekł Ludwik — a czy uwierzysz potem mojej miłości!
Ludwika podniosła głowę.
— O nie!... nie gniewaj się dla mnie, Najjaśniejszy Panie, wolę umrzeć.
Król zamyślił się, a wyraz jego twarzy stał się ponurym.
— Będę kochał tak, jak ty kochasz, będę cierpiał, jak cierpiałaś, to będzie zmazaniem mej winy w ochach twoich. A teraz porzućmy te dziecinne rozwagi, bądźmy wielcy, jak nasza boleść, a silni jak nasza miłość.
I, to mówiąc, wziął ją w swoje objęcia.
— Moje jedyne dobro, moje życie, pójdź ze mną.
Uczyniła ostatnie wysilenie, już nie woli, ale sił fizycznych.
— Nie — odrzekła słabo — nie!... nie!... umrę ze wstydu!
— Wrócisz, jak królowa, nikt nie wie o twojem wyjściu, d‘Artagnan tylko.
— On!... i on także mnie zdradził?
— Jakto?...
— Przysiągł mi...
— Przysięgłem, że nie powiem królowi — rzekł d‘Artagnan, wsuwając głowę przez nawpół otwarte drzwi — i dotrzymałem słowa, mówiłem tylko o tem do pana de Saint-Agnan, a czy moja to wina, że król usłyszał. Nieprawdaż, Najjaśniejszy Panie?...
— Prawda — odpowiedział król — przebacz mu więc.
La Valliere uśmiechnęła się i podała drobną i białą rączkę muszkieterowi.
— Panie d‘Artagnan — rzekł król uradowany — każ poszukać jakiej karety dla pani.
— Kareta oczekuje — rzekł kapitan.
— O!... — rzekł król — jesteś wzorem sług.
— Spostrzegłeś to przecie — pomyślał d‘Artagnan, ucieszony jednak tą pochwałą.
La Valliere była zwyciężoną; po kilku jeszcze wahaniach dała się uprowadzić swemu królewskiemu kochankowi.
Ludwik wyprowadził ją z pokoju, zaniósł prawie do karety i posadził z nią d‘Artagnana. Sam wsiadł na konia, popędził do pałacu królewskiego, dokąd, przybywszy, kazał uprzedzić księżnę, iż pragnie widzieć się z nią natychmiast.
Z zachowania się króla względem posłów, najmniej przewidujący rokowali wojnę. Posłowie nawet, sami nieświadomi tajemnic domowych króla, wytłumaczyli przeciw sobie te słynne słowa, wymówione przez króla:
„Jeżeli nie jestem panem siebie, będę dla tych, którzy mnie uwłaczają“.
Na szczęście dla losów Francji i Holandji, Colbert, wyszedłszy za posłami, cokolwiek objaśnił im znaczenie tych groźnych słów.
Wszelako królowa matka i księżna dobrze je zrozumiały i wróciły do siebie, jeżeli nie przestraszone, to przynajmniej trochę niespokojne. Księżna zwłaszcza przeczuwała, że gniew króla spadnie na nią, a że była śmiałą i dumną do najwyższego stopnia, zamiast szukać pomocy u królowej matki, wróciła do siebie, bynajmniej nie unikając spotkania się z królem. Od czasu do czasu Anna Austrjacka posyłała po wiadomość, czy król nie wrócił.
Rozmowa, jakiej zażądał król, miała być jednym z najbardziej zajmujących rozdziałów w historji serca króla i człowieka. Księżna zmieszała się zapowiedzianem przybyciem swego szwagra, gdyż nie spodziewała się go tak prędko.
Wreszcie wszedł, nie zauważywszy zdumienia księżnej. Dziwnie też wyglądał. Skutkiem jazdy na koniu, czerwony był, a suknie jego zapylone i w nieładzie, stanowiły widoczną sprzeczność z wytwornem ubraniem księżny, która zbladła pod warstwą różu. Król bez przemówienia usiadł. Księżna usiadła naprzeciw króla.
— Moja siostro — rzekł Ludwik — wiesz, że panna La Valliere uciekła tego rana od siebie, unosząc swoją boleść i rozpacz do klasztoru.
Przy wymawianiu tych słów, głos króla był szczególnie wzruszonym.
— Pierwszy raz słyszę o tem od Waszej Królewskiej Mości.
— A ja myślałbym, że się pani już dowiedziała tego rana w czasie posłuchania.
— Po wzruszeniu Waszej Królewskiej Mości, domyślałam się, że musiało stać się coś nadzwyczajnego.
Król, który był otwarty i szedł prosto do celu, rzekł:
— Moja siostro! dlaczegożeś usunęła od siebie pannę La Valliere?
— Bo mnie służba jej nie podobała się — odrzekła sucho księżna.
Król stał się pąsowym, a w oczach jego zapałał taki ogień, że, choć księżna była odważną, zaledwie zdołała go znieść.
Król powściągnął się jednak i mówił:
— Trzeba było bardzo ważnego powodu dla tak dobrej, jak ty, moja siostro, ażeby, wypędzając, odebrać dobre imię nietylko młodej dziewczynie, ale całej jej rodzinie. Wiesz, że Paryż ma oczy otwarte na postępowanie kobiet u dworu. Odesłać pannę honorową, jest to przypisać jej zbrodnię, lub conajmniej błąd jaki. Jakąż to zbrodnie? jaki błąd popełniła panna La Valliere?
— Ponieważ przyjąłeś obowiązek obrońcy panny La Valliere — rzekła zimno księżna — powiem ci to, chociaż nie jestem obowiązana nikomu z tego zdawać rachunku.
— Ani nawet królowi!... — krzyknął Ludwik, w uniesieniu kładąc na głowę kapelusz.
— Jeżeli taki przybierasz ton, pozostaje mi tylko złożyć mój ukłon Waszej Królewskiej Mości i zamilknąć.
— Nie chwytajmy się za słowa.
— Opieka, jaką Wasza Królewska Mość okrywa La Valliere, nakazuje mi uszanowanie.
— Powtarzam, nie chwytajmy się za słowa, wiesz pani dobrze, że, jako głowa szlachty francuskiej, winienem mieć w opiece sławę ich rodzin, gdy pani wypędzisz czy to pannę La Valliere, albo każda inną.
Księżna wzruszyła ramionami.
— Albo każdą inną, powtarzam — dodał król — a ponieważ takie postępowanie pozbawia dobrego imienia, chcę więc dowiedzieć się, co zaszło takiego, ażebym mógł albo potwierdzić, lub odwołać to postanowienie.
— Zmienić moje postanowienie?... — zawołała księżna wyniośle. — Jakto? jeżelim wypędziła od siebie jednę z mojego orszaku, Wasza Królewska Mość rozkażesz mi ją przyjąć napowrót.
Król milczał.
— Jako kobieta, nie ulegnę temu nadużyciu, przechodzącemu granice przyzwoitości, bo, ulegając, nie byłabym już księżną krwi, córką króla, lecz ostatnią ze wszystkich, niższą nawet od wypędzonej sługi.
Król podskoczył ze złości.
— Nie, to nie serce bije w twoich piersiach, a jeżeli tak postępujesz ze mną, nie bierz za złe, że i ja podobnej użyję surowości.
Cios trafia często przypadkiem do zamierzonego celu. Słowa, które król bez żadnego wymówił zamiaru, ugodziły w księżnę i zachwiały na chwilę. Bała się, aby król kiedykolwiek nie użył odwetu.
— Wreszcie — rzekła — czegóż żądasz, Najjaśniejszy Panie?
— Pytam panią, co uczyniła panna La Valliere?
— Jest największą, jaką tylko znam intrygantką, poróżniła aż do pojedynku dwóch przyjaciół i tyle dała powodów do osławienia siebie, że na jej nazwisko wszyscy się wzdrygają.
— Ona! ona!... — rzekł król.
— Pod słodką powierzchownością — mówiła dalej księżna — ukrywa charakter chytry i złośliwy.
— Ona?
— Ty jej nie znasz, Najjaśniejszy Panie, i mogłeś się omylić, ale ja znam ją doskonale, ona jest zdolną wzniecić niezgodę między najlepszymi krewnymi i najwierniejszymi przyjaciółmi. Patrz i teraz ileż to już między nami niezgody!
— Temu zaprzeczam!... — rzekł król.
— Najjaśniejszy Panie, uważaj — i teraz! żyliśmy w najlepszem porozumieniu, a jej chytrość i kłamane skargi wywołały niezadowolenie ze mnie Waszej Królewskiej Mości.
— Przysięgam, — rzekł król — iż nigdy wyraz skargi nie wyszedł z jej ust, przysięgam, że pomimo mojego uniesienia, nie chciała się żalić na nikogo. Przysięgam, że nie masz dla siebie szczerszej i życzliwszej przyjaciółki, niż ona.
— Przyjaciółki... — podchwyciła księżna z wyrazem najwyższej pogardy.
— Strzeż się, pani — odrzekł król — panna La Valliere będzie tem, czem zechcę, ażeby była jutro, jeżeli mi się podoba, zasiądzie na tronie.
— Ale przynajmniej na nim się nie urodziła, i wszystko możesz Wasza Królewska Mość zrobić dla jej przyszłości, ale nie dla przeszłości.
— Pani! byłem dla niej pełen względów i uprzejmości, nie chciej mi więc przypominać, że jestem królem.
— Powtórzyłeś mi to już dwa razy, Najjaśniejszy Panie! I miałam zaszczyt powiedzieć, że będę posłuszną.
— A zatem zechcesz mi sprawić przyjemność, ażeby La Valliere wróciła do ciebie.
— A to na co? skoro jej ofiarowujesz tron, wówczas ja za mało jestem znacząca, abym mogła być opiekunką takiej władczyni!
— Dość tej złośliwości i wzgardy. Zrób dla mnie tę łaskę.
— Nigdy.
— Miałem nadzieję, że przypomnisz sobie naszą przyjaźń, że mię będziesz uważała za brata.
Księżna zamyśliła się chwilę.
— Wszystko dla ciebie uczynię, prócz tego, Najjaśniejszy Panie.
— A tak! doradzasz mi rozpacz, posuwasz mię do tej ucieczki ludzi słabych, radzisz mi gniew i wybuch. Moja siostro, miej litość, pierwszy raz w życiu proszę cię, siostro, w tobie cała moja nadzieja.
— A! Najjaśniejszy Panie, ty płaczesz?
— Tak, z wściekłości i poniżenia, bo poniżony jestem aż do prośby! ja, król!... Całe życie przeklinać będę tę chwilę. Moja siostro, w jednej minucie dałaś mi tyle uczuć boleści, ilebym może nie zaznał w najsmutniejszych kolejach życia.
I królowi łzy popłynęły obficie! lecz były to łzy gniewu i wstydu.
Księżny łzy te nie wzruszyły, bo kobieta najlepsza, w przystępie obrażonej dumy, nie zna litości, lecz zlękła się, aby łzy te nie poruszyły innych namiętności w sercu króla.
— Rozkazuj więc, Najjaśniejszy Panie! a ponieważ przenosisz moje poniżenie nad swoje, chociaż moje stanie się publicznem, gdy tymczasem twoje miałoby tylko mnie za świadka, mów, będę posłuszną królowi.
— Nie! nie, Henrjetto — zawołał Ludwik, uniesiony wdzięcznością — uczynisz tylko zadość prośbie brata.
— Nie mam brata, gdy muszę być posłuszną rozkazom.
— Czy chcesz, ażebym ci oddał całe królestwo, w dowód wdzięczności!...
— O!... jakże mocno kochasz wtenczas, kiedy prawdziwie kochasz.
Król nic nie odpowiedział. Całował tylko rękę księżny.
— A więc — rzekł — przyjmiesz tę biedną dziewczynę, przebaczysz i poznasz jej słodycz i prawość charakteru.
— Będę ją trzymała w moim domu!...
— Dla mojej przyjaźni obchodź się z nią dobrze, Henrjetto!
— Dobrze!... będę ją traktowała, jak twoją faworytę.
Król powstał. Słowami, które się tak niezręcznie wyrwały księżnie, zniszczyła cały urok ofiary. Król, dotknięty do żywego, odpowiedział:
— Dziękuję ci, pani!... wiecznie pamiętać będę przysługę, jaka mi oddałaś!
I przymuszonym ukłonem pożegnał księżnę.
Przechodząc koło zwierciadła, spostrzegł swoje oczy, zaczerwienione od płaczu i tupnął nogą z gniewu. Ale było już zapóźno, gdyż Manicamp i Malicorne, stojący przy drzwiach, widzieli te oczy.
— Król płakał — pomyślał Malicorne.
D‘Artagnan zbliżył się z uszanowaniem.
— Najjaśniejszy Panie — rzekł zcicha — Wasza Królewska Mość wróci zapewne do siebie małemi schodami.
— Dlaczego?...
— Bo podróż umieściła porządną warstwę kurzu na jego twarzy.
— Do tysiąca djabłów — pomyślał d‘Artagnan — wiem, co będzie tym, którzy sprawili, że król płakał.
Księżna nie była złośliwą, tylko porywczą. Król nie był nierozsądny, tylko zakochany. Zaledwie zrobili układ, który powracał La Valliere na dwór, a już oboje szukali, aby coś zyskać dla siebie w tym układzie. Król chciał w każdej chwili dnia widzieć się z La Valliere. Księżna, czując się dotkniętą groźbami króla, rozmaite robią mu trudności. Król, chcąc widywać La Valliere, musiał często odwiedzać swoją bratowę. Z tego wypływała cała polityka księżny. A że musiała wybrać kogoś do pomocy, a tym kimś była Montalais, król za każdym razem, gdy przyszedł do księżny, był jakby oblężony, bo otaczano go i nie odstępowano. Księżna w rozmowach rozwinęła tyle dowcipu i uprzejmości, że wszystko zaćmiła. Montalais następowała po niej i wkrótce też stała się nieznośna dla króla. I tego właśnie czekała. Puściła więc w szranki Malicorna. Ten znalazł sposobność powiedzenia królowi, że pewna osoba u dworu jest bardzo nieszczęśliwa. Król spytał, która mianowicie. Malicorne odpowiedział, że jest nią panna Montalais. Wówczas król oświadczył, że bardzo to dobrze, iż i ona cierpi, bo innym także dużo zadaje cierpień. Malicorne tłumaczył, że Montalais kazano tak postępować. Królowi otworzyły się oczy. Uważał też, że skoro tylko wchodzi, księżna wchodzi również, że jest zawsze na korytarzu, dopóki król nie odszedł i że odprowadza króla, ażeby nie mógł rozmawiać w przedpokojach z żadną z jej panien. Pewnego wieczora posunęła się jeszcze dalej. Król, siedząc pomiędzy paniami, miał na ręku pod mankietem bilecik, który chciał koniecznie wsunąć do ręki La Valliere. Księżna odgadła ten zamiar. Trudno było zabronić królowi, aby się udał, dokąd chce. Król, który na wszystko uważał, domyślił się, że zastawiono nań sidła. Powstając, przeniósł bez żadnego niby celu, krzesło swoje obok panny Chatillon, z którą żartował. Bawiono się w grę dorabiania wierszy do różnych końcówek; od panny Chatillon przeszedł do Montalais, później do panny Tonnay-Charente, a przez ten zręczny manewr znalazł się naprzeciw La Valliere, którą zasłaniał sobą zupełnie. Księżna udała, że jest bardzo zajęta kwiatem, świeżo wyszytym na dywanie. Król pokazał brzeżek listu La Valliere; ta wysunęła chustkę, a wzrok jej zdawał się mówić: „włóż go tu“. Król, niby chcąc położyć swoją chustkę na krześle, upuścił ją zręcznie na ziemię. La Valliere zaś wsunęła swoją na krzesło. Dość więc było La Valliere wziąć chustkę swoją, w której już był liścik. Ale księżna widziała wszystko i rzekła do panny Chatillon:
— Chatillon, podnieś chustkę, bo upadła na dywan.
Młoda dziewczyna, spełniając rozkaz jaknajśpieszniej, poruszyła króla z miejsca. La Valliere zmieszała się i wtedy spostrzeżono drugą chustkę na krześle królewskiem.
— Ach! przepraszam — rzekła — Wasza Królewska Mość ma dwie chustki.
I król zmuszony był schować chustkę La Valliere razem ze swoją do kieszeni. Zyskiwał przez to pamiątkę od kochanki, ale kochanka traciła za to czterowiersz, który kosztował króla dziesięć godzin pracy, a który miał u niego wartość długiego poematu.
Kiedy król wracał do siebie, Malicorne, niewiadomo przez kogo uprzedzony, znalazł się w przedpokoju. Przedpokoje w Palais-Royal ciemne były i jeden tylko paź niósł świecę przed królem. Król szedł wolnym krokiem, pożerany gniewem.
Malicorne, przechodząc blisko króla, prawie go trącił i prosił o przebaczenie z największą uniżonością, lecz król w złym humorze ofuknął Malicorna i ten uciekł coprędzej. Ludwik położył się, posprzeczawszy się trochę z królową. Nazajutrz, w chwili, kiedy przechodził do swego gabinetu, napadła go chętka ucałować chustkę La Valliere.
Zawołał kamerdynera:
— Przynieś mi suknię, którą miałem wczoraj, uważaj tylko, abyś niczego z kieszeni nie wyrzucił.
Rozkaz spełniono, a król, szukając sam po kieszeniach, znalazł tylko swoją chustkę, chustka zaś La Valliere zniknęła. I właśnie, kiedy wpadał na różne wnioski i podejrzenia, gdzieby się mogła podziać, przyniesiono mu list od La Valliere w tych słowach.
„Jakaż to uprzejmość ze strony mego kochanego króla i pana, że mi przysłał te piękne wiersze. Jakże twoja miłość jest dowcipną i wytrwałą i jakże cię nie kochać“.
— Co to znaczy — pomyślał król — w tem musi być jakaś omyłka!...
— Szukaj dobrze — rzekł do kamerdynera — szukaj chustki, musi być w którejkolwiek kieszeni, a jeżeliś ją wyjął...
Lecz zatrzymał się. Robić wiele hałasu o stratę chustki, byłoby to dać powód do rozmów; dodał więc:
— Miałem w niej ważną notatkę, która musiała się gdzieś wysunąć.
— Ależ Wasza Królewska Mość miał tylko jedna, tę oto chustkę.
— A! prawda — rzekł król, zgrzytając zębami. — O ubóstwo, jakże ci zazdroszczę! — pomyślał — szczęśliwy ten, co sam sobie wyjmuje chustki i bilety z kieszeni.
Odczytał liścik La Valliere, nie pojmując, jakimby sposobem czterowiersz mógł do niej dojść. W liście był jeszcze przypisek:
„Przesyłam przez posłańca Waszej Królewskiej Mości odpowiedź, tak mało wartą w porównaniu z jego biletem“.
— A! to przecież dowiem się czegoś — rzekł z radością. — Kto przyniósł ten list? — zapytał.
— Pan Malicorne — odpowiedział bojaźliwie kamerdyner.
— Niech tu przyjdzie.
Malicorne wszedł.
— Przychodzisz od panny La Valliere? — rzekł król z westchnieniem.
— Tak, Najjaśniejszy Panie.
— I zaniosłeś coś ode mnie pannie La Valliere?
— Ja, Najjaśniejszy Panie?
— Tak!
— Nie, Najjaśniejszy Panie, nie!
— Panna La Valliere wyraźnie to pisze.
— Panna La Valliere myli się.
Król zmarszczył brwi.
— Cóż to za żarty? — rzekł — wytłumacz się: dlaczego panna La Valliere nazywa pana moim posłańcem. Cóżeś zaniósł tej damie? odpowiedz natychmiast.
— Najjaśniejszy Panie, zaniosłem tylko pannie La Valliere chustkę i nic więcej.
— Chustkę? jaka chustkę?
— Najjaśniejszy Panie, w chwili, kiedym miał nieszczęście potracić Wasza Królewską Mość, kiedy mi się zdarzyło to nieszczęście, które całe życie będę opłakiwał, nadewszystko zaś po nieukontentowaniu, jakie mi Wasza Królewska Mość oświadczył, wówczas, Najjaśniejszy Panie, stanąłem jak wryty z rozpaczy, gdyż Wasza Królewska Mość był już zadaleko, aby słyszeć moje uniewinnienie, wtem naraz zobaczyłem na ziemi coś białego.
— A! rzekł król.
— Schyliłem się, była to chustka. Myślałem, że trąciwszy Waszą Królewską Mość spowodowałem wypadnięcie chustki z kieszeni, lecz gdym podniósł tę chustkę, namacałem cyfrę, a była to cyfra panny La Valliere, i błagam Waszą Królewską Mość, abyś raczył temu uwierzyć.
Malicorne był tak zmartwiony i tak pokorny, że król miał prawdziwą rozkosz, słuchając go. Był mu wdzięczny za ten przypadek, jakby za największą przysługę.
— Oto już drugie szczęśliwe spotkanie z tobą, mój panie. Możesz liczyć na moją przyjaźń — rzekł król.
Dla uzupełnienia tych danych, powiedzmy, że Malicorne poprostu wyciągnął chustkę z kieszeni króla, jak najzręczniejszy rzezimieszek paryski. Księżna nigdy nie dowiedziała się o tem. Ale Montalais coś napomknęła pannie La Valliere, La Valliere opowiedziała to później królowi, a ten, śmiejąc się, nazwał Malicorna wielkim politykiem. Ludwik XIV-ty miał słuszność, wiadomo bowiem, że znał się na ludziach.
Na nieszczęście, cuda nie mogły zdarzać się codzień, a zły humor księżny ciągle trwał. Już przez cały tydzień król nie mógł spojrzeć na La Valliere, bez spotkania podejrzliwego wzroku.
Gdy zaś król, jak w Fontainebleau, wziąwszy Saint-Agnana z sobą, chciał pójść do La Valliere, zastał tam pannę de Tonnay-Charente, która tyle narobiła krzyku, iż cały regiment kobiet i paziów nadbiegł, i Saint-Agnan, który pozostał sam, dla ocalenia honoru króla, dostał porządną burę od królowej matki i księżny. Nadto dwie osoby z rodziny Mortemart wyzwały go na pojedynek, i dla pogodzenia ich wdać musiał się w to aż król. Nieporozumienie to stad nastąpiło, że księżna kazała niespodzianie zmienić mieszkanie swoim pannom, wskutek czego La Valliere i Montalais miały przeznaczony na sypialnie gabinet obok pokoi księżny. Nic już nie można było wykonać, nie było można nawet ani listów pisać pod okiem tak srogiego Argusa. Wyobrazić też sobie można, do jakiego stopnia wzburzenia i złego humoru doprowadziły młodego lwa wszystkie te przeciwności. Król łamał sobie głowę nad wynalezieniem takiego środka, ale nie zwierzywszy się ani d‘Artagnanowi, ani Malicornowi, nie mógł znaleźć żadnego.
Malicorne miał kilka niezłych pomysłów, aby ośmielić króla do zupełnego zwierzenia się, lecz czy to przez wstyd, czy niedowierzanie, król nie chciał mu zaufać. Tak naprzykład pewnego wieczora, kiedy król, chodząc po ogrodzie, smutno spoglądał na okna księżny, Malicorne trącił drabinę, leżącą pod szpalerem i szedł do Manicampa, który szedł z nim za królem, nic nie widząc i nie słysząc:
— Nie widziałeś, żem się uderzył o drabinę i tyłkom co nie upadł?
— Nie!... — rzekł Manicamp, jak zawsze roztargniony — aleś przecie nie upadł?
— Mniejsza o to, ależ to niebezpiecznie zostawiać te drabiny!
— Tak, można się skaleczyć, zwłaszcza kiedy się jest roztargnionym.
— Ale ja nie o tem myślę, ja mówię, że to niedobrze jest zostawiać drabiny pod oknami pań honorowych.
Ludwik zadrżał niepostrzeżenie.
— Jakto — rzekł Manicamp.
— Mówże głośniej — szepnął mu Malicorne, trącając go łokciem.
— Jakto? głośniej?... — rzekł Manicamp.
Król nadstawił uszu.
— Bo właśnie taka drabina, dziewiętnaście stóp długa, sięga aż do okien.
Manicamp, zamiast odpowiedzieć, marzył.
— Pytajże mnie do jakiego okna!... — szepnął Malicorne.
— Ale o jakich oknach mówisz?... — zapytał głośno Manicamp.
— O oknach księżny.
— Ależ?
— Ja nie mówię, ażeby kto miał wchodzić oknem do księżny, ale w gabinecie księżny, oddzielonym cieniutkiem przepierzeniem, sypiają panna La Valliere i Montalais, a to ładne panienki.
— Tylko cienkiem przepierzeniem — rzekł Manicamp.
— Patrz, oto apartamenty księżny, widzisz te dwa okna oświetlone?
— Widzę.
— A to okno obok nich, mniej oświetlone, czy widzisz?
— Doskonale.
— To właśnie okno panien honorowych; patrzaj, oto i panna La Valliere otwiera okno i, gdyby miała jakiego śmiałego kochanka, pewnoby ten skorzystał z drabiny, aby chwilkę z nią pomówić.
— Ależ ona tam nie jest sama, bo powiedziałeś, że jest i panna Montalais?
— O! tej to jakby nie było! to przyjaciółka od dzieciństwa i zupełnie jej oddana. A zresztą, jej powierzyć tajemnicę, to wszystko jedno, co wrzucić ją do studni.
Król słyszał całą rozmowę. Nawet Malicorne zauważył, że król zwolnił kroku, aby mógł ją wysłuchać. Przyszedłszy do drzwi, pożegnał wszystkich prócz Malicorna. Nikogo to jednak nie zdziwiło, wiedziano bowiem, że król jest zakochany i że układa wiersze po księżycu, a chociaż księżyc nie świecił tego wieczora, nie przeszkadzało to zajmować się wierszami. Kiedy wszyscy odeszli, król rzekł do Malicorna.
— Co to pan mówiłeś o jakiejś drabinie?
— Ja, Najjaśniejszy Panie? mówiłem o drabinie?
I Malicorne wzniósł oczy do góry, jakby sobie przypominał.
— Tak! o drabinie, długiej na dziewiętnaście stóp!
— A prawda! Wasza Królewska Mość chcę ją widzieć?
— Pokaż mi ją.
Malicorne zaprowadził do niej króla.
— Oto jest, Najjaśniejszy Panie!
— Wyciągnij ją trochę.
Malicorne wyciągnął ją na ścieżkę.
— Hm! hm!... — rzekł król — mówisz, że ma dziewiętnaście stóp długości.
— Tak jest, Najjaśniejszy Panie!
— Dziewiętnaście stóp! o! to długa, ale zdaje mi się, ażeby tyle miała.
— Bo tak od razu nie można dobrze zmierzyć, Najjaśniejszy Panie, daleko łatwiej byłoby dojść prawdy, gdyby drabina była oparta o drzewo albo o mur.
— To wszystko jedno! ale mnie się jednak nie zdaje, ażeby była tak długa.
— Wiem, że Wasza Królewska Mość ma niezawodną miarę w oku, a jednak założyłbym się o to.
Król pokiwał głową.
— Jest niezawodny sposób sprawdzenia — rzekł Malicorne.
— Jaki.
— Każdy to wie, że od dołu aż do pierwszego pietra wysokość pałacu wynosi stóp osiemnaście.
— To prawda.
— A zatem opierając drabinę o mur, łatwo się przekonać.
— A prawda.
Tymczasem Malicorne już oparł drabinę o mur.
I czy przypadkiem, czy też umyślnie, podstawił drabinę pod okno La Valliere.
Drabina zupełnie przypadła pod pierwsze piętro, tak iż człowiek, stojący na jej przedostatnim szczeblu, łatwo mógł rozmawiać z osobami, stojącemi w oknie.
Skoro tylko drabina została postawiona, król, porzucając udawanie, do jakiego się zmuszał, wlazł po niej do góry, a Malicorne podtrzymywał ją; lecz zaledwie był w połowie drogi, kiedy patrol z oddziału gwardji Szwajcarów pokazał się w ogrodzie, postępując wprost ku drabinie. Król, zlazłszy co prędzej, schował się w krzaki. Malicorne, pojął że musi się tu poświęcić. Gdyby bowiem był także się schował, szukanoby dopóty, dopóki nie znaleziono jego i króla. Lepiej więc byłoby, gdyby znaleziono tylko jednego. Dlatego też tak się tylko schował, ażeby go zaraz zobaczono, co też nastąpiło.
Aresztowano go, zaprowadzono na odwach, lecz tam został poznany i natychmiast uwolniony. Tymczasem król, od krzaku do krzaku, dostał się do drzwi swego mieszkania, bardzo niezadowolony z tego zdarzenia.
Tembardziej że hałas, stad powstały, ściągnął do okna La Valliere, Montalais, a nawet księżna pokazała się w swojem oknie, zapytując, co się stało. Napróżno Malicorne i d’Artagnan, który przybiegł na wezwanie pierwszego, wysilali dowcip dla nadania jakiegoś pozoru temu wypadkowi. Malicorne musiał przyznać się wreszcie, że chciał wejść po drabinie do pokoju panny Montalais, tak, jak przedtem Saint-Agnan wyznał, że chciał otworzyć drzwi do pokoju panny de Tonnay-Charente. Księżna była nieubłagana z dwóch przyczyni jeżeli istotnie Malicorne chciał wejść do pokojów w nocy po drabinie, aby widzieć pannę Montalais, był to postępek godny kary. Jeżeli zaś Malicorne służył tylko za pośrednika pomiędzy La Valliere i inną, której nie chciał wymienić, osobą, występek jego był jeszcze cięższym, gdyż nie miał za sobą zaślepienia namiętności, któraby go tłumaczyła. Księżna narobiła wiele hałasu i kazała Malicorna usunąć z dworu księcia, — i w zaślepieniu gniewu zapomniała, że Malicorne i Montalais, jak to mówią, mieli ją w ręku, za odwiedziny u Guicha i wiele innych równie drażliwych wydarzeń. Montalais, rozjątrzona, chciała się natychmiast zemścić, ale Malicorne przekonał ją, że względy króla zastąpią tę niełaskę i że nie będzie bez korzyści cierpieć trochę dla króla. I Malicorne miał słuszność.
Król najprzód kazał wypłacić Malicornowi, jako wynagrodzenie za stracone miejsce, pięćdziesiąt tysięcy liwrów. Potem umieścił go na swoim dworze, zadowolony, że choć tem zemścić się może na księżnie za wszystkie jemu i La Valliere wyrządzone przykrości. Ale, nie mając Malicorna, któryby mu kradł chustki i mierzył długość drabiny, biedny kochanek był w wielkim kłopocie. Bo ani nie było możności zbliżyć się do La Valliere, dopóki będzie w Palais Royal.
Na szczęście, Malicorne czuwał i tak się starał, że spotkał się z Montalais; wprawdzie i ona też czyniła, co mogła, aby się z nim spotkać.
— Co robisz w nocy u księżny?... — spytał ją.
— W nocy... śpię!... — odpowiedziała.
— Ależ to bardzo źle spać, kiedy kto ma tak wielkie zmartwienie, jak panna?
— A jakież ja mam zmartwienie?
— Czyż nie rozpaczasz z powodu mojej nieobecności?
— Ależ nie!... dostałeś pięćdziesiąt tysięcy liwrów i miejsce u króla.
— Mniejsza o to!.. jesteś bardzo zmartwiona, że mnie nie widujesz tak często, jak dawniej, i jesteś nadewszystko w rozpaczy, żem stracił zaufanie u księżny, nieprawdaż?
— O!.. tak, to prawda!
— Otóż zmartwienie przeszkadza ci spać w nocy i dlatego też płaczesz, wzdychasz i ucierasz nos bardzo mocno, — dziesięć razy na minute.
— Ależ, mój kochany, księżna nie może znieść najmniejszego hałasu.
— Wiem o tem dobrze, i dlatego księżna, widząc tak mocną twoja boleść, nie omieszkała jak najprędzej usunąć cię od siebie.
— Rozumiem!
— Nareszcie!
— Ale cóż potem będzie?
— A to będzie, że La Valliere sama jedna, rozłączona z tobą, będzie w nocy jeszcze mocniej płakać i wzdychać, niżbyście to we dwie uczyniły.
— A wtenczas przeniosą ją do innego pokoju.
— O to właśnie chodzi.
— No zacznij więc od dziś swoje jeremiady.
— Nie zaniedbam.
— I oświeć co do tego La Valliere.
— Nie bój się, dość ona płacze pocichu.
— Dobrze!... to teraz niech płacze głośno.
Po tej rozmowie rozeszli się.
Rada, dana Montalais, udzielona została La Valliere. Ta poznała, że nie braknie jej roztropności, i po niewielkim oporze, pochodzącym bardziej z wrodzonej bojaźliwości, niż oziębłości, zgodziła się na wykonanie planu. Dwie kobiety, płaczące i rozpaczające w pokoju sypialnym księżnej, były arcydziełem Malicorna. A ponieważ nic nie masz prawdziwszego nad niepodobieństwo, nic naturalniejszego nad romantyczność, pomysł ten, wyjęty prawie z Tysiąca i jednej nocy, udał się najdoskonalej. Najprzód oddaliła Montalais, a w trzy dni później La Valliere. Dano im pokoje nad pokojami szambelanów i paziów. Jedno piętro, a właściwie jedna deska przedzielała panny honorowe od mężczyzn. Osobne schody pod nadzorem pani: de Navaille, prowadziły do ich pokojów. Dla większej pewności pani de Navaille, wiedząc o poprzednich zamiarach króla, kazała zakratować okna i kominy w pokoju Ludwiki! Cnota więc panny La Valliere, której pokój był bardzo podobny do klatki, była zupełnie zabezpieczoną. Panna La Valliere, którą księżna, od czasu oddania jej pod dozór pani de Navaille, nie używała do usług, nie miała nic więcej do roboty, tylko wyglądać zakratowanem oknem.
Otóż pewnego poranku, spostrzegła Malicorna w oknie, równoległem do jej okna. Trzymał w ręku narzędzie ciesielskie, oglądał budowle i pisał obliczenia architektoniczne na kawałku papieru. La Valliere, poznawszy go, powitała ukłonem.
Malicorne, odpowiedziawszy równie uprzejmym ukłonem, umknął z okna. La Valliere zdziwiła się tą oziębłością, niezwykłą przy jego charakterze, lecz, przypomniawszy sobie, że przez nią stracił miejsce, że przeto nie mógł być dla niej bardzo uprzejmym, bo ona pewno nigdy nie będzie w stanie wynagrodzić mu tego, nie dziwiła się już jego postępkowi.
Wtem spostrzegła że coś wyrzucono z okna, w którem stał przed chwilą Malicorne; przedmiot wpadł do jej pokoju; podniosła go, była to szpulka, owinięta kawałkiem papieru.
La Valliere odwinęła i zaczęła czytać.
„Pani!
Bardzo mię niepokoi nieświadomość dwóch rzeczy! Po pierwsze: nie wiem, czy podłoga w pokoju pani jest z desek, czy z cegieł?
Po drugie: jaka jest odległość od łóżka pani do okna? Proszę wybaczyć moją śmiałość i odpowiedzieć na tym samym liście wyrzucając go oknem na ziemię. A zarazem proszę wierzyć, że jestem jej najniższym sługą“.
— O!... biedny chłopiec — zawołała La Valliere — dostał pomieszania zmysłów.
I zwróciła wzrok, pełen politowania na Malicorna, stojącego w głębi okna. Malicorne zrozumiał to i potrząsnął głową, jakby chcąc wyrazić:
„Nie, nie, bądź spokojną, ja mam zdrowe zmysły“.
Potem, poruszając ręką, jakby pisał, zdawał się mówić: odpisuj pani prędko. Chociażbym nawet miał pomieszanie zmysłów, La Valliere nie widziała w tem nic nieprzyzwoitego, ażeby uczynić to, czego żądał; wzięła więc ołówek i napisała:
„Z desek“.
Potem odliczyła dziesięć kroków od łóżka do okna i napisała:
„Dziesięć kroków“.
Potem, rzuciła okiem w stronę, gdzie był Malicorne, a ten dał jej poznać, że schodzi na dół. La Valliere domyśliła się, że czyni on to dla podjęcia biletu, zbliżyła się więc do okna i wyrzuciła nieznacznie pismo. Jeszcze szpulka, na której był bilet toczyła się po ciosowych kamieniach, kiedy Malicorne już porwał ją, rozwinął i czytając, pobiegł ku mieszkaniu pana de Saint-Agnan. Saint-Agnan, podobny do tych roślin, co dla lepszego rozwinięcia się, koniecznie potrzebują słońca, wybrał albo raczej prosił o mieszkanie w bliskości króla. Mieszkanie to składało się z dwóch pokoi w tym samym pawilonie co i królewskie. Saint-Agnan dumny był z tego sąsiedztwa, bo dawało mu łatwiejszy dostęp do króla, a powtóre, nastręczało sposobność przypadkowego spotkania. W tej chwili, kiedy to mówimy, zajęty był właśnie wyszukanem przyozdobieniem pokoju, licząc na szczęście, że kiedy niekiedy będzie tu miał odwiedziny królewskie, gdyż Jego Królewska Mość, od czasu zajęcia się panną La Valliere, uczynił go swoim powiernikiem i nie mógł się obejść bez niego w dzień ani w nocy. Malicorne kazał się zaprowadzić do hrabiego. Saint-Agnan spytał odwiedzającego, jakie ma nowiny.
— I wielkie — odrzekł tenże.
— No i cóż?... — spytał Saint-Agnan, ciekawy, jak każdy ulubieniec.
— Panna La Valliere zamieniła mieszkanie.
— Przecież mieszkała u księżny?
— Niezawodnie. Ale sąsiedztwo to znudziło księżnę i umieściła ją nad pokojami, które pan masz zająć.
— Jakto?.. tam na górze?... — krzyknął Saint-Agnan zdziwiony, wskazując o piętro wyżej.
— Nie — rzekł Malicorne — tam!... wskazał mu przeciwległą budowlę.
— Dlaczegóż więc pan mówisz, że jej pokój jest nad moim?
— Gdyż jestem pewny, że pański pokój powinien być koniecznie pod pokojem panny La Valliere.
Na te słowa Saint-Agnan spojrzał na Malicorna wzrokiem, jakim przed kwadransem spojrzała nań La Valliere.
— Zaraz odpowiem na myśl pańską — rzekł Malicorne.
— Jakto?... — podchwycił Saint-Agnan.
— Bez wątpienia nie zrozumiałeś pan wcale tego, co mówiłem.
— Przyznaję.
— Zapewne wiesz pan, że pod mieszkaniami panien honorowych są pomieszczeni dworzanie króla i księcia.
— Tak!.. gdyż Manicamp, de Wardes i inni tam mieszkają.
— Tak!.. tak!... i podziwiaj pan teraz szczególność zdarzenia; właśnie dwa pokoje, przeznaczone dla pana de Guiche, są pod pokojami, w których teraz mieszkają Montalais i La Valliere.
— Więc cóż stąd?...
— A to, że pokoje te są wolne, gdyż pan de Guiche leży ranny w Fontainebleau.
— Przysięgam panu, że nie zgadnę, na co to wszystko.
— O!... gdybym ja miał szczęście być panem de Saint-Agnan, zgadłbym natychmiast.
— I cóżbyś pan zrobił?
— Zamieniłbym natychmiast pokoje, zajęte przeze mnie, na pokoje, niezajęte przez pana de Guiche!
— Co też pan mówisz — rzekł dumnie Saint-Agnan — ja miałbym opuścić najzaszczytniejsze miejsce, to jest sąsiedztwo króla, przywilej udzielany tylko książętom krwi i parom. Ależ, mój kochany panie Malicorne, pozwól powiedzieć, żeś stracił zmysły.
— Panie!... — odrzekł poważnie Malicorne. — Popełniasz dwa błędy, pierwszy, że mnie nazywasz de Malicorne, kiedy nazywam się tylko Malicorne, drugi, że przypisujesz mi utratę zmysłów.
Potem, wyciągając papier z kieszeni, rzekł:
— Posłuchaj pan!... a potem pokażę panu co tu jest.
— Słucham — rzekł Saint-Agnan.
— Wiesz pan, że księżna pilnuje tak La Valliere, jak Argus Nimfę Jo.
— Wiem o tem.
— Wiesz pan, że król chciał nieraz pomówić z La Valliere, lecz ani panu ani mnie nie udało się nastręczyć mu do tego sposobności.
— O!.. o tem, i pan wiesz dobrze, mój biedny panie Malicorne.
— No, i cóż pan o tem myślisz?... coby spotkało tego, który wynalazł sposób zbliżenia dwojga kochanków?
— O!... król nie skąpiłby swych łask.
— A nie chciałbyś pan, panie Saint-Agnan, korzystać choć cokolwiek z tej łaski królewskiej?
— Czemuż nie? — względy bowiem mojego pana za dopełniony przeze mnie obowiązek byłyby dla mnie najpożądańsze.
— Skoro tak, patrz pan na ten papier.
— Cóż to jest?... A! to jakiś plan?
— Tak! plan dwóch pokojów pana de Guiche, które ja uważam już za pańskie.
— O! co nie, to nie!
— Ale dlaczegóż?
— Bo moich pokojów zazdroszczą mi panowie de Roquelaure, de la Tere i Dangeau.
— A więc żegnam pana, panie hrabio, i idę ofiarować jednemu z tych panów plan i korzyści, do niego przywiązane.
— A czemuż go pan nie zachowasz dla siebie? — spytał Saint-Agnan z niedowierzaniem.
— Ponieważ król nigdy nie uczyni mi tego zaszczytu, aby miał przyjść do mnie, co łatwo zrobi dla jednego z tych panów.
— Co, król pójdzie do jednego z nich.
— Dziesięć razy na dzień! Jakto! pan pytasz, czy król pójdzie do pokojów, które go zbliżą do panny La Valliere?
— Pięknie zbliżą!... kiedy całe piętro ich przedziela.
Malicorne znowu rozwinął swój plan.
— Panie hrabio, uważaj pan, podłoga w pokoju panny La Valliere jest z desek.
— No i cóż stąd?
— Jakto co? weźmiesz pan cieśle, który, zamknięty u pana i, nie wiedząc, gdzie jest, wyrznie dziurę u pana w suficie, a tem samem w podłodze u panny La Valliere.
— A! mój Boże — krzyknął Saint-Agnan, to pomysł zbyt śmiały.
— Ale królowi wyda się bardzo prostym.
— Bo zakochani nie widzą niebezpieczeństwa.
— Jakiegoż niebezpieczeństwa obawiasz się pan, panie hrabio?
— Ależ wypiłowanie podobnego otworu spowoduje hałas, który wszyscy w zamku usłyszą.
— O! jestem pewny, panie hrabio iż rzemieślnik, którego wskażę, zrobi to bez najmniejszego hałasu: wypiłuje sześciostopowy czworokąt piłą, owiniętą pakułami, bez najmniejszego hałasu; nawet najbliżsi sąsiedzi nie usłyszą.
— A! kochany panie Malicorne, takeś mię odurzył, zmieszał.
— Mówię dalej — rzekł spokojnie Malicorne — w pokoju, w którym każesz pan wypiłować dziurę... uważaj pan dobrze!
— Uważam!
— Każesz pan postawić schody, które dozwolą albo pannie La Valliere zejść do pana, albo królowi wejść do panny La Valliere.
— Ależ te schody każdy zobaczy?
— Nie, gdyż pan każesz je zakryć przepierzeniem i okryć obiciem takiem, jak cały pokój, od panny La Valliere zaś zakryte będą klapą, stanowiącą część podłogi, a klapa otwierać się będzie pod jej łóżkiem.
— Prawda — rzekł Saint-Agnan, a oczy mu zabłysły radością.
— A teraz nie potrzebuję powtarzać panu, że król bardzo często odwiedzać będzie pokój, w którym będą takie schody. Zdaje mi się, że pan Dangeau zwłaszcza będzie zachwycony moim pomysłem, idę więc do niego.
— A! kochany panie Malicorne — zawołał Saint-Agnan — zapomniałeś, żeś mnie pierwszemu go proponował, a zatem ja mam pierwszeństwo.
— To pewna, że tym sposobem odrazu dostanie pan order, a potem może i niezłe jakie księstwo.
— A przynajmniej będę miał sposobność — rzekł Saint-Agnan, zaczerwieniony z radości — okazać królowi, że nie napróżno nazywa mię czasem swoim przyjacielem, sposobność zaś tę będę winien panu.
— I nie zapomnisz: pan o tem — rzekł Malicorne z uśmiechem.
— Będzie to dla mnie chlubą.
— Ja, panie, nie jestem przyjacielem króla, tylko jego sługą.
— Jeżeli pan sądzisz, że w tych schodach jest dla mnie niebieska wstęga, zdaje mi się, że dla pana znajdzie się tam dyplom szlachecki.
Malicorne skłonił się.
— Idzie tylko teraz — rzekł Saint Agnan — o zmianę mieszkania.
— Zdaje mi się, że król nie będzie się temu sprzeciwiał. Spytaj się go pan o to.
— Biegnę natychmiast do niego.
— A ja idę wyszukać rzemieślnika, którego potrzebujemy.
— Ale o której godzinie przyjdzie rzemieślnik?...
— O ósmej.
— A jak długiego czasu potrzebować będzie do wypiłowania tej dziury?...
— Mniej więcej dwie godziny. Ale potem potrzebować będzie jeszcze dłuższego czasu do wygładzenia i przypasowania klapy; razem ze zrobieniem schodów zajmie mu ta robota całą noc i pół dnia jutrzejszego.
— Dwa dni, to długo.
— No przecież, kiedy się robi drzwi do raju, trzeba, aby te drzwi były arcydziełem.
Saint-Agnan zajął więc pokoje, przeznaczone dla Guicha. Pan Dangeau dostał pokoje Saint-Agnan, dając sześć tysięcy liwrów porękawicznego rządcy pana de Saint-Agnan, w przekonaniu, że zrobił najświetniejszy interes. Dwa zaś pokoje pana Dangeau miały być na przyszłość mieszkaniem Guicha. Co do pana Dangeau, ten był tak uszczęśliwiony tą zmianą, że mu nie przyszło nawet na myśl zastanowić się, dlaczego Saint-Agnan opuszczał te pokoje.
W godzinę potem Saint-Agnan był już w nowem mieszkaniu, a w dziesięć minut po nim przybył Malicorne z rzemieślnikiem.
Tymczasem król nieraz już zapytał o Saint-Agnana. Posłano do jego mieszkania, lecz tam już był Dangeau, znaleziono go więc w nowem. Król okazał już był kilka razy niecierpliwość; wtem wszedł Saint-Agnan.
— I ty mnie także opuszczasz — rzekł Ludwik XIV-ty żałosnym tonem.
— Najjaśniejszy Panie! ja nie opuszczam Waszej Królewskiej Mości, lecz tylko przeprowadzam się.
— Jakto? myślałem, żeś to już od trzech dni skończył.
— Tak jest, Najjaśniejszy Panie! ale już mi tam niewygodnie i przenoszę się do przeciwległego skrzydła.
— A co, nie mówiłem, że mnie opuszczasz — zawołał król. — Ależ to coś niemożliwego! znalazłem kobietę, która odpowiadała mojemu sercu. Cała moja rodzima sili się, aby mi ją wydrzeć. Miałem przyjaciela, któremu powierzałem swoje cierpienia i znosiliśmy ciężar ich. razem, ale i ten, znudzony memi skargami, porzuca mnie, nie pożegnawszy się nawet ze mną.
Saint Agnan zaczął się śmiać. Król domyślił się, że w tym braku uszanowania jest jakaś tajemnica.
— Co to znaczy?... — zawołał pełen nadziei.
— To znaczy, Najjaśniejszy Panie, że ten przyjaciel, którego Wasza Królewska Mość tak spotwarza, chce przywrócić królowi stracone szczęście.
— Ty zrobisz to, że zobaczę La Valliere?... — zawołał król.
— Nie zaręczam jeszcze, Najjaśniejszy Panie! Ale mam nadzieję.
— A jakże to? jakim sposobem? opowiedz mi Saint-Agnan, jaki masz plan, może będę ci mógł dopomóc?
— Najjaśniejszy Panie — odpowiedział Saint-Agnan — nie wiem jeszcze, jakim się to stanie sposobem ale zdaje mi się, że jutro ją zobaczysz!...
— O! co za szczęście, ale dlaczegóż przeniosłeś się?
— Ażeby lepiej służyć Waszej Królewskiej Mości.
— I cóż to ma do tego?
— Czy Wasza Królewska Mość wie, gdzie są pokoje, przeznaczone dla pana de Guiche?
— Wiem!
— A więc Wasza Królewska Mość wie, gdzie mieszkam?
— Bez wątpienia, ale to mi nic nie mówi.
— Jakto! i Wasza Królewska Mość nie pojmujesz, że nad pokojami temi są dwa pokoje.
— Czyje?
— Jeden z nich jest panny Montalais!
— A drugi pewno panny La Valliere?
— A tak, Najjaśniejszy Panie!
— Prawda! prawda, Saint-Agnanie, to nader szczęśliwy pomysł, pomysł przyjaciela, poety, i zbliży mnie do niej, chociaż wszyscy rozłączają.
— Najjaśniejszy Panie!... — rzekł Saint-Agnan z uśmiechem zdziwienia.
— Saint-Agnan, umieram z niecierpliwości, usycham i nie będę czekał do jutra. Jutro, jutro, ależ to wiek cały.
— A pomimo to, trzeba, Najjaśniejszy Panie, abyś zwyciężył tę niecierpliwość, długa jak przechadzka z paniami.
— Nie! nie! tysiąc razy nie. Nie chcę się narażać na okropne cierpienie, być o dwa kroki od niej, widzieć ją, dotykać jej sukni, przechodzić obok, a nie móc do niej ani słowa przemówić!
— W takim razie pozwolę sobie zwrócić uwagę — rzekł Saint-Agnan — że jest konieczne, Najjaśniejszy Panie, ażeby księżna i jej panny wyszły z domu choć na dwie godziny. Koniecznie potrzeba albo polowania albo przechadzki!
— Ależ polowanie czy przechadzka, to będzie zawsze jakieś dziwactwo. Zdradzając taką niecierpliwość, okażę całemu dworowi, że serce moje nie należy już do mnie. Czyż nie mówią już, że ja marzę o podbiciu świata, a nie umiem panować nad sobą samym.
— Ci, co to mówią, są nierozsądni. Zresztą, ktokolwiek oni są, jeżeli Wasza Królewska Mość wolisz ich słuchać, ja nie mam nic do powiedzenia, ale w takim razie dzień jutrzejszy odłożyć trzeba na czas nieograniczony.
— A więc wyjeżdżam tego jeszcze wieczora. Pojadę przy pochodniach na noc do Saint-Germain, a jutro po śniadaniu wrócę około godziny trzeciej do Paryża. Czy dobrze?
— Doskonale.
— Jadę zatem o ósmej wieczorem.
Król, pełen otuchy, udał się wprost do księżny, oznajmiając jej o przechadzce. Księżna wpadła zaraz na myśl, że przechadzka ta ułożona jest przez króla tylko dla widzenia się jakimkolwiek sposobem z La Valliere, ale nie okazała tego królowi i przyjęła zaproszenie z uśmiechem na ustach. Wydała głośno rozkazy, ażeby panny honorowe towarzyszyły jej i postanowiła przeszkadzać, w miarę możności, w miłostkach króla. Pozostawszy samą, kiedy król był pewien towarzystwa La Valliere, i kiedy myślał może w tej chwili o smutnem szczęściu zobaczenia kochanki choć zdaleka, rzekła do swych panien honorowych:
— Będę miała dosyć dwóch panien tego wieczora, to jest panny Tonnay-Charente i Montalais.
La Valliere przewidziała cios i była nań przygotowaną, gdyż ciągłe prześladowanie uczyniło ją silną. Księżna nie miała więc pociechy wyczytać na jej twarzy, jakie sprawił wrażenie cios, godzący w jej serce. La Valliere przeciwnie, uśmiechając się z nieopisaną dobrocią, która nadawała jej twarzy wyraz anielski, rzekła:
— A więc jestem wolna, na cały wieczór?
— Tak, bez wątpienia.
— To będę pracowała nad haftem obicia, na które Wasza wysokość raczyła zwrócić uwagę i które oddawna jej ofiarowałam.
I, ukłoniwszy się z uszanowaniem, odeszła do siebie.
Malicorne dowiedziawszy się o rozkazie księżny wsunął przez drzwi Montalais bilecik zawierający te słowa:
— „Trzeba, żeby L. V. była razem z księżną tej nocy.“
Montalais podług umowy, spaliła bilecik. A że była pełna pomysłów, natychmiast ułożyła plan, w skutku którego, udając się o oznaczonej godzinie do księżny, pobiegła przez łączkę i obok gromady dworzan, tam stojących, zgrabnie upadła, powstała natychmiast i poszła dalej, ale kulejąc.
Dworzanie nadbiegli, sądząc że ma zwichniętą nogę. Właśnie też tego chciała, lecz wierna obowiązkom przybyła do księżny.
— A to co, dlaczego kulejesz?.. — spytała księżna — wzięłam cię za La Valliere.
Montalais opowiedziała swój wypadek. Księżna, udała, że jej żałuje i chciała wezwać chirurga. Lecz Montalais upewniła, że to nic wielkiego.
— Pani!... — rzekła — martwi mnie tylko to, że nie będę mogła jej służyć, i byłabym już nawet prosiła panny La Valliere, ażeby mnie zastąpiła przy Waszej wysokości!
Księżna zmarszczyła brwi.
— Ale tego nie uczyniłam — mówiła dalej Montalais.
— I dlaczegożeś tego nie uczyniła?... — spytała księżna.
— Gdyż biedna La Valliere wydawała się tak szczęśliwa z udzielonej sobie na dzisiejszy wieczór wolności, iż nie śmiałam prosić jej, aby zastąpiła mnie dziś na służbie.
— Jakto?.. to ją tak uszczęśliwia?.. — spytała księżna, uderzona temi wyrazami.
— Aż do szaleństwa prawie. Ona, co tak jest ponurą, śpiewała nawet, zresztą nic dziwnego; Wasza wysokość wie, że charakter jej ma w sobie trochę dzikości, i dlatego nie lubi towarzystwa.
— O!.. o!.. — pomyślała księżna — ta wesołość wydaje mi się nienaturalną.
— Powiedziała już nawet, że będzie jeść obiad sam na sam z ulubionemi swemi książkami. Zresztą Wasza wysokość ma sześć innych panien, które będą bardzo szczęśliwe, mogąc jej towarzyszyć.
Księżna milczała.
— Czy dobrze zrobiłam?... — mówiła dalej Montalais z lekkiem ściśnięciem serca, widząc, że się jej nie udał plan, na który liczyła. Czy Wasza wysokość potwierdza to?.. — rzekła.
Księżna myślała, że w nocy król może wyjechać z Saint-Germain i w godzinę przybyć do Paryża.
— Powiedz mi — rzekła — czy La Valliere, widząc ciebie cierpiącą, chciała cię przy mnie zastąpić?
— Ona nie wie o moim przypadku! A choćby wiedziała, nie chciałabym, aby dla mnie zmieniała swoje projekty.
Księżna była przekonana, że pod tem pragnieniem samotności ukrywa się jakaś tajemnica miłosna. Spodziewaną tajemnicą był pewnie powrót Ludwika w nocy, o czem La Valliere została zawiadomiona, i stad pochodziła jej tak wielka radość z pozostania w Palais Royal.
Był to plan, naprzód ułożony.
— Oho! nie zwiodą mię — pomyślała księżna.
— Panno Montalais — rzekła — proszę zawiadomić swoją przyjaciółkę, pannę La Valliere, że jestem w rozpaczy, iż muszę zepsuć jej projekty samotności; zamiast nudzić się sama w Palais-Royal, pojedzie nudzić się z nami do Saint-Germain.
— A! biedna La Valliere — rzekła Montalais z udanem pożałowaniem, a z radością w sercu. — O! czyż niema sposobu, aby Wasza książęca wysokość...
— Dość tego — rzekła księżna — ja tak chcę. A zresztą, przekładam towarzystwo panny Labeaume Leblanc nad wszystkie inne. Idź, przyślij mi ją tu, a sobie każ opatrzeć nogę.
Montalais nie czekała potwierdzenia rozkazu, wróciła do siebie, napisała odpowiedź dla Malicorna i wsunęła ją za obicie.
— „Pojadą“ — była odpowiedź.
Spartańczyk nie napisałby krócej.
— Tym sposobem — myślała księżna — w drodze oka z niej nie spuszczę, w nocy spać będzie przy mnie i Jego Królewska Mość będzie bardzo zręczny, jeżeli choć słówko do niej przemówi.
La Valliere przyjęła rozkaz jechania z tą samą słodyczą, z jaką wpierw rozkaz pozostania. W duszy wszakże była uradowana, gdyż uważała zmianę w postanowieniu księżny, za pociechę, zesłaną przez Opatrzność, a mniej przewidująca, niż księżna, przypisywała to wszystko przypadkowi.
Kiedy wszyscy, prócz chorych, będących w niełasce, i tych, co zwichnęli nogę, byli w drodze do Saint-Germain, Malicorne przywiózłszy rzemieślnika, wprowadził go do wiadomego pokoju. Rzemieślnik wziął się natychmiast do roboty, pobudzony sowitą nagrodą, jaką mu obiecano. A że użyto najdoskonalszych narzędzi, robota szła prędko i wkrótce kwadrat, wyrżnięty z sufitu, był w ręku Saint-Agnan‘a, Malicorna, rzemieślnika i zaufanego sługi, osoby, stworzonej tylko na to, aby wszystko wiedziała i słyszała, a nic nie powtarzała. Wskutek nowego planu Malicorna, dziura wyrżnięta była w rogu pokoju. Uczyniono to dlatego, ponieważ La Valliere, nie mając drugiego pokoju do ubierania się, prosiła i otrzymała wielki parawan, który, przedzielając jej pokoik, zastępował miejsce gabinetu i był dostateczny do zasłonięcia otworu, który i tak był nieznaczny.
Rzemieślnik zrobił klapę na ukrytych zawiasach, zamykającą ten otwór tak doskonale, że najwprawniejsze oko nie mogło jej odróżnić od innych części posadzki. Kręcące się schody, jakich już wówczas zaczynano używać, zostały kupione gotowe przez Malicorna za 2.000 liwrów i mocno przytwierdzone. Wszystko to było w jak największej cichości wykończone podczas nocy.
Kiedy nazajutrz, około godziny drugiej, dwór wrócił z Saint-Germain, La Valliere, wszedłszy do swego pokoju, nie mogła mieć nawet cienia podejrzeń, że ktoś był w jej mieszkaniu, gdyż wszystko było jak przedtem na swojem miejscu i ani odrobina wiórów nie zdradzała pogwałcenia mieszkania.
Lecz wieczorem nazajutrz, kiedy wróciła do swojego pokoju od księżnej, lekkie skrzypnięcie dało się słyszeć w pokoju. Zdziwiona przysłuchiwała się, skąd to pochodzi. Skrzypnięcie powtórzyło się.
— Kto tam?... — spytała, trochę przestraszona.
— Ja — odpowiedział głos króla, tak dobrze jej znany.
— Ty!... ty, Najjaśniejszy Panie — krzyknęła, mniemając, że marzy — ale gdzież to, gdzież?...
— Tu — odpowiedział król, usuwając skrzydło parawanu i jak cień, stając na środku pokoju.
La Valliere, krzyknąwszy, upadła drżąca na sofę.
Król postąpił ku niej z uszanowaniem.
La Valliere wkrótce ochłonęła ze zdziwienia; uszanowanie, jakie król okazywał jej, wzbudziło w niej tyle odwagi, ile wprzód nabawiło ja strachu niespodziewane zjawienie się kochanka.
Król zaś, widząc, że najwięcej niepokoiła ja nieświadomość, jakim sposobem wszedł do niej, wytłumaczył jej to, broniąc się nadewszystko od podejrzeń o praktyki nadprzyrodzone.
— A!... Najjaśniejszy Panie — rzekła, skinąwszy ładna główką z czarującym uśmiechem — czy jesteś obecny lub nie, zawsze jesteś przytomny mej myśli.
— A to ma znaczyć, Ludwiko?...
— O!... wiesz, dobrze, Najjaśniejszy Panie!... że niema chwili, kiedyby biedna dziewczyna, której tajemnicę podsłuchałeś w Fontainebleau, nie myślała o tobie.
— Ludwiko, napełniasz me serce radością i szczęściem.
La Valliere ze smutnym uśmiechem mówiła dalej:
— Lecz nie zastanowiłeś się, Najjaśniejszy Panie, że twój dowcipny wynalazek nie przyda się nam na nic.
— Dlaczegóż, powiedz, proszę?
— Ponieważ pokój, w którym mieszkam, nie jest wolny od poszukiwań. W każdej chwili księżna może wejść umyślnie lub przypadkiem, w każdej chwili moje towarzyszki wchodzą. Zamknąć zaś drzwi zwewnątrz jest to samo, co napisać na drzwiach. „Nie wchodźcie, bo król jest tutaj“. Najjaśniejszy Panie, i w tej chwili nawet, nic nie przeszkadza, aby ktoś wszedł i zobaczył Waszą Królewską Mość przy mnie.
— O wtenczas — rzekł król, śmiejąc się — będę naprawdę wzięty za widmo, gdyż nikt nie zgadnie, którędy wszedłem, bo tylko widma przechodzą przez ściany lub sufity.
— A!... Najjaśniejszy Panie!... czy zastanowiłeś się nad zgorszeniem, jakieby stąd wynikło; nigdy dotąd nic podobnego nie powiedziano o pannach honorowych, tych biednych stworzeniach, których złośliwość i tak już nie oszczędza.
— I cóż radzisz więc, kochana Ludwiko?... No, wytłumacz, powiedz.
— Że trzeba, przebacz, Najjaśniejszy Panie, wyrazowi, że trzeba zniszczyć te schody i cały pomysł, gdyż złe, stąd wynikające, większem będzie, niż szczęście widywania.
— A więc, kochana Ludwiko — rzekł król pełen miłości — zamiast zniszczenia schodów, któremi przychodzę, jest inny środek, daleko prostszy, o którym ani pomyślałaś.
— Jakto?
— Ale ty mnie nie kochasz: tak, jak ja ciebie, gdyż nie jesteś takim, jak ja wynalazcą. Mówisz, że będę tu, znienacka spostrzeżony, gdyż każdy może lada chwila wejść.
— Nawet kiedy to mówisz, Najjaśniejszy Panie, już drżę cała.
— Dobrze, ale ty nie będziesz znienacka podchwycona, kiedy zejdziesz po tych schodach do pokojów na dole.
— Co mówisz, Najjaśniejszy Panie — krzyknęła La Valliere przestraszona.
— Widzisz, już od pierwszego słowa rozgniewałaś się. A czy wiesz, do kogo należą te pokoje?
— Ależ do pana hrabiego de Guiche.
— Nie. Do pana de Saint-Agnan.
— Doprawdy?... — zawołała La Valliere.
I to słowo, które wyrwało się radośnie z serca dziewczyny, błysnęło promieniem nadziei w sercu króla.
— Tak!... do Saint-Agnana, naszego przyjaciela — rzekł król.
— Ale ja również nie mogę iść do tych pokoi, czy pan de Guiche, czy pan de Saint-Agnan tam mieszka.
— Dlaczegóż nie możesz, Ludwiko?
— Ale to niepodobna, nie wypada.
— Zdaje mi się, Ludwiko, że pod opieką króla wszystko jest podobne.
— Pod opieką króla — rzekła z wzrokiem, pełnym miłości.
— Przecież wierzysz mojemu słowu?
— Wierzę wówczas, kiedy nie jesteś obecnym, kiedy do mnie mówisz, kiedy na ciebie patrzę, wówczas niczemu nie wierzę.
— I czegóż potrzeba, ażeby cię zapewnić?
— Wiem, że nieufność ta jest brakiem uszanowania dla króla. Ale Wasza Królewska Mość nie jesteś dla mnie królem.
— Chwała Bogu. Ale słuchaj, obecność trzeciej osoby upewni cię?
— Obecność pana de Saint-Agnana. Tak.
— Doprawdy, Ludwiko, ta nieufność jest dla mnie bolesną.
La Valliere nic nie odpowiedziała i, patrząc tylko przenikliwym wzrokiem na Ludwika, rzekła do siebie:
— Niestety!... nie ciebie ja unikam i nie na ciebie padają moje podejrzenia.
— Zgadzam się więc na to — rzekł król z westchnieniem — i zaręczam ci, że pan de Saint-Agnan, który jest tak szczęśliwy, że mu ufają, będzie zawsze obecny naszym rozmowom.
— Prawdaż to, Najjaśniejszy Panie?
— Jakem szlachcic. Ale ty z twojej strony...
— Czekaj, Najjaśniejszy Panie!... to jeszcze nie wszystko.
— Czy jeszcze jest co, Ludwiko?...
— O!... bez wątpienia, więcej cierpliwości, Najjaśniejszy Panie, bośmy jeszcze nie wszystko ułożyli.
— Rozdzierasz moje serce.
— Rozumiesz sam to dobrze, Najjaśniejszy Panie, że rozmowy te, przynajmniej wobec pana de Saint-Agnan, powinny mieć jakiś rozsądny cel.
— Cel rozsądny?... — rzekł król tonem słodkiego wyrzutu.
— Bez wątpienia... Rozważ to sam, Najjaśniejszy Panie.
— O!... prawda, posiadasz całą zręczność, i bądź przekonana, że całą moją dążnością jest wyrównać w niej tobie. Stanie się więc tak, jak sobie życzysz, Ludwiko. Nasze rozmowy będą zawsze miały przedmiot rozsądny, i wiesz, że już znalazłem ten przedmiot.
— A więc, Najjaśniejszy Panie... — rzekła Ludwika, uśmiechając się.
— Oto od jutra, jeżeli chcesz...
— Jutro?
— Chcesz powiedzieć, że to zapóźno — rzekł król, ściskając oburącz pałającą rękę La Valliere.
W tej chwili dały się słyszeć kroki na korytarzu.
— Najjaśniejszy Panie!... Najjaśniejszy Panie!... — zawołała La Valliere — ktoś nadchodzi i pewno tu wejdzie, uciekaj, zaklinam Waszą Królewską Mość.
Król jednym skokiem był już za parawanem. Lecz zaledwie nim się zasłonił, Montalais już stała we drzwiach. Ma się rozumieć weszła jak zazwyczaj bez ceremonji. Wiedziała o tem dobrze, że zapukać zamiast wejść prosto, byłoby okazać La Valliere, że się czegoś domyśla. Weszła, a szybko rzuconem okiem dojrzawszy dwa krzesła, bardzo blisko siebie stojące, użyła tyle czasu na zamykanie opierających się drzwi, ile królowi potrzeba było na wyjście przez klapę do Saint-Agnana. Lekki szelest, niedosłyszalny dla mniej wprawnych od jej uszu, ostrzegł Montalais o zniknięciu króla; wówczas zamknęła drzwi i, zbliżywszy się do La Valliere, rzekła:
— Pomówmy, jeżeli chcesz, otwarcie, moja Ludwiko.
Ludwika, jeszcze wzruszona, usłyszała ten wyraz „otwarcie“ nie bez tajemnego przestrachu.
— Mój Boże!... moja kochana Auro, czy jeszcze co nowego?
— Tak, kochana przyjaciółko, księżna ciągle podejrzewa.
— I cóż podejrzewa?
— Czyż potrzebujemy tłumaczenia, czyż nie rozumiesz, co chcę przez to powiedzieć. Uważaj, zapewne spostrzegłaś niestałe od kilku dni postępowanie księżny, uważałaś, jak cię to przywoływała, to znowu odsyłała, to znów przywoływała.
— Istotnie było to szczególne; ale ja już przywykłam do tych dziwactw.
— Czekaj jeszcze. Uważałaś, że wczoraj najprzód wyłączyła cię z przechadzki, a w chwilę później kazała ci towarzyszyć.
— Naturalnie, uważałam.
— Otóż, zdaje mi się, że księżna teraz dostatecznie jest przekonaną, gdyż idzie prosto do celu, nie mogąc niczem we Francji wstrzymać tego rwącego potoku; wiesz zapewne, co rozumiem przez wyraz potok?
La Valliere ukryła twarz w dłonie.
— Rozumiem przez wyraz potok tego — mówiła złośliwie Montalais — tego, który wdarł się do Karmelitanek w Chaillot i odrzucił wszystkie przesądy dworskie, jak w Fontainebleau, tak w Paryżu.
— Niestety — szepnęła La Valliere, wciąż zakrywając twarz rękami, przez które sączyły się łzy.
— O! nie martw się tak, boś dotąd dopiero w połowie swych cierpień.
— Mój Boże! — krzyknęła La Valliere z przestrachem — i cóż tam jest jeszcze?
— Uważaj, co się stało. Księżna, pozbawiona pomocy we Francji, gdyż kolejno odwoływała się do obudwu królowych, księcia i całego dworu, ale nadaremnie, przypomniała sobie pewną osobę, która ma do ciebie jakieś mniemane prawo.
La Valliere zbladła jak posąg.
— Osoby tej — mówiła dalej Montalais — niema teraz w Paryżu.
— Tak! tak! — rzekła La Valliere zgnębiona.
— Podobno znajduje się na dworze Karola II.
— Tak!
— Otóż tego wieczora wyprawiono list z gabinetu księżnej z rozkazem, ażeby kurjer, dojechawszy jaknajprędzej do Saint-James, dotarł bez odpoczynku aż do Hampton Court, które, jak mi się zdaje, jest letniem mieszkaniem królewskiem o 12 mil od Londynu.
— Tak, i cóż dalej!...
— Ponieważ księżna regularnie co piętnaście dni pisuje do Londynu i kurjer zwyczajny był wysłany przed trzema dniami, myślę, że musiała zajść jakaś bardzo ważna okoliczność, skoro zmusiła księżnę do pisania, a wiesz, że ona jest do tego niezmiernie leniwą.
— O, to prawda.
— List ten, jak mi się zdaje, musiał być o tobie.
— O mnie! — powtórzyła nieszczęśliwa dziewczyna.
— A ja, com widziała ten list, leżący na biurku księżny, zanim jeszcze został zapieczętowany, wyczytałam nawet, jak mi się zdawało.
— Co?
— Nazwisko Bragelonne.
La Valliere powstała niezmiernie wzruszona.
— Montalais — rzekła głosem, przerywanym od łkania — już zniknęły dla mnie nazawsze marzenia młodości i niewinności. Już teraz nie mam tajemnicy ani dla ciebie, ani dla innych. Życie moje jest już otwartem, jak książka, gdzie wszyscy mogą czytać, począwszy od króla, aż do pierwszego przechodnia. Auro, moja kochana Auro, co tu robić, co począć?
Montalais zbliżyła się.
— Ha, pomyśl, rozważ!
— Nie kocham pana de Bragelonne, a kiedy mówię nie kocham, uważaj, niech to znaczy, że kocham go tak, jak tylko najczulsza siostra może kochać najlepszego brata: ale nie takiej miłości wymaga on ode mnie i ja nie taką mu przyrzekłam.
— A zresztą, kochasz króla — rzekła Montalais — i to już dobra wymówka.
— Tak! kocham króla — odrzekła ponuro La Valliere — i drogo opłaciłam prawo wymówienia tych słów. Powiedz więc, Montalais, co powinnam teraz zrobić?
— To bardzo drażliwa sprawa — odrzekła Montalais.
— Nic w tem niema drażliwego. Czy trzeba go zaślubić, aby mu dotrzymać danej obietnicy? Czy trzeba, abym dalej słuchała króla?...
— Wiesz, że stawiasz mnie w trudnem położeniu? — rzekła Montalais, śmiejąc się. — Pytasz mię, czyś powinna zaślubić Raula, Raula, którego jestem przyjaciółką i któremu sprawiłam śmiertelną przykrość, oświadczając się niegdyś przeciw niemu. Mówisz znowu, aby nie słuchać dalej króla, króla, którego jestem poddaną i którego obraziłabym, radząc przeciwnie. A! Ludwiko, to rzecz ważna.
— Tyś mię nie zrozumiała, Auro — rzekła La Valliere, dotknięta żartobliwym tonem, jaki przybrała Montalais — jeżeli mówię o zaślubieniu Bragelonne‘a, to dlatego, że mogę to uczynić bez żadnej dla niego przykrości, lecz wobec tego, jeżeli słuchać będę króla, musiałabym go uczynić przywłaszczycielem dobra wprawdzie bardzo miernego, któremu jednak miłość nadaje pewną wartość. Otóż proszę cię, abyś wskazała mi środek, jak uwolnić się z całą godnością od jednej lub drugiej strony, albo raczej z którą z tych dwóch stron zerwanie będzie dla mnie więcej zaszczytne.
— Moja kochana Ludwiko, tu ja nie mogę decydować. Nie dam ci więc żadnej rady, tem bardziej, że po daniu jej, byłabym więcej zakłopotaną, niż teraz. Ja, życząc ci dobrze, mogę ci tylko powtórzyć to, com już powiedziała. „Czy chcesz, abym ci pomagała?...“
— O, tak!...
— To powiedz przeciw komu, lub na rzecz czyją mam pomagać.
— A ty — rzekła La Valliere — za kim jesteś?...
— Za tobą, jeżeliś jest moją prawdziwą przyjaciółką?...
— A czyż nie jesteś powiernicą księżny?...
— To jeszcze jeden powód więcej, ażeby ci być użyteczną; gdybym nic nie wiedziała, nie mogłabym ci w niczem dopomóc. Przyjaźń żywi się podobną wzajemnością.
— Ze słów twoich wynika wszakże, iż będziesz zarazem i przyjaciółką księżny?...
— Niezawodnie!... Czyż ci to przeszkadza?...
— Nie — odrzekła La Valliere zamyślona, gdyż ta cyniczna otwartość wydawała się jej obrazą godności kobiety i przyjaźni.
— To dobrze, bo w przeciwnym razie byłabyś bardzo nierozsądną.
— A więc będziesz mi pomagała?...
— Z zupełnem poświęceniem się, a nadewszystko, jeżeli i ty zechcesz mi dopomagać.
— Mówisz, jakbyś nie znała mego serca — podchwyciła La Valliere, patrząc z zadziwieniem na Montalais.
— O!... moja kochana Ludwiko, od czasu, jak jesteśmy u dworu, bardzośmy się obie zmieniły.
— Jakto?...
— Rzecz bardzo prosta. Czyż byłaś w Blois drugą królową Francji?...
La Valliere zaczęła płakać. Montalais spojrzała na nią szczególnym wzrokiem i rzekła zcicha:
— Biedna dziewczyna.
Potem, niby poprawiając się:
— Biedny król!... — rzekła.
I, pocałowawszy Ludwikę, wróciła do swego pokoju, gdzie na nią czekał Malicorne.
Nazajutrz, to jest w dniu, oznaczonym przez króla dla widzenia się z ukochaną u Saint-Agnana, La Valliere, otwierając parawan, znalazła na podłodze bilet, pisany ręką króla.
La Valliere czytała chciwie bilet, który wyznaczał schadzkę na drugą godzinę po południu i wskazywał sposób otwierania klapy w podłodze.
— Chciej być dziś piękną — dodane było w post scriptum.
Te ostatnie słowa zdziwiły ją cokolwiek, lecz uspokoiły. Ludwika, punktualna jak kapłanka Hero, podniosła klapę z uderzeniem godziny drugiej i ujrzała króla, który czekał z uszanowaniem, aby podać jej rękę i sprowadzić ze schodów. Zszedłszy ze schodów, zastała hrabiego, który podziękował jej za zaszczyt, jaki mu wyświadczyła temi odwiedzinami. Hrabia, zwracając się do króla, rzekł:
— Najjaśniejszy Panie, człowiek umówiony czeka.
La Valliere spojrzała niespokojnie na króla.
— Jeżeli prosiłem panią — rzekł król — abyś mi wyświadczyła zaszczyt, przychodząc tutaj, uczyniłem to nie bez powodu. Wyszukałem malarza, który ma szczególny dar chwytania podobieństwa, i proszę, abyś pozwoliła siebie odmalować. Zresztą, jeżeli koniecznie będziesz tego wymagała, portret zostanie u pani.
La Valliere zarumieniła się.
— Patrz, oto nie będziemy już we troje, ale będzie nas czworo, wszystko to zresztą jedno; skoro nie jesteśmy sami, może być tyle osób, ile zechcesz.
— Przejdźmy do drugiego pokoju, jeżeli się Waszej Królewskiej Mości podoba — rzekł Saint-Agnan, otwierając drzwi.
Król, idąc za La Valliere, nie mógł się dość napatrzeć na jej kształty i białość szyi, spotęgowaną ciemnym kolorem sukni, na ręce nadzwyczaj delikatne, trzymające bukiet z najdroższych kwiatów, między któremi odznaczał się tulipan koloru popielatego z fioletowym, a kosztował on ogrodnika pięć lat pracy dla otrzymania tego koloru, króla zaś pięć tysięcy liwrów.
W pokoju, do którego Saint-Agnan wprowadził swych gości, czekał malarz z przyborami do malowania.
Skłonił się pannie La Valliere z poważną ciekawością artysty, królowi zaś, nie chcąc dać poznać, że go zna, jak prostemu szlachcicowi. Potem prosił La Valliere, aby usiadła. La Valliere usiadła na przygotowanem przez malarza krześle, opierając nogi na aksamitnej poduszce, a że malarz prosił ja, aby obrała jakiś przedmiot, któryby zajął jej uwagę, król natychmiast usiadł na poduszce, służącej jej za podnóżek, i w ten sposób tworzyli tak piękną grupę, że malarz podziwiał ją przez kilka minut z radością, a Saint-Agnan z zazdrością. Malarz prędko szkicował, tak, że ukazały się wkrótce pierwsze zarysy twarzy, ocienionej pięknemi srebrno-blond włosami. Kochankowie mówili mało, lecz ciągle patrzyli na siebie, a często wzrokiem, tak omdlewającym, że malarz musiał zaprzestawać roboty. Wówczas Saint-Agnan albo deklamował wiersze, albo opowiadał powieści, tak dobrze, jak je pisał Patru, albo Tellemant de Reux. Jeśli La Valliere czuła się zmęczoną, zaprzestawano roboty, a natychmiast przynoszono najpiękniejsze owoce i najrzadsze wina. Król upajał się miłością, La Valliere szczęściem, a Saint-Agnan nadzieją wyniesienia. Malarz gromadził wspomnienia na starość.
Dwie godziny tak upłynęły. Nareszcie wybiła i czwarta, La Vallierej wstawszy, dała znak królowi. Ludwik powstał, a zbliżywszy się do portretu, powiedział kilka pochlebnych słów malarzowi. Saint-Agnan chwalił podobieństwo. La Valliere, podziękowawszy także, przeszła do drugiego pokoju, dokąd poszedł i król, wezwawszy Saint-Agnana.
— Do jutra, nieprawdaż?... — rzekł do La Valliere.
— Ależ pamiętaj, Najjaśniejszy Panie, że przyjdą kiedykolwiek do mnie, a jak nie znajdą...
— To cóż?
— Cóż wtenczas stanie się ze mną?
— A jakżeś bojaźliwa, Ludwiko!
— A gdyby księżna kazała mię wołać?
— Alboż nie przyjdzie kiedy ten dzień, gdy sama mi powiesz, ażebym wszystko poświęcił, byle się z tobą nie rozłączać.
— Tego dnia zapewne będę bezrozumną i Wasza Królewska Mość nie powinien mnie wtedy słuchać.
— Do jutra, Ludwiko.
La Valliere westchnęła, nie mogąc się oprzeć woli królewskiej, i rzekła:
— Ponieważ Wasza Królewska Mość tego żądasz, do jutra więc, Najjaśniejszy Panie.
Po tych słowach wróciła do swego pokoju.
— I cóż, Najjaśniejszy Panie?... — spytał Saint-Agnan po jej odejściu!
— I cóż! Saint-Agnan, wczoraj myślałem, żem najszczęśliwszy z ludzi.
— A dziś, Najjaśniejszy Panie — rzekł, śmiejąc się Saint-Agnan — sądzisz, że jesteś najnieszczęśliwszym.
— Nie. Ale miłość to nieugaszone pragnienie, im więcej się pije, tem więcej się pragnie.
— O! Najjaśniejszy Panie, nie rozpaczaj tak. Jużem o tem myślał i może znajdę sposób.
Król kiwał głową z miną powątpiewającą.
— I cóż, znowu jesteś niezadowolony, Najjaśniejszy Panie?
— Owszem, mój kochany Saint-Agnan, ale na Boga wszystko dobrze obmyśl.
— Przyrzekam, lecz jest to już wszystko, co mogę na teraz przyrzec.
Król, popatrzywszy jeszcze na portret i nie mogąc napaść wzroku widokiem oryginału, wskazał kilka poprawek malarzowi i wyszedł. Saint-Agnan pożegnał malarza. Zaledwie ten się oddalił, wszedł Malicorne, którego Saint-Agnan przyjął z otwartemi rękami, ale trochę ze smutkiem. Chmura, co zakryła słońce królewskie, zaćmiła także i jego wiernego satelitę. Malicorne spostrzegł to odrazu.
— O! panie hrabio, jakżeś smutny?
— Alboż nie mam powodu nim być, kochany panie Malicorne? Wyobraź sobie, że król nie jest jeszcze zadowolony.
— Nic dziwnego. Na schadzce miłosnej zamiast dwóch, było was cztery osoby! Jakto, i pan tego nie odgadłeś, panie hrabio?
— A jakże mogłem odgadnąć, kiedy właśnie co do tego spełniłem tylko rozkaz i życzenie królewskie.
— To Najjaśniejszy Pan chciał pana mieć przy sobie?
— A tak.
— I czy Najjaśniejszy Pan chciał także mieć malarza, którego spotkałem wychodzącego?
— Wymagał tego, panie Malicorne, wymagał.
— O!... teraz rozumiem, że Jego Królewska Mość był niezadowolony.
— Niezadowolony z tego, że tak dokładnie wykonano jego rozkazy?
Malicorne poskrobał się w głowę.
— O której godzinie — zapytał — król zapowiedział swoją bytność u pana?...
— O drugiej.
— I pan oczekiwałeś na króla?...
— Od wpół do drugiej.
— A!... doprawdy!
— A to byłoby ślicznie, być niepunktualnym przy rozkazie królewskim.
Malicome pomimo należnego uszanowania dla Saint-Agnana, wzruszył ramionami.
— A czy malarza król obstalował także na drugą godzinę?...
— Nie, lecz ja go już tu miałem od południa, lepiej bowiem, aby malarz czekał dwie godziny, niż król choćby minutę!...
Malicorne zaczął się śmiać.
— Nic, kochany panie Malicorne, nie śmiej się ze mnie, lecz powiedz raczej, co o tem myślisz?...
— Wymagasz pan tego?
— Ja błagam nawet o to.
— Jeżeli chcesz, panie hrabio, ażeby król był zadowolony, to, gdy przyjdzie tu jutro, a ty tutaj będziesz, wymyśl sobie jaki konieczny interes, ażeby wyjść.
— A!... a!...
— Choćby na dwadzieścia minut.
— Jakto?... zostawić mam króla samego przez dwadzieścia minut?... — rzekł Saint-Agnan przestraszony.
— No, jeżeli tak się pan przerażasz, to przypuść, żem nic nie mówił — rzekł Malicorne, zwracając się ku drzwiom.
— Nie, nie, owszem, kochany panie Malicorne, dokończ pan, ja już trochę pojmuję. A co z malarzem?...
— Malarz powinien się spóźnić o pół godziny.
— O pół godziny?
— Tak, o pół godziny.
— Ha!... zrobię, jak pan mówisz.
— A ja przekonany jestem, że będziesz pan z tego zadowolony. Czy wolno mi będzie przyjść jutro i dowiedzieć się, co się stało?...
— Zapewne.
— A zatem mam zaszczyt pożegnać pana hrabiego.
I Malicorne wyszedł.
— To pewne, że ten chłopiec ma więcej dowcipu, niż ja — rzekł Saint-Agnan z głębokiem przekonaniem.
Wiadome zwierzenie, jakie Montalais uczyniła La Valliere, naprowadza nas naturalnie na głównego bohatera tej powieści, biednego rycerza, podróżującego dla kaprysu królewskiego.
Raul przebywa obecnie w Hampton Court.
Hampton Court, murowany, z cegły, z dużemi, pięknie zakratowanemi oknami, z tysiącem wieżyczek dziwacznej budowy i mnóstwem wodotrysków, podobnych do znajdujących się w Alhambrze, Hampton Court jest kolebką róż, jaśminów i niezapominajek. Tam rozkosz jest dla wzroku i powonienia, to najpiękniejsza ramka obrazu miłości, jaki namalował Karol II-gi, pośród lubieżnych malowideł Tycjana i Van Dycka. Hampton Court posiada w swej galerji obraz Karola I-go, króla męczennika, a ramy podziurawione są od kul purytańskich żołnierzy Kromwella w dniu 24 sierpnia 1648 roku, wówczas właśnie, kiedy tenże przyprowadził Karola I-go do Hampton Court, jako więźnia. Tam miał swój dwór król, upojony zawsze rozkoszą, król niegdyś tułacz nieszczęśliwy, a teraz wynagradzający sobie dniami rozkoszy każdą chwilę, spędzoną w ucisku i nędzy.
Dzień, w którym przybywamy do Hampton Court, był pogodnym, jasnym, tak, jak dnie we Francji, a mnóstwo kwiatów wokoło zamku roztaczało upajający rozkoszą zapach. Była pierwsza godzina po południu, król, właśnie wróciwszy z polowania, zjadł obiad, odwiedził księżnę Castelmaine, uprzywilejowaną faworytę, a po takim dowodzie stałości, mógł być już niewiernym aż do wieczora. Cały dwór bawił się i kochał.
Był to czas, kiedy damy jako o najważniejszej rzeczy, rozmawiały z panami o tem, jaka noga wygląda piękniej, czy ubrana w pończochę różową, czy zieloną. Był to czas, kiedy Karol drugi powiedział, że niema zbawienia dla kobiety, która nie nosi zielonych pończoch, bo panna Lucy Stewart nosiła pończochy tego koloru. Kiedy król i wszyscy, otaczający go, zajęci byli tak ważnym przedmiotem, dwie damy, odłączywszy się od towarzystwa, przeszły przez cały taras aż nad brzeg Tamizy i tam usiadły pod cieniem drzewa.
— Dokądże idziemy, Stewart? — rzekła młodsza z nich do swojej towarzyszki.
— Widzisz dobrze, moja kochana Graffton, że idziemy tam, dokąd ty mnie prowadzisz.
— Ja?
— Ty bez wątpienia!... do tej ławki na końcu pałacu, na której siedzi młody Francuz i wzdycha.
Mis Mary Graffton nagle się zatrzymała.
— Nie!... nie!... — rzekła — ja tam nie pójdę.
— Dlaczego?
— Wróćmy, Stewart.
— Przeciwnie, idźmy tam i wytłumacz się.
— Z czego?
— Z tego, że wicehrabiego Bragelonne i ciebie zawsze można razem spotkać?
— A ty stąd wnosisz zapewne, że się kochamy?
— Dlaczegóżby nie? Jest to bardzo miły człowiek, ale czy mnie kto tylko nie podsłuchał — rzekła Miss Lucy Stewart, oglądając się z uśmiechem, który wskazywał, że niepokój jej nie był wielki.
— Nie, nie — rzekła Mary — król jest w gabinecie owalnym z panem de Buckingham.
— A! pan de Buckingham, Mąrjo?
— Cóż?
— Zdaje mi się, że po powrocie z Francji ogłosił się za twego czciciela, w jakim więc stanie jest twoje serce co do tego.
Mary Graffton wzruszyła ramionami.
— Dobrze! dobrze! spytam o to pięknego Bragelonna, chodźmyż prędzej do niego.
— Poco?
— Mam mu coś powiedzieć!
— Zgoda, ale powiedz mi, Stewart, ty, co znasz wszystkie tajemnice króla...
— Tak myślisz?
— Naturalnie, jeżeli ty ich nie znasz, któżby je znał! Powiedz mi, dlaczego Bragelonne jest w Anglji i co tu robi?
— Słuchaj!... — rzekła z udaną powagą Stewart — dla ciebie zdradzę nawet tajemnicę stanu. Chcesz, abym ci powtórzyła list osobisty, jaki Ludwik XIV-ty pisał przez pana de Bragelonne do Karola II-go?
— O, powiedz, powiedz.
— Słuchaj więc: „Mój bracie! posyłam ci mojego dworzanina, pana de Bragelonne, syna kogoś, którego kochasz. Przyjm go dobrze i spraw, proszę cię, aby pokochał Anglję“.
— I cóż stad wnosisz, albo raczej co król wniósł stąd?
— Że jego Królewska Mość król Francji ma pewne powody, ażeby oddalić pana de Bragelonne i gdzieindziej go a nie we Francji ożenić.
— Tak, że wskutek tego listu...
— Król Karol II-gi przyjął pana de Bragelonne wspaniale i po przyjacielsku, dał mu najpiękniejsze mieszkanie w Withe-Hall, a że ty jesteś najdroższą na jego dworze osobą, chociaż odmówiłaś mu swego serca, chciał z ciebie uczynić podarunek Francuzowi. Otóż dlatego ty, dziedziczka trzystu tysięcy funtów, ty, przyszła księżna, ty, tak piękna i dobra, należałaś do wszystkich przechadzek, do których należał pan de Bragelonne. Była to podsadzona mina, od ciebie więc zależy zapalić ją, gdyż dałam ci lont tlejący.
Miss Mary uśmiechnęła się uprzejmie, a ściskając ręce swojej przyjaciółce, rzekła:
— Podziękuj za to królowi!
— Ale strzeż się, bo pan de Buckingham jest zazdrosny!
Zaledwie te słowa zostały wymówione, kiedy pan de Buckingham, wychodząc z jednego z pawilonów, otaczających taras i zbliżając się do dam, rzekł z uśmiechem:
— Mylisz się, Miss Lucy, nie jestem wcale zazdrosny, a Miss Mary jest dowodem, iż żałuję tego, co może być przyczyną mojej zazdrości. Wicehrabia de Bragelonne siedzi sam jeden zamyślony. Biedny chłopiec! Pozwól więc, pani, abym odstąpił jemu na kilka chwil jej miłego towarzystwa, gdyż mam trochę do pomówienia z Miss Lucy Stewart.
I zwracając się do niej, rzekł:
— Czy zechcesz pani podać mi rękę i pójść ze mną na powitanie króla.
I po tych słowach, Buckingham, ciągle uśmiechając się, podał rękę i odszedł z Miss Lucy. Mary Graffton poszła śmiało do ławki, na której Raul, jakeśmy mówili wyżej, siedział zamyślony. Odgłos kroków Miss Mary ocucił Raula. Odwrócił głowę, postąpił naprzeciw towarzyszki, którą mu zsyłała szczęśliwa gwiazda.
— Przysyłają mię do pana — rzekła — czy przyjmujesz pan moje towarzystwo?
— Z wdzięcznością! — odpowiedział młodzieniec i zamyślił się.
Miss Mary postanowiła rozpocząć rozmowę.
— Wszak się panu w Anglji niepodoba, nieprawdaż?
— Nie wiem — rzekł Raul nieprzytomnie i z westchnieniem.
— Jakto! nie wiesz pan?...
— A! przepraszam — odrzekł Raul, zbierając myśli. — Nie uważałem, co pani mówiła?
Miss Mary Graffton odpowiedziała wzdychając:
— O! oni są szczęśliwi. Ale opuść mię, panie hrabio! gdyż towarzystwo męczy cię, serce twoje jest gdzieindziej i zaledwie obdarzasz mię Jałmużną swojego dowcipu. Przyznaj pan, nieprawdaż? Byłoby bowiem nieszlachetnie z twej strony nie przyznać się do tego?
— Przyznaję.
Mary patrzyła na niego. Był tak skromny i piękny, w oczach błyszczała tak szczera otwartość, że nie mogło przyjść na myśl kobiecie takiej, jaka była Miss Mary, ażeby młodzieniec ten był niegrzecznym, lub niedorzecznym. Widziała tylko, iż w sercu jego jest szczera miłość dla innej kobiety.
— A! rozumiem — rzekła — jesteś pan zakochany... we Francji?
Raul skłonił się.
— I książę wie o tej miłości?
— Nikt o tem nie wie — odpowiedział Raul.
— A dlaczegóż pan mi o tem mówisz?
— Pani!
— No, powiedz pan!
— Nie mogę.
— A więc ja panu powiem. Nie chcesz mi pan powiedzieć nie dlatego, iż jesteś teraz już przekonany, że nie kocham księcia, ale że sądzisz, iż mogłabym ciebie pokochać, a jesteś człowiekiem, pełnym delikatności; zamiast więc przyjąć rękę, którą ci podaję choćby dla chwilowej zabawy, zamiast odpowiedzieć uśmiechem na mój uśmiech, wolałeś, chociażeś młody a ja piękna, powiedzieć: „Kocham we Francji“. Dziękuję ci, panie de Bragelonne, jesteś człowiekiem szlachetnym, i ja jeszcze bardziej cię kocham... przyjaźnią. Teraz nie mówmy o mnie, ale o tobie. Zapomnij, że Mary Graffton o sobie mówiła. Powiedz mi pan, dlaczego jesteś smutnym, szczególnie od dni kilku.
Raul, wzruszony jej głosem słodkim i smutnym, nie był w stanie jej odpowiedzieć.
Mary jeszcze raz przyszła mu z pomocą.
— Winieneś mnie pan żałować — wyrzekła. — Matka moja była Francuską. Mogę więc śmiało ci powiedzieć, że i ja z serca jestem Francuską, Lecz nad moją wesołością zawisła mgła i smutek Anglji. Często marzę o szczęściu, lecz ono prędko znika. I tym razem tak się też stało. Ale dość o tem. Podaj mi rękę i powierz przyjaciółce twoje cierpienie.
— Czy masz pani jakich krewnych we Francji?... — spytał Raul z zajęciem.
— Mam siostrę starszą ode mnie o siedem lub osiem lat, zamężną we Francji, ale i ta już owdowiała. Nazywa się pani de Belliere.
Raul uczynił poruszenie.
— Znasz ją pan?
— Słyszałem jej nazwisko.
— I ona także kocha, a ostatnie jej listy donoszą, że jest szczęśliwa. Mam w połowie jej duszę, ale nie mam połowy jej szczęścia. Ale mówmy o panu. Pan kochasz we Francji?
— Młodą dziewicę, miłą i skromną, jak lilija.
— Dlaczegóż więc jesteś smutnym, kiedy i ona cię kocha?
— Powiedziano mi, że mię już nie kocha.
— Ale zapewne w to nie wierzysz?
— Ten, co mi to doniósł, nie podpisał się!
— Anonim. O! to jakaś zdrada — rzekła Miss Craffton.
— Patrz, pani!... — wyrzekł Raul, podając list, który już ze się razy odczytał.
Mary Graffton wzięła go i czytała.
„Dobrze czynisz, wicehrabio, że mile spędzasz czas między paniami dworu Karola II-go, bo na dworze Ludwika XIV-go zamek twojej miłości silnie jest oblegany. Pozostań więc na zawsze, biedny wicehrabio, w Londynie, albo powracaj natychmiast do Paryża“.
Niema podpisu — rzekła Miss Mary — nie wierz temu.
— Dobrze, ale oto drugi list.
— Od kogo?
— Od pana de Guiche.
— O! to co innego. I cóż on pisze?
— Czytaj pani.
„Mój przyjacielu! Jestem raniony, chory. Powracaj, Raulu, Powracaj! Guiche“.
— Król przysłał mnie tu, i nie odwołał rozkazu — odparł krótko Bragelonne.
Mary zmarszczyła brwi w zamyśleniu.
— I pan zostajesz — zapytała.
— Muszę.
— Książę nadchodzi, więc przerwijmy tę rozmowę.
W istocie Buckingham, ukazał się na końcu ulicy i, uśmiechając się, zbliżył do rozmawiających i podał im ręce.
— I cóż, porozumieliście się?... — spytał.
— Co do czego?... — spytała Miss Graffton.
— A co do tego, co ciebie może, kochana Marjo, uszczęśliwić, Raula zaś uczynić mniej nieszczęśliwym.
— Nie rozumiem cię, milordzie — rzekł Raul.
Mary chwilę się zastanowiła.
— Milordzie!... — rzekła — pan de Bragelonne jest szczęśliwy. Kocha i jest wzajemnie kochany.
— Kocha tak, wiem o tem. Lecz kocha kobietę, niegodną jego — rzekł spokojnie Buckingham.
Miss Mary Graffton krzyknęła; krzyk ten, nie mniej jak wyrazy, wymówione przez Buckinghama, wywołały na twarzy Bragelonna bladość pognębienia i dreszcz przestrachu.
— Książę!... zawołał tenże — wymówiłeś wyrazy, które natychmiast jadę sprawdzić w Paryżu.
— Pan nie masz prawa odjechać, bo się nie opuszcza służby królewskiej dla kobiety.
— A więc powiedz mi pan wszystko!...
— Chętnie!... Ale zostaniesz pan.
— Zostanę, jeżeli mi wszystko powiesz otwarcie.
Właśnie Buckingham miał mówić, kiedy spostrzegli na przeciwległym końcu ulicy lokaja królewskiego, poprzedzającego kurjera, jak się zdawało z ubioru, tylko co przybyłego.
— Kurjer z Francji. Kurjer od księżny!... — krzyknął Raul, poznając barwę.
Król spędzał czas z Miss Stewart w swym gabinecie. Tematem rozmowy był rażący smutek Bragelonne‘a i wersje o de La Valliere, które dziwiły i zaciekawiały króla i jego otoczenie.
Nagle zapukano do drzwi.
— Któż tam ośmiela się nam przeszkadzać?... — krzyknął z niecierpliwością Karol.
Miss Stewart pobiegła otworzyć drzwi.
— A!... to posłaniec z Francji — rzekła.
— Z Francji — zawołał król — może od mojej siostry?
— Tak, Najjaśniejszy Panie — rzekł lokaj — jest to posłaniec nadzwyczajny.
Kurjer wszedł.
— Czy masz list od księżny orleańskiej?... — spytał król.
— Tak jest, Najjaśniejszy Panie, i tak pilny, że tylko 26 godzin poświęciłem, aby go Waszej Królewskiej Mości doręczyć, a z tych jeszcze w Calais straciłem napróżno trzy kwadranse.
— Ta gorliwość będzie wynagrodzona — rzekł król, otwierając list.
Poczem zaczął się śmiać na całe gardło.
— Na honor — rzekł — nic nie rozumiem.
I przeczytał list powtórnie.
Posłaniec i kamerdyner odeszli.
Karol II-gi otworzył okno, a przechylając się, zawołał: książę!... książę de Buckingham, mój kochany Buckingham, chodź tu, chodź prędko.
Książę pośpieszył, lecz, spostrzegłszy pannę Stewart, zatrzymał się na progu.
— No, chodźże — rzekł król — i zamykaj drzwi.
Książę był posłuszny, a widząc króla tak wesołego, zbliżył się doń z uśmiechem.
— I cóż, mój książę, jakże się ma twój Francuz?
— Smutny i zgnębiony.
— Czy on wie cośkolwiek...
— Powiedziałem mu wszystko.
— Jakto, powiedziałeś mu, że La Valliere go oszukuje?
— Bez osłonek.
— I cóż on na to?
— Skoczył tak, jakby miał cieśninę przeskoczyć.
— Chciał odjeżdżać?... — zawołał król.
— Przez chwilę mniemałem, że żadna moc ludzka nie zdoła go powstrzymać, ale oczy Miss Mary Graffton były na niego zwrócone, więc zostanie.
— Otóż mylisz się, Buckinghamie — rzekł król, zanosząc się od śmiechu. — Takie to już przeznaczenie tego nieszczęśliwego...
— Co za przeznaczenie?
— Bragelonne jedzie za godzinę do Paryża.
Buckingham zadrżał. Mis Mary patrzyła ze zdziwieniem.
— Ależ Wasza Królewska Mość wie — rzekł Buckingham — że to jest niepodobieństwem.
— Masz — i podał mu list. — Przeczytaj i odpowiedz, cobyś uczynił na mojem miejscu.
Buckingham wziął list księżny i czytał zwolna te słowa, drżąc ze wzruszenia.
„Dla mnie, dla ciebie, dla honoru i zbawienia wszystkich nas, odeślij natychmiast pana de Bragelonne do Francji.
Henrjetta.“
— Nic, Najjaśniejszy Panie — rzekł osłupiały Buckingham.
— Czy byś mi radził — rzekł król z uczuciem — być nieposłusznym wtenczas, kiedy siostra moja tak usilnie prosi?
— O, nie, Najjaśniejszy Panie, a jednak...
— Nie czytałeś post scriptum, Villiers, jest tam pod zagięciem papieru z początku sam go nie dojrzałem, przeczytaj.
Książę odgiął załamany papier, który ukrywał te wyrazy:
„Uprzejme pozdrowienie dla tych, którzy mnie kochają“.
Zbladłe czoło księcia pochyliło się ku ziemi. Papier zadrżał mu w ręce, tak, jakby zamienił się w ołów roztopiony.
Król, widząc, że Buckingham milczy, rzekł:
— Niechże idzie za swojem przeznaczeniem, jak my za naszem; każdy cierpi na tym świecie. Idź, Villiers, idź i poszukaj mi pana de Bragelonne.
Książę otworzył drzwi od gabinetu i wskazał królowi Raula i Mary, idących obok siebie.
— O, Najjaśniejszy Panie, jakież to okrucieństwo dla tej biednej miss Graffton.
— No, zawołajże go — rzekł Karol II-gi, marszcząc czarno brwi. — Jak widzisz, wszyscy tu są bardzo rozczuleni. A!... patrzcież i miss Stewart ociera sobie oczy. Idź do d... przeklęty Francuzie.
Książę zawołał Raula, a wziąwszy za rękę miss Graffton, poprowadził ją przede drzwi królewskiego gabinetu.
— Panie de Bragelonne — rzekł Karol II-gi — podobno przedwczoraj żądałeś ode mnie pozwolenia powrotu do Francji.
— Tak jest, Najjaśniejszy Panie — odpowiedział Raul, odurzony takiem rozpoczęciem rozmowy.
— Zdaje mi się, kochany wicehrabio, żem ci odmówił?
— Tak, Najjaśniejszy Panie.
— Zdaje mi się, żem podał ci przyczynę odmowy: król Francji nie odwołał pana.
— Tak, Najjaśniejszy Panie, istotnie to mi mówiłeś.
— Teraz namyśliłem się, panie de Bragelonne. Chociaż król nie oznaczył stanowczo dnia twego powrotu, polecił mi wszakże, abym o ile można, uprzyjemnił ci pobyt w Anglji, a że prośba twoja o pozwolenie wyjechania dowodzi, że pobyt w Anglji nie jest ci miły...
— Ja tego nie mówiłem, Najjaśniejszy Panie!...
— Tak, ale zdanie twoje dowodziło, że pobyt gdzieindziej przyjemniejszym ci będzie, niż tutaj.
Raul nic nie odpowiedział.
— Panie de Bragelonne — skończył król — możesz wrócić do Francji, kiedy zechcesz, upoważniam cię do tego.
Raul, osłupiały, wybąknął kilka słów pośrednich między podziękowaniem a usprawiedliwieniem.
— Żegnam cię więc, panie de Bragelonne i życzę wszelkich pomyślności — rzekł król, wstając.
O drugiej zrana Raul wracał do Francji.
Król pilnował pracy nad portretem La Valliere z nadzwyczajną troskliwością, po pierwsze dlatego, aby portret był podobnym; po wtóre, aby o ile można, przedłużyć jego malowanie. Trzeba go było widzieć, jak dążył wzrokiem za śladem pędzla, jak oczekiwał ukończenia konturów, albo efektu kolorów, jak doradzał malarzowi rozmaite zmiany, do których ten stosował się z pojętnością, pełną uszanowania. A kiedy malarz, idąc za radą Malicorna, trochę się spóźnił, i Saint-Agnan na chwilę był nieobecnym, trzeba było wsłuchać się w ową ciszę, która łączyła w jednem westchnieniu dwie dusze, bardzo skłonne do zrozumienia siebie i bardzo pożądające owego „sam na sam“. Wówczas minuty znikały niepostrzeżone; król, zbliżając się do kochanki, palił ją ogniem spojrzenia. Na najmniejszy ruch w przedpokoju — gdy albo malarz przychodził, albo Saint-Agnan wracał, uniewinniając się z nieobecności — król zaczynał mówić głośno, La Valliere również mu odpowiadała, a oczy ich mówiły Saint-Agnanowi, że w czasie jego nieobecności przeżyli wiek szczęścia. Słowem, Malicorne, ten mimowolny filozof, umiał zawsze wzbudzić w królu apetyt w sytości, a żądzę w pewności posiadania.
To, czego się La Valliere lękała, nie nastąpiło. Nikt się nie domyślał, że ona przez dwie lub trzy godziny codziennie nie jest u siebie.
Po pewnym czasie Malicorne spytał Saint-Agnana o nowiny Saint - Agnan musiał przyznać, że nieobecność jego przez kwadrans w mieszkaniu rozweselała króla na cały dzień.
— Trzeba podwoić czas nieobecności — rzekł Malicorne — ale nieznacznie, i zaczekaj pan, aż tego zażądają.
Zażądano też tak dobrze, że kiedy pewnego wieczora, to jest na czwarty dzień, malarz już wyszedł, a pokazał się Saint-Agnan, ulubieniec ten, wszedłszy, ujrzał na twarzy La Valliere cień niezadowolenia, którego nie umiała ukryć, a król mniej tajemniczy, okazał swoje nieukontentowanie bardzo znaczącem wzruszeniem ramion. La Valliere zarumieniła się.
— Dobrze — pomyślał Saint-Agnan — pan Malicorne będzie zachwycony tego wieczora.
I tak stało się istotnie.
— Widocznem jest — rzekł tenże do hrabiego — że panna La Valliere spodziewała się, iż choć dziesięć minut jeszcze się spóźnisz.
— A król, że choć pół godziny, kochany panie Malicorne.
— Byłbyś pan złym sługą króla — odrzekł tenże — gdybyś odmówił królowi pół godziny przyjemności.
— Ależ malarz? — rzekł Saint-Agnan.
— Biorę go na siebie.
Tego jeszcze wieczora król odwiedził księżnę z królową, a wzdychał tak ciężko, patrząc na La Valliere tak omdlewającemi oczyma, że Malicorne rzekł wieczorem do Montalais:
— Do jutra.
I poszedł do malarza i poprosił go, aby odłożył posiedzenie na dwa dni.
Saint-Agnana nie było również w domu, kiedy La Valliere, już oswojona z niższem piętrem, podniosła klapę i zeszła na dół. Król, jak zwykle, czekał na nią na schodach z bukietem w ręku, a spostrzegłszy ją, porwał w objęcia.
Ani Saint-Agnan, ani malarz nie przyszli.
Minęła radosna godzina, która zakochanym zdała się być krótką chwilą, gdy nagły hałas na górze w pokoju Ludwiki przywołał ich do rzeczywistości. La Valliere powstała przerażona, piękna w swoim nieładzie, mówiąc:
— Ktoś czeka na mnie na górze!... Ludwiku!... Ludwiku!... czy nie słyszysz?...
— O!... czyż nie jesteś tą, na którą ja czekam?... — rzekł król z czułością — niech inni odtąd na ciebie czekają.
Szmer znowu się odezwał.
— Słyszę głos Montalais — rzekła.
I prędko weszła na schody.
Król postępował za nią, nie mając siły jej opuścić i okrywając pocałunkami jej ręce.
— Tak, tak — powtórzyła La Valliere, kiedy już połową ciała była w swoim pokoju — tak, to Montalais mnie woła, musiało się stać coś bardzo ważnego.
— Idź, moje bóstwo — wyrzekł król — i powracaj prędko.
— O!... ale nie dzisiaj. Do widzenia, do widzenia.
I schyliła się raz jeszcze, aby uściskać kochanka, potem wymknęła się.
Montalais czekała istotnie niespokojna i blada.
— Prędko, prędko — rzekła — już nadchodzi?...
— Kto taki, kto nadchodzi?...
— Raul — rzekła Montalais.
— Tak, to ja — wyrzekł głos radosny na ostatnich stopniach wielkich schodów.
La Valliere wydała okropny krzyk i padła na krzesło.
— Oto jestem, jestem kochana Ludwiko — rzekł Raul, przybiegając — o!... wiedziałem dobrze, że mię zawsze kochasz.
La Valliere chciała coś mówić, lecz, zdołała zaledwie wyrzec:
— Nie, nie.
I padając na ręce Montalais, rzekła:
— Nie zbliżaj się do mnie.
Montalais dała znak Raulowi, który stał jak skamieniały we drzwiach, nie mogąc nawet kroku postąpić.
Potem rzucając oczyma na parawan, rzekła:
— O, nieroztropna, nawet klapy nie zamknęła.
I podążyła w narożnik pokoju, aby zasłonić otwór parawanem, a potem zamknąć klapę. Lecz z otworu wyskoczył król, który usłyszawszy krzyk La Valliere, przybiegł jej na pomoc. Ukląkł przy niej, zarzucając pytaniami Montalais, która teraz także traciła przytomność. A w chwili, kiedy król padał na kolana, usłyszano okrzyk rozpaczy i kroki w przedpokoju. Król porwał się, chcąc zobaczyć, kto ten krzyk wydał i kto szedł korytarzem. Montalais chciała go powstrzymać, lecz napróżno. Król, opuszczając La Valliere, pobiegł ku drzwiom, lecz Raul był już daleko i król spostrzegł tylko cień na zakręcie korytarza.
Kiedy każdy u dworu myślał o swoich interesach, pewien mężczyzna skradał się placem Greve do domu, który niegdyś był oblegany przez d‘Artagnana, w dniu zaburzeń. Dom ten główne miał wejście od placu Beaudoyer. Dosyć obszerny, otoczony ogrodami, zasłonięty od ulicy świętego Jana sklepami z narzędziami rolniczemi, które broniły przystępu ciekawym oczom, otoczony był potrójnym wałem, to jest murem kamiennym, ciągłym hałasem i zielonością. Człowiek, o którym mówimy, szedł krokiem pewnym, chociaż nie był już pierwszej młodości.
Wybiła godzina ósma, gdy wszedł do domu.
W dziesięć minut potem dama, za którą szedł uzbrojony lokaj, zapukała do tych samych drzwi, które jej otworzyła służąca. Dama ta, wchodząc podniosła zasłonę. Nie była to już piękność, ale była to jeszcze kobieta, choć nie pierwszej młodości, żywa i przyjemnej powierzchowności: pod bogatem i gustownem ubraniem znać było wiek, którym sama tylko Ninon de Lenclos, uśmiechając się pogardzała. Zaledwie weszła do przedpokoju, kiedy mężczyzna zbliżył się do niej i, podając rękę, rzekł:
— Dzień dobry, kochana księżno!
— Dzień dobry, kochany Aramisie — odpowiedziała księżna.
Wprowadził ją do salonu, ozdobnie umeblowanego, którego wysokie okna czerwieniły się ostatniemi promieniami słońca.
przyćmionemi od czarnych wierzchołków kilku jodeł. Oboje usiedli obok siebie.
— Kawalerze — rzekła księżna — od widzenia się naszego w Fontainebleau, nie zawiadomiłeś mię nawet, czy żyjesz, a przyznaje, że obecność twoja w dniu śmierci Franciszkanina i tajemniczość zadziwiły mnie i zaciekawiły niewymownie.
— Mogę pani wytłumaczyć i moją obecność i moja tajemniczość — rzekł Aramis.
— Ale przedewszystkiem — rzekła z żywością księżna — pomówmy trochę o sobie. Przecież od tak dawna jesteśmy przyjaciółmi.
— Tak pani, i, jeżeli się Bogu podoba, zawsze nimi będziemy.
— Jestem na rozkazy, pani. Ale za pozwoleniem, jakim sposobem dowiedziałaś się o mojem mieszkaniu i dlaczego?
— Dlaczego? jużem ci to mówiła! przez ciekawość! Chciałam wiedzieć, czem byłeś dla tego Franciszkanina, z którym miałam niejakie stosunki, a który zmarł tak szczególną śmiercią.
— Rozumiem, pani.
— Przypomniałam sobie, żeśmy nic nie powierzyli sobie na cmentarzu, ani ty: czem byłeś dla Franciszkanina, którego pogrzebem zajmowałeś się, ani ja, czem dla niego byłam. Wszystko to wydawało mi się niegodnem dwojga tak dobrych, jak my przyjaciół, i dlatego szukałam sposobności, ażeby zbliżyć się do ciebie, ażeby dowieść ci, że należę do twego stronnictwa, i że biedna nieboszczka Marja Michon zostawiła na tej ziemi cień pełen wspomnień.
Aramis schylił się do ręki księżny i pocałował ją z grzecznością.
— Musiałaś pani mieć — rzekł — trochę trudności w wynalezieniu mnie?
— Tak — odpowiedziała niezadowolona, że Aramis naprowadza rozmowę na to, czego chciał się dowiedzieć. — Ale wiedziałam, że jesteś przyjacielem pana Fouquet, szukałam więc ciebie około niego.
— Przyjacielem! o!... — krzyknął Aramis — mylisz się, księżno. Ubogi ksiądz zaszczycony łaską tak wspaniałomyślnego opiekuna, ma tylko dla niego serce, przepełnione wdzięcznością i wiernością. Ot tem jestem dla pana Fouquet.
— Zrobił cię biskupem.
— Tak, księżno.
— Ale wojskowość to zawsze twoja ucieczka!
— Zapomniałem o wojskowości, od czasu jak zostałem duchownym — rzekł Aramis dotknięty.
— Mniejsza o to... Wiedziałam żeś wrócił z Vannes, i posłałam do jednego z naszych dawnych przyjaciół, hrabiego de La Fere...
— A!... — rzekł Aramis.
— Ale ten, jedyny do sekretu — odpowiedział mi, że nic nie wie o tobie.
— Zawsze ten sam — pomyślał biskup. — Kto jest dobrym, zawsze nim będzie.
— Wówczas... wiesz bowiem, że nie mogę się tu pokazywać, bo królowa matka zawsze coś ma przeciw mnie.
— Tak, i dziwi mnie to mocno.
— O! to pochodzi z wielu przyczyn. Ale dajmy temu spokój... Zmuszona więc jestem ukrywać się; szczęściem, spotkałam pana d‘Artagnan, podobno dawnego twego przyjaciela, nieprawdaż?
— I teraźniejszego, księżno!
— On mnie oświecił, odesławszy mię do pana de Baisemeaux, gubernatora Bastylji.
Aramis zadrżał, a oczy jego w ciemności rzuciły blask, którego nie mógł ukryć przed przewidującą przyjaciółką.
— Co to ma znaczyć?... — pomyślał biskup, wysilając swój spryt, ażeby godnie wytrzymać walkę.
— Jak mi mówił d‘Artagnan, pan de Baisemeaux był ci mocno obowiązany.
— I to prawda. A zatem Baisemeaux wskazał pani...
— Saint-Mande! dokąd posłałam list...
— Który mam przy sobie i który bardzo mi jest drogim, bo jemu winienem radość widzenia pani.
Księżna uradowana, że bez niebezpieczeństwa potrafiła dotknąć wszystkich prawie okoliczności w tak drażliwem położeniu, odetchnęła swobodniej. Aramis przeciwnie.
— Stanęliśmy więc — rzekł — na odwiedzinach pani u Baisemeaux.
— Nie — rzekła, śmiejąc się — trochę dalej.
— A więc na nienawiści pani ku królowej matce?
— Jeszcze dalej — rzekła — jeszcze dalej, mówiliśmy o stosunkach...
— Jakie miałaś pani z Franciszkaninem — przerwał żywo Aramis — słucham więc, słucham z uwagą.
— To rzecz bardzo prosta — odpowiedziała księżna — wiesz zapewne, że żyję z panem de Laicques?
— Tak.
— Wiesz, że mnie moje dzieci zniszczyły i obdarły?
— A! cóż za nikczemność! księżno!
— To okropne! Trzeba było koniecznie wymyślić sposób, ażeby żyć, nie zaś aby tylko wegetować.
— Ma się rozumieć.
— Miałam nie jednę zemstę do wykonania, nie jednę przysługę do zrobienia, a nie miałam już znaczenia ani protektorów!
— Pani, coś tylu protegowała.
— To się tak zawsze dzieje, kawalerze! widziałam niedawno króla hiszpańskiego.
— Aha!
— Który tylko co mianował generała jezuitów, jak to jest we zwyczaju.
— A! to taki zwyczaj!
— Jakto, nie wiedziałeś o tem?
— Przepraszam, byłem roztargniony.
— Ależ powinieneś był wiedzieć o tem, ty, co w tak ścisłych byłeś stosunkach z Franciszkaninem.
— Z generałem jezuitów, chcesz, pani, zapewne powiedzieć.
— Tak, tak. Otóż widziałam króla hiszpańskiego. Chciał mię poprzeć, lecz nie mógł. Polecił mię jednak we Flandrji, mnie i Laicqua, skutkiem czego dostałam pensję z funduszów zakonu.
— Jezuitów?
— Tak, jenerał, chcę mówić Franciszkanin, przybył do mnie.
— Bardzo dobrze.
— A ja, ażeby się to jakoś nie sprzeciwiało regułom zakonu, powinnam była w czemś być mu użyteczną. Wiesz zapewne, że takie jest prawo?
— Nie wiedziałem.
Pani de Chevreuse wstrzymała się, aby spojrzeć na Aramisa, ale było ciemno.
— A że to takie prawo — mówiła dalej — powinnam była w czemkolwiek być użyteczna dla zgromadzenia. Podałam projekt podróżowania w interesach zgromadzenia i zaliczona mię w poczet podróżników zakonu. Pojmujesz zapewne, że był to tylko pozór i prosta formalność.
— Najzupełniej.
— Tak więc, pobierałam pensję, która była dosyć znaczna.
— Mój Boże, to co mi opowiadasz, księżno, przeszywa mi serce jak sztyletem. Ty zmuszona być płatną przez jezuitów.
— Nie, kawalerze, przez Hiszpanję.
— A królowa matka patrzy na to obojętnie?... — rzekł Aramis, wpatrując się ciekawie, ale ciemność nie dozwoliła mu nic widzieć.
— O!.. ona zapomniała o wszystkiem.
— Zdaje mi się, księżno, żeś się starała wrócić do jej łaski.
— Tak. Ale rzecz szczególna, którą trudno zrozumieć, król odziedziczył tęż samą nienawiść i odrazę dla mnie, jaką miał jego kochany ojciec.
— Kochana księżno!... przystąpmy prędko do tego, co cię tu sprowadziło, zdaje mi się bowiem, że możemy sobie być jeszcze wzajemnie użyteczni.
— Ja już o tem myślałam. Przybyłam więc do Fontainebleau w podwójnym celu. Najprzód byłam wezwana przez Franciszkanina, którego znałeś. Ale, ale, jak ty go poznałeś? Ja ci opowiedziałam moją historję, a tyś mi swojej nie opowiedział.
— Ja poznałem go w sposób bardzo naturalny. Uczyliśmy się razem teologji w Parmie i zaprzyjaźniliśmy się. A potem interesa, podróże, wojny rozłączyły nas.
— Wiedziałeś zapewne, że on jest jenerałem Jezuitów?
— Bynajmniej!
— Ale jakimże sposobem znalazłaś się także w tym domu, gdzie się zbierali podróżnicy zgromadzenia.
— O!.. rzekł Aramis głosem spokojnym — to prosty przypadek. Jechałem do Fontainebleau, do pana Fouquet, ażeby otrzymać posłuchanie u króla. W drodze spotkałem Franciszkanina umierającego i poznałem go. Resztę wiesz, pani, skonał na mojem ręku.
— Tak, ale, zostawiając ci w niebie i na ziemi taką moc, żeś w jego imieniu wydał najwyższe rozkazy.
— Istotnie obarczył mię kilku poleceniami.
— A co do mnie?
— Jużem pani mówił. Kazał ci wypłacić dwanaście tysięcy liwrów. Zdaje mi się, żem już podpisał wypłatę. Nie odebrałaś ich pani jeszcze?
— Odebrałam. Ależ, mój kochany prałacie, dawałeś ten rozkaz, jak mi mówiono, z taką tajemniczością i tak łaskawą pewnością, że uważano cię za następcę nieboszczyka.
Aramis zaczerwienił się z niecierpliwości.
Księżna mówiła dalej:
— Dowiadywałam się o tem u króla hiszpańskiego, i on oświecił mię w tym punkcie, że, podług ustaw zgromadzenia, jenerał Jezuitów powinien być hiszpanem. A że nie jesteś hiszpanem, nie byłeś więc mianowanym przez króla hiszpańskiego.
Aramis odpowiedział:
— Widzisz więc teraz dobrze, księżno, że byłaś w błędzie, bo ci nawet sam król hiszpański to powiedział.
— Tak, mój kochany, ale zachodzi tu inna okoliczność, o której myślałam.
— Cóż takiego?
— Wiesz bowiem dobrze, że o wszystkiem myślę.
— O tak, wiem.
— Umiesz po hiszpańsku?
— Każdy francuz, co należał do Frondy, zna ten język.
— Mieszkałeś we Flandrji?
— Trzy lata.
— Bawiłeś w Madrycie?
— Piętnaście miesięcy!
— A więc, skoro zechcesz, możesz się naturalizować w Hiszpanii.
— Czy i pani tak myślisz!... — rzekł Aramis z dobrodusznością, która zawiodła księżnę.
— Bez wątpienia... Dwa lata mieszkania i znajomość języka nadają do tego prawo. A tyś mieszkał trzy lata i pół, zatem o piętnaście miesięcy więcej.
— Do czegóż więc zmierzasz, kochana księżno?
— Do tego. Jestem bardzo dobrze z królem hiszpańskim.
— I ja także nieźle — pomyślał Aramis.
— Czy chcesz, ażebym prosiła dla ciebie u króla o następstwo po Franciszkaninie?
— Ależ, księżno!
— Może już je masz?
— Nie, daję słowo.
— A więc mogę ci zrobić tę przysługę?
— Nie, księżno, dziękuję.
Zamilkła.
— Pewno już mianowany — pomyślała.
— Jeżeli mi tak krótko odmawiasz, to nie ośmielę się czegokolwiek żądać od ciebie!
— O, żądaj, pani, owszem.
— Żądać... nie mogę, jeżeli nie masz mocy udzielenia mi tego.
— O ile tylko będę mógł, uczynię. Żądaj pani, proszę.
— Potrzebuję pewnej sumy pieniędzy, ażeby podnieść Dampierre.
— A — odpowiedział Aramis ozięble — pieniędzy?... No, i jakiejże to sumy, księżno?
— Tak, dosyć dużej.
— Tem gorzej, wiesz bowiem, żem nie bogaty...
— Ty nie, ale zakon. Gdybyś był jego jenerałem...
— Ale wiesz pani, że nie jestem jenerałem.
— Ale masz przyjaciela, który jest bogaty, pana Fouquet.
— Pan Fouquet, pani!... jest już więcej niż w połowie zrujnowany.
— Mówiono mi, ale nie chciałam temu wierzyć.
— Dlaczego, księżno?
— Gdyż posiadam kilka listów kardynała Mazariniego, to jest pan de Laicques je posiada, któreby dziwnie sprostowały rachunki.
— Jakie rachunki?
— Względem sprzedaży rent, pożyczek, wreszcie nie pamiętam już jakie, wiem tylko, że za pomocą tych dokumentów pan nadintendent wziął ze skarbu ze 30 miljonów. A to rzecz niemała.
Aramis zacisnął pięści.
— Co — rzekł — masz pani takie papiery, a nie dałaś znać o nich panu Fouquet!
— O!... — rzekła księżna — podobnego rodzaju rzeczy chowa się na ostatni wypadek. A kiedy ten nadejdzie, wówczas się je wydobywa z ukrycia.
— I tak przykra chwila nadeszła?... — rzekł Aramis.
— Tak, mój kochany.
— I chcesz, pani, pokazać te listy panu Fouquet?
— Wolę o nich pomówić z tobą.
— Widać, że bardzo potrzebujesz pieniędzy, biedna przyjaciółko, ażeby o czemś podobnem pomyśleć, ty, która nieszczególne miałaś upodobanie do nędznej prozy pana Mazariniego.
— Istotnie, bardzo potrzebuję pieniędzy.
— A przytem — mówił dalej Aramis obojętnie — musiałaś pani dużo cierpieć, chwytając się tego środka, gdyż jest on bolesny.
— O!... gdybym chciała źle a nie dobrze zrobić — rzekła pani de Chevreuse — zamiast żądać od jenerała zakonu albo od pana Fouquet pięciuset tysięcy liwrów, których potrzebuję...
— Pięćset tysięcy liwrów!
— Nie więcej. Czy uważasz sumę za wielką? Przecież dla wyrestaurowania Dampierre najmniej tyle potrzeba.
— Zapewne.
— Mówię zatem, że, zamiast prosić o tę sumę, poszłabym do mojej dawnej przyjaciółki królowej matki; listy jej męża, signora Mazariniego, posłużyłyby mi za przewodnika i prosiłabym ją o tę drobnostkę, mówiąc: Chcę mieć zaszczyt, aby przyjąć Waszą Królewską Mość w Dampierre; pozwólże mi Wasza Królewska Mość uczynić Dampierre godnem jej przyjęcia.
Aramis nie odpowiedział ani słowa.
— No — rzekła — o czemże myślisz?
— Robię dodawanie — rzekł Aramis.
— A pan Fouquet odejmowanie; ja zaś próbuję mnożenia. O!.. doskonaliśmy rachmistrze!... i moglibyśmy się łatwo porozumieć.
— Pozwolisz mi trochę zastanowić się nad tem?... — rzekł Aramis.
— Nie, w podobnym przedmiocie, pomiędzy takimi jak my ludźmi, odpowiada się tylko: tak lub nie, i to natychmiast.
— To jakieś sidła — pomyślał biskup. — Niepodobna, aby Anna Austrjacka mogła słuchać takiej kobiety.
— A więc?... — rzekła księżna.
— Ja bardzo byłbym zdziwiony, gdyby pan Fouquet mógł mieć teraz do rozporządzenia pięćset tysięcy liwrów.
— To nie mówmy więcej o tem, a Dampierre trzeba wyrestaurować jakkolwiekbądź.
— Zdaje mi się, że co do tego nie będziesz pani zakłopotaną?
— Ja nigdy nie jestem zakłopotaną.
— Zapewne królowa zrobi dla pani to, czego nadintendent nie może.
— Bez wątpienia... Ale powiedz mi, czyby nie było lepiej, gdybym ja sama pomówiła z panem Fouquet o tych listach.
— Rób pani, jak ci się podoba. Ale pan Fouquet jest, albo nie jest winnym; jeżeli jest, to tyle ma dumy, że się sam przyzna; jeżeli zaś nie, bardzo się obrazi podobną pogróżką.
— Dowodzisz, jak anioł.
I, mówiąc to, księżna powstała.
— Zatem idziesz pani oskarżać pana Fouqueta przed królową?
— Oskarżać... a!.. to brzydkie słowo. Ja oskarżać nie będę, mój przyjacielu. Jestem przeciwko panu Fouquet, i nic więcej.
— Jeżeli pani zaszkodzisz panu Fouquet, on pani także się odwzajemni.
— Cóż robić!
— I będzie miał do tego prawo.
— Pewno...
— A ponieważ jest w stosunkach z Hiszpanją, tam więc znajdzie broń.
— Chcesz zapewne mówić, że będzie także w bardzo dobrem porozumieniu z jenerałem Jezuitów?
— I to może nastąpić.
— A wtenczas wstrzymają mi pensję, którą od nich pobieram.
— Boję się tego.
— Mniejsza o to!.. Mój kochany, po czasach Richeliego, Frondy i wygnania, czegóż więcej może się obawiać księżna de Chevreuse?
— Jednakże pensja wynosi czterdzieści osiem tysięcy liwrów.
— Niestety!... wiem o tem dobrze.
— Tembardziej, jeżeli strony są w nieporozumieniu, dotknąć to może także i przyjaciół twoich i nieprzyjaciół.
— Chcesz zapewne powiedzieć, że się dostanie i biednemu Laicques.
— Więcej niż pewne, mościa księżno.
— O! on dostaje zaledwie dwanaście tysięcy liwrów pensji.
— Prócz tego król hiszpański, mając tak obszerne stosunki, za poradą pana Fouqueta może się postarać o wsadzenie pana Laicques do jakiej twierdzy.
— Tego nie lękam się, mój dobry przyjacielu. Bowiem, dzięki nastąpić mającemu porozumieniu się z Anną Austriacką, za jej staraniem, Francja zażąda wolności dla pana Laicques.
— To prawda. Ale znowu czego innego będziesz musiała się obawiać.
— Czegóż?... — rzekła księżna, udając doskonale zdziwienie i przestrach.
— Dowiedz się, pani, może wiesz już, że, wszedłszy do związku, nie opuszcza się go bez trudności. Tajemnice, które się podchwyciło, nie zawsze są dogodne, i przynoszą nieszczęście tym, którzy je odsłaniają.
— Wiem, że to ważne — rzekła — i będę się starała temu zaradzić.
— Wyliczmy jeszcze raz korzyści i straty — rzekł Aramis.
— Dobrze, wyliczmy. Rzetelny rachunek potrzebny jest między przyjaciółmi.
— Wstrzymanie pensji!
— Czterdzieści osiem tysięcy liwrów, a dwanaście tysięcy pana de Laicques czyni sześćdziesiąt tysięcy liwrów. Prawda?
— Zupełna i myślę nad tem, coby zrównoważyło tę stratę?
— Pięćset tysięcy liwrów, które otrzymam od królowej.
— A jeżeli ich pani nie otrzymasz?
— Znam środek, jak je dostać — rzekła nieuważnie księżna.
Słowa te wzbudziły uwagę Aramisa, umysł jego stał się tak ostrożnym, że od tej chwili coraz więcej zyskiwał przewagi nad księżną, którą ona coraz więcej traciła.
— Przypuszczam, że pani mieć będziesz te pieniądze — rzekł Aramis — ale stracisz dwa razy tyle, gdyż możesz mieć sto tysięcy liwrów pensji, zamiast sześćdziesiąt tysięcy, które teraz pobierasz, i to przez lat dziesięć.
— Nie, gdyż to zmniejszenie pensji cierpieć tylko będę podczas ministerjum pana Fouqueta, które potrwa jeszcze najwyżej dwa miesiące.
— Aha!... — rzekł Aramis.
— Widzisz, że jestem tak, jak ty otwarta.
— Dziękuję ci za to, księżno. Mylisz się wszakże bardzo jeżeli mniemasz, że po niełasce pana Fouqueta, zakon będzie ci płacił pensje.
— Mam sposób zmuszenia zakonu do tego, tak, jak mam sposób dostania pieniędzy od królowej matki.
— Ha, jeżeli tak, jesteśmy zmuszeni poddać się tobie, księżno, przy tobie zwycięstwo i przewaga; chciej tylko być łaskawym zwycięzcą.
— Jakże?... — rzekła księżna, nie uważając szyderstwa — dla nędznych 500,000 liwrów nie chcesz oszczędzić swemu przyjacielowi, przepraszam, protektorowi, nieprzyjemności, jakie wynikną z tej walki stronnictw?...
— Oto dlatego, księżno!... że, kiedy dam 500,000 liwrów, pan de Laicques także zażąda podobnej sumy, nieprawdaż?... Po wynagrodzeniu ciebie i jego, trzeba będzie dawać twoim dzieciom, twoim ubogim, słowem wszystkim, a listy te, jakkolwiek byłyby szkodzące, nie są warte trzech lub czterech miljonów. Na Boga, księżno!.. zapinki królowej więcej były warte, niż te świstki z podpisem Mazariniego, a odzyskanie ich nie kosztowało czwartej części tego, ile żądasz dla siebie.
— To prawda, tak, ale kupiec ceni swój towar, jak chce, a od kupującego zależy nabyć go lub nie.
— Zresztą chcesz, żebym ci prawdziwie powiedział, dlaczego nie chcę ich nabyć?....
— Dlaczego?..
— Gdyż te listy Mazariniego są zmyślone.
— Cóż znowu?...
— Niezawodnie!... Byłoby to bowiem nie do pojęcia, gdybyś ty, poróżniona z królową przez Mazariniego, zachowała z nim tak ścisłe stosunki. To czuć coś szpiegostwem... na honor, nie chcę wymówić prawdziwej tego nazwy.
— Bądź cobądź, to co jest zawarte w tych listach, nie ulega wątpliwości.
— Przysięgam ci, księżno, że nic ci one nie pomogą u królowej.
— O!... przeciwnie, u królowej wszystkich środków mogę użyć.
— Dobrze, — pomyślał Aramis. — Śpiewaj więc, przeklęta sroko, świszcz, nietoperzu.
Ale księżna dosyć już powiedziała. Postąpiła więc parę kroków ku drzwiom. Aramis zachował dla niej uniżoność niewolnika, postępującego za wozem zwycięzcy. Zadzwonił. Przyniesiono światło do pokoju.
Pani de Chevreuse dała znak swemu lokajowi i opuściła dom, w którym dwoje tak czułych przyjaciół nie porozumiało się, dlatego, że się dobrze na sobie poznali.
Aramis nie omylił się. Zaledwie wyszła z domu przy placu Baudoyer, księżna de Chevreuse kazała się odprowadzać do domu. Bała się, aby jej kto nie śledził, i tym sposobem nie chciała wzniecać podejrzenia. Lecz zaledwie wróciła do domu, upewniona, że nikt za nią nie szedł, kazała otworzyć drzwi od ogrodu, które wychodziły na inną ulicę i udała się na ulicę Croix-des Petits Champs, gdzie mieszkał pan Colbert. Była już noc ciemna.
Lokaj przyjął księżnę w przedsionku i, powiedzmy otwarcie, przyjął niebardzo grzecznie, a nawet dowiódł jej, że o tej godzinie i w tym wieku nie przychodzi się przerywać pracy pana Colbert. Pani de Chevreuse, nie rozgniewawszy się wcale, napisała na kawałku papieru swoje nazwisko, imię okrzyczane, które nieraz tak przykro brzmiało w uszach Ludwika XIII i wielkiego kardynała. Nie trzeba nawet mówić, że minister, przeczytawszy papier, krzyknął. Krzyk ten był dostateczną wskazówka dla lokaja, że te tajemnicze odwiedziny muszą być ważne; pobiegł więc po księżnę.
— Cóż mi sprowadza zaszczyt odwiedzin pani? — zapytał intendent skarbu.
Pani de Chevreuse usiadła na krześle, które jej Colbert podał.
— Panie Colbert, jesteś intendentem skarbu?
— Tak pani.
— I wzdychasz do tego, ażeby zostać nadintendentem?
— Pani....
— Nie zaprzeczaj, gdyż byłoby to tylko przedłużeniem naszej rozmowy, a to niepotrzebne.
— Jednakże, pani, pomimo dobrych chęci, pomimo grzeczności nawet, jaka mam dla kobiety takiej, jak pani, nic mię nie zmusi do powiedzenia, że chcę wysadzić mego przełożonego.
— Ja panu nie mówiłam o wysadzeniu. Czybym przypadkiem wymówiła to słowo, e! nie, zdaje mi się; wyraz ten da się zastąpić mniej napastniczym i stosowniejszym gramatycznie, jak mówi pan de Votuire. Utrzymuje więc, że pan chcesz zastąpić pana Fouquet.
— Mogę panią zapewnić, że nigdy nie wywrócę pana Fouquet.
— Więc dobrze, panie Colbert, ponieważ chcesz pan koniecznie udawać czułego przy mnie, jakbyś nie wiedział, że się nazywam de Chevreuse i że jestem starą, to jest, że mówisz z kobietą, która walczyła intrygami z panem de Richelieu i która mało ma czasu do stracenia ponieważ — jak mówię, popełniasz tę niedorzeczność, poszukam ludzi, którzy mnie zechcą pojąć i większą mają chęć ustalić swój los.
— Jakto, pani?
— Dajesz mi pan nędzne wyobrażenie o układach w dzisiejszych czasach. Zaręczam panu, że, gdyby za moich czasów kobieta przyszła do pana de Cinq-Mars, który był niezbyt bystrego umysłu, zaręczam, że, gdyby mu powiedziała o kardynale to, co ja panu mówię o panu Fouquet, pan de Cinq-Mars jużby działał.
— O pani! cokolwiek pobłażania.
— A więc zdecydowałeś się pan zastąpić pana Fouquet?
— Jeżeli go król usunie, i owszem.
— Jeszcze za wiele wyrazów! Dowiedzionem jest, że, jeżeliś pan dotąd nie wypędził pana Fouquet, to jedynie tylko dlatego, iż nie mogłeś tego uczynić. To też i ja byłabym głupiem bydlęciem, gdybym, przychodząc do pana w tym celu, nie podała mu stosownych środków.
— Jestem w rozpaczy, pani! że muszę o to nalegać — rzekł Colbert, po chwili milczenia, która pozwoliła księżnie zgłębić całą zręczność jego udawania — ale powinienem panią uprzedzić, że od sześciu lat skarga po skardze następuje przeciw panu Fouquet, a pomimo to nic mu nie można zaszkodzić.
— Wszystko ma swój czas, panie Colbert. Ci, którzy podawali skargi przeciw panu Fouquet, nie nazywali się de Chevreuse i nie mieli dowodów, takich, jak sześć listów pana Mazariniego, które stanowią niezaprzeczony dowód jego winy.
— Winy?
— Zbrodni, jeżeli ten wyraz pan woli.
— Pan Fouquet popełnił zbrodnię? ten wyraz tyle zawiera w sobie.
— Zawiera w sobie patent nadintendenta skarbu dla pana, a wyrok wygnania albo Bastylji dla pana Fouquet.
— Przebacz mi, księżno, lecz wygnanie pana Fouquet wydaje mi się niepodobnem, co innego uwięzienie albo niełaska! to i tak wiele.
— O! ja wiem, co mówię!... — odrzekła obojętnie księżna de Chevreuse. — Nie żyję tak daleko od Paryża, abym nie wiedziała, co się w nim dzieje. Król nie lubi pana Fouquet i niezawodnie zgubiłby go, gdyby mu się tylko nadarzyła sposobność.
— Trzeba więc, ażeby ta sposobność była dobrą.
— O! niezła jest i właśnie ja ją szacuję na pięćset tysięcy liwrów.
— Rozumiem panią dobrze; ale ponieważ ustanawiasz pani cenę przedmiotu, zobaczmy jego wartość.
— To rzecz najmniejsza, sześć listów autentycznych pana Mazariniego, dowodzących stanowczo, że pan Fouquet obrócił na swój użytek ogromne sumy, przeznaczone na oszczędność skarbu. Chcesz pan je przeczytać?
— Z całego serca, ale ma się rozumieć kopje tylko.
— Naturalnie.
Księżna wyciągnęła z za gorsa spłaszczona paczkę.
— Czytaj pan — rzekła.
Colbert z chciwością rzucił się na nie i prawie je pożerał.
— Cudownie!... — rzekł.
— Zdaje mi się, że to dość jasne.
Colbert zamyślił się.
— Jest jeszcze jedna okoliczność, nad którą oboje nie zastanowiliśmy się — rzekł wreszcie.
— Jakaż?...
— Pan Fouquet może być potępiony tylko drogą procesu.
— Tak.
— Trzeba go publicznie zawstydzić.
— Tak!... A więc?...
— A więc, nie można mu ani wytoczyć procesu, ani go zawstydzić!...
— Dlaczego?...
— Dlatego, że jest generalnym prokuratorem parlamentu, gdyż wszystko we Francji, administracja, wojsko, sprawiedliwość, handel, wszystko to połączone jest łańcuchem jedności, czyli, jak mówią, duchem stowarzyszenia. A tak, pani, nigdy parlament nie ścierpi, aby jego naczelnik pociągnięty był przed sąd, a choćby to z rozkazu królewskiego nastąpiło, nigdy on nie będzie potępionym.
— A!... panie Colbert, to już do mnie nie należy.
— Wiem pani!... ale to do mnie należy i o wiele zmniejsza wartość interesu. Nacóż mi może służyć dowód zbrodni, kiedy nie można potępić winowajcy.
— Przypuśćmy, że pan Fouquet utraci tylko posadę nadintendenta.
— To właśnie jest główne — wykrzyknął Colbert, a ponure jego rysy zabłysły w tej chwili ogniem szczerej nienawiści.
— A!.. a!... panie Colbert — rzekła księżna — nie wiedziałam, że jesteś tak czułym na wrażenie, dobrze, bardzo dobrze. Ale ponieważ panu potrzeba czegoś więcej, niż mogę mu udzielić, nie mówmy więcej o tem.
— I owszem, mówmy o tem. Ale dowody...
— Tak, potrzebne są każdemu, kto chce rzetelnie zapłacić. Wieleż mi pan dajesz?...
— Dwakroć sto tysięcy liwrów.
Księżna roześmiała się, poczem rzekła:
— Czekaj!...
— Pani przystajesz?...
— Jeszcze nie, gdyż mam inne obrachowanie.
— Jakie?...
— Dasz mi pan 300,000 tysięcy liwrów.
— Nie wiem.
— No, jak pan chcesz, i to jeszcze nie koniec.
— Jeszcze!... tego już za wiele, mości księżno!...
— O!... nie za wiele, jak się panu zdaje, gdyż nie o pieniądze tu idzie.
— A o cóż więc?...
— O przysługę!... wiesz pan, żem zawsze kochała królowę.
— Cóż stad?...
— Chce się z nią widzieć?...
— Z królową?...
— Tak, panie Colbert, z królowa, która wprawdzie oddawna nie jest już moją przyjaciółką, ale może się nią stać, jeśli się jej poda do tego sposobność.
— Jej Królewska Mość nie przyjmuje nikogo. Bardzo jest cierpiącą, a paroksyzmy jej cierpienia coraz są częstsze. Przecież to rak, choroba nieuleczalna.
— Ależ nie wierz pan temu. My we Flandrji mamy wiele podobnych chorób. Chłop flamandzki jest trochę dzieckiem natury, on nie ma żony, ale ma samicę.
— Cóż stąd, pani?...
— Otóż kiedy on pali fajkę, żona pracuje, nosi wodę, ładuje produktami muły, osły, albo i siebie, mało się strzegąc, i nieraz się potrąci o to lub owo, a często nawet jest bitą. Rak najczęściej pochodzi z uderzenia.
— Prawda.
— Otóż flamandki nie umierają z tego. Kiedy już bardzo cierpią, szukają lekarstwa. A Beginki z Bruges, zakonnice, są cudownemi lekarkami na te słabości. Mają wody i lekarstwa szczególnie na to skuteczne, dają więc chorej butelkę wody, błogosławią ogromną gromnicą i służą Bogu, ciągnąc korzyści. Przyniosę więc taką wodę królowej. Jej Królewska Mość ozdrowieje, a potem spali tyle gromnic, ile jej się podoba. Widzisz więc, panie Colbert, że nie popierać mnie w widzeniu się z królową, jest prawie królobójstwem.
— Pani jesteś kobietą wysokiego umysłu, i przekonałaś mię pani; wszakże domyślam się, że ta szczególna życzliwość dla królowej ukrywa jakiś mały interes osobisty.
— Alboż go się staram ukryć, panie Colbert? Mówiłeś, zdaje mi się, mały interes osobisty, otóż wiedz, że interes to wielkiej wagi, i dowiodę ci zaraz w ten sposób: Jeżeli mi ułatwisz widzenie się z królową, żądam za listy tylko trzysta tysięcy liwrów, jeżeli nie, zachowam dowody, chyba że mi zaraz wyliczysz pięćset tysięcy liwrów.
Po tych słowach, stanowczo wyrzeczonych, powstała.
— Pani — rzekł Colbert — będę miał przyjemność wyliczyć jej trzysta tysięcy liwrów.
— Przecież — rzekła księżna.
— Ale jakim sposobem otrzymam oryginały listów?
— Sposobem najprostszym, panie Colbert. Czy masz kogo zaufanego?
Poważny finansista uśmiechał się, a brwi jego czarne, podnosząc się i spadając na żółte czoło, podobne były do skrzydeł nietoperza.
— Nikogo — rzekł.
— Przecież zrobisz pan chyba wyjątek z siebie samego?
— Jakto, pani?
— Chciałam przez to powiedzieć, ażebyś się sam pofatygował ze mną tam, gdzie są te listy, oddanoby je panu natychmiast i mógłbyś je pan porównać, sprawdzić.
— To prawda.
— Zaopatrzysz się pan w pieniądze umówione, gdyż i ja także nie ufam nikomu.
Pan intendent Colbert zaczerwienił się, jak rak, był bowiem co do rzetelności rachunkowej nieposzlakowanym.
— Namyśliłem się, mości księżno, nie pojadę z panią.
— Doprawdy?... Dlaczegóż?
— Bo mam do pani bezwzględne zaufanie.
— Zaszczycasz mię... Ale jakże odbiorę moje pieniądze?
— Oto są.
Intendent nabazgrał kilka słów na papierze, który oddał księżnie.
— Jużeś pani zapłacona — rzekł.
— To bardzo pięknie z pańskiej strony, i wynagrodzę go za to natychmiast.
To mówiąc, rozpięła suknię i wydobyła zwitek papierów; haftki prędko się odpinały pod jej silną i żylastą ręką; skóra ciała, natarta trochę w tem miejscu od papieru, ukazała się bezwstydnie oczom intendenta, bardzo pomieszanego niewiadomością, do czego ten wstęp dąży.
Księżna śmiała się ciągle.
— Oto są — rzekła — prawdziwe listy pana Mazariniego, już je masz, a w dodatku księżna de Chevreuse rozbierała się przed tobą, jakbyś był... nie chcę ci wymienić nazwisk, któreby budziły w tobie dumę lub zazdrość. A teraz, panie Colbert — rzekła, zapinając z pośpiechem suknie — proszę mi towarzyszyć do królowej matki.
— Nie, pani, bo, gdybyś znowu popadła w niełaskę Jej Królewskiej Mości i gdyby dowiedziano się w pałacu, że ja panią tam wprowadziłem, królowa nigdyby mi tego nie przebaczyła. Ale ja mam tam ludzi, oddanych mi, ci panią wprowadzą, nie narażając mnie wcale.
— Jak się panu podoba, bylebym tylko tam była.
— Jak pani nazywasz te zakonnice z Bruges, które uzdrawiają chorych?...
— Beginki.
— Jesteś pani Beginką.
— Niech i tak będzie, ale jak mnie tam poznają?...
— To już rzecz pani.
— Bardzo dziękuję, nie chcę się na to wystawić, aby mi odmówiono wejścia.
— I to jeszcze raz pani. Ja polecę pierwszemu kamerdynerowi, aby powiedział szambelanowi, będącemu na służbie u Jej Królewskiej Mości, ażeby wpuścił Beginkę, przynoszącą niezawodne lekarstwo na cierpienia Jej Królewskiej Mości. Pani masz mój list, a lekarstwo i tłumaczenie się do pani należy. Ja w razie wypadku przyznam się, żem posłał Beginkę, ale wyprę się księżny de Chevreuse.
— O, to najmniejsze.
— Proszę, oto list, który panią wprowadzi.
Colbert, oddawszy list księżnie, usunął lekko krzesło, na którem siedziała pani de Chevreuse, a ona skłoniwszy się, wyszła. Colbert, poznawszy pismo Mazariniego i policzywszy listy, zadzwonił na swego sekretarza i kazał mu zawołać do siebie pana Vanel, radcę parlamentu.
Po chwili wszedł mężczyzna wysoki, otyły, z twarzą koścista, oczami nieruchomemi, nosem zakrzywionym.
— Dzień dobry, panie Vanel — odezwał się Colbert, przerywając zadumę.
— Dzień dobry, jaśnie wielmożny panie — odpowiedział Vanel.
— Trzeba mówić tylko, panie — podchwycił Colbert.
— Tytuł ten dają przecież ministrom — rzekł niezmieszany Vanel — a pan nim jesteś.
— Jeszcze nie!
— Ale z przekonania nazywam pana jaśnie wielmożnym panem; zresztą, dla mnie jesteś pan jaśnie wielmożnym panem. Jeżeli ci się nie podoba, abym dawał ten tytuł publicznie, pozwoli jaśnie wielmożny panie, abym go używał, gdy jesteśmy sami.
Colbert podniósł głowę do wysokości lampy, a, patrząc w oczy Vanelowi, chciał się przekonać, ile było szczerości w tem jego oświadczeniu. Ale radca umiał znieść to spojrzenie bez zmieszania. Colbert westchnął, nic bowiem nie wyczytał z twarzy Vanela. Vanel może był nawet uczciwym. Colbert pomyślał, że jego podwładny tem tylko wyższy jest od niego, że ma niewierną żonę. Właśnie kiedy litował się nad losem tego człowieka, Vanel wyciągnął z kieszeni pachnący bilecik, zapieczętowany, i podał go jaśnie wielmożnemu panu.
— Co to jest?
— List od mojej żony, jaśnie wielmożny panie.
Colbert zakasłał się, odebrał list, przeczytał i schował do kieszeni, gdy Vanel najspokojniej przewracał karty tomu procedury.
— Vanel — odezwał się niespodzianie protektor do protegowanego — jesteś człowiekiem, lubiącym pracę?
— Tak, jaśnie wielmożny panie.
— Dwanaście godzin pracy nie przestraszy cię?
— Ja pracuje codzień piętnaście.
— Przesadzasz. Radca nie potrzebuje pracować więcej, niż: trzy godziny dziennie.
— O! ja robię rachunki dla jednego z moich przyjaciół, a że mi jeszcze pozostaje trochę czasu, uczę się hebrajskiego.
— Czy dobrze jesteś uważany w parlamencie?
— Zdaje mi się że tak, jaśnie wielmożny panie.
— Nie powinieneś więc spleśnieć na krześle radcy parlamentu.
— Jakże temu zaradzić?
— Kupić urząd! Czy masz co napiętego?
— Co prawda, nie widzę żadnego.
— Jest jednak jeden, ale trzeba chyba być królem, ażeby za niego zapłacić. A zdaje mi się, że królowi ani przez myśl nie przejdzie chętka zostania generalnym prokuratorem.
Vanel, słysząc te słowa, wlepił w Colberta wzrok pokorny, pozbawiony wszelkiego wyrazu.
Colbert pytał sam siebie, czy został odgadnięty, czy też myśli ich spotkały się tylko, przypadkowo.
— O jakimże urzędzie prokuratora generalnego, mówisz mi, jaśnie wielmożny panie, bo ja tylko znam jeden, który piastuje pan Fouquet.
— Właśnie o tym samym, kochany radco.
— Niezły masz gust, jaśnie wielmożny panie, ale ażeby towar kupić, trzeba najprzód, ażeby był do sprzedania.
— Zdaje mi się, że ta posada wkrótce będzie do sprzedania...
— Do sprzedania prokuratorstwo pana Fouquet?
— Tak mówią!
— Urząd, który go czyni nietykalnym,, on chce sprzedać? ha, ha, ha!
I Vanel zaczął się śmiać.
— Czybyś lękał się tego urzędu? — zapytał Colbert poważnie.
— Lękać się! nie...
— Może nie masz chęci?
— Jaśnie wielmożny pan żartuje ze mnie — odpowiedział Vanel — jakże to być może, ażeby radca parlamentu nie miał chęci zostać prokuratorem generalnym?
— A zatem, panie Vanel, ponieważ ja panu mówię, że urząd ten jest do sprzedania...
— Jaśnie wielmożny pan wie napewno?
— Takie obiegają pogłoski.
— A ja powtarzam, że to niepodobna, gdyż nigdy człowiek nie rzuci tarczy, która osłania jego honor, majątek i życie.
— Czasem są tacy głupcy, panie Vanel, którym się zdaje, że nic złego dotknąć ich nie może.
— Prawda, jaśnie wielmożny panie, ale ci głupcy nie zrobią tej niedorzeczności dla wszystkich na świecie Vanelów.
— A to dlaczego?
— Bo Vanelowie są ubodzy.
— Prawda, urząd pana Fouquet gruboby kosztował. Cobyś też dał za niego?
— To, co tylko posiadam, jaśnie wielmożny panie.
— Czyli?
— Około 40,000 liwrów!
— A urząd ten wart jest?....
— Najmniej półtora miljona. Znam takich, co już dawali za niego miljon siedemkroć, a pan Fouquet nie sprzedał. Gdyby przypadek zrządził, żeby pan Fouquet chciał sprzedać, w co nie wierzę, chociaż o tem wspominano...
— Aha! mówił ci ktoś o tem; i któż to taki?
— Pan de Gourville, pan Pellisson, ale to tylko tak nawiasowo.
— A gdyby pan Fouquet istotnie chciał sprzedać...
— To i wówczas nie kupiłbym, gdyż pan nadintendent sprzedałby go tylko za gotówkę, a któż jest w stanie odrazu miljon liwrów położyć na stół?
— Więc czy chcesz być, panie Vanel, prokuratorem generalnym? — rzekł Colbert najspokojniej.
— Ja? — krzyknął tenże. — Ależ przecie miałem zaszczyt przedstawić jaśnie wielmożnemu panu, że do tego brakuje mi najmniej miljona stu tysięcy liwrów.
— Pożyczysz tej sumy od przyjaciół!
— Nie mam bogatszych ode mnie przyjaciół.
— W potrzebie zaręczę za ciebie.
— Strzeż się przysłowia, jaśnie wielmożny panie!
— Jakiego?
— Kto ręczy, ten i płaci.
— Mniejsza o to.
Vanel powstał, cały wzruszony tak nagłą i niespodziewaną ofiarą, uczynioną mu przez człowieka, który nigdy prawie nie żartował.
— Nie naigrawaj się ze mnie, jaśnie wielmożny panie!
— No, kończmy prędko, panie Vanel. Mówisz, że pan Gourville wspominał ci coś o tym urzędzie pana Fouquet?
— I pan Pellisson również!
— A więc, panie Vanel, pójdźże zaraz poszukać albo pana Gourville, albo pana Pellisson, a może znasz kogo z przyjaciół pana Fouquet?
— Znam dobrze pana de la Fontaine.
— La Fontaine, wierszopisarza.
— Tego samego, on robił wiersze dla mojej żony, wtenczas, kiedy pan Fouquet był naszym przyjacielem.
— Udaj się więc do niego, aby wyrobić sobie rozmowę z panem nadintendentem.
— Dobrze, ale pieniądze?
— Już się o to nie turbuj; na dzień i godzinę oznaczoną będziesz je miał.
— Jaśnie wielmożny panie, taka wspaniałomyślność przyćmi królewską, a o wiele przewyższa pana Fouquet!
— Chwilkę, panie... nie uwodźmy się słowami. Ja nie robię darowizny z miljona czterech kroć stu tysięcy liwrów, panie Vanel, ja mam dzieci.
— A, panie!... rozumiem, pożyczasz mi tylko, to dosyć.
— Tak, pożyczam tylko.
— Żądaj procentu i pewności, jakiej ci się spodoba, Jaśnie wielmożny panie, jestem gotów, a i wtenczas powtórzę, że wspaniałomyślnością przewyższasz króla i pana Fouquet. Jakież są pańskie warunki?...
— Zwrot sumy w ciągu lat ośmiu.
— O!... bardzo dobrze.
— Gwarancję stanowić będzie sam urząd.
— Doskonale, i to wszystko?...
— Czekaj, zawaruję sobie prawo odkupienia urzędu, dając ci 500,000 liwrów zysku, gdybyś przy tem urzędowaniu postępował przeciw interesom króla i moim zamiarom.
— A!... a!... — rzekł Vanel, trochę wzruszony.
— Czy warunek ten ma w sobie coś, co ci się nie podoba, panie Vanel? — rzekł Colbert ozięble.
— Nie, bynajmniej — odpowiedział Vanel z pośpiechem.
— A więc podpiszemy umowę, kiedy zechcesz. Ale idź do przyjaciół pana Fouquet.
— W tej chwili.
— I staraj się widzieć z nadintendentem.
— Dobrze, Jaśnie wielmożny panie.
— I nie rób trudności.
— Rozumiem.
— A jak się ułożysz?
— Będę się starał, ażeby układ podpisał.
— Strzeż się tego... nie mów nigdy z panem Fouquet, ani o podpisie, ani o możności zerwania, nie żądaj od niego nawet słowa, rozumiesz?... inaczej wszystko będzie stracone.
— Ale cóż robić, Jaśnie wielmożny panie?... to bardzo trudno...
— Staraj się tylko, ażeby pan Fouquet dotknął twej ręki, to dosyć. Idź.
Królowa matka siedziała w Pałacu Królewskim w sypialnym pokoju swoim z panią de Motteville i Senorą Molina. Król, aż do wieczora oczekiwany, nie pokazał się. Królowa, zniecierpliwiona, często posyłała dowiadywać się o niego. Horyzont pałacowy był zachmurzony. Dworzanie i damy unikali siebie w przedpokojach i na korytarzach, aby nie mówić o drażliwych przedmiotach. Książę wyjechał z królem na polowanie. Księżna pozostała u siebie, gniewając się na wszystkich. Co do królowej matki, ta po odmówieniu pacierzy po łacinie, rozmawiała o swej rodzinie z dwiema przyjaciółkami po hiszpańsku; pani de Motteville, która rozumiała doskonale ten język, odpowiadała po francusku. Kiedy te dwie damy wyczerpały już wszelkie środki grzeczności i pobłażania, ażeby wyrazić, że postępowanie króla przyprawiało o śmierć prawie królowę matkę i całą rodzinę; kiedy w wyrazach dobranych wywołano wszelkie złorzeczenia przeciw pannie La Valliere, królowa matka zakończyła to oskarżenie słowami, cechującemi jej charakter i sposób myślenia.
— „Estas hijos!“... — rzekła do Moliny. „To dzieci“ — słowo głębokie w ustach matki, słowo okropne w ustach królowej, która, jak Anna Austrjacka, miała tyle ukrytych tajemnic w ponurej duszy.
Nastąpiła chwila milczenia.
Wreszcie pani de Motteville podniosła głowę.
— Wasza Królewska Mość cierpisz?... — rzekła.
— Trochę.
— Pan Vallot jest tu niedaleko, zdaje mi się u księżny.
— U księżny? pocóż?
— Księżna ma atak nerwowy.
— A to mi słabość. Pan Vallot wcale tam nie potrzebny; inny doktór z pewnością wyleczyłby księżnę...
Pani Motteville zdziwiona, podniosła raz jeszcze oczy.
— Inny lekarz, niż pan Vallot — rzekła — któż to taki?
— Zajęcie, praca, moja kochana. O! jeżeli tu jest kto chory, to tylko moja biedna córka.
— I Wasza Królewska Mość także.
— Tego wieczora mniej.
— Nie dowierzaj temu, Wasza Królewska Mość.
I jakby dla usprawiedliwienia tej pogróżki pani de Motteville, królowa uczuła gwałtowne boleści, tak, że aż zbladła i przechyliła się na krześle.
— Krople — rzekła zcicha.
— Ba, ba — rzekła Molina i, nie śpiesząc się wcale, wydostała z szafy bardzo dużą flaszkę kryształową i, odetkawszy, podała królowej.
Ta wąchała je po kilkakroć chciwie i rzekła zcicha:
— Tem cierpieniem Bóg mię zabije. Niech się dzieje jego wola.
— E! nie umiera się dlatego, że się trochę źle zrobiło — rzekła Molina, stawiając flaszkę na miejsce.
— Wasza Królewska Mość ma się teraz dobrze?... — spytała pani de Motteville.
— Trochę mi lepiej.
— Trzeba pójść do łóżka — rzekła Molina.
— Zaraz, Molino.
— Zostawmy królowę — rzekła uparta hiszpanka.
Pani de Motteville wstała, duże czyste łzy, jak łzy dziecięcia, płynęły wolno po bladych licach królowej. Molina, spostrzegłszy to, wytężyła na Annę Austrjacką czujne czarne oczy.
— Tak, tak — rzekła natychmiast królowa. — Idź, Motteville, zostaw nas same.
Ten wyraz „my“ niemile zabrzmiał w uszach ulubienicy francuskiej. Mówił on, że tu zamieniane będą tajemnice lub wspomnienia.
— Czy Molina wystarczy na usługi Waszej Królewskiej Mości?... — zapytała francuska.
— Tak — rzekła hiszpanka, a pani Motteville skłoniła się.
W tejże chwili stara pokojowa, ubrana jeszcze tak, jak była ubrana w roku 1620-ym, otworzyła drzwi, a widząc królowę płaczącą, panią Motteville, mającą wychodzić, i Molinę politykującą:
— Lekarstwo, lekarstwo!... — krzyknęła radośnie, zbliżając się do królowej.
— Któż je przynosi — rzekła śpiesznie pani de Motteville. — Czy pan Vallot?
— Nie, jakaś pani z Flandrji.
— Któż ją przysłał?
— Pan Colbert.
— Idź, zobacz Molino — rzekła królowa.
— To niepotrzebne — dał się słyszeć z drugiego pokoju głos mocny lecz, miły, na który damy zadrżały, a królowę dreszcz przeszedł, i jednocześnie jakaś kobieta stanęła w progu. I zanim królowa odezwała się, nieznajoma rzekła:
— Jestem Beginką z Bruges, i przynoszę lekarstwo, które powinno uleczyć Waszą Królewską Mość.
Wszyscy milczeli; Beginka nie postąpiła kroku.
— Mów!... — rzekła królowa.
— Gdy będziemy same — dodała Beginka.
Anna Austrjacka wzrokiem dała znak towarzyszkom i te wyszły. Beginka wówczas postąpiła trzy kroki i z uszanowaniem ukłoniła się królowej.
— Pani zapewne nie wiesz, że się nie mówi do głów ukoronowanych z maską na twarzy? — spytała dumnie Królowa.
— Chciej Wasza Królewska Mość mieć mię za wytłumaczoną — rzekła pokornie Beginka.
— Nie mogę, ale mogę ci przebaczyć, jeżeli zdejmiesz maskę!
— Uczyniłam ślub, że nieść będę pomoc zmartwionym lub cierpiącym, nie dozwalając im nigdy widzieć mej twarzy. Mogłabym ulżyć cierpieniom duszy i ciała Waszej Królewskiej Mości, ale ponieważ Wasza Królewska Mość wzbraniasz mi, więc żegnam.
Słowa te, wymówione były głosem tak dźwięcznym i z takiem uszanowaniem, że rozbroiły gniew i podejrzenia królowej, nie zmniejszając wszakże ciekawości.
— Masz rację, nie przystoi ludziom cierpiącym wzgardzać radami, które Bóg im zsyła. Mów, pani!... i obyś mogła, jak mówisz, przynieść ulgę memu ciału. Niestety, przeczuwam, że Bóg chce okrutnie mnie doświadczać!
— Mówmy trochę o duszy, jeżeli się Waszej Królewskiej Mości podoba — rzekła Beginka — o duszy, która, jestem tego pewną, cierpi także.
— Jeśli uważasz się za prorokinię, czytającą w sercu i znającą przyszłość, to odejdź — boję się przyszłości.
— Zdaje mi się — rzekła śmiało Beginka — że więcej boisz się przeszłości.
Jeszcze nie skończyła tych wyrazów, gdy królowa podniosła się.
— Mów — krzyknęła królowa tonem rozkazującym — mów, wytłumacz się, zrozumiale i dokładnie, bo jeżeli nie...
— Nie groź mi, królowo — rzekła z pokorą Beginka — przybyłam od jednej z twoich przyjaciółek.
— Dowiedź więc tego. Ulżyj, zamiast rozjątrzać.
— Bardzo łatwo!... i Wasza Królewska Mość osądzisz, czy mnie nie przysyła jej przyjaciółka.
— Zobaczymy.
— Jakie nieszczęście spotkało Waszą Królewską Mość przed dwudziestu trzema laty?
— Ależ... wielkie nieszczęście: Czyż nie straciłam króla?
— Nie mówię o tego rodzaju nieszczęściach. Ja chcę tylko zapytać, czy od czasu... urodzenia się króla... niedorzeczność jakiej przyjaciółki nie spowodowała pewnych przykrości Waszej Królewskiej Mości?
— Nie rozumiem cię — rzekła królowa, ściskając zęby, ażeby pokryć wzruszenie.
— Chcę się więc dać zrozumieć; Wasza Królewska Mość przypomina sobie, że król urodził się 5 września 1638 roku o godzinie kwadrans na dwunastą.
— Tak, — bąknęła królowa.
— O wpół do pierwszej — mówiła dalej Beginka — Delfin ochrzczony już został z wody przez arcybiskupa de Maux, w oczach króla i Waszej Królewskiej Mości, i uznany był za dziedzica korony francuskiej. Król udał się do starego zamku Saint-Germain, ażeby usłyszeć Te Deum.
— Wszystko tak było — rzekła zcicha królowa.
— Rozwiązanie Waszej Królewskiej Mości nastąpiło wobec brata królewskiego, książąt i dam dworu, lekarz królewski Bouvard i chirurg pokojowy byli w przedpokoju. Około godziny trzeciej Wasza Królewska Mość zasnęłaś i spałaś aż do siódmej. Nieprawdaż?
— Bez wątpienia, ale opowiadasz mi to, o czem wszyscy wiedzą tak dobrze, jak ja i ty.
— Przystępuję do tego, o czem niewiele wie osób!... Niewiele osób, powiedziałam. Niestety, dwie tylko, pięć ich wiedziało dawniej; lecz od kilku lat tajemnica stała się pewniejszą przez śmierć głównych osób. Król, nasz pan, spoczywa w grobie przodków swych. Akuszerka Peronne wkrótce po nim umarła. Laporte dawno już zapomniany.
Królowa otworzyła usta, jakby chciała odpowiedzieć, a duże krople potu spływały po twarzy.
— Była godzina ósma — mówiła Beginka. — Król wieczerzał ochoczo, wokoło panowała radość, okrzyki wesołości, toasty, lud krzyczał z radości pod oknami. Szwajcarowie, muszkieterowie i gwardja, noszeni byli na ręku przez podpiłych studentów. Te okrzyki radości publicznej wywoływały lekkie jęki u spoczywającego na rękach pani de Hausac guwernantki Delfina, przyszłego króla Francji, który po otwarciu oczu miał ujrzeć dwie korony, spoczywające na dnie kolebki. Lecz w tejże chwili Wasza Królewska Mość wydałaś krzyk przerażający, na który pani Peronne przybiegła. Lekarze znajdowali się w dość odległym pokoju. Pałac pusty był prawie wskutek powszechnej radości. Akuszerka, przekonawszy się o stanie Waszej Królewskiej Mości, krzyknęła zdziwiona, a biorąc na ręce, nieprzytomną z bólu, posłała Laporta, aby uprzedził króla, że Wasza Królewska Mość chcesz, się z nim natychmiast widzieć. Laporte, jak Wasza Królewska Mość wiesz, był człowiekiem roztropnym, nie zbliżył się więc do króla, jak sługa wystraszony i chcący przestraszyć; zresztą nie była przestraszająca wiadomość, jaką król miał usłyszeć. Laporte przystąpił więc do krzesła królewskiego z uśmiechem i rzekł.
— Najjaśniejszy Panie!.. królowa jest bardzo zadowoloną, ale byłaby szczęśliwszą, gdyby mogła widzieć zaraz Waszą Królewską Mość!
Król przybył do Waszej Królewskiej Mości w chwili, kiedy pani Peronne podała mu drugiego księcia, również pięknego i zdrowego jak pierwszy, mówiąc:
— Najjaśniejszy Panie. Bóg nie chce, aby królestwo Francji spadło na kądziel.
Król w pierwszej chwili radości pochwycił dziecko i rzekł:
— Dziękuję ci, o mój Boże!
Beginka zatrzymała się w tem miejscu, uważając jak cierpi królowa.
Anna Austrjacka, oparta o krzesło z głową spuszczoną, oczami nieruchomemi, słuchała, nie słysząc, a usta jej konwulsyjnie poruszały się, może modlitwą, może przekleństwem!...
— Ale nie wierzcie — rzekła Beginka — że jeżeli jest tylko jeden Delfin we Francji, jeżeli królowa pozwoliła temu drugiemu dziecku żyć zdala od tronu, nie wierzcie, aby złą była matką. O!... nie!... są ludzie, którzy wiedzą, ile łez wylała, i mogliby zliczyć gorące pocałunki, któremi obsypywała tę biedną istotę, wzamian za życie w ciemności i nędzy, do jakiego powody polityczne zmuszały brata, bliźniaka Ludwika XIV-go.
— Mój Boże!... mój Boże!... — wyrzekła zcicha królowa.
— Wiedzą — mówiła prędko Beginka — że król, widząc dwóch, synów, równych wiekiem i prawami, zadrżał o spokój Francji. Wiedza, że kardynał Richelieu, zawiadomiony przez Ludwika XIII-go i myśląc nad tem więcej, niż godzinę, w gabinecie Jego Królewskiej Mości, wyrzekł to zdanie:
— Urodził się następca na tron po Waszej Królewskiej Mości. Bóg dał drugiego, ażeby panował po pierwszym; lecz teraz potrzebujemy tylko pierwej urodzonego; ukryjmy drugiego przed Francją, tak, jak Bóg ukrył nawet przed rodzicami. Jeden następca tronu zapewnia krajowi spokój i szczęście, dwóch, żądających tronu, to wojna domowa i anarchja.
Królowa porwała się z miejsca ze ściśniętemi pięściami.
— Zawiele wiesz — rzekła głosem grobowym — skoro posiadłaś tajemnicę stanu. Jeżeli od przyjaciół dowiedziałaś się o tem, to są nikczemni i fałszywi ci przyjaciele. Ty zaś jesteś wspólniczką w zbrodni. Zrzuć maskę, albo każę cię aresztować. O!.. tajemnica ta nie przestrasza mnie, ona umrze w twych piersiach. Od tej chwili życie twoje i tajemnica nie należą do ciebie.
I Anna Austrjacka, chcąc wykonać tę groźbę, postąpiła dwa kroki ku drzwiom.
— Otóż przekonaj się pani — rzekła nieznajoma, zrzucając maskę — o wierności, honorze i milczeniu opuszczonych przez Waszą Królewską Mość przyjaciół.
— Pani de Chevreuse!... — krzyknęła królowa.
— Jedyna powiernica tajemnic Waszej Królewskiej Mości.
— A!... — rzekła królowa — pójdź, uściskaj mnie, księżno. Niestety, zabijamy swoich przyjaciół, gdy się naigrawamy z tak bolesnych ich smutków.
I królowa, opierając się na ramieniu starej księżny, dała wolny bieg potokowi gorzkich łez.
— Jakże jesteś jeszcze szczęśliwą, Wasza Królewska Mość — rzekła pani Chevreuse ponurym głosem — skoro możesz jeszcze płakać.
Królowa dumnie spojrzała na panią de Chevreuse.
— Zdaje mi się, że mówiąc o mnie, wyrzekłaś wyraz „szczęśliwa“. A jednak zdawało mi się dotąd, że niema nieszczęśliwszej istoty nad królowę francuską.
— Doprawdy, można Waszą Królewską Mość nazwać matką boleści. Ale gdy obok tej świetnej nędzy, o której w tej chwili mówiłyśmy, my tak dawne przyjaciółki, rozłączone tylko przez złość ludzką, to obok tych, mówię, nieszczęść królewskich, doświadczasz Wasza Królewska Mość pociechy, mało wprawdzie uczuciowej, ale której świat zazdrości wielce.
— Jakiej?... — rzekła gorzko królowa. — Jak możesz coś podobnego mówić, księżno, ty, co w tej chwili jeszcze mówiłaś, że potrzeba lekarstwa dla mego ciała i duszy.
Pani de Chevreuse zamyśliła się trochę.
— Wasza Królewska Mość wie zapewne, że król podobno odziedziczył po ojcu swoim nienawiść ku mnie. I gdyby wiedział, że jestem w Palais-Royal, niezawodnie kazałby mi go opuścić.
— Nie mówię, ażeby król miał szczególną przychylność dla ciebie, księżno, ale ja mogłabym dla ciebie coś uczynić... sekretnie.
— Wdzięczna jestem Waszej Królewskiej Mości.
— Choćby tylko za to, żeś zniweczyła pogłoskę, jaką rozpuszczono o twojej śmierci.
— Wasza Królewska Mość nie powinnaś była wierzyć tej pogłosce!
— Dlaczegóż? Niestety! jesteśmy śmiertelne. Czyż nie widzisz, że ja, twoja młodsza siostra, jakeśmy się niegdyś nazywały, zbliżam się bardzo do grobu!
— Jeżeli więc Wasza Królewska Mość uwierzyła tej pogłosce, musiała bardzo być zdziwioną, że przedtem nie odebrała żadnej ode mnie wiadomości.
— O! księżno, śmierć czasem tak prędko zaskoczy....
— O, Najjaśniejsza Pani! Dusze, obciążone taką tajemnicą, jak tą, o którejśmy niedawno mówiły, czują zawsze jakąś potrzebę zwierzenia się przed śmiercią. A przygotowując się do wieczności, trzeba także uporządkować i papiery.
Królowa zadrżała.
— Wasza Królewska Mość — mówiła księżna — będziesz zawiadomiona w pewien nieomylny sposób o mojej śmierci.
— Jaki?
— Bo Wasza Królewska Mość nazajutrz odbierzesz pod poczwórną kopertą wszystko to, co pozostało z naszej dawnej, a tak tajemniczej korespondencji.
— Nie spaliłaś tego — rzekła Anna z przerażeniem.
— O! Najjaśniejsza Pani — rzekła księżna — tylko zdrajcy palą korespondencje królewskie.
— Zdrajcy?
— Tak, niezawodnie! albo udając, że spalili, zatrzymują u siebie, lub sprzedają komu.
— A! mój Boże!
— Wierni zaś, przeciwnie, chowają te skarby bardzo starannie, potem starają się zobaczyć z królową i mówią: Najjaśniejsza Pani, starzeję się, jestem cierpiącą, jestem w niebezpieczeństwie śmierci, co grozi wyjawieniem sekretu Waszej Królewskiej Mości, odbierz więc ode mnie ten niebezpieczny papier i spal go sama.
— Niebezpieczny? któryż?
— Co do mnie, wprawdzie mam tylko jeden, ale i ten jest bardzo niebezpieczny.
— O! księżno, powiedz! powiedz!
— To ten list, datowany we wtorek 2 sierpnia 1644 roku, kiedy mi Wasza Królewska Mość poleciłaś, abym pojechała do Noisy-le-Sec odwiedzić te kochane, nieszczęśliwe dziecię. Te wyrazy kochane, nieszczęśliwe dziecię — pisane są ręka Waszej Królewskiej Mości.
Nastąpiła chwila głębokiego milczenia, bo królowa zgłębiała przepaść, a pani de Chevreuse zastawiała sidła.
— O! nieszczęśliwe i bardzo nieszczęśliwe dziecię — rzekła zcicha królowa — jakże smutne wlokło życie, ażeby tak okropnie skończyć.
— Umarł więc — rzekła księżna z żywością i z ciekawością, której wyraz królowa pochwyciła chciwie.
— Umarł na konsumpcję, umarł zapomniany, zwiędły jak kwiat, dany kochance przez kochanka, a który ona chowa w szufladzie, ażeby go nikt nie dostrzegł.
— Umarł — rzekła księżna z wyrazem straconej otuchy, który bardzoby ucieszył królowę, gdyby nie był miarkowany przez wątpliwość, umarł w Noisy-le-Sec.
— Tak, na ręku swego nauczyciela, biednego, wiernego sługi, który go niedługo przeżył.
— Łatwo to pojąć, gdyż bardzo trudno nosić w sercu i żałobę i tak ważną tajemnicę.
Królowa nie zważała nawet na ten przycinek; księżna mówiła dalej:
— Ależ ja dowiadywałam się kilka lat temu w Noisy-le-Sec o losie tego dziecięcia tak nieszczęśliwego. I mówiono mi tam, że on nie umarł, i dlatego nie martwiłam się tak mocno, mówiąc o tem z Waszą Królewską Mością. Gdybym bowiem temu uwierzyła, nigdybym wspomnieniem tak godnego pożałowania wypadku, nie chciała obudzać słusznego żalu Waszej Królewskiej Mości.
— Mówisz więc, że, jak powiadano, dziecię nie zmarło w Noisy-le-Sec?
— Nie, Najjaśniejsza Pani!
— A cóż więc o tem mówiono?
— Mówiono, że pewnego wieczora 1645 roku, jakaś pani pięknej postawy, co dawało się widzieć pomimo maski i obszernej mantyli, okrywającej ją, dama z wyższego stanu, zdaje się nawet z bardzo wysokiego, przybyła w karecie na zakręt drogi tej samej, Wasza Królewska Mość przypomina ją sobie, gdzie ja zawsze oczekiwałam na wiadomości o młodym księciu, kiedyś Wasza Królewska Mość raczyła mnie posyłać po nie...
— Cóż dalej?
— Nauczyciel przyprowadził dziecię do tej damy.
— A potem?
— Nazajutrz i nauczyciel i dziecko wyjechali.
— Widzisz więc dobrze, że jest w tem trochę prawdy, gdyż właśnie wtenczas to biedne dziecię nagle umarło; słusznie twierdzą lekarze, że od siódmego roku życie dzieci wisi na włosku.
— O! to, co Wasza Królewska Mość mówi, jest prawdą, i nikt zapewne od niej lepiej o tem wiedzieć nie może, nikt też w to mocniej nie wierzy, niż ja. A jednak Wasza Królewska Mość...
— Cóż jeszcze? — pomyślała królowa.
— Osoba, która mi doniosła te szczegóły, która dowiadywała się o zdrowie dziecięcia, osoba ta...
— Powierzałaś komuś takie starania? A! księżno.
— Komuś tak milczącemu, jak W. K. Mość, jak ja, przypuśćmy, że to byłam ja sama. Ten ktoś, mówię, przejeżdżając w kilka miesięcy przez Tourraine...
— Przez Tourraine!
— Poznał nauczyciela i dziecko! przepraszam, zdawało mu się, że poznał obydwóch żyjących, zdrowych, szczęśliwych, kwitnących, jednego czerstwą starością, drugiego kwiatem młodości. I pomyśleć teraz, co znaczą pogłoski, jakie o tem obiegają! i wierzyć teraz temu, co mówią o tem, co się dzieje na świecie. Ale ja utrudzam W. K. Mość, odnowiwszy to zapewnienie mojego uszanowania i poświęcenia dla niej.
— Zatrzymaj się, księżno. Pomówmy trochę o tobie.
— O mnie. O! nie zniżaj W. K. Mość oczu swoich aż do mnie?
— Dlaczego? Czyż nie jesteś najdawniejszą przyjaciółką? Chyba, że się gniewasz?
— Ja? mój Boże? za cóż. Czyżbym przyszła do W. K. Mości, gdybym miała jaką ku niej urazę! jaki powód żalu?
— Księżno! lata nas już gniotą. Trzeba się opierać śmierci, która już nam grozi.
— W. K. Mość rozrzewniasz mię, tak uprzejmie do mnie przemawiając!
— Nikt mię tak nie kochał, nikt tak wiernie nie służył, jak ty, księżno.
— W. K. Mość raczy sobie to przypominać?
— Zawsze! księżno. Daj dowód przyjaźni.
— Jaki?
— Żądaj czego ode mnie!
— A więc W. K. Mość możesz mi sprawić nieopisaną, nieporównaną radość.
— Cóż takiego? — rzekła królowa — ale przedewszystkiem, moja droga de Chevreuse, pamiętaj, że jestem pod władzą syna, jak niegdyś byłam pod władzą męża.
— Dobrze!... Spraw mi ten zaszczyt, pani, i przepędź kilka dni u mnie w Dampierre!...
— I nic więcej?... — krzyknęła królowa osłupiała.
— Nic.
— Nic więcej, jakto?....
— Mój Boże!... Czyżbyś mogła przypuścić, ażebym nie żądała najwyższego dobrodziejstwa. Jeżeli tak myślisz, toś mię jeszcze nie poznała. No, zgadzasz się na to?...
— Z całego serca!...
— O!... dziękuję ci.
— I będę bardzo szczęśliwą — rzekła królowa z niedowierzaniem — jeżeli moja obecność będzie ci mogła być użyteczną!...
— Użyteczną!... — rzekła księżna, śmiejąc się — o!... nie!... nie!... tylko przyjemną, miłą, rozkoszną. A więc to już przyrzeczone?...
— Najsolenniej!...
Księżna porwała rękę królowej i obsypała ją pocałunkami.
— To dobra kobieta — pomyślała królowa — dobra i szlachetnego umysłu.
— Wasza Królewska Mość zgadza się na to — rzekła księżna — że odwiedziny te nastąpią za dni piętnaście?...
— Zgoda!... ale dlaczego?...
— Dlatego, że ludzie, wiedząc, iż jestem w niełasce, nie chcieli mi pożyczyć 100,000 talarów na wyrestaurowanie Dampierre. Ale teraz, gdy się dowiedzą, że to potrzebne jest na godne przyjęcie Waszej Królewskiej Mości, wszystkie kapitały Paryża spłyną do ranie!
— A!... — rzekła królowa, poruszając głową, gdyż pojęła zupełnie księżnę. — Sto tysięcy talarów. A więc potrzeba 100,000 talarów na odnowienie Dampierre?...
— Nie więcej.
— Jeżeli chcesz, ja ci ich pożyczę!...
— Doprawdy?...
— Słowo królowej!... 100,000 talarów, to nie tak wiele.
Powracamy do Saint-Mande, gdzie nadintendent przyjmuje, podług zwyczaju, towarzystwo dobrane z epikurejczyków; od niejakiego czasu przeszedł on kłopoty, i każdy uczuł w części strapienie ministra. Niema już tych wielkich i wesołych zgromadzeń.
Pan Fouquet nie ma czem pokrywać rachunków, dostawcy przestają przysyłać wykwintne wina i smakołyki.
Pomimo to w dniach zwykłego przyjęcia przyjaciele Fouqueta w większej niż zwykle zbierali się liczbie. Gourville i opat Fouquet rozprawiali o finansach, to jest opat pożyczał kilka pistolów od Gourvilla. Pellisson, siedząc z nogami założonemi kończył układać mowę, którą Fouquet miał mieć na otwarcie parlamentu... Wkrótce, po powrocie z ogrodu, sprzeczali się o jakieś wierszyki Loret i La Fontaine. Muzycy i malarze zwracali się także ku sali jadalnej, gdyż o ósmej siadano do stołu. A nadintendent nigdy się nie spóźniał; już jest wpół do ósmej i apetyt dobrze się już uczuć daje. Kiedy wszyscy stołownicy zebrali się, Gourville, wyrwawszy Pellissona z marzeń, wyprowadził na środek pokoju, od którego drzwi zamknął.
— No — rzekł — co tam nowego?
Pellisson podniósł oczy słodkie i dowcipne.
— Pożyczyłem — rzekł — od mojej ciotki dwadzieścia pięć tysięcy liwrów. Oto są w biletach kasowych!
— Dobrze — rzekł Gourville — braknie więc już tylko sto dziewięćdziesiąt tysięcy liwrów na pierwszą wypłatę!
— Wypłatę czego? — zapytał la Fontaine tonem, jakby pytał, czy czytałeś Barue?
— Patrzcie no na tego roztargnionego — rzekł Gourville. — Co!... ty, co właśnie zawiadomiłeś nas, że ta mała posiadłość pana Fouqueta, Corbeil, miała być sprzedaną przez wierzyciela, ty, któryś pierwszy podał myśl składki przyjaciół epikura, ty, co powiedziałeś, że sprzedasz swój dom w Chateau-Thierry, ażeby dostarczyć części, przypadającej na ciebie, dziś pytasz; „Na wypłatę czego?“
Na to wszyscy głośno się roześmiali, a la Fontaine zarumienił się.
— A zatem przynosisz swego obola na ofiarę, obola ze sprzedanego domu?
— Sprzedanego?... nie!
— Nie sprzedałeś swojej zagrody?... — zapytał zdziwiony Gourville, gdyż znał bezinteresowność poety.
— Moja żona nie zgodziła się na to!... — odrzekł tenże.
Nowe śmiechy.
— Ale zrobiłem coś innego: ułożyłem mały poemat, bardzo swobodny.
— O!... o!... kochany poeto.
— Bardzo dwuznaczny.
— O!... o!...
— Bardzo cyniczny!
— Do djabła!
— Umieściłem tam — rzekł z powagą poeta — wszystkie wyrazy... jakie mi tylko przyszły na myśl. I postarałem się przewyższyć wszystko to, co Bokacjusz, l‘Aretin i inni pisali w tym rodzaju.
— Dobry Boże!.... — zawołał Pellisson — ależ będziesz potępiony.
— Tak myślisz?... — spytał dobrodusznie la Fontaine. — Przysięgam wam, żem nie zrobił tego dla siebie, tylko dla pana Fouquet.
To oświadczenie zadowoliło całe towarzystwo.
— I pierwsze wydanie tego dziełka sprzedałem za osiemset liwrów — krzyknął la Fontaine, zacierając ręce. — Za książki do nabożeństwa płacą połowę tego.
— Lepiej było — rzekł Gourville, śmiejąc się — napisać dwie książki do nabożeństwa.
— Toby zbyt długo trwało i nie byłoby zabawne — rzekł spokojnie la Fontaine — otóż te osiemset liwrów składam.
I złożył je w ręce podskarbiego Epikurejczyków, Potem zkolei Loret dał 150 liwrów, inni co mieli złożyli; zebrano 40.000 liwrów. I nigdy szlachetniejsze pieniądze nie brzękły na szali, gdzie waży się litość dobrych chęci i serc, przeciw fałszywej monecie pobożnych obłudników. Jeszcze brzęczały pieniądze, kiedy nadintendent wszedł, a raczej wślizgnął się do sali i wysłuchał wszystkiego.
— Uboga jałmużno — rzekł głosem czułym i wzruszonym — znikniesz w najszczuplejszym zakątku mego próżnego worka, ale napełniłaś moje serce wdzięcznością, a to się nie wyczerpie. Dziękuję wam, moi przyjaciele, dziękuję.
— O!... o!.... — rzekł la Fontaine nagle, — nie myślcie, abym ja przyniósł tylko pomysł tych 80 pistolów dla pana nadintendenta.
— Oho!... — zawołano ze wszystkich stron — to pan de la Fontaine jest dziś przy pieniądzach!...
— Błogosławiony pomysł, jeżeli mi przynosi jeden lub dwa miljony — rzekł Fouquet wesoło.
— O to właśnie chodzi — odpowiedział La Fontaine.
— Mów prędko, mów — zawołało całe zgromadzenie.
— Mówię, mistrzu nasz, że jesteś malarzem, przyjacielem nauk i sztuk, ale nie jesteś prawnikiem.
— Wyznaję — rzekł z uśmiechem Fouquet.
— Gdyby cię nawet mianowano członkiem akademji, pewnobyś odmówił?
— Zdaje mi się, że tak, z przeproszeniem panów akademików.
— Dlaczegóż, nie chcąc być członkiem akademji, jesteś członkiem parlamentu?
— Oho — rzekł Pellisson — zaczynamy coś o polityce.
— Ja zapytuję — mówił dalej La Fontaine — czy toga przystoi panu Fouquet, czy też nie?
— Ja myślę, że toga jest bardzo potrzebna, ale miljon pięćset tysięcy liwrów więcej warte jest od niej — odpowiedział Gourville.
— I ja jestem zdania Gourville‘a — wyrzekł Fouquet.
— Miljon pięćset tysięcy — pomruknął Pellisson... — Ależ znam pewna opowieść indyjską...
— To opowiedz mi ją — rzekł La Fontaine — ja muszę ją także znać.
— Opowiedz, opowiedz — zawołano.
— Żółw zawsze chował się w skorupę — rzekł Pellisson — ile razy nieprzyjaciele napastowali go. Pewnego dnia rzekł ktoś do niego: latem bardzo ci gorąco w twojej skorupie i przeszkadza ci ona widzieć twoją piękną postać, oto wąż da ci za nią półtora miljona.
— Dobrze — rzekł nadintendent, śmiejąc się.
— I cóż potem?... — rzekł La Fontaine, zajęty więcej samą bajką, niż zawartą w niej przestrogą.
— Żółw, sprzedawszy, skorupę, nie miał już ochrony. Sęp zgłodniały, spostrzegłszy to, rzucił się na niego i pożarł.
— O mythos deloi!... — rzekł Conrart.
— Bardzo dobrze zrobi pan Fouquet, jeżeli zachowa togę!
La Fontaine uraził się treścią bajki.
— Zapominasz o Eschylu!... — rzekł do swego przeciwnika.
— Cóż to ma znaczyć?
— O Eschylu łysym.
— No i cóż?
— O Eschylu, którego czaszkę sęp, zapewne ten twój sęp, wziął za kamień i rzucił z góry na nią żółwia, ukrytego w skorupie.
— E! mój Boże! La Fontaine ma słuszność — rzekł Fouquet zamyślony. — Każdy sęp, skoro tylko zechce mu się żółwia, z pewnością skruszy jego skorupę, i bardzo szczęśliwy ten żółw, za którego skorupę wąż zechce zapłacić półtora miljona. Niech mi pokażą takiego węża, jak w twojej bajce, Pellisson, a oddam mu swoją skorupę.
— Rara avis in terris — zawołał Conrart.
— I podobny do czarnego bociana, nieprawdaż?... — dodał La Fontaine. — O tak, ptak zupełnie czarny i bardzo rzadki, ale ja takiego znalazłem!
— Znalazłeś nabywcę na mój urząd prokuratora generalnego — krzyknął Fouquet.
— Tak, panie!
— Ależ pan nadintendent nigdy nie mówił, że chce go sprzedać — rzekł Pellisson.
— Przepraszam, sam o tem mówiłeś — odrzekł Conrart.
— Jestem tego świadkiem — dodał Gourville.
— Bo mu żal tych pięknych mów, które dla mnie robi — podchwycił, śmiejąc się, Fouquet. — Ale któż jest tym nabywcą?
— Czarny ptak, radca parlamentu, człowiek poczciwy!
— Jak się nazywa?
— Vanel.
— Vanel?... — krzyknął Fouquet — Vanel, mąż...
— A tak, jej mąż.
— Dobry człowiek — rzekł Fouquet z zajęciem — i on chce zostać prokuratorem generalnym? Ależ to bardzo pocieszne! opowiedz to nam, La Fontaine!
— To bardzo naturalne. Kiedy niekiedy widuję się z nim u niego. Teraz spotkałem go, przechodzącego na placu Bastylji, właśnie w tej chwili, kiedym miał wziąć powóz do Saint-Mande. Przystępuje do mnie, ściska, prowadzi do oberży pod znakiem fiakra i opowiada mi swoje zmartwienia.
— To on ma zmartwienia?
— Tak; żona jego pełna jest ambicyj.
— I opowiadał ci...
— Że mu wspominano o urzędzie w parlamencie, że nazwisko pana Fouquet było wymówione, że odtąd pani Vanel marzy, aby się tytułować prokuratorową generalną, i umiera każdej nocy, w której jej się o tem nie śni.
— Biedna kobieta — rzekł Fouquet.
— Ale poczekaj pan! Conrart mówi mi zawsze, że ja nie umiem robić interesów, zobaczysz, więc jakem ten poprowadził.
— Zobaczymy!
— A wiesz pan o tem — rzekłem do Vanela — że to rzecz bardzo droga, taki urząd prokuratora generalnego.
— A wieleż naprzykład kosztuje?
— Pan Fouquet nie przyjąłby jednego miljiona siedmiuset tysięcy liwrów.
— Moja żona — rzekł Yanel — szacowała ten urząd tak coś około jednego miljona czterech set tysięcy liwrów.
— Gotówką?... spytałem go.
— Tak! gdyż sprzedała dobra w Gurenne i ma gotówkę.
— To ładna sumka do wzięcia naraz — szepnął Fouquet, który dotąd się nie odzywał.
— Kończę więc — wyrzekł La Fontaine — Yanel, ten czarny, uparty ptak, wiedząc iż jadę do Saint-Mande, błagał ażebym go wziął z sobą i przedstawił, jeśli to być może, Jaśnie wielmożnemu panu!
— A więc...
— A więc jest on tutaj, na łące Bel-Air.
— Jak chrząszcz.
— I cóż, panie Fouquet?
— Nie wypada, ażeby mąż pani Vanel dostał kataru, poślij po niego, La Fontaine, skoro wiesz, gdzie jest.
— Biegnę sam.
— A ja ci towarzyszę, poniosę worki z pieniędzmi.
— Tylko bez tych żartów — rzekł surowo Fouquet. — Jeżeli mamy zrobić interes, to poważnie. A przedewszystkiem trzeba być gościnnym. Wytłumacz mi La Fontaine i przeproś, że musiał czekać, gdyż nie wiedziałem, że się tu znajduje.
W kwadrans potem pan Vanel wprowadzony został do gabinetu, który już opisaliśmy na początku naszej powieści.
Fouquet, widząc go wchodzącego, zawołał Pellissona i coś mu szepnął do ucha.
— Pamiętaj o tem dobrze — rzekł — ażeby wszystkie srebra, wszystkie brylanty zapakowane były do karety. Weź kare konie, jubiler niech przyjedzie z tobą, spóźnisz wieczerzę aż do przybycia pani de Belliere.
Vanel skłonił się nadintendentowi i chciał wszcząć przemowę.
— Nie rób pan ceremonij!... — rzekł doń grzecznie Fouquet, zdaje mi się, że chcesz nabyć mój urząd?
— Jaśnie wielmożny panie!...
— Wiele możesz mi dać za niego?
— Jaśnie wielmożny pan raczy oznaczyć cenę. Wiem, że już mu to proponowano.
— Pani Vanel, jak mi mówiono, ceni go miljon czterysta tysięcy liwrów.
— To jest wszystko, co posiadamy.
— Czy możesz pan dać tę sumę zaraz?
— Nie mam jej przy sobie — rzekł dobrodusznie Vanel, ogłuszony taką prostota i wielkością, bo spodziewał się wybiegów i targów.
— A kiedy ją pan mieć możesz?
— Kiedy się spodoba Jaśnie wielmożnemu panu.
I zadrżał na myśl, że Fouquet może żartuje z niego.
— Gdyby nie było potrzeby wracać do Paryża, powiedziałbym, że natychmiast.
— O! Jaśnie wielmożny panie!...
— Ale — przerwał nadinitendent — oznaczmy wypłatę i podpisy na jutro zrana.
— Niech i tak będzie — odrzekł Vanel osłupiały.
— O godzinie szóstej — rzekł Fouquet.
— O szóstej — powtórzył Vanel.
— Do widzenia, panie Vanel, ucałuj ode mnie raczki pani Vanel.
Po wyjściu Vanela, Fouquet zamyślił się troche i rzekł:
— Nie można nigdy uczynić zbyt wiele dla kobiety, która się kocha. Małgorzata chce być prokuratorową, dlaczegóż nie zrobić jej tej przyjemności?... A teraz, skoro najdrażliwsze sumienie nie mogłoby mi nic zarzucić, myślmy jedynie o kobiecie, co nas kocha. Pani de Belliere musi być tam!...
I wskazał palcem ukryte drzwi.
Zamknąwszy się wewnątrz, otworzył podziemne przejście, które łączyło dom jego z domem Vincennes i udał się niem spiesznie, a będąc pewny, że przyjaciółka jego nigdy nie pominie schadzki, nie ostrzegł jej jak zwykle dzwonkiem.
Ona też już przybyła i czekała go, a gdy odgłos kroków doszedł jej słuchu, pośpieszyła, aby podjąć przesunięty pod drzwiami bilet z temi słowy.
„Przybywaj pani, czekamy na ciebie z wieczerzą“.
Szczęśliwa wsiadła natychmiast do karety, stojącej przed domem Vincennes i przywitała oczekiwanego na nią w ganku domu Fouqueta, Gourvilla, który, aby się przypodobać lepiej swemu panu, sam na nią czekał. Nie widziała powracających i pianą okrytych karych koni Fouqueta, które przywiozły do Saint-Mande Pellissona i tego samego jubilera, któremu pani de Belliere sprzedała swoje srebra i klejnoty. Nadintendent podziękował jubilerowi, że był tak grzeczny i zatrzymał w depozycie kosztowności, które miał prawo sprzedać. Rzucił okiem na rachunek, wynoszący miljon trzysta tysięcy liwrów.
Potem napisał asygnację na miljon czterysta tysięcy liwrów, płatną nazajutrz przed południem.
— Sto tysięcy liwrów zysku!... — krzyknął jubiler — a!... Jaśnie wielmożny panie, co za wspaniałomyślność!
— Panie — odrzekł Fouquet dotykając jego ramienia — są grzeczności, które nigdy nie dadzą się opłacić.
Fouquet, wypuściwszy jubilera bocznemi drzwiami, poszedł przywitać panią de Belliere, którą już inni współbiesiadnicy otaczali. Pani de Belliere była piękna, a tego dnia szczególnie jaśniała wdziękami.
— Czy panowie uważacie — rzekł Fouquet — że pani jest dzisiaj nieporównanie piękna. A wiecie dlaczego?
— Bo jest najpiękniejszą z kobiet — rzekł ktoś z obecnych.
— Nie, ale dlatego, że jest z nich najlepszą. A jednak!...
— A jednak... — odrzekła z uśmiechem.
— A jednak wszystkie brylanty, które pani dziś ma na sobie są fałszywe.
Zarumieniła się.
— O!.. o!... — zawołali wszyscy — to można bez obawy powiedzieć o kobiecie, która ma najpiękniejsze klejnoty w Paryżu!
— I cóż?... — rzekł cicho Fouquet do Pellissona.
— A cóż!... teraz rozumiem — odrzekł tenże. — I dobrze pan zrobiłeś.
— No przecież!... — wyrzekł Fouquet, uśmiechając się!
— Podano do stołu, Jaśnie wielmożny panie, — odezwał się poważnie Vatel.
Biesiadnicy trochę prędzej, niżby to wypadało uczynić w salonach ministra, ruszyli do sali jadalnej, gdzie oczekiwał ich wspaniały widok. Na stołach pośród mnóstwa świateł i kwiatów, jaśniały naczynia złote i srebrne najkosztowniejsze, jakie tylko kiedy można było widzieć: były to resztki owej dawnej okazałości, na którą rzemieślnicy, sprowadzeni przez Medyceuszów z Florencji, wysilali się misternością roboty, dla przyozdobienia stołów pańskich, wówczas kiedy jeszcze dosyć było na to złota we Francji. Cały ten serwis znaczony był herbem pani de Belliere.
— Patrzcież!... — zawołał la Fontaine — patrzcie na cyfrę B. i B.
Ale najciekawszem było nakrycie stołu dla pani de Belliere.
W miejscu, które dla niej Fouquet obok siebie przeznaczył, wznosiła się piramida z brylantów, szafirów, szmaragdów i innych kosztownych kamieni. Pani de Belliere zbladła, spostrzegłszy to, czego nie spodziewała się już nigdy widzieć.
Głęboka cisza, poprzedniczka mocnych wzruszeń, zaległa pokój.
Fouquet nie kazał nawet odejść swojej służbie, która, jak pszczoły, uwijała się około obficie zastawionych stołów.
— Panowie — wyrzekł Fouquet. — Te srebra i klejnoty, które tu widzicie, należały do pani de Belliere, lecz ona, wiedząc, iż jeden z przyjaciół jej jest w potrzebie, posłała wszystko do jubilera, aby to sprzedał. Tak piękny czyn przyjaciółki powinien być wiadomym takim, jak wy przyjaciołom. Szczęśliwy ten, kto jest tak kochany. Wypijmy zdrowie pani de Belliere.
Przyjęto z zapałem ten toast, a pani de Belliere upadła na krzesło, nieruchoma ze wzruszenia.
Wieczerza, rozpoczęta w tak podniosłym tonie stała się najprzyjemniejszą; nikt nie wysadzał się na dowcip, gdyż nikomu go nie brakło.
Godziny upływały wesoło. Nadintendent, wbrew zwyczajowi, dotrzymywał towarzystwa.
Wtem turkot powozu odezwał się na dziedzińcu, i rzecz dziwna, pomimo hucznych w sali głosów, usłyszano go. Fouquet wytężył słuch, potem zwrócił wzrok na przedpokój; zdawało mu się, że słyszy kroki i że one, zamiast deptać podłogę, gniotą mu serce.
— Pan d‘Herblay, biskup Vannes — oznajmił odźwierny.
I ponura, zamyślona postać Aramisa ukazała się we drzwiach pomiędzy szczątkami kwiatów, któremi były ozdobione.
Fouquet byłby krzyknął z radości, spostrzegłszy swego przyjaciela, gdyby oziębłe oblicze i surowy wzrok Aramisa nie powstrzymały go od tego.
— Czy przybywasz, aby dopomóc nam do zjedzenia deseru?... — zapytał — ale czy cię nie przestraszył cokolwiek ten hałas, pochodzący z naszego trzpiotania?...
— Jaśnie wielmożny panie — rzekł z uszanowaniem Aramis — najprzód proszę mi przebaczyć, żem przerwał zabawę, a potem będę prosił o chwilę posłuchania w ważnym interesie.
Fouquet wstał od stołu.
— Interesy przedewszystkiem — rzekł do pana d‘Herblay — a bardzo jesteśmy szczęśliwi, kiedy one przybywają już po uczcie.
I, mówiąc to, podał rękę pani de Belliere, która patrzyła nań niespokojnie, i zaprowadził ją do najbliższego pokoju, a powierzając ją opiece najtrzeźwiejszych, sam udał się z Aramisem do swego gabinetu. Tutaj Aramis odrzucił etykietę i siadając, rzekł:
— Widziałem dziś wieczorem panią de Chevreuse.
— Starą księżnę?
— Tak!
— Czy też jej cień?
— Bynajmniej, starą wilczycę!
— Bez zębów!
— Może. Ale z pazurami!
— Jakąż ona może mieć do mnie urazę? Przecież nigdy nie byłem skąpy względem kobiet, które nie są skromnisiami. Jest to przymiot, który oceniają nawet kobiety, nie mogące już wzbudzać miłości.
— Pani de Chevreuse wie o tem, że nie jesteś skąpym i dlatego chce ci wydrzeć porządną sumę!
— Doskonale, ale z jakiego powodu?
— Zdaje się, że księżna posiada pewne listy pana Mazariniego.
— To mnie nie dziwi, gdyż był to romansowy prałat!
— Tak! ale w listach tych niema wzmianki o miłości. One są, jak słyszałem, pisane w interesach pieniężnych!
— To jeszcze mniej mnie obchodzi.
— I nie domyślasz się, o czem chcę mówić?
— Ani trochę!
— Nie mówiono ci nigdy o jakiemś marnotrawieniu funduszów?
— Sto razy, tysiąc razy! Od czasu, jak jestem nadintendentem, mój kochany d‘Herblay, o niczem częściej nie słyszę mówiących, niż o tem. To tak, jakby tobie, biskupowi, zarzucano brak pobożności, muszkieterowi tchórzostwo; wszak ministrom skarbu nie zarzucają nic innego, tylko okradanie skarbu.
— Dobrze! ale nie żartujmy, bo jak mówi księżna, pan Mazarini dowodzi czegoś.
— Zobaczmy, czegóż dowodzi.
— Czegoś nakształt trzynastu miljonów, których zużytkowanie dla skarbu bardzoby ci podobno było trudno udowodnić.
— Trzynaście miljonów — rzekł nadintendent, wyciągając się na krześle, ażeby lepiej podnieść głowę do góry. — Trzynaście miljonów... Szukam ich pamięcią pomiędzy innymi, o jakich kradzież mnie oskarżano.
— Nie śmiej się, mój kochany, gdyż to jest bardzo poważne. Że księżna ma listy to pewne, i zdaje się, że są oryginalne, gdyż żądała za nie pięćset tysięcy liwrów.
— Za taką sumę można nabyć bardzo piękną potwarz — rzekł Fouquet. — Ale już wiem, o co chodzi.
I Fouquet zaśmiał się z całej duszy.
— Tem lepiej — rzekł Aramis, cokolwiek uspokojony.
— Przypominam sobie te trzynaście miljonów, tak, tak, to będzie to samo!
— Bardzo się z tego cieszę; cóż to takiego?
— Wyobraź sobie, mój kochany, że signor Mazarini (Panie świeć nad jego duszą) zyskał te trzynaście miljonów w procesie o jakieś dobra w Valteline i wpakował to na rejestr dochodów, a przysławszy mi je, odebrał znowu na koszta wojenne.
— Bardzo dobrze, przeznaczenie więc ich jest udowodnione.
— Niezupełnie, gdyż kardynał nie kazał odpisać, że je wziął, tylko zapisane są, że mi je oddał; ale przysłał mi pokwitowanie.
— A więc masz to pokwitowanie?
— Naturalnie!... — rzekł Fouquet, idąc do ogromnego hebanowego kantorka, wysadzonego zlotem i perłową masą.
— Podziwiam w tobie — wyrzekł uradowany Aramis — najprzód pamięć, potem zimną krew i porządek, panujący w twoich interesach, w tobie, co jesteś poetą w całem znaczeniu tego wyrazu.
— Tak, powodem tego porządku jest lenistwo, bo tym sposobem unikam długiego szukania. Dlatego wiem, że pokwitowanie to jest w trzeciej szufladzie pod literą M. a otwierając tę szufladę, zaraz je znajdę, i nawet w nocy bez światła znalazłbym.
Nadintendent zaglądał do szuflady, lecz nie znalazł poszukiwanego papieru.
— Pamięć cię omyliła, mój panie — rzekł Aramis — szukaj w innej plice.
Fouquet raz jeszcze napróżno przeszukał i zbladł.
— Nie upieraj się przy tej szufladzie, może jest gdzieindziej szukaj.
— Daremnie, ja się nigdy nie mylę, nikt prócz mnie nie rusza tych. papierów, i nikt nie otwiera tej szuflady, gdzie, jak widzisz jest sekretny zamek, a nikt prócz mnie nie zna tego sekretu.
— Cóż stąd wnosisz?... — rzekł Aramis niespokojny.
— Że kwit kardynała Mazariniego skradziono mi. Pani de Chevreuse miała słuszność, kawalerze, ja zmarnotrawiłem fundusze publiczne, skradłem trzynaście miljonów z kasy skarbowej, jestem złodziejem, panie d‘Herblay. Wytoczą mi proces, osądzą, i twój przyjaciel pan nadintendent pójdzie do Montfaucon połączyć się ze swoim towarzyszem Euguerrand de Marigni i swoim poprzednikiem Semblancay.
— Oho!... — rzekł Aramis z uśmiechem. — Nie tak to prędko!
— Ależ proces jest nieuchronny, wstyd, hańba, i wszystko to spada na mnie, jak piorun, ślepo, bezwzględnie i bez litości.
Aramis zbliżył się do drżącego na krześle przy otwartych szufladach Fouqueta, a kładąc mu rękę na ramieniu, rzekł czułym głosem:
— Ludzie, którzy umieją znaleźć punkt schronienia, nigdy nie są w niebezpieczeństwie.
— Ja miałbym się schronić, uciekać?
— Ja bynajmniej o tem, nie mówię, ale zapominasz, że tego rodzaju sprawy są wytaczane przez parlament, a wprowadzane przez prokuratora generalnego, zaś ty sam jesteś prokuratorem generalnym. Widzisz więc dobrze, że musiałbyś chyba sam siebie potępić...
— O!... — jęknął Fouquet, uderzając w stół pięścią.
— No, cóż? co takiego?
— A to, że już nie jestem prokuratorem generalnym!
Aramis zkolei zbladł jak ściana, a zaciskając pięście, tak, że aż mu w stawach zatrzeszczały, dzikim wzrokiem rzucił na Fouqueta:
— Odkądże to przestałeś nim być?
— Od czterech czy pięciu godzin!
— Uważaj — przerwał zimno Aramis — zdaje mi się, że nie jesteś przy zdrowych zmysłach, mój przyjacielu, uspokój się!
— Powiadam ci — rzekł Fouquet — że niedawno przyszedł pewien jegomość, przysłany przez moich przyjaciół, i ofiarował mi miljon czterysta tysięcy za mój urząd, a ja go sprzedałem.
— Potrzebowałeś zapewne gwałtownie pieniędzy — rzekł wreszcie.
— Tak, na zapłacenie długu honorowego.
I w krótkich słowach opowiedział wspaniałomyślność pani de Belliere i sposób, w jaki zdawało mu się najstosowniej odpłacić za nią.
— To czyn szlachetny! I kosztuje cię?...
— Właśnie miljon czterysta tysięcy liwrów to jest cenę mego urzędu.
— Którą już odebrałeś, bez zastanowienia się! o nierozsądny przyjacielu!
— Jeszcze nie odebrałem pieniędzy, ale jutro odbieram.
— A zatem jeszcze nie skończone?
— Trzeba to skończyć, gdyż dałem jubilerowi przekaz do mojej kasy na południe, a o szóstej zrana pieniądze od nabywcy tam wpłyną.
— Chwała Bogu — rzekł Aramis, klaszcząc w dłonie — nic jeszcze nie stracone, bo jeszcze nie odebrałeś pieniędzy.
— Ależ jubiler?
— Dostaniesz ode mnie ten miljon czterysta tysięcy liwrów o trzy kwadranse na dwunastą!
— Zaczekaj, zaczekaj, ależ tego poranku o szóstej podpisuję umowę.
— O! już ci ręczę, że jej nie podpiszesz!
— Dałem na to słowo, kawalerze!
— Jeżeliś je dał, to je cofniesz, oto i wszystko!
— O! co mi to mówisz?.... — zawołał Fouquet z wyrazem rzetelnej szczerości — cofnąć słowo, kiedy się nazywa Fouquetem!
Aramis na surowy prawie wzrok Fouqueta odpowiedział wzrokiem wściekłości.
— Panie!... — rzekł — zdaje mi się, żem zasłużył na nazwisko prawego człowieka, nieprawdaż? w mundurze żołnierza narażałem z pięćset razy moje życie; pod suknią duchowną zrobiłem największe przysługi Bogu, Francji i moim przyjaciołom. Słowo człowieka wyrównywa wartości jego samego. Kiedy go dotrzymuje, staje się czystem złotem, ale kiedy go nie chce dotrzymać, staje się wówczas ostrem żelazem. Broni się wówczas tem słowem, jakby zaszczytną bronią; ma się rozumieć, że kiedy taki człowiek nie dotrzymuje słowa, to musi być w niebezpieczeństwie utraty życia, że więcej wtedy traci, niż przeciwnik jego zyskuje na tym interesie. W takim razie, mój panie, odwołuję się do Boga.
Fouquet spuścił głowę.
— Jestem — rzekł — prostym, nieokrzesanym lecz upartym Bretończykiem, umysł mój podziwia twój, ale się go lęka. Nie mówię, że dotrzymuję mego słowa przez zbytek cnoty, ale dotrzymuję go (jeżeli chcesz) przez zwyczaj; lecz zresztą my, ludzie pospolici, podziwiamy ten zwyczaj; to moja jedyna cnota, zostawże mi jej zaszczyt.
— A więc podpiszesz jutro sprzedaż tego urzędu, który jedynie bronił cię od twoich nieprzyjaciół?...
— Podpiszę!...
Aramis westchnął, rzucił okiem wokoło, jak człowiek, który szuka czegoś, aby mógł potłuc w kawałki.
— Mamy jeszcze jeden sposób — rzekł — i spodziewam się, że go zechcesz użyć?...
— Zapewne, jeżeli tylko jest prawy!... jak każdy, który mi podajesz, kochany przyjacielu!...
— Nic nie znam więcej prawego, nad odmówienie kupna przez nabywcę. Z kimże się układałeś?
— Z radcą parlamentu, Vanelem.
— Vanel — krzyknął, powstając. — Vanel!... mąż Małgorzaty Vanel.
— Ten Sam.
Na to Aramis przystąpił do Fouqueta i wziął go za rękę!
— Czy znasz nazwisko — rzekł z zimną krwią — teraźniejszego kochanka pani Vanel?
— A!.. ma nowego kochanka, nie wiedziałem, i na honor nie wiem, jak on się nazywa....
— Nazywa się Jan Chrzciciel Colbert, jest intendentem skarbu, mieszka przy ulicy Croix-des-Petits-Champs, tam, gdzie pani de Chevreuse zaniosła tego wieczora listy kardynała Mazariniego, chcąc je sprzedać.
— Mój Boże!... — rzekł Fouquet, ocierając potem zlane czoło — mój Boże!...
— Pojmujesz już więc, nieprawdaż?... zrozumiałeś?..
— Tak!... że jestem zgubiony.
— Czyż nie zdaje ci się teraz, że warto mniej trochę, niż Regulus być niewolnikiem słowa?...
— Nie!.. — rzekł Fouquet.
— Ludzie uparci zawsze tak postępują, aby ich podziwiano!..
Fouquet podał rękę Aramisowi. W tej chwili bogato ozdobiony zegar wybił godzinę szóstą. Drzwi skrzypnęły w przedpokoju.
— Pan Vanel — rzekł Gourville u drzwi gabinetu — pyta, czy Jaśnie wielmożny pan zechce go przyjąć!...
Fouquet odwrócił oczy od Aramisa i odpowiedział:
— Prosić pana Vanela.
Vanel był bardzo wzruszony.
Postąpił aż na środek gabinetu, kłaniając się wszystkim i wszystkiemu.
— Przychodzę... — rzekł.
Fouquet kiwnął głową.
— Jesteś punktualny, panie Vanel!... — odrzekł.
— Zdaje mi się, Jaśnie wielmożny panie, że w interesach punktualność jest cnotą.
— Tak, panie!
— Przepraszam — rzekł Aramis, wskazując palcem Vanela, a zwracając mowę do Fouqueta, — przepraszam. Nie jestże to ten pan, co chce kupić twój urząd?
— To ja — odpowiedział Vanel, zdziwiony tonem najwyższej dumy, jakim Aramis uczynił to zapytanie. — Ale jakże mam nazywać tego, który zrobił mi zaszczyt...
— Nazywaj mnie pan jaśnie wielmożnym — odrzekł sucho Aramis.
Vanel skłonił się.
— Porzućmy, panowie, te ceremonje — wyrzekł Fouquet — a przystąpmy do interesu.
— Jaśnie wielmożny pan widzi — rzekł Vanel — że czekam jego rozkazu.
— Przeciwnie, to ja oczekuję — odpowiedział Fouquet.
— Kogo Jaśnie wielmożny pan oczekuje?
— Zdawało mi się, że pan chcesz mi coś powiedzieć?
— Oh! oh! — rzekł w duchu Vanel — rozmyślił się!... jestem zgubiony!
— No, powiedz otwarcie, panie Vanel: Czy kupno nie jest trochę przytrudne dla ciebie?
— Zapewne, jaśnie wielmożny panie, 1,500,000 liwrów to wielka suma.
— Tak wielka — rzekł Fouquet — że namyśliłem się...
— Namyśliłeś się, jaśnie wielmożny panie — zawołał z żywością Vanel.
— Że może nie jesteś jeszcze w stanie kupić urzędu.
— O! jaśnie wielmożny panie!...
— Uspokój się, panie Vanel, nie będę ci miał za złe niedotrzymanie słowa, bo to prawdziwie zależy od twojej niemożności.
— Przeciwnie, jaśnie wielmożny panie, powinienbyś mieć mnie to za złe, i miałbyś słuszność, bo byłoby to nierozsądkiem, a nawet głupota, zobowiązywać się do tego, czego nie można dotrzymać; ja zaś zawsze uważałem rzecz umówioną za skończoną.
Fouquet zaczerwienił się, Aramis odchrząknął z niecierpliwości.
— Nie trzeba przesadzać podobnych wyobrażeń, mój panie — rzekł nadintendent — gdyż umysł ludzi jest zmienny i pełen drobnych dziwactw, łatwych do wymówienia, a bardzo nawet godnych pożałowania niekiedy, i niejeden, co wczoraj żądał czegoś, dziś po osiągnięciu żałuje.
Vanel uczuł zimny pot, spływający mu po twarzy.
— Jaśnie wielmożny panie — wybąknął.
Aramis, widząc nadintendenta, stającego tak zimno do walki, oparł się o marmurowy stół i bawił się małym złotym nożykiem, z machoniową rękojeścią.
Fouquet po chwili rzekł:
— Uważaj, panie Vanel, chcę ci wyjaśnić położenie.
Vanel zadrżał.
— Wczoraj chciałem sprzedać...
— Jaśnie wielmożny pan nietylko chciał sprzedać — rzekł Vanel — ale już sprzedał!
— Niech i tak będzie. Ale dziś proszę cię, jako o łaskę, ażebyś mi zwrócił słowo, które ci dałem wczoraj.
— To słowo otrzymałem wczoraj — rzekł Vanel, jak nieugięte echo.
— Wiem o tem — odrzekł Fouquet — dlatego też błagam cię, panie Vanel! czy słyszysz? błagam cię, abyś mi je zwrócił....
Vanel skłonił się.
— Niestety, pomyśl, jaśnie wielmożny panie, że przyniosłem pieniądze i to całą sumę.
I otworzył ogromny pugilares.
— Patrzaj, jaśnie wielmożny panie — rzekł — oto kontrakt sprzedaży dóbr mojej żony, których dlatego tylko się pozbyłem; weksel jest ważny, opatrzony potrzebnemi podpisami, płatny natychmiast, to gotowe pieniądze, słowem, cały interes zrobiony.
— Mój kochany panie Vanel, niema tak ważnego na świecie interesu, któryby nie można odstąpić dla zobowiązania.
— Zapewne — pomruknął Vanel.
— Dla zobowiązania człowieka, którego zrobisz swoim przyjacielem, panie Vanel.
— Zapewne, jaśnie wielmożny panie.
— A to tym większym przyjacielem, że przysługa jest wielką. No cóż panie! cóżeś postanowił?
Vanel milczał.
Podczas tego Aramis już ukończył swoje spostrzeżenia. Twarz szczupła Vanela, oczy wklęsłe, brwi okrągłe, jak łuki, odkryły biskupowi de Vannes typ skąpca, chciwego zaszczytów.
— Przepraszam — rzekł — jaśnie wielmożny panie, zapomniałeś objaśnić pana Vanel, że jego interesa są wprost przeciwne odmówieniu kupna.
Vanel patrzał ze zdziwieniem na biskupa, nie spodziewał się bowiem znaleźć w nim sprzymierzeńca. Fouquet zatrzymał się także i słuchał biskupa.
— Otóż — rzekł Aramis — pan Vanel, ażeby kupić swój urząd, sprzedał dobra żony, a więc jest to interes znaczny, bo nikt nie gromadzi tak ogromnej sumy, jak on to uczynił, bez znacznych strat i wielkich trudności.
— To prawda — rzekł Vanel, któremu Aramis przenikliwemi oczami wydzierał prawdę z serca.
— Trudności — mówił dalej Aramis — zmieniają się w wydatki, a kiedy się robi interes pieniężny, wydatki zawsze zajmują pierwsze miejsce pomiędzy trudnościami.
— Tak! tak!.. — odrzekł Fouquet, który zaczynał pojmować zamiar Aramisa.
Vanel milczał. On już zrozumiał. Aramis spostrzegł tę oziębłość i to uchylanie się od rozmowy.
— Ofiaruję natychmiast panu Vanel sto tysięcy talarów — rzekł Fouquet, uniesiony zwykłą hojnością.
Vanel ani się ruszył.
— Możeś więcej na tem stracił, kochany panie Vanel — rzekł nadintendent. — O! pieniądze mają cenę. Tak, zapewne wielką zrobiłeś ofiarę, sprzedając dobra żony. A! gdzież też ja miałem głowę? O! podpiszę ci weksel na pięćset tysięcy liwrów. I jeszcze będę ci z całego serca wdzięcznym.
Vanel nie okazał ani cienia radości lub chciwości.
Aramis rzucił okiem rozpaczy na Fouqueta, a przystępując do Vanela wziął go za kołnierz, tak, jak to czynią ludzie, pewni siebie.
— Panie Vanel — rzekł — daję ci w imieniu nadintendenta nie trzy ani pięćkroć sto tysięcy liwrów, ale miljon, miljon, słyszysz?
I silnie nim wstrząsnął.
— Niepodobna — wyjąkał Vanel.
Aramis zacisnął usta i coś nakształt białej chmury powlekło jego twarz.
— Kupiłeś urząd za miljon pięćset tysięcy, nieprawdaż? Otóż dadzą ci te miljon pięćset tysięcy liwrów, więc zyskujesz miljon pięćset tysięcy za to, żeś widział pana Fouquet i że dotknąłeś jego ręki. Zaszczyt i zysk zarazem, panie Vanelu.
— Nie mogę — rzekł Vanel ponuro.
— Dosyć tego — krzyknął Fouquet — prędzej! dawaj akt.
Vanel drżący wyciągnął z kieszeni pugilares, a kiedy podawał akt Fouquetowi, wypadł z niego jakiś papier.
Aramis pochwycił go, gdyż poznał pismo.
— Przepraszam!... — rzekł Vanel — to bruljon aktu!
— Widzę to dobrze — odrzekł Aramis z okrutniejszym uśmiechem, niżby cięcie bicza — widzę i podziwiam, bo ten projekt aktu pisany jest ręką pana Colbert. Patrzaj, Jaśnie wielmożny panie.
I podał pismo Fouquetowi, który przekonał się o prawdzie, przeglądając papier, przepełniony mazaninami i wyrazami, dopisanemi na marginesach. Akt ten był żywym dowodem knowań Colberta i odkrył wszystko jego ofierze.
— Oto!... — rzekł Aramis — gdybyś się nie nazywał Fouquetem, gdyby twój nieprzyjaciel nie nazywał się Colbertem i gdybyś miał tylko do czynienia z tak podłym, jak ten, co tu stoi złodziejem, powiedziałbym ci: zaprzecz!... Taki dowód obala dane słowo. Ale tym ludziom zdawałoby się, że się ich boisz: mniejby się lękali ciebie, niż teraz. No podpisz — rzekł, podając mu pióro.
Fouquet ścisnął rękę Aramisa, lecz zamiast aktu, który mu podano, wziął bruljon.
— To nie ten, lecz ten papier — rzekł śpiesznie Aramis. — Tamten jest zbyt drogim, abyś go nie miał zachować.
— O nie — odpowiedział Fouquet — ja podpiszę na własnoręcznem piśmie Colberta i piszę! „Poświadczam pismo“ — i podpisał.
— Weź to, panie Vanel — rzekł.
Przez chwilę, po wyjściu Vanela, minister i biskup, patrząc sobie w oczy, milczeli.
— I cóż — rzekł Aramis, przerywając pierwszy milczenie — do czego przyrównasz człowieka, który, mając się potykać z uzbrojonym przeciwnikiem, zawziętym, występuje do walki bezbronny, przesyłając uprzejmie całusy przeciwnikowi. Dobra wiara jest bronią, panie Fouquet, której często używają zbrodniarze przeciw ludziom zacnym. Ludzie zacni powinniby używać także nieszczerości przeciw łotrom. A zobaczyłbyś, jak byliby wtedy silnymi, nie przestając być uczciwymi.
— O! mój przyjacielu — rzekł Fouquet ze smutkiem — jesteś jak ów nauczyciel filozof, o którym kiedyś opowiadał nam La Fontaine, widział on, że dziecko tonie, a zaczynał do niego mowę, z trzech części złożoną.
Aramis uśmiechnął się.
— Filozof uczynił tak; ale ty zobaczysz, że to dziecię będzie uratowane. Teraz pomówmy o interesie.
Fouquet spojrzał nań ze zdziwieniem.
— Od jutra, kochany przyjacielu — rzekł spokojnie Aramis — zajmiesz się bez zwłoki urządzeniem zabawy w Vaux, na którą król się zaprosił, pamiętasz? zabawy, która kiedyś powinna być wspominaną, jako najwspanialsza z twoich zabaw, wydanych za dobrych czasów.
— A wiesz, co kosztować będzie najskromniejsza w świecie zabawa w Vaux? Oto, cztery albo pięć miljonów.
— Wydasz dwadzieścia, jeżeli potrzeba — rzekł bez wzruszenia Aramis. — Pieniądze prędzej będą do twego rozporządzenia, niżeli ułożysz plan tej zabawy.
— Kawalerze! kawalerze!.... — rzekł Fouquet, któremu się w głowie kręciło — dokąd mnie ciągniesz?
— Na drugą stronę przepaści, w którą miałeś wpaść — odpowiedział biskup Vannes — uczep się mego płaszcza i nie bój się niczego.
— Czemużeś mi tego nie powiedział pierwej. Był dzień, w którym jednym miljonem mogłeś mnie zbawić, a dziś...
— Dziś wydam dwadzieścia!... — rzekł biskup. — Niech tak będzie, ale w dniu, o którym mówisz mój przyjacielu, nie miałem miljona do rozporządzenia; dziś łatwo będę miał dwadzieścia, jeżeli zechcę.
Porzuciliśmy biednego Raula, w chwili przełomowej, ciężkiej. Wróćmy więc do niego, aby zobaczyć co działo się z nim, gdy stwierdził zdradę kochanki.
Odurzony, przestraszony, zrozpaczony, a raczej oszalały, bez siły woli, nic nie postanowiwszy, wybiegł, ujrzawszy pamiętną scenę w pokoju La Valliere. Król, Montalais, Ludwika w jednym pokoju, boleść Ludwiki, przestrach Montalais, gniew króla, wszystko to zapowiadało nieszczęście.
Pomimo to Raul nie szukał objaśnień tam, gdzie zwykle szukają albo zazdrośni kochankowie lub bojaźliwi mężowie. Nie powiedział swojej narzeczonej: „Ludwiko! czy już mnie nie kochasz? Ludwiko! czy kochasz innego?“ Jako człowiek, pełen odwagi, pełen miłości i przyjaźni, niewolnik danego słowa, i wierzący słowu innych, Raul rzekł do siebie: de Guiche musi coś wiedzieć, spytam go, co wie, i opowiem mu com sam widział. Droga nie była daleką, de Guiche od dwóch dni przeniesiony z Fontainebleau do Paryża, wracał do zdrowia i mógł już chodzić trochę po pokoju. Krzyknął z radości, spostrzegłszy Raula, wpadającego do pokoju. Dwa słowa i poruszenie, które Guiche uczynił.
— Przyjacielu — zaczął Raul. — Przybyłem z Londynu o połowę prędzej, niż kurjerzy gabinetowi. Pisałeś, żebym przybył. Pozwolono mi, jestem. Czegóż więc chciałeś?
— Tego tylko, przyjacielu, ażebyś wrócił.
— Zdaje mi się, że o cóś jeszcze innego chodzi?
— Nie.
— Nie wyrywałbyś mnie tak gwałtownie z nadziei, nie narażałbyś mię na niełaskę króla przez powrót, który jest przekroczeniem jego rozkazów, nie wlałbyś mi zazdrości do serca... tego węża... ażeby potem powiedzieć: „Wszystko dobrze, śpij spokojnie“.
— Ja ci też nie mówię, śpij spokojnie, Raulu, ale chciej pojąć mię dobrze. Ani chcę, ani mogę nic więcej ci powiedzieć.
— Pisałeś, ażebym przybył, w nadziei, że sam zobaczę?... nieprawdaż?
— Ale...
— Nie wahaj się.... widziałem.
— A... — wyrzekł Guiche.
— Albo przynajmniej zdawało mi się...
— Widzisz, że sam wątpisz, a jeżeli wątpisz, cóż mnie pozostaje uczynić?
— Widziałem La Valliere pomieszaną... Montalais także... króla...
— Króla?
— Tak. Odwracasz głowę, a więc tam jest to złe, to nieszczęście; nieprawdaż, że to król?
— Ja nic nie mówię!
— Owszem mówisz tysiąc razy więcej. Ale cóż zaszło?... Na Boga i przez litość, co się stało, mój przyjacielu, mój jedyny przyjacielu, mów. Serce moje tak zakrwawione, umrę z rozpaczy!
— Jeżeli tak, kochany Raulu — odpowiedział Guiche — powiem ci, bo pewny jestem że, przedstawi tylko rzeczy, pocieszające w porównaniu z rozpaczą, jaką w tobie widzę.
— Słucham!... słucham....
— A zatem mogę ci powiedzieć — rzekł Guiche — o czem mógłbyś się z ust pierwszego lepszego dowiedzieć.
— Pierwszego lepszego!... To już mówią o tem?... — krzyknął Raul.
— Zanim powiesz: „mówią o tem“, trzeba wiedzieć, mój przyjacielu, o czem mówią. Przysięgam ci, że nie mówią o niczem więcej tylko o rzeczy bardzo w gruncie niewinnej, ot może o przechadzce...
Raul powstał. Guiche starał się go także naśladować pomimo osłabienia.
— Nie — rzekł — nie dodam ani słowa więcej. Albo za wiele albo za mało powiedziałem. Inni niech cię objaśnią, jeżeli chcą albo mogą. Moim obowiązkiem było ostrzec ciebie, i to uczyniłem. Teraz sam pilnuj swoich spraw.
— Wypytywać!... niestety!... jeżeli to mi doradzasz, nie jesteś moim przyjacielem, — wyrzekł młodzieniec w rozpaczy. — Oszczędź mi tego upokorzenia!... Czyż nie lepiej dowiedzieć się o złem odrazu.
— Ależ powiadam ci, że ja nie wiem. Byłem ranny, miałem gorączkę, byłem nieprzytomny, nie pamiętam więc nic, Ale, ale, szukamy gdzieś daleko, a mamy pod ręką... Czyż pan d‘Artagnan nie jest twoim przyjacielem?
— A prawda!... prawda!...
— Pośpiesz do niego. On cię oświeci, nie rażąc tem światłem twych uczuć.
Wybiegł z mieszkania hrabiego, a wyrzucając sobie, że w rozmowie z Guichem, siebie jedynie miał na celu, przybył do d‘Artagnana.
D‘Artagnan krzyknął z radości, spostrzegając syna swego przyjaciela.
— Raulu, mój chłopcze — rzekł — a to jakim sposobem?... Czy król cię odwołał?...
Słowa te źle zabrzmiały w uszach młodzieńca, który, też siadając, odpowiedział:
— Na honor nie wiem, i to tylko wiem, żem wrócił.
— Hm!.. mruknął d‘Artagnan, składając listy i wpatrując się w Raula. — Cóż mi to mówisz, chłopcze? król cię nie odwołał, a tyś wrócił. Ja tego dobrze nie rozumiem.
Raul zbladł i gniótł kapelusz w ręku, z miną niezadowoloną.
— Masz jakieś zmartwienie? — rzekł muszkieter.
— Kochany kapitanie! Wiem aż nadto dobrze, że w wyższości umysłu i sile daleko wyższy jesteś ode mnie. A w tej chwili ja jestem głupi i bezsilny. Nie mam ani głowy, ani ręki, nie pogardzaj mną, lecz dopomóż mi; ja jestem najnędzniejszy ze wszystkich żyjących istot na świecie.
— Ho! ho, a to dlaczego? — spytał d‘Artagnan, odpinając szpadę i osładzając uśmiech.
— Bo panna La Valliere mnie oszukuje.
Twarz d‘Artagnana nie zmieniła się.
— Wiesz dobrze, że ja się w podobne sprawy nie mieszam.
— Panie — rzekł Raul, ściskając go za rękę — w imię tej przyjaźni, która cię łączy, z moim ojcem...
— A! do licha! jesteś bardzo chory... na ciekawość.
— To nie ciekawość! lecz miłość!
— Sadzę, że gdybyś kochał.... Ale to niepodobna.
— Ależ mówię ci, że kocham Ludwikę nad życie!
D‘Artagnan bystrym wzrokiem przeniknął serce Raula do głębi.
— Niepodobna; powiadam ci, jesteś jak wszyscy młodzi ludzie, nie zakochany, ale szalony!
— A choćby i tak było?
— Człowiek rozsądny nigdy nie uleczy przewróconej głowy. W życiu mojem sto razy próbowałem tego, a zawsze napróżno. Będziesz mnie słuchał, ale nie usłyszysz; a jeżeli usłyszysz, nie zrozumiesz; a jeżeli zrozumiesz, to nie posłuchasz.
— O! spróbuj pan, spróbuj...
— Więcej jeszcze powiem, gdybym był tak nieszczęśliwym i wiedział cokolwiek, a tak głupim, ażebym ci miał powiedzieć!... Jesteś, jak mówisz, moim przyjacielem?
— O! tak.
— Dobrze! to pewno poróżnilibyśmy się. Bo tybyś mi nigdy nie przebaczył, żem zniszczył twoje złudzenia, jak wy to nazywacie w miłości.
— Panie d‘Artagnan! pan wiesz o wszystkiem, a zostawiasz mię w niepewności, w rozpaczy, chcesz mojej śmierci, to okropne.
— La, la, la...
— Wiesz pan, że nigdy nie szukam kłótni. Ale ponieważ ojciec mój i Bóg nie przebaczyliby mi nigdy, gdybym sobie odebrał życie, pójdę i zapytam pierwszego lepszego o to, co przede mną ukrywasz, i zarzucę mu kłamstwo!...
— I zabijesz go! wielka rzecz! a cóż to ma mnie obchodzić! Zabij, mój chłopcze, zabij, jeżeli ci to sprawia przyjemność.
— Ja nie zabiję nikogo! — rzekł Raul ponuro.
— Tak! tak, wszyscy wy, młodzi, jednę piosnkę śpiewacie! dasz się zabić, nieprawdaż? jak to będzie pięknie, ja cię będę żałował, powtarzając dzień cały: Cóż to za głupiec ten Bragelonne, co za głupiec! Pół życia strawiłem, ażeby go nauczyć robienia szpadą, a ten cymbał dał się wsadzić na rożen, jak ptak jaki. Nie wiem, kto cię uczył logiki, ale niech mię djabli porwą, jak mówią Anglicy, ten człowiek, mój panie, skradł pieniądze twojemu ojcu.
Raul ukrył twarz w ręce, mówiąc zcicha:
— Nie mam już przyjaciół! nie!
— Aha! — rzekł d‘Artagnan.
— Są tylko szydercy lub obojętni!
— Banialuki! Chociaż jestem gastończykiem, nie jestem szydercą. A gdybym był obojętnym, pewno już od kwadransa posłałbym cię do wszystkich djabłów, bo najbardziej wesołego zrobiłbyś smutnym, a smutnego pewnobyś umorzył. Jakto młodzieńcze, chcesz, ażebym cię odstręczył od twojej ukochanej i nauczył cię niecierpieć kobiet, które są zaszczytem i szczęściem życia ludzkiego?
— Panie, powiedz mi, powiedz!... a błogosławić cię będę!
— E, mój kochany! czyż myślisz, że ja pamiętam wszystkie te zdarzenia ze stolarzem, malarzem, schodami i sto tym podobnych?
— Stolarz?... Co znaczy ten stolarz?
— Na honor, nie wiem: powiadano mi, że stolarz wyrżnął dziurę w podłodze.
— U La Valliere!?
— A! nie wiem gdzie!
— U króla?
— Dobryś!.. gdyby to było u króla, myślisz, żebym ci o tem powiedział?
— U kogóż więc?
— Godzinę już męczę się, powtarzając ci, że nie wiem!
— A ten malarz?.. ten portret...
— Zapewne król kazał odmalować portret jednej z dam dworu!
— Panny La Valliere?
— Ty tylko to nazwisko masz w ustach!... któż ci mówi o La Valliere!
— Jeżeli nie o niej mowa, cóż mnie to ma obchodzić?
— Ja też nie chcę, ażeby cię to obchodziło! Pytasz mię, a ja ci opowiadam. Chcesz dowiedzieć się historyjek, opowiadam ci je, a ty zrób sobie z niemi, co chcesz!
Raul uderzył się w głowę z rozpaczą.
— A!... to śmierci się równa!... — zawołał.
— Jużeś mi to powiedział.
— Prawda, masz słuszność.
I postąpił ku drzwiom, jakby chciał wyjść.
— Dokąd idziesz? — rzekł d‘Artagnan.
— Chcę zobaczyć kogoś, kto mi powie prawdę!
— Któż taki?
— Kobieta!
— Panna de La Valliere, nieprawdaż? — rzekł d‘Artagnan z uśmiechem — wiesz doskonały masz pomysł, szukasz pociechy i zaraz ją znajdziesz. Bo pewno ona sama o sobie nic złego nie powie.
— Mylisz się, panie — odpowiedział Raul — kobieta, do której się udam, wiele powie mi złego.
— Założę się, że to Montalais?
— Tak, Montalais.
— A, mój przyjacielu, w podobnem zdarzeniu ta kobieta przesadzi ci dobre lub złe. Nie zaczepiaj Montalais, mój Raulu!
— Chyba nie dla tej przyczyny odradzasz mi Montalais.
— Prawda, przyznaję. Zresztą pocóż mam z tobą drażnić się, jak kot z myszą. Żal mi cię doprawdy. I jeżeli żądam, ażebyś nie mówił teraz z Montalais, to jedynie dlatego, że musiałbyś wydać swoją tajemnicę, a możeby jej nadużyto. Zaczekaj.
— Nie mogę!
— Napisz do Montalais, prosząc ją, ażeby się zobaczyła z tobą.
— A!... — wykrzyknął Raul, chwytając pióro, które mu kapitan podał.
W tejże chwili drzwi się otworzyły i jeden z muszkieterów zbliżył się do d‘Artagnana.
— Kapitanie — rzekł — panna Montalais jest tu i chce z panem mówić.
— Ze mną — mruknął d‘Artagnan. — Niech wejdzie, a przekonam się, czy to ze mną chce mówić.
Przebiegły kapitan zgadł. Montalais, wchodząc i spostrzegając Raula, krzyknęła.
— Pan, pan, o!... przebacz mi, panie d‘Artagnan.
— Przebaczam ci, pani, gdyż wiem, że w moim już wieku, tym, którzy mnie szukają, muszę być bardzo potrzebny.
— Ja szukam pana de Bragelonne — rzekła Montalais.
— Jak się to dobrze złożyło, bo właśnie on szuka pani. Raulu!... czy nie chciałbyś pójść z panią?...
— Z całego serca.
— Idź więc.
I wypchnął zlekka Raula z gabinetu.
Potem, biorąc za rękę Montalais, rzekł:
— Chciej pani być dobrą i oszczędzać ich oboje!...
— A!... — odpowiedziała — to nie ja będę z nim rozmawiała.
— Jakto?...
— Księżna kazała go szukać!....
— Doskonale — rzekł d‘Artagnan — skoro tak, ręczę, że za godzinę chłopak będzie uleczony.
— Albo umrze — odrzekła Montalais z politowaniem. — Do widzenia, panie d‘Artagnan.
I pobiegła do Raula, który oczekiwał na nią w drugim pokoju bardzo niespokojny i ciekawy rozmowy, która mu nie obiecywała nic dobrego.
Raul został natychmiast wprowadzony do gabinetu księżny.
— Jestem pewien — pomyślał sobie — że cały dzień zejdzie, a ja się nie dowiem niczego. De Guiche za wiele ma litości nade mną, porozumiał się z księżną, i oboje przez przyjaźń dla mnie oddalają rozwiązanie tej zagadki. O! dlaczegóż nie mam pod ręką jakiego nieprzyjaciela, naprzykład tego da Wardes! Choć wiem, że onby mnie kąsał, jednak już nie wahałbym się; wahać się, wątpić... to lepiej umrzeć!..
Raul stanął przed księżną.
Henrjetta, piękniejsza niż kiedykolwiek, siedziała wpół leżąco na wygodnem krześle, drobne nóżki oparte mając na aksamitnych bogato haftowanych poduszkach, i bawiła się małym kotkiem, który, to gryząc jej palce, to skacząc, czepiał się pazurkami fryzki jej kołnierza.
— Dzień dobry, panie Bragelonne — rzekła — wróciłeś więc z Anglji?
— Na usługi Waszej książęcej wysokości.
— Dziękuję. Zostaw nas samych, Montalais.
Montalais wyszła.
— Wszak możesz mi poświęcić kilka minut, panie de Bragelonne?
— Całe życie moje należy do Waszej książęcej wysokości — odpowiedział z uszanowaniem Raul, zgadując, pod pozorami tej szczególnej grzeczności księżny, coś bardzo ponurego, a ponurość ta nie była mu niemiłą, bo przekonany był, że zachodzi niejakie powinowactwo między uczuciami jego i uczuciami księżny.
— Panie de Bragelonne — odezwała się księżna po chwili milczenia — czyś wrócił zadowolony?
Bragelonne spojrzał na księżnę i zauważył jej bladość.
— Zadowolony!.. — rzekł — a z czegóż miałbym być zadowolonym lub niezadowolonym?
— Z tego, z czego może być zadowolony lub niezadowolony mężczyzna w twoim wieku i twojej postaci?
— Jakże ona prędko kieruje rozmowę — pomyślał Raul z przestrachem. — Co też ona o niej mi powie?
— Wasza książęca wysokość chce mi coś powiedzieć — rzekł z powagą — i tylko wrodzona jej dobroć wstrzymuje ją od tego. Ale racz Wasza książęca wysokość to wypowiedzieć, jestem przygotowany usłyszeć wszystko.
— Wprawdzie — rzekła cicho księżna — jest to okrutnie, ale skorom już zaczęła....
— Ponieważ Wasza książęca wysokość raczyłaś zacząć, chciejże łaskawie dokończyć.
Henrjetta, żywo powstawszy, przeszła się po pokoju.
— Co panu mówił pan de Guiche?.. — spytała nagle.
— Nic, pani.
— Nic nie powiedział? O! jakże z tego doskonale go poznaję.
— Zapewne chciał mi oszczędzić przykrości.
— I to przyjaciele nazywają przyjaźnią. A pan d‘Artagnan, z którym w tej chwili widziałeś się, ten chyba musiał ci mówić?
— Nie więcej, pani, niż de Guiche.
— To przynajmniej — rzekła — wiesz pan o tem, o czem cały dwór wiedział?
— Nie, pani, nie wiem o niczem.
— Ani o zdarzeniu wśród burzy?
— Nie, pani.
— Ani o sam na sam w lesie?
— Nie!
— Ani o ucieczce do Chaillot?
Raul chwiał się, jak kwiatek, kosą podcięty, i czynił nadludzkie wysiłki, aby się zdobyć na uśmiech; odpowiedział jednak z zupełną słodyczą:
— Miałem zaszczyt powiedzieć Waszej książęcej wysokości, że nic a nic nie wiem; jestem biedny, zapomniany, wracam dopiero co z Anglji, przedzielony byłem od osób, tu pozostałych szumiącemi falami morza, tak, że odgłos wszystkiego, o czem mi Wasza książęca wysokość mówisz, nie mógł się przedostać do moich uszu.
Henrjettę dotknęła jego bladość, łagodność i odwaga;
— Panie de Bragelonne — rzekła — to, czego dla ciebie przyjaciele twoi nie chcieli uczynić, ja uczynię, gdyż szanuję ciebie i lubię. Ja będę twoją przyjaciółką. Teraz nosisz głowę dumnie, jak człowiek prawy, nie chcę więc, żebyś ją ugiął, okryty śmiesznością, a za tydzień pogardą!
— A!... — rzekł Raul zsiniały — więc do tego już doszło?
— Jeżeli pan jeszcze nie wiesz, widzę, że się domyślasz. Zdaje mi się, że pan byłeś narzeczonym panny La Valliere?
— Tak, pani?
— Z tego tytułu winnam cię ostrzec, że lada chwila wypędzę pannę de La Valliere od siebie....
— Wypędzisz pani La Valliere!... — krzyknął Bragelonne!..
— Bez wątpienia. Czyż mniemasz, że zawsze mieć będę wzgląd na łzy i jeremjady króla?... Nie!... nie!... Dom mój nie będzie już nadal służył do podobnego użytku!... Ale chwiejesz się?...
— Nie, pani!... przebacz — rzekł Raul, czyniąc wysiłek — ja tylko mniemałem, że umrę i nic więcej. Wasza książęca wysokość raczyła mi powiedzieć, że król płakał i błagał?..
— Tak, ale napróżno.
Tu opowiedziała Raulowi zdarzenie w Chailot i rozpacz króla za powrotem, opowiedziała swoją pobłażliwość i okrutny wyraz, którym znieważona księżna i poniżona kochanka zwyciężyła gniew królewski.
Raul opuścił głowę.
— I cóż o tem pan myślisz?... — zapytała.
— Że król ją kocha — odpowiedział.
— Ale pan jakbyś przypuszczał jeszcze, że ona go nie kocha?
— Niestety!... myślę jeszcze o tym czasie, kiedy mnie kochała.
— Nie wierzysz mi pan?.. O!.. jakże mocno musisz ja kochać!.. I wątpisz, że ona kocha króla?...
— Wybacz, pani, ale dopóki nie będę miał dowodu!.. Mam jej słowo, a ona jest szlachetną dziewicą!...
— Chcesz pan dowodu!... Dobrze. Chodź ze mną!...
Księżna, poprzedzając Raula, prowadziła go przez dziedziniec do budynku, w którym było mieszkanie La Valliere, a wstępując po tych samych schodach, któremi Raul szedł zrana, zatrzymała się przy drzwiach pokoju, przy którym młodzieniec był tak dziwnie przyjęty przez Montalais. Chwila dobrze była wybraną do spełnienia zamiaru, ułożonego przez księżnę, zamek był prawie pustym. Król, dworzanie i damy wyjechali do Saint-Germain.
Księżna, będąc pewną, że niema nikogo ani w mieszkaniu La Valliere, ani u Saint-Agnana, podwójnym, jaki zawsze miała, kluczem otworzyła drzwi pokoju swojej panny honorowej.
— Żądałeś dowodów — rzekła — nie dziw się, że ci je daję. A teraz, jeżeli nie czujesz się na siłach, aby je znieść, jeszcze czas, wróćmy.
— Dziękuję pani — rzekł Bragelonne — ale przyszedłem tu, ażeby się przekonać. Przyrzekłaś mi Wasza książęca wysokość uczynić. Chciejże więc to uczynić.
— Wejdźże więc pan i zamknij drzwi za sobą!
Bragelonne uczynił to, a zwracając się potem do księżny, zapytał ją wzrokiem.
— Wiesz, gdzie jesteś?... — rzekła księżna.
— Wszystko mi każe wierzyć, że jestem w pokoju panny La Valliere.
Księżna zbliżyła się do łóżka, a składając parawan przy niem stojący i schylając się ku podłodze, rzekła:
— Patrz! nachyl się i podnieś tę klapę!
— Tę klapę!... — krzyknął Raul zdziwiony, tem bardziej, że przypomniał sobie w tej chwili, iż d‘Artagnan wspomniał mu o czemś podobnem.
Lecz napróżno szukał oczyma szpary, któraby wskazała miejsce, gdzie jest klapa, albo kółka, które służyłoby do jej podniesienia.
— A!... prawda!... — rzekła śmiejąc się Henrjetta — zapomniałam o ukrytej sprężynie w czwartej tafli podłogi, w miejscu, gdzie drzewo jest spojone; naciśnij pan sprężynę, naciśnij sam, wicehrabio, to właśnie tu!
Raul, blady, jak widmo, nacisnął podłogę w miejscu wskazanem, a klapa podniosła się natychmiast.
— To bardzo dowcipny pomysł — rzekła księżna — budowniczy przewidział widocznie, że drobna rączka będzie naciskała, bo widzisz pan, jak się to lekko otwiera.
— Schody!... — krzyknął Raul.
— Tak!... a nawet bardzo ozdobne — rzekła księżna. — Uważaj, wicehrabio, że przy nich jest i poręcz, ażeby ochronić od upadku delikatne osoby, zstępujące po nich, dlatego też i ja odważę się zejść. No pójdź!... za mną, wicehrabio, pójdź!
I księżna dała przykład, zstępując naprzód. Raul szedł za nią, wzdychając. Każde skrzypnięcie schodów zbliżało go do tych tajemniczych pokojów, które zamykały w sobie westchnienia La Valliere i zapach perfum, których używała. Po tym dowodzie, niewidzialnym wprawdzie ale nieomylnym, nastąpiły kwiaty, które przekładała nad inne, i książki, które lubiła. Milczący, zgnębiony boleścią, nie potrzebował już niczego więcej, aby się dowiadywać, i postępował za swą przewodniczką, jak winowajca za katem.
Jeszcze jedna ostatnia boleść dotknęła Raula. Księżna odsłoniła jedwabną firankę, za którą Raul ujrzał portret La Valliere. Portret, pełen życia i młodości rozkosznej, oddychającej szczęściem.
— Ludwiko!.. — wyjąknął Bragelonne. — A więc to prawda, Ludwiko!.. O!.. tyś mię nigdy nie kochała, bo nigdyś nie patrzyła na mnie takim wzrokiem!
— Panie de Bragelonne — odpowiedziała księżna — serce takie, jak twoje, zasługuje na współczucie nawet serca królowej. Jestem twoją przyjaciółką, panie!... i dlatego nie chciałam, aby życie twoje zatrute było przewrotnością, albo skalane śmiesznością. To ja, odważniejsza od twoich mniemanych przyjaciół, (wyjątek stanowi tu pan de Guiche) uczyniłam to, żeś wrócił z Londynu, to ja dostarczyłam ci dowodów bolesnych wprawdzie, ale potrzebnych do twego uleczenia, jeżeli jesteś odważnym kochankiem, a nie płaczliwym Amadysem. Nie dziękuj mi, ale żałuj i służ z równą jak przedtem gorliwością królowi.
Raul smutnie się uśmiechnął:
— Prawda — rzekł — zapomniałem, że król jest moim panem.
— Miej się na baczności, panie de Bragelonne. Pochyl czoło, poddaj się tej konieczności i ulecz się!...
— Oceniam rady, jakie mi Wasza książęca wysokość udziela i starać się będę pójść za niemi. Ale jeszcze o jedno słowo upraszam Waszą książęcą wysokość...
— Cóż takiego?
— Czy nie będzie to uchybieniem zapytać Waszą książęcą wysokość, jakim sposobem Wasza książęca wysokość odkryła tajemnicę schodów, klapy i portretu?
— O!... nic prostszego!... Mam (chcąc zawsze wiedzieć o ich postępowaniu) podwójne klucze od pokojów moich panien honorowych. Podejrzanem mi się wydało tak często zamykanie się La Valliere również jak i to, że pan Saint-Agnan zmienił mieszkanie. Podejrzanemi mi były codzienne odwiedziny króla, składane panu de Saint-Agnan, nim się jeszcze z sobą zaprzyjaźnili. Wreszcie wszystko, co się robiło w czasie twojej, nieobecności, a zmieniło zupełnie zwyczaje dworu, było mi podejrzanem. Nie chciałam być zwodzoną przez króla. Nie chcę być płaszczykiem dla jego miłostek, bo po płaczliwej La Valliere nastąpiłaby śmiejąca się Montalais, a po niej znowu śpiewająca Tonnay-Charente. Rola ta nie jest godną mnie. Odrzuciłam delikatność przyjaźni na stronę, odkryłam tajemnicę. Zraniłam ci serce; raz jeszcze za to przepraszam, ale było to moją powinnością. Teraz jesteś już uprzedzony, burza wkrótce nastąpi, zabezpiecz się przed nią.
— Jednakże nie mniemasz chyba, pani — rzekł Bragelonne stanowczo — ażebym pozwolił obarczać siebie wstydem i pozwalał siebie zdradzać, nie rzekłszy ani słowa.
— Postąp, panie Raulu, jak ci się wydaje najlepszem, ale nie wymieniaj źródła, z któregoś dowiedział się prawdy. Oto wszystko, czego od ciebie żądam. Oto jedyna nagroda, jakiej wymagam za przysługę, którą ci uczyniłam.
— Nie lękaj się pani tego — rzekł Bragelonne z gorzkim uśmiechem. — Mam jedną tylko prośbę. Potrzebuję tylko minuty, ażeby napisać do kogoś słóweczko.
— To ryzykowne, panie de Bragelonne, bądź ostrożny.
— Nikt nie może się domyślić, że Wasza książęca wysokość tu mnie zaprowadziła. A zresztą, ja się podpiszę na liście.
— Rób pan, jak chcesz!...
Raul napisał na kawałku papieru:
„Nie dziw się, że znajdziesz ten papier, przeze mnie napisany, wprzód nim przyślę do ciebie jednego z moich przyjaciół, który będzie miał zaszczyt wytłumaczyć ci powody mojej bytności.
Zwinął pismo to w trąbkę, wsadził w dziurkę od klucza drzwi, prowadzących do pokoju kochanków, a przekonawszy się, że papier ten jest tak widoczny, iż Saint-Agnan musi go spostrzec, dogonił księżnę, będąca już na górze.
Na korytarzu rozłączyli się, Raul, udając, że dziękuje Jej wysokości, Henrjetta, żałując, albo udając żal serdeczny dla nieszczęśliwego, którego na tak okropne skazała męki.
Mnóstwo osób, któreśmy wprowadzili do tej długiej powieści, jest powodem, że każda z nich pokazuje się na scenie o tyle tylko, o ile tego wymaga opowiadanie. Wynika stąd, że czytelnicy nie mieli sposobności być w towarzystwie naszego przyjaciela Porthosa, od czasu powrotu jego z Fontainebleau.
Porthos skończył właśnie obiad i rozmyślał o pięknym dniu wieczerzy u króla, gdy kamerdyner oznajmił pana de Bragelonne. Porthos przeszedł natychmiast do drugiego pokoju, gdzie zastał młodego swego przyjaciela. Raul ścisnął rękę Porthosa, a ten, zdziwiony jego poważną miną, podsunął mu krzesło.
— Kochany panie du Vallon — rzekł Raul — chce cię prosić o jedne przysługę.
— Słucham cię. Ale pozwól tylko, niech się czego napije. W Paryżu tak słono wszystko robią!
I kazał przynieść butelkę szampana, a nalawszy dwie szklanki, dobrze pociągnął, poczem, zadowolony, rzekł:
— Koniecznie potrzeba mi było tego, ażebym cię mógł słuchać z uwagą. Teraz jestem zupełnie gotów. No, kochany Raulu, czego żądasz? Czem ci mogę służyć?
— Powiedz mi swoje zdanie co do sprzeczek, kochany przyjacielu?
— Moje zdanie... Dobrze, ale objaśnij mi trochę myśl twoją — odpowiedział Porthos.
— Chciałem powiedzieć, co robisz, kiedy zajdzie jaka sprzeczka między twymi przyjaciółmi i obcymi.
— Jak tylko moi przyjaciele mają sprzeczkę, ja wyznaję zawsze jednakową zasadę!
— Jaką?
— Że czas stracony nigdy nie jest powetowany, i że nigdy żadna sprawa tak dobrze się nie załatwia, jak wtenczas, kiedy się jest jeszcze w samym ogniu sprzeczki.
— Więc jakże to przeprowadzasz?
— Idę więc do przeciwnika i powiadam mu: „Panie! niepodobna, abyś nie pojmował, do jakiego stopnia obraziłeś mego przyjaciela“.
Raul zmarszczył brwi.
— Niekiedy, a nawet często, przyjaciel mój nie był nawet obrażony, lecz sam pierwszy obraził, osądź więc, czy mowa moja nie jest zręczną.
I Porthos zaśmiał się na całe gardło.
— O! — rzekł Raul zniecierpliwiony.
— Panie — mówię doń tedy — skoro wiesz, że jest obraza, jesteśmy pewni zadośćuczynienia. Odtąd między moim przyjacielem i panem będzie uprzedzanie się w grzecznościach. Jestem zatem upoważniony dać ci miarę długości szpady mojego przyjaciela.
— Co? co? — rzekł Raul.
— Czekajże!... długości szpady mego przyjaciela. Konie są przed gankiem, mój przyjaciel jest tam i czeka z niecierpliwością pańskiego uprzejmego przybycia, i zabieram pana z sobą; po drodze wstępujemy po jego sekundanta i sprawa jest ułożona.
— I! — rzekł Raul, blady ze złości — godzisz pan przeciwników na placu?
— Co? co? — rzekł Porthos — godzić? a to na co?
— A przecież mówisz, że sprawa jest ułożona.
— Bez wątpienia, gdyż mój przyjaciel czeka.
— Dlaczego czeka, żeby sobie wyprostować nogi. Gdy przeciwnie tamten jest jeszcze sztywny od konnej jazdy; stają naprzeciw siebie i mój przyjaciel zabija przeciwnika. Ot i skończyło się.
— O! mój kochany baronie — wykrzyknął Raul, w uniesieniu radości ściskając Porthosa.
— A zatem podoba ci się moja metoda? — spytał olbrzym.
— Tak dalece, że dziś odwołuję się do niej, bez zwłoki, natychmiast. Jesteś właśnie człowiekiem, jakiego mi było potrzeba.
— Dobrze, jestem na twe usługi, chcesz się więc bić? A z kim?
— Z panem de Saint-Agnan!
— A! znam go... bardzo miły chłopiec i był bardzo grzeczny dla mnie, kiedym miał zaszczyt jeść obiad u króla. O! oddam mu teraz grzeczność za grzeczność, chociażby to nie było moim zwyczajem. A więc to on cię obraził?
— Śmiertelnie!
— Do djabła. Będę mu więc mógł powiedzieć: Śmiertelnie!
— No, to interes już ułożony, nieprawdaż? — rzekł Raul, śmiejąc się.
— Ma się rozumieć...
— Doskonale — rzekł młodzieniec, śmiejąc się. — Pozostaje nam tylko obmyślić powody dla pana de Saint-Agnan.
— Jakie powody?
— No, obrazy.
— Zdaje mi się, żeśmy już o tem dość mówili?
— Nie, mój kochany du Vallon, zwyczaj, przyjęty u nas, ludzi dzisiejszych, jak mówisz, wymaga, ażeby jeszcze wyłożone były powody obrazy.
— To wasza nowa metoda, ha! więc opowiedz mi twoją sprawę.
— Otóż, potrzeba oznaczyć dokładnie, a znowu z drugiej strony sprawa pełną jest trudności i wymaga największej tajemnicy...
— Ho! ho!
— Będziesz pan łaskaw powiedzieć tylko panu de Saint-Agnan, a on pewno rozumie, że mnie obraził: najprzód, zmieniając mieszkanie.
— Zmieniając mieszkanie? Dobrze — rzekł Porthos, i zaczął liczyć na palcach. — Cóż potem?...
— Potem, urządzając klapę w swojem nowem mieszkaniu.
— Rozumiem — rzekł Porthos — klapę. Oho, to ważne. Wierzę bardzo, że musisz wściekle się gniewać za to. Jakże śmiał ten hultaj kazać urządzać klapę, nie radząc się ciebie?
— Dodasz pan jeszcze — rzekł Raul — jako ostatni powód mojej urazy: portret, o którym wie Saint-Agnan.
— I jeszcze portret. Co, zmiana mieszkania, klapa, portret. Ależ, mój przyjacielu — rzekł Porthos — już jeden z tych powodów jest dostateczny, aby cała szlachta Francji i Hiszpanji pozabijała się nawzajem. A to zdaje się znaczy niemało.
— A więc, kochany przyjacielu, jesteś już dostatecznie przygotowany.
— Biorę z sobą luźnego konia. Ty wybierz miejsce schadzki, a czekając na nas, machaj sobie szpadą, to nadaje szczególną giętkość.
— Dobrze! czekać będę w Vincennes, obok klasztoru Reformatów.
Raul wyszedł, myśląc z radością:
— O!... osoba króla jest święta i nietykalna. Ale jego przyjaciel, jego powiernik, jego wspólnik, ten nikczemnik zapłaci mi. Zabiję go w imieniu króla, a potem pomyślimy o Ludwice.
Porthos z radością przyjął poselstwo, przypominające mu jego młode lata, i dlatego ubrał się o pół godziny prędzej, niż zwykle i pośpieszył do mieszkania pana de Saint-Agnan.
Saint-Agnan zdziwił się bardzo, kiedy mu oznajmiono odwiedziny pana baron du Valon de Bracieux de Pierrefonds.
— A cóż to za szereg nazwisk?... — rzekł. Nie znam tego pana.
— To jest — odpowiedział służący — ten sam szlachcic, co miał zaszczyt jeść obiad z panem hrabią u króla, w czasie pobytu w Fontainebleau.
— U króla, w Fontainebleau!... — wykrzyknął Saint-Agnan — a prędzej, prędzej, wprowadź go tutaj.
Służący pośpieszył wykonać rozkaz. Porthos wszedł. Po zwykłych grzecznościach, hrabia, jako odbierający wizytę, odezwał się pierwszy.
— Panie baronie — rzekł — jakiejże szczęśliwej okoliczności winienem jego zaszczytne odwiedziny?
— Właśnie będę miał zaszczyt panu wytłumaczyć — odrzekł Porthos — ale... przepraszam.
— Co takiego?... — spytał Saint-Agnan.
— Zdaje mi się, że się krzesło łamie pode mną! Porthos wstał i czas już był wielki, bo krzesło pod tak ogromnym ciężarem rozeszło się zupełnie, A kiedy Saint-Agnan szukał oczyma, na czemby trwalszem umieścić swego gościa, ten rzekł:
— O! te modne meble są teraz nadzwyczaj delikatne. W mojej młodości, kiedym z większą niż teraz siadał żywością, nie przypominam sobie, abym kiedykolwiek złamał krzesło, siadając, chyba w oberży i to rękami.
Saint-Agnan uprzejmie uśmiechnął się na ten żart.
— Lecz — rzekł Porthos, siadając na kanapie, która skrzypnęła pod takim ciężarem — nie o to tu na nieszczęście, idzie...
— Jakto, na nieszczęście? Czyżbyś miał być, panie baronie, posłem nieszczęścia?
— Nieszczęścia.... dla szlachcica?... o nie, panie hrabio — odrzekł Porthos ze szlachetną dumą. — Przyszedłem tylko powiedzieć panu, żeś okrutnie obraził jednego z moich przyjaciół.
— Ja, panie? ja? obraziłem jednego z pańskich przyjaciół? i któregoż to? proszę?
— Pana Raula de Bragelonne.
— Ja obraziłem pana de Bragelonne? ja?... — rzekł Saint-Agnan — to niepodobna, ponieważ pan de Bragelonne, którego mało znam, a mogę nawet powiedzieć, wcale go nie znam, jest w Anglji, a skoro nie widziałem go tak dawno, nie mogłem go obrazić.
— Pan de Bragelonne jest w Paryżu, panie hrabio — odrzekł Porthos — a co do obrazy, to ta jest istotnie, ponieważ sam mi to powiedział. Tak, panie, powtarzam jego wyrazy, żeś go obraził okrutnie, śmiertelnie.
— Ależ niepodobna, panie baronie, przysięgam, że to nie może być.
— Zresztą — rzekł Porthos — nie możesz pan o tem wątpić, gdyż, jak mi pan de Bragelonne mówił, już o tem zawiadomił pana listownie.
— Żadnego listu nie odebrałem, daję na to słowo.
— To szczególne — rzekł Porthos — bo to, co mi mówił Raul...
— A ja pana przekonam — rzekł Saint-Agnan — żem żadnego listu nie otrzymał.
I zadzwonił.
— Basque — zawołał — wiele listów przyniesiono w czasie mojej niebytności.
— Trzy, panie hrabio.
— Jakie?
— List od pana de Fiesque, od pani de La Ferte, a trzeci od pana de La Fuentes.
— I to wszystko.
— Wszystko, panie hrabio.
— To dosyć — przerwał Porthos. — Bardzo dobrze, wierzę panu, panie hrabio.
Saint-Agnan odesłał służącego i sam za nim drzwi zamknął, lecz, wracając, spostrzegł wystający z zamku przyległych drzwi papier, a był to ten sam papier, który Bragelonne wsunął, wychodząc.
— Co to jest?... — zapytał.
— He, he — rzekł Porthos.
— List w dziurce od klucza — zawołał Saint-Agnan.
— Czy nie będzie to ten sam, o którym mówimy, panie hrabio — rzekł Porthos — zobacz pan!
— List od pana de Bragelonne — zawołał tenże.
— A widzisz pan, że miałem słuszność. Oho, kiedy ja co powiem, to...
— Przyniesiony przez samego pana de Bragelonne — rzekł do siebie hrabia, blednąc. — Ależ jak on tu mógł wejść?
Saint-Agnan zadzwonił, Basque wszedł.
— Kto tu był, kiedym pojechał na przechadzkę z królem?
— Nikt, proszę pana.
Saint-Agnan zgniótł list, wprzód go przeczytawszy.
— Jest w tem coś — mruknął zamyślony.
Porthos, zostawiwszy jeszcze chwilę Saint-Agnana jego myślom, zapytał, kiedy lokaj odszedł:
— Czy zechcesz pan pomówić ze mną o interesie?
— Zdaje mi się, żem go już wyczytał w tym bilecie, tak dziwnie tu przybyłym — odrzekł Saint-Agnan — pan Bragelonne zapowiada mi bytność swego przyjaciela...
— Ja jestem jego przyjacielem i właśnie o mnie on mówi.
— Ażeby mnie wyzwać!
— Tak.
— I skarży się, żem go obraził.
— Okrutnie, śmiertelnie.
— Ale jakimże sposobem, gdyż jego postępowanie jest tak skryte, że nie mogę zgadnąć powodów?
— Panie — odpowiedział Porthos — mój przyjaciel zapewne ma słuszność, a co do jego postępowania, jeżeli ono jest tajemniczem, to tylko siebie możesz pan o to oskarżać.
— Tajemnica, niechże i tak będzie, cóż to za tajemnica?
— Przebacz pan, że w szczegóły wchodzić nie będę, a to dla bardzo ważnych przyczyn.
— Które ja doskonale pojmuję. A zatem dotkniemy ich zlekka. No cóż tedy, słucham pana.
— Najpierwszym powodem jest to, żeś pan zmienił mieszkanie — rzekł Porthos.
— To prawda, zmieniłem mieszkanie — rzekł Saint-Agnan.
— Pan przyznałeś? dobrze, to raz — rzekł Porthos, podnosząc palce do góry.
— Ale cóż znowu! cóż za przykrość mogłem wyrządzić panu de Bragelonne, zmieniając mieszkanie? Niechże mi pan to objaśni, bo ja zgoła tego nie rozumiem.
— Panie — rzekł Porthos poważnie — to właśnie jest pierwszy powód z pomiędzy innych do urazy, jaką pan de Bragelonne ma do pana, i jeżeli te powody wylicza, to dla tego, że czuje się obrażonym.
— Ależ to zakrawa na jakąś bezzasadną sprzeczkę — zawołał Saint-Agnan, tupiąc nogą z gniewu.
— Z tak ugrzecznionym, jak pan de Bragelonne człowiekiem, nie można się czegoś podobnego spodziewać — odezwał się Porthos. — Ale czyż nic pan nie masz dodać w przedmiocie zmiany mieszkania?
— Nic. I cóż dalej?
— Dalej, uważaj pan dobrze, żem już wymienił jednę przyczynę i tak brzydką, na którą pan mi stanowczo nie odpowiadasz. Uważaj pan tylko, pan zmieniasz mieszkanie, to obraża pana de Bragelonne, i pan się z tego nie chcesz wytłumaczyć. A to doskonale!
— Jakto — zawołał z gniewem Saint-Agnan, i to z tym większym, im więcej zimnej krwi zachowywał — jakto! ja, zmieniając mieszkanie, mam zapytywać pana de Bragelonne, czy na to zezwoli, czy nie? A to chyba pan żartujesz?
— Bardzo względnie, panie, bardzo względnie. Ale przyznajesz pan, że to jeszcze niczem w porównaniu z drugą urazą.
— Zobaczymy, cóż to za druga przyczyna?
Porthos przybrał minę surową.
— A ta klapa, mój panie — rzekł — ta klapa?
Saint-Agnan spuścił głowę.
— O! jestem zdradzony — szepnął — wszystko wiedzą.
— O! wszystko wiedzą — rzekł Porthos, chociaż sam nie wiedział nic.
— Ależ, panie — rzekł Saint-Agnan — czy pan de Bragelonne, przenikając tę tajemnicę, zastanowił się nad tem, ile na siebie i innych sprowadzi niebezpieczeństwa?
— Pan de Bragelonne nie spodziewa się żadnego niebezpieczeństwa, mój panie, i nie boi się żadnego, czego pan wkrótce przy Boskiej pomocy doświadczysz.
— To zapamiętały człowiek — pomyślał Saint-Agnan — czegóż on ode mnie chce?
Poczem dodał głośno:
— No, panie, załagodźmy tę sprawę.
— Pan zapomniałeś o portrecie — zawołał Porthos grzmiącym głosem, który ściął krew w żyłach hrabiego.
— Pan jesteś uosobioną delikatnością, grzecznością i szczerością. Już wiem dokładnie, o co idzie.
— Tem lepiej — rzekł Porthos.
— I — mówił dalej Saint-Agnan — dałeś mi pan to poznać w sposób najdowcipniejszy i najwyszukańszy. Dziękują, panu, bardzo dziękuję.
Porthos się napuszył.
— A ponieważ teraz wiem wszystko, chciej posłuchać, a wytłumaczę ci...
Porthos poruszył się, jak człowiek, nie chcący słuchać, lecz Saint-Agnan mówił dalej:
— Czuję najmocniej nieszczęście, jakie spotkało pana do Bragelonne, ale jakżebyś i pan w mojem położeniu uczynił. No, powiedz pan otwarcie, jakbyś postąpił?
— Nie idzie tu o to, jakbym postąpił — odpowiedział Porthos — wszakże pan masz już sobie oświadczone trzy powody; nieprawdaż?
— Co do pierwszego, to jest co do zmiany mieszkania, mój panie, a mówię do pana, jak do człowieka światłego i prawego, cóżbyś pan uczynił, gdyby czyjaś inna wola zażądała tego. Czyż mogłem, czyż powinienem był być nieposłusznym?
Porthos nic nie odpowiedział.
— Przystępuję teraz do tej nieszczęśliwej klapy — mówił dalej Saint-Agnan, opierając rękę na ramieniu Porthosa — ta klapa, przyczyna złego, środek złego, ta klapa, zrobiona jest dla wiadomego użytku. Powiedz pan, czy możesz przypuścić, abym ja, z mojej własnej woli, mógł otwierać tę klapę, przeznaczoną... O nie, pan mi wierzysz, i tu znowu pan czujesz, zgadujesz i pojmujesz wolę wyższą, niż moja. Pan umiesz ocenić ten pociąg; nie mówię tu o pociągu miłości, tym niepohamowanym nierozsądku. Mój Boże... Ale, na szczęście, mam do czynienia z człowiekiem prawym i pełnym czułości, inaczej bowiem ileż nieszczęścia i hańby dla niej, biedne dziecię... i dlatego... którego nie chcę wymienić.
Porthos odurzony tym nawałem wyrazów, napróżno natężał umysł, ażeby cokolwiek zrozumieć.
Saint-Agnan, wpadłszy na drogę przekonywania, nie przestawał mówić, nadając coraz większą moc swemu głosowi i ruchom.
— Co do portretu, gdyż mniemam, że portret jest najgłówniejszym powodem urazy, co do portretu, mówię, czy jestem choć trochę winien, uważaj pan tylko! kto żądał mieć jej portret? Czy ja?... Kto się w niej kocha? Czy ja? Kto chce jej wzajemności... Czy ja? Z kimże ona jest w stosunkach?... Czy ze mną? Nie. Tysiąc razy, nie!... Wiem, że pan de Bragelonne mocno to czuje, wiem, że podobne cierpienia są dotkliwe. Ale cóż robić? Jeżeli będzie walczył z tak potężnym przeciwnikiem, narazi siebie na pośmiewisko, a jeżeli będzie uparty, zgubi siebie. Zapewne powiesz pan, że rozpacz często nie zna granic. Ale pan jesteś rozsądnym, pan mnie pojmujesz. Wracaj pan do pana de Bragelonne, podziękuj mu tak, jak ja mu dziękuję, iż wybrał na pośrednika między nami tak zacnego, jak pan człowieka. Chciej pan wierzyć, iż zachowam wieczną wdzięczność dla tego, który tak szlachetnie i tak roztropnie załatwił nasze nieporozumienie. A ponieważ nieszczęście chciało, aby tajemnica ta była wiadomą czterem zamiast trzem osobom, tajemnica, która może uszczęśliwić nas, cieszę się z całego serca, że los zesłał mi pana na uczestnika. Rozporządzaj więc mną, jestem na jego rozkazy. Co chcesz, ażebym zrobił dla ciebie, mów, panie, wymagaj, rozkazuj nawet!...
— Panie — rzekł Porthos — przed drzwiami stoi koń, zrób mi pan tę przyjemność, wsiądź na niego, jest doskonale ujeżdżony i bez żadnych narowów.
— Wsiąść na konia, poco?... — zapytał Saint-Agnan zdziwiony.
— Pojedziemy tam, gdzie na nas czeka pan de Bragelonne.
— A pojmuję, chciałby ze mną pomówić... dowiedzieć się szczegółów. Niestety, to bardzo drażliwą rzecz!... Ale w tej chwili uczynić tego nie mogę. Bo król na mnie czeka.
— To nie długo potrwa — rzekł Porthos — małą godzinkę.
— Ale gdzież na mnie czeka pan de Bragelonne?...
— W Vincennes, około klasztoru Reformatów.
— Ależ to zwykłe miejsce pojedynków.
— No to co?...
— A więc cóż ja mam robić?...
Porthos dobył powoli szpadę.
— Oto jest długość szpady mojego przyjaciela.
— Co u licha. To warjat — krzyknął Saint-Agnan.
Porthos zaczerwienił się z gniewu.
— Panie — rzekł — gdybym nie miał zaszczytu być w jego mieszkaniu i w interesie pana de Bragelonne, niezawodniebym pana oknem wyrzucił. Ale pozostawiam sobie tę przyjemność na później i nie stracisz pan pewno na czekaniu. No, pójdziesz pan do Reformatów?...
— Ale...
— Jeżeli pan nie chcesz iść dobrowolnie, to ja pana tam zaniosę.
— Basque!... — zawołał pan de Saint-Agnan.
Basque wszedł.
— Król wzywa do siebie pana hrabiego.
— To co innego — rzekł Porthos — służba dla króla przedewszystkiem, zaczekamy tam na pana aż do wieczora.
I ukłonem pożegnał pana de Saint-Agnan, nadzwyczaj z siebie zadowolony. Po jego odejściu, Saint-Agnan pośpieszył do króla, powtarzając:
— Do Reformatów!... ha... do Reformatów. Zobaczymy, jak król przyjmie to wyzwanie, gdyż rzeczywiście jestem wyzwany i powinienem tam być.
Król, po przechadzce tak pomyślnej dla Apolina, w czasie której każdy z dworaków musiał w miarę zdolności zapłacić muzom podatek — wróciwszy do pałacu, zastał tam pana Fouqueta, oczekującego na posłuchanie. Za królem szedł Colbert, który oczekiwał przybycia króla na korytarzu i postępował krok w krok, jak cień opiekuńczo-zazdrosny. Fouquet, na widok swego nieprzyjaciela, pozostał spokojnym i starał się przez cały czas jego obecności zachować jednaki sposób obejścia, tak trudny dla człowieka wyższego, którego serce, przepełnione pogarda, nie śmie jej nawet okazać, z bojaźni, aby i tem nie sprawić zaszczytu swemu przeciwnikowi. Colbert nie taił uwłaczającej radości.
Fouquet powitał króla głębokim ukłonem.
— Najjaśniejszy Panie — rzekł — wyczytuję z twarzy Waszej Królewskiej Mości, żeś zadowolony z przejażdżki.
— A!.. wieś, panie Fouquet!... — wykrzyknął król. — Mój Boże, jakżebym chciał zawsze żyć na wsi, na świeżem powietrzu, pod drzewami.
— Mam nadzieje, że Wasza Królewska Mość nie jest znudzony tronem — odrzekł Fouquet.
— Nie, ale trony z zieloności bardzo są miłe.
— Prawdziwie, Najjaśniejszy Panie, Wasza Królewska Mość, mówiąc tak, spełniasz wszystkie moje życzenia, a właśnie mam przedstawić prośbę.
— A!... a!... — rzekł Ludwik XIV-ty.
— Najjaśniejszy Panie, raczyłeś mi przyrzec — rzekł Fouquet.
— Tak!... przypominam sobie.
— Zabawa w Vaux, wspaniała zabawa, nie prawdaż, Najjaśniejszy Panie?... — rzekł Colbert, chcąc wtrącić się do rozmowy.
Fouquet, pełen pogardy, nie odpowiedział mu nic na to, jakby mu było wszystko jedno, czy Colbert mówi czy nie.
— Wasza Królewska Mość — rzekł — wie, że moją wieś Vaux przeznaczyłem na przyjęcie najpotężniejszego z królów.
— Przyrzekłem, panie — odrzekł Ludwik XIV-ty z uśmiechem — a król nie cofa słowa. Jakież tam cuda szykujesz, panie nadintendencie?..
I Ludwik XIV-ty spojrzał na Colberta.
— Cuda, nie, ale śmiem przyrzec, trochę rozrywki, a może i trochę wypoczynku.
— Nie, nie, panie Fouquet — rzekł król — nie odstępuję od wyrazu cudów. O, jesteś czarodziejem, znamy moc twoją, wiemy, że znajdziesz złoto, choćby go nie było w świecie. Dlatego też naród mówi, że je robisz.
Fouquet uczuł, że cios ten zadany jest z podwójnego kołczanu i że król rzucił mu strzałę ze swego luku i z łuku Colberta, jednak zaczął się śmiać.
— O! — rzekł — lud wie doskonale, z jakiej kopalni to złoto... może nawet za wiele wie; zresztą — dodał dumnie — mogę zapewnić W. K. Mość, że złoto, przeznaczone na opłacenie zabawy w Vaux, nie wyciśnie ani jednej kropli krwi, ani jednej łzy, może tylko trochę potu, ale to się zapłaci.
— No to za osiem dni? czy zgoda? — rzekł król.
— Dobrze, za osiem dni, N. Panie.
— Mamy dziś wtorek, więc do przyszłej niedzieli.
Po kilku słowach, poświęconych interesom, Fouquet pożegnał Ludwika XIV. Czuł, że Colbert pozostanie z królem, że będą o nim mówili i że ani jeden, ani drugi pewno nie będą go oszczędzali. Uczucie przyjemności z zadania ostatniego ciosu, i to okrutnego, swemu nieprzyjacielowi, przedstawiło mu się jako wynagrodzenie za to, co miał jeszcze ucierpieć. Wrócił więc spiesznie, chociaż już trzymał za klamkę i, zwracając się do króla, rzekł:
— Przebacz! N. Panie, przebacz!
— Cóż mam przebaczyć! — odrzekł król uprzejmie.
— Błąd wielki, który niepostrzeżenie popełniłem.
— Cóż takiego?
— Zapomniałem zawiadomić W. K. Mość o dość ważnej okoliczności.
— O jakiej?
Colbert zadrżał; zdawało mu się, że go oskarża, że postępowanie jego będzie odkryte. Jedno słowo Fouqueta, jeden dowód przytoczony, a w młodzieńczej szczerości Ludwika XIV znikłyby wszystkie względy dla Colberta.
— N. Panie — rzekł Fouquet niedbale. — Oto dziś zrana sprzedałem jeden z moich urzędów.
— Jeden z urzędów swoich? — wykrzyknął król — któryż?
Colbert pożółkł.
— Ten, który mnie ubierał w togę i nadawał twarz surową: urząd prokuratora generalnego.
— Komużeś sprzedał ten urząd? — spytał król.
— Panu Vanel, radcy parlamentarnemu, N. Panie! Przyjacielowi pana intendenta Colbert — dodał Fouquet, wymawiając te słowa z lekceważeniem nie do naśladowania.
A przytłoczywszy Colberta ciężarem swej nad nim wyższości, pożegnał nanowo króla i odszedł, w połowie pomszczony osłupieniem króla i poniżeniem jego ulubieńca.
— Czyż podobna? — mówił król sam do siebie po odejściu Fouqueta. — Czy podobna, ażeby on sprzedał ten urząd?
— Tak jest, N. Panie — odpowiedział Colbert.
— Chyba zwarjował — rzekł król.
W tej chwili oznajmiono przybycie pana Saint-Agnan. Colbert wymknął się natychmiast, nie chcąc przeszkadzać zwierzeniom.
Dwie godziny upłynęły od opuszczenia Ludwika XIV-go przez Saint-Agnana, a w obecnem podnieceniu miłości, król, kiedy nie widział panny La Valliere, musiał koniecznie o niej mówić. Jedyna zaś do tego osobą był Saint-Agnan, który też stał mu się koniecznie potrzebnym.
— Ah!... to ty, panie hrabio!... — zawołał król. — Tem lepiej, rad jestem, że cię widzę. Wszak będziesz należał do naszej podróży, nieprawdaż?...
— Do podróży, Najjaśniejszy Panie?... — spytał Saint-Agnan — a do jakiej podróży?...
— Do podróży, którą przedsiębierzemy, aby korzystać z zabawy, jaką nam daje pan nadintendent w Vaux. Ot dopiero zobaczysz zabawę, królewską zabawę, wobec której nasze rozrywki w Fontainebleau są tylko dziecinnemi zabawkami.
— Chętnie, jeżeli od dziś za osiem dni nie będę już na dłuższej i mniej przyjemnej drodze.
— Jakiej?
— Przez rzekę Styx, Najjaśniejszy Panie!
— Ja ciebie nie rozumiem, mój kochany. Wiem, że jesteś poetą, ale staraj się na teraz być zrozumiałym.
— Czy Najjaśniejszy Pan zna pana barona du Vallon?...
— Jakto, czyżby cię pan du Vallon chciał zabić?... O!... to pocieszne!...
— Nie śmiej się, Najjaśniejszy Panie, niema nic prawdziwszego.
— Bądź spokojny! ja cię obronię. Ależ opowiedz mi całą sprawę, mój biedny Saint-Agnan. Cóżeś mu zrobił?
— O jemu nic, ale zdaje się, żem coś zrobił jednemu z jego przyjaciół.
— A cóżeś mu zrobił?
— Do licha, dopomogłem komuś do odmówienia mu jego kochanki.
— I ty to sam przyznajesz?
— A juścić nie mogę nie przyznać, gdyż tak jest rzeczywiście.
— W takim razie, winieneś.
— A! i to Wasza Królewska Mość mówi, żem winien?
— Tak, i na honor, gdyby cię zabił...
— To cóż?
— To... będzie miał słuszność.
— W takim razie co prędzej podpisz, Najjaśniejszy Panie, ułaskawienie dla mego przeciwnika, który na mnie czeka około Reformatów.
— Jego imię i kawałek pergaminu.
— Pergamin leży na stoliku Waszej Królewskiej Mości, a co do jego imienia... to wicehrabia Bragelonne.
— Wicehrabia Bragelonne — krzyknął król, przechodząc ze śmiechu do największego osłupienia. I po chwili milczenia, w ciągu której otarł pot, jaki mu na czoło wystąpił: — Bragelonne!... — rzekł zcicha.
— Tak, on, Najjaśniejszy Panie — rzekł Saint-Agnan.
— Ale przecież on był w Londynie?
— Ale mogę zaręczyć Waszej Królewskiej Mości, że tam nie jest.
— I wie o wszystkiem?
— I o wielu jeszcze innych rzeczach! Jeżeli Wasza Królewska Mość zechce przeczytać list, który do mnie pisał...
Saint-Agnan wyjął z kieszeni list, już nam znany, a następnie powtórzył rozmowę z Porthosem i swoje domysły o obejrzeniu przez Bragelonne‘a tajemnego przejścia.
Ludwik zwiesił głowę i zamyślił się smutnie. Może w tej chwili coś nakształt zgryzoty przemknęło przez jego serce.
— O!... — rzekł — a więc tajemnica odkryta?
— Najjaśniejszy Panie, postaram się, aby tajemnica ta umarła w piersiach, które ja posiadają — rzekł Saint-Agnan tonem prawdziwie hiszpańskiej chełpliwości.
I uczynił poruszenie, jakby chciał wyjść z pokoju, lecz król go zatrzymał.
— Dokąd idziesz?... — spytał.
— Bić się!
— Ty bić się!... — wykrzyknął król. — Zaraz, mości hrabio, proszę zaczekać.
Saint-Agnan poruszył głową, jak uparte dziecko, któremu nie pozwalają skoczyć do studni albo bawić się nożem.
— Potrzebuję jeszcze objaśnień!
— Jeżeli tylko o to idzie, niech Wasza Królewska Mość raczy pytać, a ja go objaśnię.
— Kto ci powiedział, że Bragelonne był w pokoju, o którym mówimy?
— Bilet w zamku jest tego dowodem.
— Jakże się on tam dostał?
— A! ta wiadomość jest bardzo ważną, tembardziej, że wszystkie drzwi były zamknięte, a mój służący, Basquet, miał klucze w kieszeni.
— Ależ, musiał mu ktoś sprzedać tajemnicę tej klapy.
— Sprzedać, albo wydać.
— Dlaczegóż kładziesz tę różnicę?
— Ponieważ są pewne osoby, Najjaśniejszy Panie, które, będąc wyższe nad cenę zdrady, wydają tajemnice, ale ich nie sprzedają.
— Co mówisz?
— Najjaśniejszy Panie, ty, co posiadasz tyle domyślności, nie zechcesz mi przykrości sprawić, ażebym miał wymienić nazwisko.
— Księżna?
— Tak — odrzekł Saint-Agnan.
— I myślisz, że ona porozumiała się z Bragelonnem, tak dalece, że mu opowiedziała szczegóły?
— Może jeszcze coś więcej.
— Coś więcej?... dokończ!
— Może mu towarzyszyła.
— Dokąd? na dół... do ciebie?
— Czy myślisz, Najjaśniejszy Panie, że to jest niepodobieństwem?
— Ależ!
— Wiesz, Najjaśniejszy Panie, że księżna lubi perfumy nade wszystko różane.
— Wiem!
— Otóż cały mój pokój pełny jest tego zapachu.
Król zamyślił się.
Saint-Agnan znów ruszył ku drzwiom, lecz i tym razem król go zatrzymał.
— Ależ, Najjaśniejszy Panie, przeszło od godziny czekają na mnie około Reformatów, i będę zhańbiony jeżeli tam nie pójdę.
— Pierwszym zaszczytem szlachcica jest posłuszeństwo dla króla. Rozkazuję, żebyś pozostał.
— Ha, jak się podoba Waszej Królewskiej Mości.
— Zresztą, chcę zupełnie wyjaśnić tę sprawę, chcę wyjaśnić, kto z taką śmiałością zażartował ze mnie i dostał się do moich najtajniejszych pokojów. Tych, którzy to zrobili, nie ty, panie Saint-Agnan, ukarzesz, bo oni nie na twój, lecz na mój honor nastają.
— Ale jakże postąpić z panem de Bragelonne, Najjaśniejszy Panie? Przecież on mnie będzie szukał i...
— Ja z nim pomówię o tem, albo każę z nim pomówić tego jeszcze wieczora.
— Błagam Waszą Królewską Mość o przebaczenie.
— Panie hrabio — rzekł król, marszcząc brwi — dość długo byłem pobłażającym i czas już pokazać niektórym osobom, że jestem panem u siebie.
Zaledwie król wyrzekł te słowa, dowodzące, że do nowej urazy przyłączyła się i dawniejsza, kiedy lokaj wszedł do gabinetu.
— Cóż tam?... dlaczego przychodzisz, kiedy cię nie wołam?...
— Najjaśniejszy Panie — odrzekł lokaj — Wasza Królewska Mość rozkazał mi raz na zawsze, ażebym wpuszczał pana hrabiego de la Fere, ile razy tylko zażąda.
— No i cóż?...
— Pan hrabia de la Fere jest w przedpokoju.
Król i Saint-Agnan spojrzeli po sobie wzrokiem, w którym więcej było niepokoju, niż zdziwienia.
Ludwik zawahał się przez chwilę, ale prawie natychmiast powziąwszy postanowienie, rzekł do Saint-Agnana:
— Idź, zobacz się z Ludwiką; opowiedz jej, co tu się przeciw nam knuje; nie taj tego, że księżna rozpoczęła znów prześladowanie i że użyła do tego ludzi, którzy daleko lepiejby zrobili, gdyby się do tego nie mieszali.
— Gdyby się Ludwika tem przestraszyła — mówił dalej król — uspokój ją, powiedz jej, że miłość królewska jest dla niej nieprzebitą tarczą. A jeżeli już wie o wszystkiem, albo jeżeli ją zaniepokojono, powiedz jej, Saint-Agnan — dodał król, drżąc z gniewu — powiedz jej, że w takim razie zamiast jej bronić, zemszczę się za nią, ale to tak surowo, że nikt później nie będzie śmiał wznieść na nią oczu.
— I to już wszystko, Najjaśniejszy Panie?...
— Wszystko. Idź prędko, bądź wiernym, ty, co żyjesz w tem piekle, a nie masz tak, jak ja nadziei raju.
Saint-Agnan, przyrzekłszy wierność i poświęcenie, ucałował rękę króla i wyszedł, pełen radości.
W kilka minut potem Athos, w ubraniu dworskiem, okryty orderami, które on jeden tylko na dworze francuskim miał prawo nosić, Athos stawił się z miną poważną i uroczystą.
Ludwik, postąpiwszy krok naprzód ku hrabiemu, podał mu rękę, którą tenże pocałował z uszanowaniem.
— Panie hrabio de La Fere — rzekł król prędko — tak rzadkim jesteś gościem u mnie, że widzieć cię jest dla mnie szczęśliwym wypadkiem.
Athos ukłonił się i odpowiedział:
— Chciałbym mieć to szczęście być zawsze przy Waszej Królewskiej Mości.
Odpowiedź ta, wyrzeczona takim tonem, znaczyła właściwie.
— Chciałbym być jednym z doradców królewskich, aby mu oszczędzić błędów.
Król uczuł ją, przygotowany naprzód zachować wobec tego człowieka wyższość spokoju wraz z wyższością dostojeństwa.
— Widzę, że mi masz coś powiedzieć, — rzekł król.
— Bez tego nie byłbym się tak śmiało stawił przed Waszą Królewską Mością.
— Mówże prędko, panie, bo chciałbym jak najprędzej spełnić twe życzenie.
Król usiadł.
— Jestem przekonany — rzekł Athos głosem cokolwiek wzruszonym — że Wasza Królewska Mość zaspokoisz mnie zupełnie.
— A — rzekł król z pewną wyniosłością — więc pan tu przychodzisz ze skargą?
— Nie będzie to skargą — odrzekł Athos — jeżeli Wasza Królewska Mość... ale wybacz, Najjaśniejszy Panie, że muszę — wrócić do początku.
— Słucham.
— Wasza Królewska Mość przypomina sobie, że w czasie odjazdu pana de Buckingham, miałem zaszczyt z nim rozmawiać.
— W tym czasie... tak... podobno... tak, przypominam sobie, ale tematu naszej rozmowy nie pamiętam.
Athos zadrżał.
— Będę miał zaszczyt przypomnieć Waszej Królewskiej Mości. Wówczas prosiłem o rękę panny La Valliere dla pana de Bragelonne.
— Otóż masz — pomyślał król. — Przypominam sobie — dodał głośno.
— Wtenczas — mówił dalej Athos — Wasza Królewska Mość tak byłeś dobrym i wspaniałomyślnym względem mnie i pana de Bragelonne, że żadne ze słów Waszej Królewskiej Mości nie wyszło mi z pamięci.
— Ja?... — rzekł król.
— Król, którego wówczas prosiłem o pannę La Valliere dla pana de Bragelonne, odmówił mi.
— To prawda — odpowiedział cicho Ludwik.
— Kładąc za przyczynę — pośpieszył dodać Athos — że narzeczona nie ma żadnego znaczenia w świecie.
Ludwik zmuszał się do cierpliwego słuchania.
— Że... — dodał Athos — nie jest bogata.
Król wcisnął się głębiej w krzesło.
— Że jest dość niskiego urodzenia.
Nowa niecierpliwość ze strony króla.
— I że wcale nie jest piękną — dodał nielitościwie Athos.
Ten ostatni pocisk w serce kochanka pozbawił go cierpliwości.
— No tak, powiedziałem to wszystko.
— I czuję wielka wdzięczność dla Waszej Królewskiej Mości, bo słowa jego świadczyły o zaszczytnej życzliwości dla pana de Bragelonne.
— Zapewne przypominasz pan sobie — rzekł król — żeś był przeciwny temu małżeństwu
— Prawda, Najjaśniejszy Panie.
— W końcu przypominam sobie, bo prawie równie dobrą, jak pan, mam pamięć, przypominam sobie, mówię, żeś wówczas wyrzekł te słowa: „Nie wierzę w miłość panny La Valliere dla pana de Bragelonne“. Czy to prawda?
Athos uczuł pocisk, ale się nie cofnął.
— Najjaśniejszy Panie — rzekł — miałem już zaszczyt przeprosić Waszą Królewską Mość, ale w naszej rozmowie są rzeczy, które będą zrozumiane aż przy końcu.
— A więc kończmy ją.
— I owszem: Wasza Królewska Mość mówiłeś, żeś odroczył ten związek dla dobra pana de Bragelonne.
Król zamilkł.
— Dziś pan de Bragelonne jest tak nieszczęśliwy, że nie może dłużej odkładać i prosi Waszą Królewską Mość o decyzję.
— I czegóż... żąda... pan de Bragelonne?... — rzekł król z wahaniem.
— Zupełnie tego samego, o co miałem zaszczyt prosić już Waszą Królewską Mość przy ostatniem widzeniu, to jest zezwolenia na jego małżeństwo.
Król zacisnął pięści.
— Wasza Królewska Mość się waha — zapytał hrabia, nie tracąc nic ze swej grzeczności.
— Nie waham się — rzekł król — ale odmawiam.
Athos chwilę się namyślił.
— Miałem zaszczyt — wyrzekł uprzejmym głosem — zwrócić uwagę Waszej Królewskiej Mości, że żadna przeszkoda nie tamuje uczuć pana de Bragelonne i że jego postanowienie jest
niewzruszone.
— Zdaje mi się, że moja wola będzie przeszkodą.
— A więc niech mi wolno będzie najpokorniej zapytać Waszą Królewską Mość o powód odmowy.
— O powód — krzyknął król. — Cóż to?... pan mię wypytujesz?
— Zapytuję tylko, Najjaśniejszy Panie.
Król, oparłszy obie ręce na stole, rzekł z przyciskiem:
— Zapomniałeś zwyczajów dworskich, panie hrabio. Na dworze nikt nie wypytuje króla!
— To prawda, Najjaśniejszy Panie?... ale jeżeli nie wypytują, to się domyślają. Domysły zaś prawie zawsze oznaczają brak otwartości.
— Pan się zapominasz — rzekł król, uniesiony gniewem.
— Najjaśniejszy Panie, jestem zmuszony szukać gdzieindziej tego, com spodziewał się znaleźć w obliczu Waszej Królewskiej Mości. To jest, zamiast otrzymać odpowiedź od Waszej Królewskiej Mości, muszę ją dać sam sobie.
— Panie hrabio, czas, jaki miałem wolny, jużem poświęcił tobie — rzekł król, wstając.
To oznaczało pożegnanie.
— Najjaśniejszy Panie — odpowiedział hrabia — nie miałem jeszcze czasu oświadczyć Waszej Królewskiej Mości tego, pocom tu przyszedł, a tak rzadko widzę Waszą Królewską Mość, że pragnę korzystać ze sposobności.
— Po domysłach zapewne pan przystąpisz do obrazy.
— A, Najjaśniejszy Panie!... ja miałbym obrazić króla?... Ja!... nigdy. Przez całe życie utrzymywałem, że królowie są wyżsi od innych ludzi, nietylko urodzeniem i władzą, ale i szlachetnością serca i wyższością umysłu. Nie przekonam siebie nigdy, że król w słowach, które do mnie wyrzekł, ukrył myśl wsteczną.
— Co to ma znaczyć?... jaką myśl wsteczną?
— Zaraz się wytłumaczę — rzekł Athos zimno. — Jeżeli, odmawiając panny La Valliere panu de Bragelonne, Wasza Królewska Mość miał może inny cel, niż szczęście i los wicehrabiego...
— A co, nie mówiłem, że mnie pan obrażasz!...
— Jeżeli, żądając zwłoki od wicehrabiego, Wasza Królewska Mość miał na celu oddalenie narzeczonego od panny La Valliere...
Król szarpał rękawiczki, które trzymał w ręku.
— Biada tym, którzy się wtrącają w moje sprawy — zawołał. — Jużem postanowił i zniszczę wszelkie przeszkody.
— Jakie przeszkody?... — rzekł Athos.
— Kocham pannę La Valliere — rzekł król z równą szlachetnością jak uniesieniem.
— Lecz — rzekł Athos — to nie przeszkadza Waszej Królewskiej Mości ożenić pana Bragelonne, który niemało już się zasłużył i uchodzi za zacnego człowieka. Król, poświęcając swoją miłość, daje dowód wspaniałomyślności, wdzięczności i dobrej polityki.
— Panna La Valliere — rzekł król ponuro — nie kocha pana de Bragelonne.
— Wasza Królewska Mość wie o tem? — zapytał Athos z przenikliwym spojrzeniem.
— Wiem.
— To zapewne od bardzo niedawnego czasu, bo, gdybyś, Najjaśniejszy Panie, wiedział, przy mojej pierwszej prośbie, niezawodniebyś mi to powiedział.
— Od niedawna.
Athos umilkł na chwilę.
— Najjaśniejszy Panie, alboś posłał pana de Bragelonne, zanim byłeś kochankiem panny La Valliere, albo gdyś nim został.
Król, rozgniewany najwięcej tem, że czuł się poniżonym, chciał się pozbyć Athosa poruszeniem ręki. Ale Athos, powiedziawszy to, złamał szpadę swoją o kolano, a składając kawałki jej powoli na podłodze, wyszedł z pokoju, pokłoniwszy się królowi. Ludwik oparł głowę na stole i tak spędził kilka minut, zanim przyszedł do siebie, poczem, zadzwonił gwałtownie.
— Zawołać pana d‘Artagnana! — rzekł do przestraszonych służących.
Zapewne czytelnik zapyta, jakim sposobem Athos tak w porę znalazł się u króla, kiedy o nim słychać nie było. Oto jak się to stało.
Porthos, wierny swoim obowiązkom pośrednika, opuściwszy Pałac Królewski, połączył się z Raulem około Reformatów w lasku Vincennes i powtórzył mu szczegółowo rozmowę z panem de Saint-Agnan. Zakończył zaś, dowodząc, że pobyt Saint-Agnan u króla opóźni cokolwiek ich spotkanie, lecz że Saint-Agnan, opuszczając króla, pośpieszy, aby stawić się na oznaczone miejsce. Ale Raul mniej łatwowierny, niż jego stary przyjaciel, gdy się dowiedział od niego, że Saint-Agnan poszedł do króla i że mu wszystko opowie, pomyślał, iż król w takim razie niezawodnie wzbroni stawić się Saint-Agnanowi. W tem przekonaniu prosił Porthosa, aby pozostał na miejscu, w razie gdyby Saint-Agnan przybył, lecz aby nie czekał dłużej nad godzinę lub półtorej; Porthos jednak oświadczył, że będzie choćby rok czekać w tem miejscu na Saint-Agnana i prosił Raula, aby, wracając od ojca wstąpił do jego mieszkania i powiedział służącemu, gdzie ma szukać Porthosa, gdy by pan de Saint-Agnan przybył na miejsce schadzki. Bragelonne, opuszczając Vincennes, udał się wprost do Athosa, który już od dwóch dni znajdował się w Paryżu. Hrabia został o całem zdarzeniu uprzedzony listem d‘Artagnana. Przybycie Raula nie zdziwiło go więc bynajmniej.
Kiedy Raul opowiedział całą sprawę ojcu, ten rzekł mu stanowczym tonem:
— Nie wierzę niczemu, co mówią, nie wierzę i temu, czego się obawiasz, Raulu; nie dlatego, abym chciał uwłaczać osobom wiarogodnym, które mi to opowiadały, lecz dlatego, że nie mogę tego przypuścić. Staję więc w obronie króla i wkrótce przyniosę ci dowód tego, co mówię.
— Idź więc, panie hrabio, będę czekał.
To rzekłszy, usiadł z głową, ukrytą w obu rękach. Athos, ubrawszy się, wyszedł. Wiemy już, co się stało u króla, bośmy go tam widzieli, wchodzącego i wychodzącego. Kiedy wrócił do domu, Raul blady i ponury, nie pozbył się jeszcze rozpaczliwej postawy.
Lecz na odgłos otwierających się drzwi, na odgłos kroków ojca, zbliżającego się do niego, młodzieniec podniósł głowę. Athos był blady, poważny, wszedł z odkrytą głową; oddał płaszcz i kapelusz służącemu, a odprawiwszy go skinieniem ręki, usiadł obok Raula.
— I cóż, panie! — rzekł Raul, potrząsając smutnie głową — czyś pan się już teraz przekonał?
— Teraz już! król kocha pannę La Valliere!
— A więc przyznał się do tego? — zapytał Raul.
— Najzupełniej — odrzekł Athos.
— A ona?
— Nie widziałem jej.
— Nie! ale król zapewne o niej mówił. Cóż więc mówił?
— Mówił, że ona go kocha!
— A widzisz pan! widzisz.
I młodzieniec poruszył się z rozpaczą.
— Raulu — rzekł hrabia — wszystkom powiedział królowi, to cobyś ty sam mógł powiedzieć i to w wyrazach przyzwoitych, lecz jasnych.
— I cóżeś mu powiedział, panie?
— Powiedziałem wszystko, powiedziałem, że nie będziesz więcej mu służył i że ja sam usuwam się nawet. Teraz pozostaje mi się dowiedzieć o jednej rzeczy.
— O jakiej? panie.
— Czyś już co postanowił?
— Co do czego?
— Co do miłości i... zemsty, gdyż boję się, abyś o tem nie pomyślał.
— O! panie! miłość... może kiedyś, później.... potrafię ją wyrwać z serca. Spodziewam się tego, przy pomocy Boskiej i twoich rozsądnych radach. O zemście nie marzyłem, chyba pod wpływem złych myśli, i zaniechałem jej...
— Więc już nie myślisz o szukaniu sprzeczki z panem de Saint-Agnan?
— Nie, panie, chociaż go wyzwałem. Jeżeli pan Saint-Agnan stanie, nie odmówię, jeżeli nie, nie będę na to nastawał.
Athos spuścił głowę.
— Biedne dziecko — rzekł zcicha.
— Pan myślisz zapewne, że się czegoś jeszcze spodziewam i dlatego mnie żałujesz. O, bo też dużo, okropnie nad tem cierpię, że muszę pogardzać tą, którą tak kochałem. Dlaczegóż nie mogę siebie nazwać względem niej winnym, o! byłbym wówczas szczęśliwym i przebaczyłbym zupełnie.
Athos ze smutkiem spojrzał na syna. Te kilka słów, które Raul wyrzekł, wydały mu się takiemi, jakby pochodziły wprost z jego serca. W tejże chwili lokaj oznajmił pana d‘Artagnan. Zapowiedziany muszkieter wszedł z niepewnym uśmiechem na ustach. Raul zatrzymał się, Athos postąpił ku swemu przyjacielowi z wyrazem twarzy, który nie uszedł baczności Bragelonna. d‘Artagnan odpowiedział Athosowi prostem mrugnięciem, poczem, biorąc za rękę Raula:
— I cóż — rzekł, zwracając mowę naraz do ojca i syna — pocieszamy dziecko, o ile mi się zdaje.
— A ty, jak zawsze dobry, przychodzisz i teraz dopomóc mi w tak trudnem dziele.
I to mówiąc, Athos oburącz uścisnął rękę d‘Artagnana.
Raulowi zdawało się, że uściśnięcie to ma inne znaczenie, niż wyrzeczone słowa.
— Tak — odrzekł muszkieter, pokręcając wąsa ręką, wolną od uścisków Athosa — tak, i ja przychodzę.
— Ale — mówił Raul — przybyłeś pan właśnie, kiedy hrabia chciał mi opowiedzieć szczegóły, widzenia się swego z królem. Wszak pan pozwolisz, ażeby dokończył.
A oczy młodzieńca chciały przeniknąć serce muszkietera do głębi.
— Widzenia się z królem? — spytał d‘Artagnan tonem, tak naturalnym, iż nie można było wątpić o jego zadziwieniu — to widziałeś się z królem, Athosie?
Athos uśmiechnął się.
— Tak — rzekł — widziałem się z nim.
— Jakto? doprawdy nie wiedziałeś pan, że hrabia widział się z królem — spytał Raul w połowie uspokojony.
— Na honor, nie, nic a nic.
— No, to jestem spokojniejszy — rzekł Raul.
— Spokojniejszy? o cóż? — spytał hrabia.
— Panie — rzekł Raul — przebacz, ale, znając przyjaźń, jaką mię zaszczycasz, bałem się, ażebyś nie za ostro wyraził królowi mój żal, a swoje oburzenie, i że król...
— I że król? — powtórzył d‘Artagnan — no cóż? dokończ, Raulu.
— Przebacz także, panie d‘Artagnan — rzekł Raul. — Przez chwilę bałem się, wyznaję, żeś pan tu przybył nie jako d‘Artngnan, lecz jako kapitan muszkieterów.
— Oszalałeś, mój biedny Raulu — wykrzyknął d‘Artagnan ze śmiechem, od którego ścisły badacz żądałby może więcej szczerości.
— Tem lepiej — rzekł Raul.
— Tak! jesteś warjatem, a wiesz, cobym ci poradził?
— Cóż, panie? rada od pana zawsze jest dobra!
— A więc radzę ci, abyś po podróży, z której wracasz, po odwiedzinach u pana de Guiche, u księżny, czy u Porthosa, po przejażdżce do Vincennes, radzę ci, powtarzam, abyś spoczął. Połóż się, prześpij się parę godzin; a jutro, wstawszy, wsiądź na dobrego konia i zmachaj go dobrze.
I przyciągając go do siebie, uścisnął, jak własne dziecko, Athos uczynił z nim to samo, lecz widoczne było, że pocałunek ojca był czulszy i silniejszy, niż przyjaciela. Młodzieniec raz jeszcze spojrzał na tych dwóch ludzi, starając się owładnąć ich myśli. Lecz wzrok jego ześlizgiwał się z twarzy, śmiejącej się muszkietera, jak i ze spokojnej i słodkiej hrabiego de la Fere.
— Dokąd idziesz, Raulu? — spytał ten ostatni, widząc, że Bragelonne chce wyjść.
— Do siebie, panie! — rzekł tenże głosem słodkim, lecz smutnym.
— A więc tam cię znajdziemy, jeżeli ci będziemy mieli co do powiedzenia.
— Tak. panie! a czy przewidujesz, że będziesz mi miał co do powiedzenia?
— Kto to może wiedzieć! — rzekł Athos.
— Tak, może nową jaką pociechę — rzekł d‘Artagnan, popychając Raula lekko ku drzwiom.
Raul, widząc spokój na twarzach dwóch przyjaciół, wyszedł od hrabiego, nie unosząc z sobą nic, prócz uczucia osobistej boleści.
— Chwała Bogu!.. — rzekł — mogę teraz o niczem nie myśleć tylko o sobie.
I, owijając się płaszczem tak, aby przechodnie jego smutku nie widzieli, udał się do swego mieszkania, jak przyrzekł Porthosowi.
Raul wyszedł od ojca pogrążony w głębokim smutku. Ból, rozpacz, niechęć do życia, wszystko odzywało się z coraz większą siłą.
Przyszedłszy do domu udał się do salonu niewielkiego, lecz dosyć gustownie umeblowanego i przyozdobionego kwiatami przez Olivana, który, znając upodobanie swego pana, czynił to bez względu, czy spostrzeże on lub nie tę jego usłużność. W salonie tym był portret panny La Valliere, ręką jej robiony, który niegdyś dała Raulowi. Portret ten, zawieszony nad sofą, obitą ciemnym adamaszkiem, był pierwszym przedmiotem, na który Raul, wchodząc, spojrzał i do którego zwrócił swoje kroki, jak to zawsze zwykł czynić, ile razy wchodził do mieszkania. I tym razem, jak zwykle, podszedł prosto do obrazu, ukląkł na sofie i długo mu się ze wzruszeniem przypatrywał.
Z rękami, założonemi na piersiach, z głową lekko wzniesioną, okiem przyćmionem, ustami, ściągniętemi gorzkim uśmiechem, wpatrywał się w ubóstwiany przedmiot, a wszystko, co kiedy mówił, przeniknęło się przez myśl jego, wszystko co cierpiał zebrało się w sercu, i po dość długiem milczeniu, rzekł:
— O, ja nieszczęśliwy!...
Zaledwie wymówił te słowa, dało się słyszeć za nim głębokie westchnienie. Obrócił się i w kącie salonu spostrzegł stojącą kobietę zasłonięta, którą, wchodząc, sam zasłonił otwierającemi się drzwiami, a później nie mógł jej widzieć, gdyż się nie odwrócił od portretu. Postąpił ku tej kobiecie, o której obecności nikt go nie zawiadomił, chcąc się dowiedzieć, kto ona, gdy wtem kobieta podniosła głowę, a zrzucona zasłona dozwoliła widzieć twarz smutną i bladą.
Raul cofnął się, jakby widmo zobaczył.
— Ludwika!... krzyknął przeraźliwym głosem.
Panna La Valliere, gdyż ona to była rzeczywiście, postąpiła krok naprzód i rzekła zcicha:
— Tak, Raulu — rzekła dziewica — tak, to ja czekałam na ciebie.
— Przepraszam; kiedym wychodził, nie wiedziałem...
— Tak, gdyż zaleciłam Olivanowi, aby cię nie uprzedzał... — i zamilkła, a że Raul nie śpieszył się z odpowiedzią, nastąpiła przez chwilę cisza, w której można było słyszeć uderzenia dwojga serc bijących nie dla siebie, ale z równą mocą, jak jedno tak i drugie.
— Chciałam z panem pomówić — rzekła wreszcie Ludwika — potrzeba było koniecznie, ażebym go widziała sama... bez świadków... Nie cofnęłam się przed tym postępkiem, który powinien zostać tajemnicą, gdyż nikt, prócz ciebie, panie de Bragelonne, nie pojąłby go wcale.
Raul otworzył drzwi i rzekł:
— Olivan, niema mnie w domu dla nikogo.
Potem, zwracając się do La Valliere:
— Czy tego pani żądałaś?... — zapytał.
Niepodobna wyrazić wrażenia, jakie słowa te wywarły na Ludwice, znaczyły one: widzisz, że ja cię jeszcze zawsze rozumiem! Chustka powiodła po oczach, aby otrzeć buntowniczą łezkę, poczem, uspokoiwszy się cokolwiek, wyrzekła.
— Raulu!... nie odwracaj ode mnie twego tak dobrego i szczerego wzroku, nie jesteś bowiem z tych ludzi, którzy pogardzają kobietą, dlatego, że oddała swe serce, chociażby ta miłość miała być dla niej nieszczęściem, lub zranić jej dumę.
Raul milczał.
— Niestety!... — mówiła dalej La Valliere — nadto jestem przekonaną, że sprawa moja jest złą, i nie wiem, od jakich zacząć ją wyrazów. Ale, zdaje mi się, że najlepiej uczynię, opowiadając ci poprostu to co mnie spotkało. A opowiadając prawdę, nie zbłądzę z prostej drogi w tej ciemności, w powątpiewaniu, w przeszkodach, które mam do zwyciężenia, ażeby ulżyć u nóg twoich przepełnionemu sercu.
Raul ciągle milczał.
— Pan de Saint-Agnan był u mnie — rzekła — i powiedział, że wiesz o wszystkiem.
I usiłowała spojrzeć w twarz temu, któremu zadawała tę ranę po tylu innych; lecz niepodobieństwem było spotkać wzrok Raula.
— Powiedział, że powziąłeś do mnie słuszną urazę.
Tym razem Raul spojrzał na dziewicę a pogardliwy uśmiech ściągnął mu usta.
— O!... — mówiła dalej — błagam cię, Raulu, nie mów, żeś inne uczucie przeciw mnie powziął, niż gniew. Zaczekaj, aż ci wszystko opowiem do końca.
Czoło Raula siłą woli rozjaśniło się i fałdy ust wygładziły się.
— A najprzód — rzekła La Valliere ze złożonemi rękami, z czołem pochylonem, — proszę cię o przebaczenie, jako najszlachetniejszego i najwspaniałomyślniejszego z ludzi za to, żem cię pozostawiła w nieświadomości, co się we mnie działo, bo ja przynajmniej nigdy nie miałam zamiaru oszukiwać ciebie!... O, błagam cię, Raulu, na kolanach proszę, odpowiedz mi jedno słowo, choćby ono było obelgą. Przenoszę obelgę z ust twoich nad podejrzenie w twojem sercu.
— Podziwiam twoją delikatność, pani!... — rzekł Raul, usiłując być spokojnym. — Dać poznać, że się oszukuje — to prawość, oszukiwać jednak byłoby źle, i jak się zdaje, zapewne nie uczyniłabyś tego.
— Panie!.. długo mniemałem, że ciebie nadewszystko kocham, i dopóki wierzyłam w moję miłość dla ciebie, powtarzałam, że cię kocham. W Blois kochałam cię; kiedy król przejeżdżał przez Blois zdawało mi się, że ciebie jeszcze kochałam i przy ołtarzu przysięgłabym na to. Lecz nadszedł dzień, który mię wywiódł z błędu.
— Należało więc w tym dniu, gdyż widziała pani, że cię zawsze kochałem, należało mię zawiadomić, że mnie już nie kochasz.
— W dniu tym, Raulu, w dniu, w którym zgłębiwszy moje serce, przekonałam się, że nie ty zapełniasz wszystkie moje myśli, w dniu, w którym spostrzegłam, iż czeka mnie inna przyszłość, niż być twoją przyjaciółką, kochanką, żoną, niestety!... tego dnia, Raulu, nie byłeś już przy mnie.
— Ale wiedziałaś pani, gdzie byłem, i należało do mnie napisać.
— Raulu!... nie miałam odwagi. Byłam nikczemna. A zresztą, znając cię doskonale, wiedząc, jak mnie kochasz, drżałam na samą myśl, jakie ci to sprawi cierpienie; o!.. wierzaj mi, Raulu, i w tej chwili, kiedy do ciebie mówię, schylona przed tobą, z sercem ściśniętem, głosem, przerywanym od westchnień z oczami pełnemi łez, powiadam ci szczerze, że mam tylko tę szczerość obrony i tylko tę boleść, którą czytam w twych oczach.
Raul silił się na uśmiech.
— Nie!... — rzekła dziewica z głębokiem przekonaniem — nie, nie wyrządzisz mi tej obelgi, abyś miał udawać przede mną. Kochałeś mię, byłeś pewny, że mnie kochasz, nie myliłeś się w swojem przekonaniu, nie kłamałeś własnemu sercu, wtenczas gdy ja!... ja!....
I blada, z rękami, do góry wzniesionemi, upadła na kolana.
— Wtenczas kiedy ty, pani — rzekł Raul — mówiłaś mi, że mnie kochasz, a kochałaś kogo innego!
— Niestety!.. tak!.. — odrzekło biedne dziewczę — niestety!.. kocham innego, a ten inny.. Na Boga, pozwól mi powiedzieć, Raulu, gdyż w tem cała moja obrona, ja tego innego kocham więcej, niż życie, niż Boga samego. Przebacz mi mój błąd, albo ukarz zdradę. Przyszłam tu nie po to, aby się uniewinniać, ale żeby ci powiedzieć: „Ty wiesz, co jest kochać!“ a więc, i ja kocham, a kocham tak, że chętnie oddałabym życie za tego którego kocham!... Jeżeli zaś on przestanie mię kiedy kochać, wtedy umrę z boleści i żalu. Chyba że mi Bóg dopomoże i rozciągnie swoje nade mną miłosierdzie. Raulu, przyszłam tu, aby poddać się twojej woli, jakąkolwiek ona będzie, i umrzeć nawet, jeżeli tego będziesz żądał.
— Dobrze!... odrzekł Raul. — Powiedziałaś mi, pani, wszystko, co miałaś powiedzieć, wszystko, co chciałem wiedzieć. A teraz ja, pani, proszę cię o przebaczenie, ja, który nieledwie stałem się przeszkodą w twojem życiu, bo ja myliłem się, bo zwodząc sam siebie, dopomagałem ci, abyś mnie zwodziła.
— O!.. rzekła La Valliere — nie żądam tego od ciebie, Raulu.
— Wszystko to moją jest winą, pani — mówił dalej Raul — bo do mnie, więcej doświadczonego w trudnościach życia, do mnie należało oświecić cię, i nie powinienem był spoczywać w tej niepewności, powinienem był starać się, aby twoje serce przemówiło, gdy tylko usta twoje przemówiły. Powtarzam więc pani: Przebacz mi! Kochałem cię, Ludwiko!... Kochałem tak, że moje serce już umarło, wiara się zachwiała, że przygasłe oczy moje nic już nie widzą na ziemi i w niebie.
— Przebacz mi Raulu!... przebacz, błagam cię!...
— O!.. czyż nie uczyniłem więcej?.. czy nie powiedziałem ci, że cię zawsze kocham!
La Valliere ukryła twarz w dłoniach.
— A powiedzieć ci to, pojmujesz, Ludwiko! powiedzieć ci to w tej chwili, powiedzieć tak, jak ja mówię, to wydać na siebie wyrok śmierci. Żegnam cię.
La Valliere wyciągnęła ręce ku niemu.
— W tem życiu nie powinniśmy się więcej zobaczyć!
Chciała temu przeczyć, lecz on zamknął jej usta ręką. Ona ucałowała tą rękę i zemdlała.
— Olivan — rzekł Raul — weź panią i zanieś ją do powozu.
Raul wyszedł do drugiego pokoju, gdy lokaje wynosili zemdloną La Valliere.
Po dwóch wykrzyknikach, które towarzyszyły wyjściu Raula, Athos i d‘Artagnan zostali sam na sam. Athos był znów tak spokojny, jak w chwili, kiedy przybył d‘Artagnan.
— I cóż!.. kochany przyjacielu, cóżeś mi przyszedł zwiastować?...
— Ha!... cóż robić!... — rzekł d‘Artagnan.
— Ja ci chcę to ułatwić, mój przyjacielu. Król rozgniewany, nieprawdaż?..
— Muszę ci przyznać się, że nie jest wcale zadowolony.
— I przychodzisz...
— Od niego, tak.
— Ażeby mnie uwięzić?
— Tak! zgadłeś kochany przyjacielu.
— Spodziewałem się tego! A więc chodźmy.
— O! o! cóż u djabła — rzekł d‘Artagnan — czy ci tak pilno?
— Boję się, ażebyś się nie spóźnił — rzekł Athos z uśmiechem.
— Mamy czas jeszcze! Czy nie chciałbyś dowiedzieć się, jak te rzeczy poszły między mną, a królem?
— Jeżeli zechcesz mi opowiedzieć, mój przyjacielu! posłucham chętnie.
I wskazał d‘Artagnanowi wielkie krzesło, w którem tenże, rozsiadłszy się wygodnie, rzekł:
— Muszę ci to koniecznie opowiedzieć, gdyż rozmowa między nami była bardzo ciekawa.
— Słucham więc.
— Najprzód król kazał mnie przywołać.
— Po mojem odejściu....
— Jeszcześ był na ostatnich stopniach schodów, jak mi mówili muszkieterowie. Przybywam, i wiesz, mój przyjacielu, król nie był czerwony, lecz blady. Nie wiedziałem jeszcze o niczem, co zaszło, tylko spostrzegłem na podłodze szpadę złamana na dwoje. „Kapitanie d‘Artagnan!“... — krzyknął król, spostrzegając mię — Najjaśniejszy Panie!... — odpowiedziałem. „Właśnie wyszedł stąd pan de La Fere, który jest zuchwalcem“. Zuchwalcem — zawołałem takim tonem, że król aż się zatrzymał. — „Kapitanie d‘Artagnan — mówił dalej, ścisnąwszy zęby — powinieneś mię słuchać i być posłusznym!“ — To moja powinność, Najjaśniejszy Panie, „Chciałem temu panu, pamiętając dawniejsze jego zasługi, oszczędzić wstydu aresztowania go u mnie!“ — A! a!... — rzekłem spokojnie. „Otóż — mówił dalej — weź karetę.“ Ja poruszyłem się. „Jeżeli ci przykro samemu go aresztować, przyślij mi kapitana mojej gwardji.“ — Panie — odpowiedziałem — nie potrzebny jest kapitan gwardji, gdyż ja jestem na służbie. — Nie chciałbym ci się narazić — rzekł król z dobrocią — boś mi zawsze wiernie służył, panie d‘Artagnan.“ Wasza Królewska Mość bynajmniej mi się nie narazisz — odpowiedziałem. — Jestem na służbie i dosyć. „Ależ — rzekł król zdziwiony — zdaje mi się, że hrabia jest twoim przyjacielem.“ Gdyby nawet był moim ojcem, to bądź cobądź jestem dziś na służbie, Król popatrzył na mnie, a widząc mój spokój wydał mi się uradowanym. „A więc zaaresztujesz hrabiego de La Fere?...“ — zapytał. — Bez wątpaenia, jeżeli mi Wasza Królewska Mość dasz rozkaz. „A więc daję ci rozkaz!“ Skłoniłem się. — A gdzież jest hrabia, Najjaśniejszy Panie? — „Poszukasz go“. —
I przytrzymam go gdziekolwiekbądź. — „Tak! Jednakże postaraj się, aby był u siebie. Albo jeżeli wyjechał do dóbr swoich, to dogoń go i aresztuj na drodze.“ Znowum się skłonił. Lecz żem się z miejsca nie ruszał: „I cóż?“ — rzekł król: — Czekam, Najjaśniejszy Panie. — „Czegóż czekasz?“ Rozkazu na piśmie! — Król wydał się niezadowolonym. Wziął pióro powoli z nieukontentowaniem i pisał: „Rozkaz, wydany panu d‘Artagnan, kapitanowi muszkieterów, aresztowania pana hrabiego de La Fere, wszędzie, gdzie się tylko znajduje“. Potem zwrócił się ku mnie. Czekałem spokojnie. Bez wątpienia, mój spokój musiał uważać on za jakiś rodzaj pogróżki, gdyż prędko podpisał. Poczem, oddając mi rozkaz: „Idź!“ krzyknął. — Byłem posłuszny i jestem tu.
Athos ścisnął rękę swego przyjaciela.
— Idźmy! rzekł.
— Idźmy — powtórzył spokojnie d‘Artagnan.
— Mój przyjacielu — rzekł hrabia — ponieważ złamałem szpadę u króla, spodziewam się, że to mnie uwalnia od oddania ci szpady.
— Masz słuszność, a zresztą cóżbym miał, u djabła robić z twoją szpadą?
— Czy mam iść przed tobą czy za tobą?... — zapytał, śmiejąc się, Athos.
— Idź obok mnie — odpowiedział d‘Artagnan.
I, wziąwszy się pod ręce, schodzili ze schodów i tak przybyli aż na ganek.
Grimaud, którego spotkali w przedpokoju, patrzył na nich niespokojnie; znał zbyt dobrze świat, ażeby się nie miał domyśleć, że w tem jest coś ukrytego.
— A! to ty, mój dobry Grimaud!.. — rzekł Athos — jedziemy...
— Użyć świeżego powietrza w mojej karecie — przerwał mu d‘Artagnan, kiwnąwszy głową przyjaźnie.
Grimaud podziękował za to wykrzywieniem się, które widocznie miało chęć być uśmiechem, i towarzyszył dwom przyjaciołom aż do drzwiczek karety. Athos wsiadł pierwszy, za nim d‘Artagnan nie mówiąc ani słowa do stangreta. Ten tak zwyczajny odjazd nie zwrócił niczyjej uwagi w sąsiedztwie.
— Jak mi się zdaję, wieziesz mnie do Bastylji?... — rzekł Athos.
— Ja?... — rzekł d‘Artagnan. — Ja cię zawiozę dokąd ci się podoba, a nigdzie indziej.
— Jakto?... — rzekł hrabia zdziwiony.
— Na Boga!... — rzekł d‘Artagnan — pojmujesz przecie, kochany hrabio, że przyjąłem to zlecenie tylko po to, abyś korzystał z niego, podług swojej woli. Nie myślisz zapewne, abym ja cię tak wpakował po grubjańsku bez namysłu. Gdybym tego nie był przewidział, dopuściłbym przecie, ażeby cię aresztował kapitan gwardji.
— Czy tak?... — rzekł Athos.
— A tak i powtarzam ci, jedziemy tam, dokąd zechcesz!
— Kochany przyjacielu, zawsze jesteś ten sam — rzekł Athos, ściskając go.
Zresztą, to rzecz bardzo prosta. Stangret zawiezie cię do rogatki Cours-la Reine; znajdziesz tam konia, którego kazałem mieć w pogotowiu, a na tym koniu przebiegniesz trzy stacje bez odpoczynku, ja zaś wtedy dopiero wrócę do króla, ażeby mu donieść, żeś uciekł, kiedy niepodobieństwem już będzie dogonić cię. Przez ten czas ty dojedziesz do Havru, a z Havru do Anglji, gdzie? znajdziesz piękny domek, który mi darował mój przyjaciel Monck, że już nie wspominam o gościnności z jaką cię przyjmie niezawodnie król Karol. No i cóż? co mówisz o tym projekcie?
Athos kiwnął głową.
— Zawieź mię do Bastylji — rzekł z uśmiechem.
— Uparta głowo!... — rzekł d‘Artagnan — rozważ przynajmniej!
— Kochany przyjacielu — odrzekł Athos spokojnie — chciałbym cię przekonać, że chcę być aresztowanym i że to właśnie jest dla mnie najdogodniejszem.
D‘Artagnan wzruszył ramionami.
— Wiesz — mówił dalej Athos — że, gdybyś mię puścił, to sam dobrowolnie poszedłbym do więzienia; chcę dowieść młodemu królowi, że dlatego jest się najwyższym z ludzi, aby być szlachetnym i mądrym. On mię karze, więzi, dręczy, mniejsza o to. Chcę mu dać uczuć, co to jest wyrzut sumienia, zanim Bóg go nauczy, co to jest kara.
— Wiem, mój drogi, że, gdy ty powiesz: „Nie“, nic już tego nie zmieni dlatego nie nastaję dłużej. A więc chcesz koniecznie jechać do Bastylji?...
— Chcę!...
— To jedźmy. Do Bastylji!... — zawołał d‘Artagnan na stangreta i, wsunąwszy się w głąb karety, przygryzał mocno wąsy, z czego Athos wniósł, że albo ma już jakiś plan powzięty, albo go układa. Cichość panowała w karecie. Athos wziął za rękę d‘Artagnana.
— No, ale nie gniewasz się na mnie?... — rzekł.
— Ja?.. broń Boże!.. Bo, co ty robisz przez bohaterstwo, ja zrobiłbym przez upór.
— Ale czyś także tego zdania, że Bóg mnie pomści?...
— Tak!... i znam ludzi na tym świecie, którzy dopomogą Bogu — odrzekł d‘Artagnan.
Kareta przybyła przed pierwszą bramę Bastylji. Szyldwach zatrzymał ją. D‘Artagnan rzekł jedno tylko słowo, i wpuszczono karetę. Kiedy przejeżdżano przez sklepioną drogę, która prowadziła do dziedzińca, gdzie mieszkał gubernator, d‘Artagnan, którego wzrok ostrowidza sięgał prawie za mury, zawołał nagle:
— A!... a!... cóż ja to widzę?...
— Co?... — rzekł spokojnie Athos — co widzisz?... tam, na dziedzińcu!
— No!.. widzę powóz.
— A to zabawne!...
— Nie rozumiem ciebie?..
— Zobaczno, kto wysiada z karety.
W tej chwili drugi szyldwach zatrzymał d‘Artagnana. Kiedy się odbywały te formalności, Athos zobaczył o sto kroków człowieka, którego mu wskazał d‘Artagnan. Człowiek ten wysiadł z karety przed mieszkaniem gubernatora.
— No cóż?... — spytał d‘Artagnan — widzisz go?...
— Widzę. Ale kto to jest?
— Aramis.
— Co? Aramis?... w Bastylji, to niepodobna.
— Nie mówię przecież, że jest aresztowany, gdyż jest sam jeden.
— Skoro tak, cóż on tutaj robi?
— Ho! on się zna z Baisemeaux, tutejszym gubernatorem — rzekł muszkieter znacząco. — Na honor! w porę przybywamy.
— Ja bardzo żałuję tego spotkania. Aramis spostrzegłszy mnie, będzie niekontent, że mnie widzi, a powtóre, że będzie widziany.
— Dobrze mówisz.
— Nieszczęściem, niema na to lekarstwa, kiedy się z kim nie chce spotkać w Bastylji, choćby się chciało wrócić, to już nie można.
— A ja mam już projekt, ażeby oszczędzić Aramisowi nie ukontentowania, o którem mówiłeś!
— Jakże to zrobić?
— Zaraz ci powiem! albo, ażebym się lepiej wytłumaczył, pozwól opowiedzieć mu rzecz na mój sposób. Nie proszę cię, o pomoc w kłamstwie, gdyż wiem, że to dla ciebie niepodobieństwem!
— A więc jakże?
— Będę kłamał za dwóch, o! to tak łatwo dla gaskończyka!
Athos roześmiał, się, kareta zatrzymała się tam gdzie poprzednia, to jest przed mieszkaniem gubernatora.
— Zdaj się na mnie! — rzekł d‘Artagnan cicho do przyjaciela.
Wkrótce weszli obaj do sali jadalnej gubernatora, gdzie pierwsza twarz, która ujrzał d‘Artagnan, była twarz Aramisa, siedzącego u stołu obok gubernatora, oczekującego na potrawy, których zapach już było czuć. Jeżeli d‘Artagnan udawał zdziwienie, Aramis go bynajmniej nie udawał. Zadrżał, spostrzegłszy dwóch przyjaciół, a wzruszenie jego było widoczne. Pomimo to Athos i d‘Artagnan przywitali się z Aramisem, a Baisemeaux, zmieszany i odurzony obecnością trzech osób, sam nie wiedział, co począć.
— Ale jakimże przypadkiem? — rzekł Aramis...
— Właśnie ciebie chcieliśmy o to spytać — odpowiedział d‘Artagnan.
— Czy jesteśmy więźniami? — rzekł Aramis udając wesołość.
— Wprawdzie — rzekł d‘Artagnan — te mury diabelnie czuć wiezieniem. Ależ, panie de Baisemeaux, przypominasz sobie zapewne, żeś mię onegdaj zaprosił na obiad?
— Ja? zawołał Baismeaux.
— A toż co? myślałby kto, że od Antypodów przybywasz? i nie przypominasz sobie tego?
Baisemeaux to bladł, to czerwienił się, i patrzył na Aramisa, a ten na niego, i w końcu wybąknął:
— Zapewne... bardzo jestem rad... ale... na honor... że nie... o, ta moja niegodziwa pamięć!...
— A więc, jak się okazuje, to błąd jest z mojej strony! przepraszam — rzekł d’Artagnan, jak człowiek, niby obrażony.
— Błąd? jaki?
— Żem sobie to przypomniał.
— O! nie zważaj pan na to, kochany kapitanie — rzekł gubernator — gdyż zupełnie nie mam pamięci. Oderwij mnie od moich gołąbków i ich gołębników, a nie wart jestem tyle, co sześciotygodniowy rekrut!
— A więc teraz sobie przypominasz — rzekł d‘Artagnan z powagą.
— Tak! tak! — rzekł gubernator, wahając się — przypominam sobie.
— Było to na pokojach królewskich: opowiadałeś mi pan jakieś zdarzenie o rachunkach twoich z panami Louviere i Tremblay.
— A. tak! tak!
— Opowiadałeś mi pan o względach, okazywanych ci przez pana d‘Herblay.
— A! rzekł Aramis, patrząc w oczy gubernatorowi — a pan nam mówiłeś, panie de Baisemeaux, że nie masz pamięci?
Ten przerwał muszkieterowi.
— No, proszę, jakże mogłem zapomnieć, ale to tak, jak pan mówisz, teraz sobie zupełnie przypominam. Ależ raz na zawsze chciej pan pamiętać, panie d‘Artagnan, że o każdej godzinie proszony czy nie, jesteś u mnie miłym gościem, również jak pan d‘Herblay, twój przyjaciel — rzekł, zwracając się do Aramisa — i jak ten pan — dodał, kłaniając się Athosowi.
— Byłem o tem przekonany. I dlatego, nie mając dziś nic do roboty w Palais-Royal, przybyłem, chcąc cię zajść niespodziewanie, a po drodze spotkałem pana hrabiego.
Athos skłonił się.
— Hrabiego, który tylko co opuścił Jego Królewska Mość, przynosząc mi rozkaz, wymagający prędkiego wykonania.
A żeśmy byli już blisko Bastylji, pomyślałem sobie, że wstąpię na chwilę, aby ci uścisnąć rękę i przedstawić ci tego pana, o którym ci tyle mówiłem dobrego na pokojach królewskich tego samego wieczora, kiedy...
— Bardzo dobrze, bardzo dobrze; zapewne mam zaszczyt widzieć pana hrabiego de La Fere?
— Tak, to on!...
— Pan hrabia miłym jest gościem!
— I będzie z wami jadł obiad, nieprawdaż! wówczas, kiedy ja biedny człowiek muszę biec, ażeby wykonać rozkaz. Szczęśliwi jesteście ludzie — rzekł z westchnieniem, któregoby się Porthos nie powstydził.
— A więc jedziesz? — rzekł Aramis i Baisemeaux, złączeni uczuciem radosnego zdziwienia.
Odcień ten pochwycił d‘Artagnan.
— Zostawiam wam na mojem miejscu szlachetnego i dobrego biesiadnika.
I lekko poklepał po ramieniu Athosa, który zdziwiony także tem, co słyszał, nie mógł się wstrzymać od okazania cokolwiek tego, co Aramis spostrzegł sam, gdyż Baisemeaux nie był tak biegły, jak nasi trzej przyjaciele.
— Jakto, tracimy pana? — rzekł gubernator.
— Pozwólcie... na godzinę lub półtorej. Na deser powrócę do was.
— O! zaczekamy na pana — rzekł Baisemeaux.
— Nie róbcie sobie tej subjekcji!
— Powrócisz? — rzekł Athos, z miną powątpiewania.
— Niezawodnie — rzekł, ściskając go poufale za rękę.
— I dodał pocichu: Czekaj tu na mnie, Athosie, bądź dobrej myśli, ale nadewszystko ani słowa o zdarzeniu, zaklinam cię na Boga.
I nowe uściśnienie ręki potwierdziło hrabiemu przestrogę, aby był ostrożnym, i nie dał się przeniknąć. Baisemeaux odprowadził d‘Artagnana aż do drzwi.
W dziesięć minut po odjeździe d‘Artagnana trzej panowie zasiedli przy stole. Doskonałe ryby, najrzadsza zwierzyna, owoce i najlepsze wina podawano na rachunek utrzymania więźniów, które pan Colbert śmiało mógłby był zmniejszyć o dwie-trzecie części, a jeszcze niktby nie schudł w Bastylji.
Rozmowa była taka, jaka mogła być między trzema ludźmi z tak różnymi charakterami i projektami. Aramis nie przestawał dręczyć się dociekaniem tajemnicy, jakim szczególnym wypadkiem Athos znajdował się u Baisemeaux, skoro d‘Artagnana już nie było i dlaczego d‘Artagnana nie było, kiedy Athos pozostał. Athos, zgłębiając umysł Aramisa, żyjącego intrygą i wybiegami, przekonał się, że jest zajęty jakimś ważnym pomysłem.
D‘Artagnan zaś, wsiadając do karety, szepnął stangretowi:
— Do króla!. co koń wyskoczy.
Jakeśmy to widzieli w poprzednim rozdziale, pan de Saint-Agnan dopełnił zlecenia u panny La Valliere, ale jakkolwiek silna była jego wymowa, nie potrafił przekonać jej, że ma w osobie króla możnego opiekuna i że skoro król trzyma jej stronę, nie potrzebuje ona więcej nikogo na święcie. Na pierwszą bowiem wzmiankę powiernika o odkryciu tej drażliwej tajemnicy, Ludwika zaczęła płakać i wyrzekać, i oddała się cała rozpaczy, którą, gdyby król ukryty w kącie pokoju był widział, pewno nie byłby zadowolony. Saint-Agnan, poseł, obraził się nią tak, jakby był uczynił jego pan, i wrócił do króla, donosząc mu, co widział i co słyszał. I właśnie w tej chwili znajdujemy go, wzburzonego przed królem, który jeszcze więcej był niż on, wzburzony.
— Ależ — rzekł król do dworaka, kiedy ten skończył opowiadanie — cóż postanowiła?... Czy zobaczę ją teraz, przed wieczerzą?... Czy ona tu przyjdzie?.. Czy trzeba, ażebym ja do niej poszedł?
— Zdaje mi się, że skoro Wasza Królewska Mość chce ją widzieć, trzeba będzie aż do niej odbyć drogę!
— Nic więc dla mnie!... A! to ten Bragelonne tak jej siedzi w sercu? — mruknął Ludwik XIV-ty przez zęby.
— O!.. Najjaśniejszy Panie, to być nie może, gdyż panna La Valliere kocha ciebie tylko i to z całego serca. Ale Wasza Królewska Mość wiesz, że Bragelonne należy to tego pokolenia surowego, które gra rolę bohaterów rzymskich.
Król roześmiał się cokolwiek.
— Co się zaś tyczy panny La Valliere — mówił dalej Saint-Agnan — wychowana była u owdowiałej księżny, to jest w sztywności i surowości. I ci dwoje narzeczonych przysięgali sobie z najzimniejszą krwią przy świetle gwiazd i księżyca, a dziś zerwać to jakoś djabelnie jest przykro.
Saint-Agnan mniemał, że rozweseli króla, ale przeciwnie, z uśmiechu przeszedł do zupełnej surowości. Uczuł już to, co hrabia przyrzekł d‘Artagnanowi, że nastąpi, uczuł wyrzuty sumienia.
Saint-Agnan pojął, że trudno będzie rozweselić króla tego wieczora, użył więc ostatecznego środka, wymawiając imię Ludwiki.
I król podniósł głowę:
— Co Wasza Królewska Mość zamyśla czynić tego wieczora?... Czy trzeba zawiadomić pannę La Valliere?
— Zdaje mi się, że przecie jest zawiadomioną!.. — odpowiedział król.
— Cóż więc będziemy robili, Najjaśniejszy Panie?
— Marzmy, Saint-Agnanie, marzmy każdy na swój rachunek. Gdy panna de La Valliere przestanie żałować tego, czego żałuje, zapewne raczy nas o tem zawiadomić.
— A!... Najjaśniejszy Panie, czyż możesz tak źle myśleć o sercu, które tobie tylko jest oddane?
Król powstał, zaczerwieniony ze złości; zazdrość go pożerała. Saint-Agnan w przykrem był położeniu, wtem drzwi się otworzyły. Król prędko się odwrócił; pierwszą jego myślą było, że mu przynoszą bilet od La Valliere, lecz zamiast posłańca miłości, spostrzegł kapitana muszkieterów, wyprostowanego i milczącego.
— Pan d‘Artagnan — rzekł. — A... i cóż?...
D‘Artagnan rzucił oczyma na Saint-Agnana.
Król podobnież uczynił, a spojrzenia te jasno dały poznać dworakowi, że powinien się oddalić, co też, skłoniwszy się, uczynił.
Król pozostał sam z d‘Artagnanem.
— A co?... już zrobione?... — zapytał król.
— Tak!.. Najjaśniejszy Panie — odpowiedział kapitan muszkieterów poważnym głosem. — „Już zrobione.“
— Cóż hrabia na to powiedział?
— Nic!... Najjaśniejszy Panie.
— Jednakże chyba nie musiał dać się uwięzić, nie wyrzekłszy ani słowa?
— Powiedział, że spodziewał się uwięzienia, Najjaśniejszy Panie!
— Mniemam, że hrabia de La Fere nie przedłużał roli buntownika?.. — zapytał król.
— A najprzód, Najjaśniejszy Panie!... kogo Wasza Królewska Mość uważa za buntownika? — spytał d‘Artagnan najspokojniej. — Czy w oczach Waszej Królewskiej Mości buntownikiem jest ten, który nietylko bez oporu dozwala się wpakować do Bastylji, ale jeszcze upiera się wobec tych, którzy go nie chcą tam zaprowadzać?
— Którzy go nie chcą tam zaprowadzić? — krzyknął król. — Co słyszę?.. kapitanie, czyś oszalał?
— Nie zdaje mi się, Najjaśniejszy Panie!
— Mówisz o, ludziach, którzy nie chcieli aresztować hrabiego de La Fere.
— Tak!... Najjaśniejszy Panie!
— I któż to są ci ludzie?
— Zapewne ci — rzekł muszkieter — którym Wasza Królewska Mość to poleciłeś.
— Ależ ja tobie to poleciłem!.. — krzyknął król.
— Tak jest, Najjaśniejszy Panie. Mnie!
— I mówisz, że pomimo mego rozkazu, miałeś zamiar nie aresztować człowieka, który mnie uchybił?
— To było moim jedynym zamiarem, Najjaśniejszy Panie. Radziłem mu nawet, żeby wsiadł na konia, którego kazałem dla niego przygotować przy rogatce de la Conference.
— W jakimże celu kazałeś przygotować konia?
— Ależ, Najjaśniejszy Panie, po to, ażeby hrabia udał się do Havru, a stamtąd do Anglji.
— A więc zdradziłeś mnie, mości panie — krzyknął król, uniesiony gniewem.
— Najzupełniej.
Nie można było nic, powiedzieć na wyrazy, takim wyrzeczone tonem.
Król zdziwił się tak silnym oporem.
— Musiałeś mieć przynajmniej jaki powód, ażeby tak postąpić?... — zapytał król z powagą.
— Ja zawsze mam przyczynę, Najjaśnieszy Panie!
— Nie była tu zapewne powodem przyjaźń, a przecież był — by to jedyny powód jaki mógłbyś tu przytoczyć i jaki mógłby cię tym razem wytłumaczyć, chociaż dałem ci do wyboru...
— Mnie, Najjaśniejszy Panie?
— Czyż nie pozostawiłem ci do wyboru, aresztować lub nie, hrabiego de La Fere?
— Tak, Najjaśniejszy Panie, ale...
— Ale co?... — przerwał król niecierpliwie.
— Ale uprzedziłeś mnie, Najjaśniejszy Panie, że, jeżeli ja go nie będę aresztował, wykona to kapitan gwardji.
— Czyż nie było dostateczne, żem cię do tego nie zmuszał?
— Dla mnie? tak! Najjaśniejszy Panie, ale nie dla mego przyjaciela.
— Nie?
— Bez wątpienia, bo, czy to przeze mnie czy przez kapitana gwardji, przyjaciel mój byłby uwięziony w każdym razie.
— I to jest takie twoje poświęcenie, mój panie!... poświęcenie, które rozprawia, wybiera!... Nie jesteś pan żołnierzem, mój panie!
— Czekam, aż mi Wasza Królewska Mość powie czem jestem.
— Jesteś spiskowcem.
— Kiedy spisków już niema, Najjaśniejszy Panie.
— Ależ jeżeli to, co mówisz, jest prawdą...
— Ja zawsze prawdę mówię.
— To pocóżeś tu przyszedł?
— Przyszedłem ażeby powiedzieć królowi: Najjaśniejszy Panie, hrabia de La Fere jest w Bastylji.
— Jak się zdaje, stało się to dzięki twojej gorliwości.
— To prawda, Najjaśniejszy Panie! ale koniec końców on tam jest, a skoro jest, potrzeba, abyś Wasza Królewska Mość o tem wiedział.
— A!... panie d‘Artagnan, za bardzo jesteś zuchwały wobec twego króla.. Upraszam cię, mój panie! nie nadużywaj mojej cierpliwości.
— Przeciwnie, panie!
— Jakto przeciwnie?
— Przychodzę po to, aby i mnie kazano uwięzić.
— Ciebie uwięzić?
— Bez wątpienia, gdyż przyjaciel mój będzie się tam nudził sam jeden; przyszedłem więc prosić Waszą Królewską Mość, abyś mi pozwolił być w jego towarzystwie. Wasza Królewska Mość rzeknij tylko słowo, a ja sam siebie zaaresztuję i zaręczam, że do tego nie będzie potrzeba kapitana gwardji.
Król skoczył do stolika i porwał pióro, ażeby napisać rozkaz uwięzienia d‘Artagnana.
— Pamiętaj pan, że to na całe życie — rzekł król, grożąc.
— Tak, spodziewam się — rzekł d‘Artagnan.
Król rzucił pióro z gwałtownością.
— Odejdź pan — rzekł.
— Najjaśniejszy Panie!... przyszedłem tu, aby pomówić z nim spokojnie, Wasza Królewska Mość uniosłeś się, jest to nieszczęście, jednakże nie wstrzyma mię to, ażebym nie powiedział Waszej Królewskiej Mości tego, co miałem mu powiedzieć.
— Opuść pan natychmiast służbę — krzyknął król — natychmiast!
— Wiesz dobrze Wasza Królewska Mość, że gdy w Blois odmówiłeś królowi Karolowi jednego miljona, który mu dał następnie przyjaciel mój hrabia de La Fere, opuściłem był służbę Waszej Królewskiej Mości.
— A więc dobrze!... uczyń tak i teraz tylko prędko!
— Najjaśniejszy Panie nie o to teraz idzie. Wasza Królewska Mość wziąłeś pióro do ręki, aby mnie posłać do Bastylji.
— D‘Artagnan!... ty, głowo gastońska!
Muszkieter gwałtownem poruszeniem wydobył szpadę, opierając rękojeść o podłogę, i zwrócił jej ostrze do swych piersi, Król jeszcze prędzej podskoczył ku niemu prawą ręką ujął go za szyję, lewą porwał wpół szpadę i wsunął ją do pochwy. D‘Artagnan osłupiały, blady, drżący, z winną uległością dozwolił królowi czynić, co się mu podobało. Wówczas Ludwik, rozrzewniony, wrócił do stolika, wziął pióro i, kilka słów napisawszy, oddał d‘Artagnanowi!
— Co to za papier, Najjaśniejszy Panie!... — spytał kapitan.
— Rozkaz, dany panu d‘Artagnan, ażeby natychmiast uwolnił hrabiego de La Fere.
D‘Artagnan porwał rękę króla, ucałował ją, a chowając papier, wyszedł.
Ani król, ani kapitan nie rzekli do siebie ani słowa.
— O serce ludzkie, wskazówko królów — rzekł Ludwik, pozostawszy sam — kiedyż nauczę się czytać w skrytkach twoich, jak na kartach książki!... Nie!... nie jestem złym królem, nie jestem słabym królem, ale jeszcze jestem dzieckiem.
D‘Artagnan obiecał panu de Baisemeaux że powróci na deser i dotrzymał słowa. Właśnie pili wina słodkie i likiery, w które piwnica gubernatora Bastylji, jak mówiono, była obficie zaopatrzoną, kiedy ostrogi kapitana muszkieterów, zabrzękły na korytarzu i on sam wszedł do pokoju. Athos i Aramis mieli się na ostrożności, dlatego też jeden drugiego nie przeniknął. Rozmowa toczyła się o rzeczach ogólnych, a nikt prócz Baisemeauxa nie dotknął spraw osobistych. D‘Artagnan wszedł blady jeszcze i wzruszony po rozmowie z królem. Baisemeaux podał mu krzesło i szklankę winą, którę muszkieter zaraz wypił. Athos i Aramis zauważyli wzruszenie d‘Artagnana.
Dla Athosa powrót d‘Artagnana, a nadewszystko wzruszenie to znaczyło: „Żądałem od króla czegoś, a on mi odmówił“.
I przekonany, że odgadł, Athos uśmiechnął się, wstał od stołu i dał znak d‘Artagnanowi, jakby chciał przypomnieć mu, że mieli tu inne zajęcie, niż jeść wieczerzę. D‘Artagnan, zrozumiawszy, odpowiedział mu także skinieniem; Aramis i Baisemeaux, widząc te niemą rozmowę, patrzyli ze zdziwieniem. Athos uznał za potrzebne objaśnić ich, co zaszło.
— Otóż powiem wam teraz, moi panowie, prawdę: ty, Aramisie, jadłeś wieczerzę z przestępcą stanu, ty zaś, panie Baisemeaux, ze swym więźniem.
Baisemeaux krzyknął ze zdziwienia i prawie z radości. Kochany ten człowiek był nadzwyczaj dbały o honor swej fortecy. Nie licząc bowiem zysków, im więcej miał więźniów, tem był szczęśliwszy, a im ważniejszymi byli, tem więcej pochlebiało to jego dumie. Co do Aramisa, ten, stosując wyraz twarzy do okoliczności, rzekł:
— Wybacz, kochany Athosie, ale domyślałem się tego, co zaszło. Zapewne to z powodu Raula i La Valliere? Nieprawdaż?
— Niestety — rzekł Baisemeaux.
— A ty, jako prawdziwy wielki pan, zapomniawszy, że teraz są tylko dworacy, poszedłeś do króla i powiedziałeś mu słowa prawdy?
— Zgadłeś przyjacielu.
— Tak dalece — rzekł Baisemeaux, drżący ze strachu, iż jadł wieczerzę z człowiekiem, który popadł w niełaskę króla — tak dalece, panie hrabio!...
— Że mój przyjaciel pan d‘Artagnan doręczy ci, kochany gubernatorze, ten papier, który mu wygląda z munduru, a który jest zapewne rozkazem uwięzienia mnie.
Baisemeaux wyciągnął rękę ze zwykłą sobie zręcznością.
D‘Artagnan wyjął dwa papiery i jeden z nich oddał gubernatorowi.
Baisemeaux czytał go, przerywając i spoglądając zukosa na Athosa.
„Rozkaz uwięzienia, w moim zamku w Bastylji“. — Bardzo dobrze. — „W moim zamku Bastylji, hrabiego de la Fere“. — O! panie, jakże to bolesny zaszczyt dla mnie, że będę go posiadał.
— Będziesz pan miał ze mnie bardzo spokojnego więźnia — odrzekł Athos spokojnie.
— Więźnia, który nie przebędzie u ciebie nawet miesiąca — wtrącił Aramis.
Tymczasem Baisemeaux, trzymając rozkaz w ręku, zaciągnął go do rejestru.
— Ani godziny nawet — rzekł d‘Artagnan, podając drugi rozkaz królewski — gdyż teraz kochany panie de Baisemeaux, trzeba będzie, ażebyś także wpisał do rejestru rozkaz bezzwłocznego uwolnienia hrabiego.
— A!... — rzekł Aramis — oszczędzasz mi roboty, kochany d‘Artagnan.
I znacząco uścisnął go jak i Athosa za rękę.
— Jakto?... — rzekł ten ostatni — król uwalnia mię?
— Czytaj, przyjacielu — odrzekł d‘Artagnan.
Athos wziął rozkaz, i, przeczytawszy, rzekł:
— Prawda!...
— Czy się gniewasz o to?... — zapytał d’Artagnan.
— O nie! przeciwnie. Nie życzę bowiem źle królowi; największe bowiem zło, jakiego można życzyć monarchom, jest to, aby popełniali niesprawiedliwość. Ale ty, mój przyjacielu, przyznaj, że niemało musiałeś mieć kłopotu? co?
— Ja? gdzietam!... — rzekł, śmiejąc się d‘Artagnan. — Król zawsze robi, co ja zechcę.
Aramis, spojrzawszy na d‘Artagnana, poznał, że kłamie, ale Baisemeaux od tej chwili nie widział nic prócz d‘Artagnana, tak był przejęty uszanowaniem dla człowieka, który robił z królem to, co mu się podobało.
— Zapewne król skazuje Athosa na wygnanie?... — rzekł Aramis.
— Właśnie nie, gdyż o tem nie mówił — odpowiedział d‘Artagnan — lecz zdaje mi się, że hrabia najlepiejby uczynił, gdyby... ale może chce on osobiście podziękować królowi!
— O! nie! nie! — rzekł, śmiejąc się Athos.
— W takim razie, jak mówię, najlepiejby uczynił, gdyby odjechał do swoich dóbr. Zresztą, może przekładasz jedno miejsce pobytu nad drugie, powiedz, to ja ci to wyrobię.
— Dziękuje ci przyjacielu!... — odrzekł Athos — nic mi bowiem nie jest milsze nad powrót do mojej samotności, do moich kwiatów, nad brzegi Loary. Jeżeli bowiem Bóg jest najwyższym dusz lekarzem, pewno natura jest najlepszem lekarstwem. A więc panie!... — rzekł, zwracając się do Baisemeaux — jestem wolny?
— Tak! panie hrabio! zdaje mi się, spodziewam się, przekonany jestem o tem; chyba — rzekł Baisemeaux — pan d‘Artagnan ma jeszcze trzeci rozkaz?
— Nie, kochany gubernatorze — odrzekł d‘Artagnan — nie mam trzeciego, trzymajmyż się więc drugiego i dosyć.
— A, panie hrabio — odrzekł Baisemeaux do Athosa — nie wiesz, co straciłeś. Byłbym cię umieścił na stole po trzydzieści liwrów dziennie, tak, jak generałów, ale co mówię, na pięćdziesiąt, tak, jak książąt! — i codzień jadałbyś tak, jak dzisiaj.
— Dziękuję panu — odrzekł Athos — ale przekładam nad to moją mierność.
I, zwracając się do d‘Artagnana, dodał:
— Jedźmy! mój przyjacielu!
— Jedźmy — odrzekł d‘Artagnan.
— Czy będę miał tę przyjemność — rzekł Athos — że będziesz mi towarzyszył?
— Tylko do bramy, mój drogi — odpowiedział d‘Artagnan — poczem powiem ci tak, jak królowi. „Dziś jestem na służbie“.
— A ty, kochany Aramisie — rzekł Athos — nie jedziesz ze mną? La Fere jest po drodze do Vannes?
— Mam jeszcze wiele interesów do załatwienia w Paryżu; wyjazd dziś pociągnąłby za sobą wielkie dla mnie straty!... odpowiedział prałat.
— A zatem bądź zdrów, przyjacielu — rzekł Athos, ściskając go. — Panie Baisemeaux, bardzo jestem wdzięczmy za twoje dla mnie dobre chęci, a nadewszystko za próbkę smacznego obiadu w Bastylji.
I, uścisnąwszy Aramisa, podawszy rękę panu Baisemeaux i otrzymawszy od nich życzenia szczęśliwej podróży, obaj wyszli z d‘Artagnanem.
D‘Artagxuan i hrabia de la Fere, wyjeżdżając z Bastylji, zostawili Aramisa sam na sam z Baisemeaux.
— Powiedz mi — zaczął rozmowę Aramis — kochany panie de Baisemeaux, czy żadnych innych nie masz w Bastylji rozrywek nad te, których byłem uczestnikiem podczas kilku odwiedzin, jakie ci miałem zaszczyt złożyć?
— Są rozmaite!
— Niezawodnie odwiedziny?
— Odwiedziny!... nie. To się nie często zdarza w Bastylji...
— Jakto odwiedziny są rzadkie?
— Bardzo rzadkie.
— Nawet ze strony twego towarzystwa?
— Co pan nazywasz mojem towarzystwem? moich więźniów?
— O nie. Twoi więźniowie... o! wiem, że nie oni ciebie, ale ty ich odwiedzasz. Ale mówię, kochany panie de Baisemeaux, o towarzystwie, do którego jesteś członkiem.
Baisemeaux ledwie nie upuścił szklanki muszkateru, którą niósł do ust.
— Członkiem!... — rzekł — członkiem!
— Bez wątpienia członkiem — powtórzył Aramis z najzimniejszą krwią. — Czyż nie jesteś członkiem tajnego towarzystwa?
— O!... panie d‘Herblay.
— Nie brońże się przynajmniej.
— Przysięgam!...
— Posłuchaj mię, kochany panie Baisemeaux; ja mówię tak, ty mówisz nie; jeden więc z nas mówi prawdę, drugi zmyśla.
— A więc?
— A więc — zaczął znowu Aramis — jeżeli, jak mówiłem, nie jesteś członkiem towarzystwa tajnego, czy tajemniczego, mniejsza o nazwę — jeżeli, mówię, nie należysz do towarzystwa, które tu wymieniam, ani słowa nie zrozumiesz z tego, co ci powiem.
— O! bądź pan pewny, że nic nie zrozumniem!
— Doskonale.
— Spróbuj pan, zobaczymy.
— O! uczynię to. Jeżeli przeciwnie jesteś jego członkiem, natychmiast musisz mi odpowiedzieć tak, lub nie.
— Zapytaj pan — mówił Baisemeaux drżący.
— Gdyż przyznasz zapewne, kochany panie Baisemeaux — mówił dalej Aramis, z tą samą co i wpierw obojętnością — że nie można należeć do towarzystwa, ani ciągnąć korzyści, jakie ono zapewnia stowarzyszonym, aby też nie być samemu zobowiązanym do niektórych drobnych przysług.
— Za pozwoleniem — rzekł Baisemeaux — jednakże...
— Jest zobowiązanie przyjęte przez wszystkich gubernatorów i komendantów fortec, którzy są członkami towarzystwa...
Baisemeaux zbladł.
— A zobowiązanie to — rzekł Aramis głosem stanowczym — jest:
„Tenże komendant, albo gubernator, dozwoli wejść, jeżeli tego będzie potrzeba i na żądanie więźnia, spowiednikowi, należącemu do związku“.
Zamilkł. Żal było patrzeć na Baisemeauxa, tak był blady i drżący. — Czy tak brzmi warunek zobowiązania?
— Ekscelencjo!... — rzekł Baisemeaux.
— A! a! dobrze, zdaje mi się, że zaczynasz pojmować.
— Ekscelencjo! — zawołał Baisemeaux — nie żartuj z mojego biednego rozumu, jest on bowiem bardzo mały przy tobie, jeżeli masz złośliwą chęć wyciągnąć ze mnie małe tajemnice mego zarządu.
— O! nie, mylisz się, kochany panie Baisemeaux, ja nie o twoich małych tajemnicach zarządu chcą wiedzieć, ale o tajemnicach twojego sumienia.
— Dobrze, niech i tak będzie co do sumienia, kochany panie d‘Herblay. Ale chciejże być trochę względny na moje nadzwyczajne położenie!
— Nie jest ono bynajmniej nadzwyczajnem, mój kochany panie — mówił nieugięty Aramis — jeżeli jesteś przyjęty do towarzystwa, ale jest bardzo naturalne, jeżeli, wolny od innych zobowiązań, nie masz innej, niż przed królem odpowiedzialności.
— A więc, panie! a więc nie... nikomu nie jestem posłusznym, tylko królowi. Komuż, mój Boże, chcesz, aby szlachcic francuski był posłusznym, jeżeli nie królowi?
Aramis nie poruszył się, ale swoim słodkim głosem:
— Bardzo jest miło — rzekł — dla szlachcica francuskiego, dla prałata francuskiego, słyszeć tak szczerze wyrażającego się człowieka twoich zasług, kochany panie de Baisemeaux, i, słysząc ciebie, nie wierzyć więcej nikomu tylko tobie.
— Czyś wątpił o tem, panie?
— Nie wątpię bynajmniej — rzekł surowo Aramis — ażeby człowiek tak, jak ty, panie, nie służył wiernie panom, których sam nadał sobie dobrowolnie.
— Panie d‘Herblay, zapewne żartujesz?
— Ja to pojmuję, bo daleko trudniejszem jest położenie mieć wielu panów, niż mieć jednego, ale sobie samemu przypisz ten kłopot, ja bowiem nie jestem tego przyczyną.
— Nie, zapewne — odpowiedział biedny gubernator, więcej niż kiedy zakłopotany. — Ale cóż robisz pan, wstajesz?
— Odjeżdżam.
— Ale, jakże to dziwnie postępujesz ze mną, Ekscelencjo.
— Panie Baisemeaux: Powiedziano mi tam, skąd przybywam: „Gubernator, albo dowódca wpuści, jeżeli tego będzie potrzeba, na żądanie więźnia, spowiednika należącego do związku.“ Przyszedłem, a ty nie chcesz zrozumieć, co to znaczy, wracam więc, aby powiedzieć tym ludziom, że się omylili.
— Jakto? pan jesteś? — rzekł Baisemeaux, patrząc z przerażeniem na Aramisa.
— Spowiednikiem, należącym do Związku — rzekł Aramis, nie zmieniając głosu.
Lecz, jakkolwiek ciche były te słowa, sprawiły na biednym gubernatorze skutek pioruna.
Baisemeaux zniżył głos i ukłonił się prałatowi.
— Jestem w każdem miejscu i w każdej chwili na rozkazy moich panów! ale... teraz niema żadnego chorego więźnia w Bastylji, ekscelencjo!
Aramis wzruszył ramionami.
— Alboż pan wiesz o tem! — rzekł.
— Zdaje mi się...
— Panie de Baisemeaux — rzekł Aramis, rozpierając się w krześle — twój służący chce coś mówić!
Właśnie w tej chwili służący pana de Baisemeaux pokazał się we drzwiach.
— Co tam?... — zapytał żywo Baisemeaux.
— Panie gubernatorze — rzekł służący — w tej chwili przyniesiono raport lekarza.
Aramis spojrzał na Baisemeaux wzrokiem pewnym i jasnym.
— Niech tu wejdzie posłaniec — rzekł.
Posłaniec wszedł, a ukłoniwszy się, podał raport.
Baisemeaux rzucił nań okiem, a podnosząc głowę, rzekł zdziwiony.
— Więzień pod N-rem 2 jest chory. Lecz zdaje mi się — rzekł ze drżeniem — że jest w paragrafie „na żądanie więźnia“.
— Tak, jest — rzekł Aramis. — Ale dowiedz się czego od ciebie chcą, kochany panie de Baisemaux.
Istotnie podoficer wsadził głowę przez wpół otwarte drzwi.
— Panie gubernatorze — rzekł — chory pod N-rem 2 zobowiązał dozorcę, ażeby prosił pana o spowiednika.
Baisemeaux sam zapalił latarnię, zawołał odźwiernego, a zwracając się do Aramisa, rzekł:
— Jestem na rozkazy Waszej wielebności.
Aramis kiwnął głową, co znaczyło: „Dobrze“, i dał znak ręką, co oznaczało: „Idź naprzód“. Baisemeaux ruszył, Aramis szedł za nim.
Przybyli aż do drugiej wieży, której dwa piętra przeszli w milczeniu i bardzo powoli, gdyż Baisemeaux, chociaż posłuszny rozkazowi, wszakże bardzo powoli go wykonywał. Nakoniec przybyli do drzwi, które odźwierny otworzył. Aramis, wziąwszy latarnię z rąk odźwiernego, wszedł i dał znak skinieniem ręki, aby drzwi za nim zamknięto.
Na łóżku, pod wełnianą kołdrą, która tylko świeżością różniła się od innych używanych w Bastylji, pod obszernemi, nawpół odsłoniętemi firankami, spoczywał młodzieniec, do którego już raz wprowadziliśmy Aramisa.
Przybycie Aramisa nie zmieniło jego postawy, oczekiwał albo też może spał. Aramis zapalił świecę, odsunął zlekka krzesło i zbliżył się do łóżka z widocznym przejęciem się i uszanowaniem.
Młodzieniec podniósł głowę.
— Czego chcą ode mnie?... — zapytał.
— Czyż nie żądałeś pan spowiednika?
— Tak!
— Zdaje mi się — rzekł młodzieniec — żem już pana widział?
Aramis skłonił się.
— Usiądź pan — rzekł więzień.
Aramis skłonił się i usiadł.
— Jakże panu tu jest w Bastylji?... — zapytał biskup.
— Bardzo dobrze.
Aramis zamyślił się na chwilę.
— Każdy więzień popełnił przestępstwo, za które jest uwięziony. Jakiż więc pan popełniłeś występek?
— Jużeś mię pan o to pytał, przy pierwszem widzeniu się naszem — rzekł więzień.
— A pan uniknęłeś zręcznie odpowiedzi wówczas, tak, jak i dzisiaj.
— A dlaczegóż myślisz, że ci dziś odpowiem?
— Bo dziś jestem pańskim spowiednikiem?
— A zatem, jeżeli chcesz, abym panu powiedział, jaki popełniłem występek, musisz mi najpierw wytłumaczyć, co to jest występek?... Nie czując bowiem w sobie żadnych wyrzutów, mówię, że nie jestem przestępcą.
— Często jesteśmy przestępcami w oczach świata nietylko za to, żeśmy wykonali zbrodnię, ale że wiemy, iż zbrodnia była popełnioną.
Więzień słuchał z natężoną uwagą.
— Tak!... — rzekł po chwili milczenia — pojmuję. Tak!... masz pan słuszność, bardzo być może, że dlatego jestem zbrodniarzem!
— A! zatem pan wiesz o czemś podobnem! — rzekł Aramis, uradowany tem odkryciem.
— Nie!... nic nie wiem — odpowiedział młodzieniec — ale czasem rozmyślam i wtedy mówię do siebie...
— Cóż pan sobie mówisz?
— Ależ panie!... — rzekł więzień — pan, który kazałeś mi, abym zażądał ciebie, pan, który przychodzisz, przyrzekając mi mnóstwo objaśnień, dlaczego milczysz, gdy przeciwnie ja mówię?... Chyba dlatego, że obaj nosimy maski; albo więc zachowajmy je, albo obaj zdejmijmy.
Aramis uczuł słuszność tych słów.
Zamilkł, lecz patrząc na pałające oczy, czoło zmarszczone, zamyśloną postawę więźnia, widział iż tenże spodziewał się czego innego, niż milczenia.
Milczenie to przerwał Aramis.
— Skłamałeś pan przede mną, wówczas kiedym pana pierwszy raz widział — rzekł.
— Skłamałem?... — krzyknął młodzieniec, podnosząc się na łóżku, z takim wyrazem głosu, z taką błyskawicą w oku, że Aramis cofnął się mimowolnie.
— Chciałem powiedzieć — rzekł Aramis, kłaniając się, — że pan zataiłeś przede mną to, co wiesz o swojem dzieciństwie.
— Tajemnice każdego człowieka mój panie, należą wyłącznie do niego, nie zaś do pierwszego lepszego przybysza.
— To prawda — rzekł Aramis, kłaniając się jeszcze niżej — przepraszam ale czyż i dziś jestem dla niego pierwszym lepszym przybyszem?... Błagam Waszą wysokość, odpowiedz mi?
Tytuł ten sprawił lekkie drżenie więźniowi, jednakże nie ździwiło go to, że mu go nadano.
— Ja pana nie znam — rzekł.
— O!... gdybym śmiał, ucałowałbym pańską rękę.
— Całować rękę więźnia!... — odparł, potrząsając głową — i na cóż?
— Dlaczegóż powiedziałeś mi, panie!... — rzekł Aramis — że ci tu dobrze?... Dlaczegóż powiedziałeś mi, że niczego nie żądasz?... Dlaczego nakoniec, przemawiając do mnie, powstrzymujesz otwartość z mej strony.
— Z jakiegoż powodu?
— O!... dla bardzo prostego powodu; bo jeżeli wiesz to, o czem musisz zapewne wiedzieć, bardzo słusznie nikomu nie ufasz!
— A więc niech cię moja nieufność nie dziwi, kiedy ci się zdaje, że wiem to, czego, nie wiem.
Aramis pełen był podziwu dla tak silnego oporu.
— Wasza wysokość doprowadzisz mię do rozpaczy, — rzekł, uderzając pięścią o krzesło.
— A ja pana nie rozumiem!... — rzekł młodzieniec.
— A więc staraj się mnie zrozumieć!
Więzień bystro patrzył na Aramisa.
— Zdaje mi się czasem — rzekł tenże — że mam przed oczyma człowieka, którego szukam... lecz potem...
— Lecz potem... człowiek ten znika, nieprawdaż?... — rzekł więzień, śmiejąc się. — Tem lepiej...
Aramis powstał.
— A więc i ja nie mam, nic więcej do powiedzenia człowiekowi, który mi tak dalece, jak pan nie ufa.
— A ja — rzekł więzień tym samym tonem — nie mam nic do powiedzenia człowiekowi, który nie pojmuje, że więzień nikomu ufać nie powinien!
— Nawet swoim dawnym przyjaciołom?... — rzekł Aramis. — Zanadto Wasza wysokość jest ostrożnym.
— Swoim dawnym przyjaciołom?... Pan jesteś jednym z moich przyjaciół?... Pan?
— Przypomnij sobie Wasza wysokość, czyś nie widywał mnie na wsi, gdzie upłynęły pierwsze lata twego dzieciństwa.
— Wiesz zatem, jak się ta wieś nazywa? — zapytał więzień.
— Noisy-le-Sec — odpowiedział śmiało Aramis.
— Mów dalej — rzekł młodzieniec z wyrazem twarzy, ani potwierdzającym, ani przeczącym.
— Czy Wasza wysokość nie przypomina sobie, że widywał mnie przed laty piętnastu, czy osiemnastu, w Noisy-le-Sec, towarzyszącego zawsze damie, tam, przebywającej, ubranej w suknię czarną, z wstążkami koloru ognistego we włosach?
— Przypominam sobie — rzekł młodzieniec — raz nawet zapytałem o nazwisko tego pana, i odpowiedziano mi, że to jest ksiądz d‘Herblay; na zdziwienie moje, że ksiądz ma tak rycerskie imię, odpowiedziano mi, że nic w tem niema dziwnego, gdyż był niegdyś muszkieterem Ludwika XIII-go.
— Dobrze więc! ten niegdyś muszkieter — rzekł Aramis — wówczas ksiądz, później biskup Vannes, dziś spowiednik Waszej wysokości, to ja.
— Wiem o tem, gdyż pana poznałem.
— Jeżeli Wasza wysokość wiesz o tem, muszę dodać to, czego nie wiesz. To jest, że, gdyby obecność tu tego muszkietera, tego księdza, tego biskupa, tego spowiednika była dziś królowi wiadomą, jutro ten, który wszystko poświęcił, ażeby tu przybyć, spostrzegłby pewno błyszcząca nad swoją głową siekierę kata, w więzieniu, daleko okropniejszem od twego.
Słuchając tak śmiało wymawianych wyrazów, młodzieniec podniósł się na łóżku i coraz ciekawsze zagłębiał spojrzenie w oczach Aramisa.
— Tak — rzekł — o tak, przypominani sobie zupełnie, kobieta, o której mówisz, raz z tobą przybyła, a dwa razy z inną kobietą...
— Która odwiedzała Waszą wysokość raz na miesiąc, nieprawdaż?
— Tak!
— Czy wiesz pan, co to była za kobieta?
Oko więźnia zajaśniało.
— Wiem, że to była dama dworu — rzekł.
— Czy przypominasz ją pan sobie dobrze?
— O! wspomnienia moje pod tym względem są bardzo mętne — rzekł więzień. — Widziałem raz tę damę w towarzystwie człowieka czterdziesto-pięcio-letniego, raz z panem i raz z damą, o której mówisz w czarnej sukni i wstążkami koloru ognistego na głowie. Potem dwa razy ją jeszcze widziałem z tąż samą osobą. Te cztery osoby, mój nauczyciel, i stara Peronetta, moja piastunka, były jedynemi, które kiedykolwiek widziałem.
— A więc pan byłeś i tam w więzieniu?
— Jeżeli tu jestem w więzieniu, to tam byłem wolnym, chociaż wolność ta bardzo była ograniczona; dom, z którego prawie nie wychodziłem, obszerny ogród, otoczony wysokim murem, którego przebyć nie mogłem, były mojem mieszkaniem, znasz je, gdyż tam byłeś. A zresztą, przywykłszy żyć w obrębie tylko tego ogrodu i domu, nie pragnąłem nigdy wyjść dalej. Pojmujesz więc panie! że, nie znając świata wcale, nie mogę niczego pożądać. Jeżeli chcesz mi co opowiadać, musisz mi wszystko tłumaczyć!
— Tak też uczynię!... — rzekł Aramis, kłaniając się — gdyż to jest moją powinnością.
— Dobrze! zacznij więc od objaśnienia. Kto był mój nauczyciel?
— Dobry a nadewszystko poczciwy szlachcic. Nauczyciel ciała i duszy. Czy Wasza wysokość miał powody uskarżać się na niego?
— O! nie, panie, przeciwnie! Lecz on często mi powtarzał, że rodzice moi nie żyją. Czy mówił prawdę, czy kłamał?
— Zmuszony był postępować, podług danych mu rozkazów.
— A więc kłamał?
— Co do jednego. Ojciec Waszej wysokości nie żył!
— A matka moja?
— Umarła dla ciebie!
— A dla innych żyje? nieprawdaż?
— Tak.
— A ja — rzekł młodzieniec, patrząc na Aramisa — ja skazany jestem, na wieczne więzienie?
— Niestety! tak się zdaje!
— A to dlatego — mówił młodzieniec — że obecność moja na świecie odkryłaby ważną tajemnicę?
— Tak! bardzo ważną!
— Skoro zamknięte zostało na wieki takie, jak ja, dziecko, to mój nieprzyjaciel musi być bardzo możnym? Możniejszym od mojej matki nawet?
— Tak, możniejszy od matki Waszej wysokości.
— A skoro piastunka moja i mój nauczyciel zostali porwani i rozłączeni ze mną, musiałem być tam, gdziem był, dla mego nieprzyjaciela przeszkodą?
— Tak! przeszkodą, która ustała wraz ze zniknięciem na zawsze nauczyciela i piastunki Waszej wysokości!
— Ze zniknięciem na zawsze?... — powtórzył więzień. — Ale jakimże sposobem zniknęli na zawsze?
— Sposobem najpewniejszym — odpowiedział Aramis — Nie żyją!
Młodzieniec zbladł trochę i powiódł drżącą ręką po twarzy.
— Domyślałem się tego!
— Dlaczego?
— Zaraz ci to powiem.
— Mów, wasza wysokość. Oświadczyłem już, że ryzykuję moje życie, z nim rozmawiając. A jakkolwiek mało ono warte, chętnie dam je jako okup za życie waszej wysokości.
— Otóż — rzekł młodzieniec — oto dlatego podejrzewałem, że zabito moją piastunkę i nauczyciela...
— Któregoś nazywał swoim ojcem...
— Tak go nazywałem, ale wiedziałem dobrze, że nie jestem jego synem.
— Co Waszej wysokości tę myśl nasuwało?...
— To, że tak samo, jak pan masz zawiele dla mnie uszanowania jako przyjaciel, tak on również miał go więcej niż przystało na ojca!
— Ja nie mam zamiaru tego ukrywać — rzekł Aramis.
— Bez wątpienia, nie byłem przeznaczony do tego, ażebym wiecznie był zamknięty, a tak sądzić każe mi szczególniej to, że starano się ze mnie zrobić, o ile można człowieka dobrze wychowanego. Nauczyciel mój uczył mnie wszystkiego, co tylko sam umiał, matematyki, astronomii, fechtowania, jeżdżenia konno. Co rano wprawiałem się w robienie bronią w pokoju na dole, a jeździłem konno po ogrodzie.
— Przepraszam! ale co mówił nauczyciel, ażeby zachęcić pana do pracy?
— Mówił mi, że człowiek powinien starać się, aby zapewnić los sam sobie, los, którego mu Bóg, przy urodzeniu, odmówił; i dodawał, że powinienem na siebie liczyć, że nikt ani się mną nie zajmuje, ani zajmować się będzie. Byłem więc, jak mówiłem w dolnym pokoju, a zmęczony fechtunkiem usnąłem. Mój nauczyciel znajdował się w swoim pokoju na pierwszem piętrze, nad tym pokojem, gdzie usnąłem. Naraz usłyszałem krzyk, który wydał mój nauczyciel, poczem wołał: „Peronetto! Peronetto!“ Było to imię mojej piastunki.
— Wiem — rzekł Aramis — lecz mów pan dalej.
— Niezawodnie musiała ona być w ogrodzie, gdyż nauczyciel zbiegł prędko ze schodów. Porwałem się niespokojny — wszedł na dziedziniec, wołając ciągle: „Peronetto! Peronetto!“ Okna pokoju, w którym się znajdowałem wychodziły na dziedziniec a chociaż okiennice były zamknięte, lecz przez szparę w jednej z nich spostrzegłem mego nauczyciela, biegnącego do studni, która była prawie pod oknem jego pokoju. Nachylił się nad nią i znowu zaczął krzyczeć, dając rękami oznaki rozpaczy. Stąd, gdziem był, mogłem wszystko widzieć i słyszeć. Słyszałem też i widziałem..
— Proszę Waszej wysokości mówić dalej — rzekł Aramis.
— Peronetta na ten krzyk przybiegła. Pobiegł naprzeciw niej, a wziąwszy ją za rękę, przyprowadził do studni, a gdy oboje tam patrzyli, rzekł: „Patrzaj! patrz! co za nieszczęście!“ „Ależ uspokój się — rzekła Peronetta. — Cóż się stało?“ „Widzisz ten list — rzekł mój nauczyciel — ten list?“ I wskazał ręką głąb studni. „Jaki list?“ zapytała piastunka. „List co wpadł do studni to ostatni list królowej.“ Na te słowa zadrżałem. Mój nauczyciel, który uchodził za ojca mojego, który mi ciągle zalecał skromność i pokorę, był w stosunkach listownych z królową? „I cóż?“ — rzekła Peronetta — „jeżeli wpadł do studni, to tak samo jakby był spalony; a ponieważ królowa pali także sama wszystkie listy, które odbiera...“ „Listy, które odbiera.“ A zatem ta kobieta, która tu, co miesiąc przybywała, to była królowa?... — wtrącił więzień.
— Tak!... — odpowiedział poruszeniem głowy Aramis.
— „Zapewne, zapewne — ale w liście tym były szczegółowe polecenia królowej, a jakże ja się teraz do nich zastosuję?“ „Napisz pan natychmiast do królowej, opowiadając co się stało, a królowa napisze ci inny list w miejsce tamtego“. „O! królowa nigdy nie zechce uwierzyć temu przypadkowi — rzekł poczciwiec, potrząsając głową — i pomyśli, że ja schowałem ten list umyślnie, zamiast go jej oddać jak inne, i to po to, ażebym go kiedyś użył, jako broń przeciw niej. A pan Mazarini, ten djabeł włoski, gotów na najmniejsze podejrzenie otruć nas oboje“!
Aramis uśmiechnął się z niedojrzanem prawie poruszeniem głowy.
— „Wiesz bowiem, Peronetto, jak oni oboje są podejrzliwi we wszystkiem, co dotyczy Filipa.“
Filip, było to imię, którem mnie nazywano — rzekł więzień.
„A więc niema czego czekać — rzekła Peronetta — trzeba znaleźć kogoś, coby wlazł do studni.“
„Tak! ażeby wracając, przeczytał list!“
„Weźmy kogo ze wsi, co nie umie czytać, to będziesz pan spokojny!“
„Dobrze! Ale ten, co wlezie do studni, czy nie domyśli się ważności pisma, skoro dla wydostania go ryzykujemy życie człowieka? Bądź cobądź dobry masz pomysł Peronetto, ktoś musi tam wleźć, a ten ktoś, to ja sam“.
Tu Peronetta, zaczęła krzyczeć, wyrzekać, błagać z płaczem, tak, że nauczyciel mój przyrzekł jej, że wtenczas kiedy ona pójdzie do wsi po kogoś, on pójdzie szukać drabiny, ażeby można zejść do studni bez przypadku. Temu, kto przyjdzie ze wsi, powiedzą, że w tym papierze zawinięty był kosztowny pierścień, a że papier rozwija się w wodzie, nic nie będzie nadzwyczajnego,skoro tylko list otwarty wydobędzie.
Po tem postanowieniu rozstali się. Wyskoczyłem oknem i pobiegłem do studni. Coś białego drżało na powierzchni zielonawej wody. Wówczas chwyciłem sznur od koła studni i, spuściwszy wiadro aż do wody spuściłem się po nim, obwinąwszy ręce mokrym płatem. Pochwyciłem nieoceniony papier, który rozdarł się na dwoje. Ukryłem kawałki pod ubraniem, a opierając się nogami o ściany studni i trzymając się rękami sznura, silny, zręczny, dostałem się na ocembrowanie, które zlałem wodą ciekącą z mego ubrania. Wyszedłszy ze studni, pobiegłem tam, gdzie nie było cienia, na słońce, ażeby się osuszyć, a dobiegłszy do zarośniętego dość gęsto miejsca w ogrodzie, zatrzymałem się, chcąc się tu ukryć i odczytać list.
— I cóż Wasza wysokość przeczytałeś?... — spytał Aramis z żywem zajęciem.
— Wiele rzeczy, bo dowiedziałem się, że mój nauczyciel jest szlachcicem i że Peronetta, nie będąc wielką panią, była więcej niż służącą, a w końcu, że i ja sam jestem wyższego urodzenia, ponieważ królowa Anna Austrjacka, i pierwszy minister Mazarini polecali mię im z taką troskliwością.
— I cóż potem nastąpiło?.. — zapytał Aramis.
— Otóż panie — odpowiedział młodzieniec — człowiek, zawołany ze wsi, pomimo pilnego szukania, nic w studni nie znalazł, a mój nauczyciel dostrzegł, iż ocembrowanie całe było mokre, Peronetta zaś spostrzegła, że i ubranie moje jest w takim stanie, ja zaś w końcu ze wzruszenia i zaziębienia dostałem gorączki, w której opowiedziałem wszystko, i nauczyciel mój znalazł pod moją poduszką obiedwie połowy listu od królowej.
— A!... — rzekł Aramis — teraz pojmuję!
— Odtąd wszystko można przypuścić. Bez wątpienia biedny mój nauczyciel i piastunka, nie śmiąc zamilczeć tego, co się stało, donieśli o tem królowej, odsyłając jej podarty list.
— A pan zostałeś potem przewieziony do Bastylji.
— Jak pan widzisz!
— A twoi słudzy zniknęli!
— Niestety!
— Nie zajmujemy się nieżyjącemi — rzekł Aramis — ale raczej zobaczmy, co możma zrobić dla żyjących! Powiedziałeś mi pan, żeś się już poddał swemu losowi?
— I to samo powtarzam!
— Nie troszczysz się o wolność?
— Zdaje mi się, że dość mówiłem — odpowiedział więzień — i że teraz na pana kolej jest mówić. Ja jestem zmęczony.
— Będę Waszej wysokości posłuszny. Powiedz mi pan, czy uczono cię historji? gdyż mówiłeś, że uczono cię matematyki, astronomji, fechtowania i jeżdżenia konno?
— Nauczyciel mój opowiadał mi niekiedy wielkie czyny Ludwika Świętego, Franciszka I-go i Henryka IV-go.
— Od czasu pańskiego uwięzienia, zabroniono ci czytania książek, stąd jesteś nieświadomy wielu wypadków, za pomocą których mógłbyś wznieść rozrzuconą budowę tych wspomnień z przeszłości.
— To prawda — odrzekł młodzieniec.
— Posłuchaj więc pan, a ja w kilku słowach opowiem panu, co się stało we Francji od lat 23 lub 24, to jest od daty twego urodzenia, czyli od chwili, która pana najwięcej powinna obchodzić.
— Opowiedz pan.
I młodzieniec natężył uwagę.
— Czy wiesz pan, kto był synem Henryka IV-go?
— Wiem przynajmniej, kto był jego następcą.
— Jakżeś się pan tego dowiedział?
— Za pomocą sztuki monety z roku 1610, która wyobrażała Henryka IV-go, gdy inna z roku 1612-go przedstawiała króla Ludwika XIII-go. A ponieważ była między nimi różnica dwóch lat, wniosłem stąd, że Ludwik XIII-sty był następcą Henryka IV-go.
— A więc pan wiesz — rzekł Aramis — że ostatnim królem panującym był Ludwik XIII.
— Wiem o tem!... — rzekł młodzieniec, rumieniąc się trochę.
— Był to monarcha pełen dobrych i wielkich pomysłów, pomysłów zawsze na później odkładanych, z powodu złych czasów i ciągłych sporów, które były pomiędzy jego pierwszym ministrem Richelieu i panami francuskimi. Długo martwił się myślą o swoim następcy.
— Czy Ludwik XIII-ty umarł bezdzietnie? — zapytał więzień z uśmiechem.
— Nie!... ale długo pozbawiony był tej nadziei, a myśl, że umrze, nie zostawiając następcy, wprawiała go w głęboką rozpacz, gdy w tem żona jego Anna Austrjacka...
Więzień zadrżał.
— Gdy w tem — mówił Aramis — królowa Anna Ausitrjacka zapowiedziała, iż spodziewa się mieć potomka. Radość była wielka i wszyscy błagali Boga o szczęśliwe rozwiązanie. Nakoniec 5 września 1638 roku powiła syna.
Aramis ciągnął dalej.
— Królowa powiła syna. Lecz kiedy wszyscy głośnemi okrzykami, wynurzyli stąd radość, kiedy król, pokazawszy ludowi i panom nowonarodzonego, zasiadł wesoło do stołu, ażeby uczcić tak szczęśliwe zdarzenie, królowa urodziła drugiego syna.
— O!... — rzekł więzień, zdradzając większą świadomość rzeczy, niżeli okazywał — mniemałem, że książę, brat królewski, urodził się dopiero...
Aramis przerwał mu...
— Tak!... — wyrzekł — królowa powiła drugiego syna, którego przyjęła Peronetta, akuszerka.
— Peronetta — powtórzył zcicha więzień.
— Natychmiast zawiadomiono o tem króla obiadującego, powstał od stołu i przybiegł do królowej. Lecz tym razem twarz jego okazywała nie radość, ale raczej uczucie przestrachu. Dwaj synowie, bliźnięta, zamienili w gorycz radość, którą mu sprawiło urodzenie jednego, dlatego że we Francij (o czem pan nie wiesz) starszy następuje po ojcu.
— Wiem o tem.
— A lekarze i prawnicy mają powody mniemać, że nie ten, co pierwej z łona matki wychodzi, podług praw Boskich i natury, jest starszym...
Więzień wydał krzyk stłumiony i zbladł, jak prześcieradło, na którem leżał.
— Pojmujesz pan teraz — mówił dalej Aramis — że król, który był tak szczęśliwym z urodzenia następcy, musiał być w rozpaczy, myśląc, że teraz ma dwóch synów i że może ten, co później się urodził i nie był znany, zaprzeczy kiedyś prawa starszeństwa temu, co się urodził o dwie godziny pierwej i został uznanym; i że, korzystając z rozdwojenia umysłów, może kiedyś zakłócić spokój państwa, wzniecić wojnę domową, niszcząc tem samem dynastję, którą winien był umocnić.
— O! pojmuję, pojmuję — wyrzekł młodzieniec.
— Dlatego — mówił dalej Aramis — jeden z synów Anny Austrjackiej (jak chodzą pogłoski) rozłączony został z bratem, ukryty i skazany na najwyższą nędzę, dlatego zniknął tak potajemnie, że nikt we Francji prócz jego matki nie wie, że on żyje.
— Tak!... prócz matki!... która go opuściła — wyrzekł z rozpaczą młodzieniec.
— I prócz tej damy — mówił Aramis — w czarnej sukni i z wstążkami koloru ognistego, i wreszcie wyjąwszy...
— Wyjąwszy pana?... nieprawdaż?... pana, który mi to opowiadasz, pana, któryś obudził w mej duszy ciekawość, chciwość, a kto wie może i pragnienie zemsty; wyjąwszy pana, który, jeżeli jesteś tym, którego oczekiwałem, którego mi zapowiadał przesłany bilet, jeżeli wreszcie człowiekiem jesteś, którego Bóg powinien był zesłać, masz niezawodnie przy sobie...
— Co?... — spytał Aramis.
— Portret Ludwika XIV-go, który panuje teraz we Francji.
— Oto jest portret — rzekł biskup, podając więźniowi miniaturę Ludwika XIV-go, na której tenże wyobrażony był piękny, dumny, prawie żywy.
Więzień porwał portret, wlepiając weń oczy, jakby go chciał pożreć.
— A teraz proszę Waszej wysokości, oto jest zwierciadło.
Aramis zostawił czas więźniowi, potrzebny do zebrania myśli.
— Co?... więc to ja jestem tak wysoko urodzony — wyszeptał młodzieniec z wzrokiem wlepionym w portret i swój obraz, odbity w zwierciadle.
— I cóż Wasza wysokość myśli?... — spytał Aramis.
— Myślę, że jestem zgubiony — odpowiedział więzień — i że król nigdy mi nie przebaczy.
— Ja zaś zapytuję siebie — rzekł biskup, rzucając znaczące spojrzenia na więźnia — który z dwóch jest królem, czy ten, którego przedstawia portret, czy ten, którego twarz odbija zwierciadło?
— Królem, mój panie, jest ten, który siedzi na tronie — wyrzekł ze smutkiem młodzieniec — ten, który nie jest więźniem, ale przeciwnie innych rozkazuje więzić. Władza królewska to potęga, a pan widzisz dobrze, że ja jestem bezsilny.
— Wasza wysokość — odpowiedział Aramis z uszanowaniem, jakiego dotąd nie okazywał — uważaj to dobrze, królem będzie, jeżeli zechcesz, ten, który, wychodząc z więzienia, potrafi utrzymać się na tronie, gdzie go posadzą przyjaciele.
— Czy myślisz, że możliwem byłoby, ażebym ja, biedny więzień, wychowany nietylko zdala od dworu, ale i od świata, ażebym ja mógł dać pomoc przyjaciołom, którzyby chcieli mi służyć?...
A kiedy Aramis chciał odpowiedzieć, młodzieniec krzyknął z gwałtownością, która znamionowała krew, z jakiej pochodził.
— Mówimy tu o przyjaciołach, ale jakimże sposobem mógłbym ich mieć, ja, którego nikt nie zna, ja, który, ażeby okupić sobie wolność, nie mam ani siły ani pieniędzy?...
— Zdaje mi się, że miałem zaszczyt ofiarować się Waszej Królewskiej Wysokości.
— O!... nie nazywaj mię tak, panie, gdyż to jest albo szyderstwem albo okrucieństwem. Nie wzbudzaj we mnie innych myśli niż o murach mego więzienia, pozwól mi jeszcze lubić, a przynajmniej znosić moją niewolę i nicość.
— Jeżeli Wasza Królewska Wysokość powtarzać będziesz ciągle te odstręczające wyrazy; jeżeli, przekonawszy się z dowodów o pewności swego wysokiego urodzenia, pozostaniesz człowiekiem słabego umysłu, ducha i woli, ja zniknę i wyrzeknę się służenia panu, dla którego z takim zapałem poświęciłem swoje życie i pomoc.
— Panie! nie mów tak...
— Wszak możesz zasiąść na tronie...
— Panie! przez litość — rzekł książę, ściskając zlodowaciałe mi rękami czoło, gorącym zlane potem — nie naigrawaj się pan ze mnie. Nie potrzebuję bowiem być królem, ażeby być najszczęśliwszym z ludzi.
— Ja zaś potrzebuję, ażebyś Wasza Królewska Wysokość był królem, dla szczęścia ludzkości.
— A!... — rzekł książę z nowem, obudzonem przez te słowa niedowierzaniem — cóż ludzkość mieć może do zarzucenia memu bratu?...
— Zapomniałem powiedzieć Waszej Królewskiej Wysokości, że, jeśli zgodzisz się zostać najpotężniejszym monarchą na święcie, spełnisz tem życzenia wszystkich naszych przyjaciół, którzy poświęcili się twej sprawie, a ci są bardzo liczni!...
— Wyjaśnij mi to?...
— Teraz niepodobna!... Ale przysięgam na Boga, który mnie słyszy, że wyjaśnię to Waszej Królewskiej Wysokości, w dniu, w którym go ujrzę na tronie Francji!...
— Ależ mój brat?...
— Wasza Królewska Wysokość postanowisz o jego losie!... Czy go żałujesz?...
— Jego?... co mię skazał na nędzę w tem więzieniu?... Nie!.. nie żałuję go!...
— No przecież!...
— On mógł sam przyjść tu do więzienia, wziąć mię za rękę i powiedzieć: „Bracie!... Bóg stworzył nas na to, ażebyśmy się kochali, nie zaś ażebyśmy z sobą walczyli. Przychodzę do ciebie. Dziki przesąd skazał cię, ażebyś zniknął daleko od ludzi, pozbawiony wszelkiej radości. Chcę wrócić ci wolność i przypasać do boku oręż naszego ojca. Czyż skorzystasz z tego, ażeby mię gnębić. Czyż użyjesz danej ci broni, ażeby przelać krew moją?...“ O!... nie!... — odpowiedziałbym mu — ciebie uważam za mego pana. Przez ciebie bowiem jestem wolnym; przez ciebie mogę kochać i być kochanym na tym świecie.
— I Wasza Królewska Wysokość dotrzymałbyś tego słowa?..
— O!... życiem mojem ręczę za to!...
— Kiedy teraz...
— Kiedy teraz mam ukarać winnych!...
— Jakąż karę wyznaczysz Wasza Królewska Wysokość?...
— Co mówisz o tem podobieństwie, jakie Bóg uczynił między nami?...
— Mówię, że w tem podobieństwie była przestroga Opatrzności, której król nie powinien był zaniedbać, że matka Waszej Królewskiej Wysokości popełniła zbrodnię, wyróżniając szczęściem jednego, a niedolą drugiego, z tych dwóch, których Bóg utworzył tak podobnych w jej łonie.
— Więc...
— Więc jeżeli za mojem staraniem zajmiesz miejsce twego brata na tronie, brat twój zajmie miejsce Waszej Królewskiej Wysokości w więzieniu!...
— Niestety!... ileż się cierpi w więzieniu, a nadewszystko, kiedy się tak obficie piło z kielicha szczęśliwości życiowych.
— Wasza Królewska Wysokość uczyni, tak, jak zechce i może po ukaraniu przebaczyć, jeżeli uzna za właściwe.
— Dobrze!.. A teraz wiesz pan, co panu powiem?...
— Słucham!... mości książę.
— Oto, że nikogo chyba więcej nie będę słuchał nad pana za murami Bastylji.
— Właśnie chciałem powiedzieć Waszej Królewskiej Wysokości, że tylko raz jeszcze będę go miał zaszczyt tu widzieć.
— Kiedyż?..
— W dniu, w którym Wasza Królewska Mość opuścisz te mury.
— Niech cię Bóg wysłucha! Ale jakże uprzedzisz mnie o tem?
— Przyjdę osobiście po Waszą Królewską Wysokość!
— Pan sam?
— Pamiętaj, mości książę: nie opuszczaj tego pokoju beze minie, gdyby cię do tego naglono w mojej nieobecności; przypomnij sobie, że ja nikogo nie przyślę!
— A zatem ani słowa o tem nikomu?
— Tak jest!
Wtem zapukano do drzwi. Odźwierny otworzył i ukazał się Baisemeaux, który, pożerany niepokojem i bojaźnią, pomimowoli zaczynał podsłuchiwać pode drzwiami. Szczęściem dla rozmawiających, że ani jeden ani drugi nie zapomnieli przyciszyć głosu, nawet w gwałtowniejszych wynurzeniach namiętności.
— Cóż to za spowiedź!.. — rzekł gubernator, starając się uśmiechnąć — któżby temu uwierzył, że więzień, człowiek prawie umarły, popełnił tyle i tak wielkich grzechów!...
Aramis milczał.
Pilno mu było opuścić Bastylję, gdyż tajemnica, ciążąca na nim, podwoiła się od ciężaru murów. Kiedy wrócili do mieszkania Baisemeauxa, Aramis rzekł:
— No, pomówmy teraz o interesie, kochany gubernatorze!...
— Niestety!... — rzekł Baisemeaux.
— Masz ode mnie żądać kwitu na 150.000 luidorów — rzekł Aramis.
— I zapłacić ci jedną trzecią część tej sumy — dodał, wzdychając biedny gubernator.
I postąpił trzy kroki ku żelaznej skrzyni.
— Oto jest kwit — rzekł Aramis.
— Oto są pieniądze — rzekł z potrójnem westchnieniem gubernator.
— Zgromadzenie kazało mi tylko dać kwit na 50,000 luidorów, ale nie kazało mi brać pieniędzy — rzekł Aramis. — Do widzenia, panie gubernatorze!...
I wyszedł, zostawiając Baisemeauxa, przytłoczonego zdziwieniem i radością, wobec tego królewskiego daru, uczynionego mu przez nadzwyczajnego spowiednika Bastylji.
Na zegarze w Bastylji wybita siódma. Zegar ten, zastosowany powierzchownością do więzienia stanu, przedstawiał świętego Piotra w okowach i liczył smutne dla więźniów godziny. Była to pora wieczerzy u tych nieszczęśliwych. Godzina wieczerzy dla więźni była też godziną wieczerzy dla gubernatora, a miał on u siebie gościa.
Rożen więc obracał się bardziej, niż zwykle, obciążony: zwierzyna, ryby kosztowne, przystawki i mnóstwo delikatnych potraw stanowiły kolację gubernatora. Baisemeaux, siedząc u stołu zacierał ręce z radości, patrząc na biskupa Vannes, ubranego w długie buty, suknie szare, ze szpadą u boku, i powtarzającego z niecierpliwością, że mu się jeść chce okropnie. Pan Baisemeaux de Montzelun nie był przyzwyczajonym do poufałości z jego wielebnością biskupem Vannes. Lecz tego wieczora Aramis tak był wesoły, tak wiele czynił mu zwierzeń, słowem, z prałata stał się tak znowu muszkieterem, że Baisemeaux, jak zwykle ludzie pospolici, na tę cząstkę wesołości biskupa odpowiedział wesołością, zupełnie nieograniczoną.
— Słuchaj, Baisemeaux, — mówił wesoło biskup — upij się dzisiaj, pobirbantujemy tak, jak to niegdyś, a jeżeli mam co na sercu, przyrzekam ci, że zobaczysz to tak, jakbyś zobaczył djament na dnie twojej szklanki.
— Brawo!... — rzekł Baisemeaux.
I nalał sobie potężną szklankę i wypił ją w uniesieniu radości, że się choć trochę przyczyni do tak wielkiego grzechu biskupa. Kiedy pił, nie spostrzegł, że Aramis przysłuchiwał się z uwagą odgłosom, dolatującym z dziedzińca. Około godziny ósmej przybył kurjer: było to już przy piątej wypróżnionej butelce, a chociaż kurjer ten narobił wiele hałasu, Baisemeaux nic nie słyszał.
Wszedł Franciszek.
— Wina, łotrze! i to najlepszego!
— Zaraz, ale, panie, przybył kurjer...
— Niech odda papiery w kancelarji, jutro przeczytam. Jutro będzie dosyć czasu, jutro będzie dzień — rzekł Baisemeaux, śpiewając ostatnie wyrazy.
— Zastanów się! — rzekł Aramis — zastanów się.
— Nad czem, kochany parnie d‘Herblay? — rzekł Baisemeaux, nawpół pijany.
— List, który kurjer przywozi do gubernatora cytadeli może być pilnym rozkazem, może nawet królewskim.
— Ha! może masz słuszność — wyjąkał Baisemeaux — rozkaz króla jest święty. Ale rozkazy, które przybywają w czasie wieczerzy, powtarzam, niech je djabli...
— Pamiętaj, Baisemeaux, że i ja nosiłem mundur i przywykłem natychmiast spełniać rozkazy.
— Chcesz pan więc?...
— Chcę, mój przyjacielu, ażebyś dopełnił powinności, i proszę cię o to, ażeby ten żołnierz nie myślał...
— To słuszne — rzekł Baisemeaux.
Franciszek czekał.
— Niechże mi przyniosą ten rozkaz — odezwał się Baisemeaux.
Franciszek przyniósł papier. Baisemeaux rozpieczętował i czytał powoli. Aramis udając, że pije, nie spuścił go z oka.
Baisemeaux, przeczytawszy, rzekł:
— Rozkaz uwolnienia! proszę uniżenie, ważna nowina, ażeby nam przeszkadzać.
— Przyznasz przynajmniej, kochany gubernatorze, że bardzo ważna dla tego, kogo ona dotyczy!
— Jeszcze o ósmej wieczorem!
— Będzie to miłosierny uczynek!
— Wiem, że to będzie uczynek miłosierny, ale dla tego głupca, który się nudzi, lecz nie dla mnie, który się bawię — rzekł z gniewem Baisemeaux.
— Czy dużo na tem stracisz, bo może więzień był na wyższej stopie utrzymania?
— Gdzież tam, jakiś biedak, za pięć franków dziennie! „Pilno!“ i to człowieka, który tu od dziesięciu lat siedzi, dziś jest im pilno uwolnić zaraz, natychmiast, i to wieczorem o ósmej.
— Cóż robić? — rzekł Aramis — narzekajmy, jak chcemy, ale trzeba przecie spełnić rozkaz.
— Oczywiście, jutro to załatwię.
— Dlaczegóż nie dzisiaj, tem więcej, że na rozkazie napisano: „Pilno“.
— Dlatego, że dziś jemy wieczerzę i że nam także pilno!...
— Kochany Baisemeaux, chociaż dziś jestem w ubraniu świeckiem, ale zawsze czuję, że jestem duchownym, a litość ważniejszym jest obowiązkiem, niż głód i pragnienie. Nieszczęśliwy więzień długo cierpiał, gdyż sam powiadasz, że jest tu więźniem od lat dziesięciu. Skróć mu cierpienia, on nie spodziewa się szczęścia, jakie go oczekuje, daj mu je natychmiast, a Bóg latami szczęścia wynagrodzi ci to w raju.
— Ha!... niech tak będzie, skoro pan chcesz. Ale potrawy nam ostygną?....
— Mniejsza o to!...
Baisemeaux zwrócił się z krzesłem ku drzwiom, ażeby zadzwonić.
Rozkaz leżał na stole.
Aramis zaś, korzystając z chwili, kiedy Baisemeaux się odwrócił, zamienił papier ten na inny, tak, jak tamten złożony, a miał go już przygotowany.
— Franciszku — rzekł gubernator — niech tu przyjdzie major z odźwiernym trzeciej wieży.
Franciszek wyszedł, skłoniwszy się, a dwaj biesiadnicy pozostali sami.
Przez chwilę zapanowała cisza między biesiadnikami, Aramis zaś nie spuszczał z oka gubernatora. Ten jakby nie miał zbytniej ochoty zająć się czem innem niż wieczerzą. Widocznem nawet było, że szukał jakiegobądź słusznego lub niesłusznego powodu, ażeby opóźnić uwolnienie aż do skończenia wieczerzy. Powód ten, jak mu się zdawało, znalazł.
— Niepodobieństwem jest uwolnić więźnia o tej godzinie, dokądże on pójdzie, nie znając Paryża?...
— Mam powóz i zawiozę go tam, dokąd zechcę.
— Pan masz na wszystko gotową odpowiedź! Franciszku!... niech powiedzą panu majorowi, ażeby uwolnił z więzienia pana Seldon w wieży O.
— Seldon?... — rzekł Aramis z udanym spokojem. — Zdaje mi się, że powiedziałeś Seldon?... Zapewne chciałeś powiedzieć Marchiali?... — rzekł Aramis.
— Marchiali?... gdzież tam!... Seldon!...
— Mnie się zdaje, że mylisz się, panie Balsemeaux!...
— Przecież czytałem rozkaz!...
— I ja także!...
Aramis wziął do ręki rozkaz.
— Czytam! Marchiali — wyrzekł, rozkładając papier. — Patrzaj!
Baisemeaux spojrzał i ręce mu opadły.
— Jakto? człowiek, którego pilnowanie codziennie mi zalecano!
— Napisano wyraźnie: Marchiali — powtórzył raz: jeszcze nieugięty Aramis.
— Tak, w rozkazie napisano: uwolnić Marchialego — powtórzył Baisemeaux, starając się odzyskać przytomność.
— I każesz go uwolnić; a jeżeli chcesz uwolnić i Seldona, oświadczam ci, że wcale temu sprzeciwiać się nie będę!
Aramis skończył ten frazes, z uśmiechem tak ironicznym, że uśmiech ten, wytrzeźwiwszy zupełnie Baisemeaux, dodał mu nawet odwagi.
— Panie!.. — rzekł — Marchiali to ten sam więzień, którego onegdaj spowiednik naszego zgromadzenia tak tajemnie odwiedzał.
— Nie wiem o tem, mój panie!... — odpowiedział biskup.
— Ale przecież to tak niedawno, panie d‘Herblay.
— Być może, ale u nas daleko lepiej jest, kiedy człowiek dzisiejszy zapomina, co robił wczorajszy.
— Bądź cobądź jednak odwiedziny spowiednika były szczęśliwe dla więźnia?
Aramis nie odpowiedział, zaczął tylko jeść i pić na nowo.
Baisemeaux, nie poruszając już tego przedmiotu, wziął rozkaz i obracał go na wszystkie strony.
Takie niedowierzanie w innych okolicznościach oburzyłoby niecierpliwego Aramisa, ale biskup Vannes nie był obraźliwym na takie drobnostki, nadewszystko kiedy sobie wyrozumował, że gniewać się byłoby niebezpiecznie.
— No i cóż, uwolnisz Marchialego?... — zapytał.
— Uwolnię — odpowiedział Baisemeaux — ale nie pierwej aż przywołam kurjera, który rozkaz ten przywiózł, i gdy wypytawszy się, przekonam.
— Rozkazy przychodzą zapieczętowane, a kurjer nie wie nawet, co w nich jest. O czem się więc przekonasz?
— To odeślę rozkaz ten do ministerjum, a tam pan de Lyonne albo go cofnie, albo potwierdzi.
— Wynika stad, że chcesz poradzić się, abyś miał spokojne sumienie?
— Tak jest, Ekscelencjo.
— I że jeżeli starszy ci rozkaże, będziesz posłuszny. Ponieważ obawiasz się, czy rozkaz nie jest podrobiony.
— Tak jest, Ekscelencjo!
— A więc panie de Baisemeaux — rzekł Aramis, rzuciwszy ostrym wzrokiem gubernatora — podzielam tak szczerze twoją wątpliwość i twój sposób widzenia, że wezmę pióro, jeżeli mi je dasz.
Baisemeaux podał pióro.
— I arkusz czystego papieru — dorzucił Aramis.
Baisemeaux podał papier.
— I napiszę rozkaz, któremu jestem pewny, że uwierzysz, jakkolwiek byłbyś niedowierzającym.
Baisemeaux zbladł na tak śmiałe zapewnienie. Zdawało mu się, że głos Aramisa, przedtem tak łagodny i wesoły, stał się ponurym i złowrogim, że światło pokoju zamieniło się na światło grobowej kaplicy, a wino w szklankach w krew się obróciło.
Aramis pisał, a Baisemeaux przestraszony, czytał, stojąc za nim.
„Ad M. D. G. — pisał biskup i położył krzyż pod temi czterema literami, które znaczyły: Ad Majoram Dei Glorjam.
„Podoba się nam, ażeby rozkaz przywieziony panu Baisemeaux de Montlezum, gubernatorowi Bastylji, był uznany przez niego za ważny i dobry i natychmiast wykonany.“
d‘Herblay,
z łaski Bożej generał zgromadzenia.
— No, no — rzekł Aramis po dość długiem milczeniu, podczas którego gubernator Bastylji przyszedł cokolwiek do siebie — nie każ mi wierzyć, kochany Baisemeaux, że obecność generała zgromadzenia jest tak, jak obecność Boga, przerażającą, i że się umiera, patrząc na niego. Odważnie, wstań, podaj mi rękę i bądź posłuszny.
Baisemeaux uspokojony, chociaż niezadowolony, powstał i ucałował rękę Aramisa.
— Natychmiast — rzekł zcicha.
— O! tylko bez żadnych ostateczności, mój przyjacielu, siadaj, i kończmy wieczerzę.
— Ekscelencjo, nie przebaczę sobie nigdy, żem się ośmielił śmiać, żartować z nim, uważając go za równego sobie.
— Cicho! mój stary towarzyszu — odpowiedział biskup, czując, do jakiego stopnia struna była wyciągnięta i że niebezpiecznie ją zerwać. — Cicho! żyjmy każdy, jak przystoi. Tobie ode mnie należy się opieka i przyjaźń, mnie od ciebie posłuszeństwo. Postępujmy tak i bądźmy weseli.
Baisemeaux zamyślił się i jednym rzutem myśli przewidział następstwa, jakie pociągnie za sobą uwolnienie więźnia na mocy fałszywego rozkazu, a porównawszy opiekę, jakiej mu udzielał generał zgromadzenia, nie przewidywał zbyt wielkiej odpowiedzialności. Aramis odgadł jego myśli.
— Kochany Baisemeaux — rzekł — jesteś głupcem. Odzwyczaj się od rozważania, kiedy ja zadaję sobie pracę rozważać za ciebie.
— Jakże mam tu postąpić? — zapytał Baisemeaux.
— A jakże postępujesz, przy uwalnianiu więźnia?
— Mam na to przepisy.
— A więc postąp, według nich, przyjacielu.
Baisemeaux zawołał porucznika i dał mu zlecenie, a ten zaniósł rozkaz do kogo z prawa należało. W pół godziny potem usłyszano zamykające się drzwi wieży, która wypuściła więźnia na wolność. Aramis zgasił świece, prócz jednej, którą zostawił, zasłoniętą drzwiami. Słabe to światło nie dozwalało dokładnie widzieć przedmiotów. Kroki się zbliżały.
— Wyjdź naprzeciw nim — rzekł Aramis do gubernatora i stanął w cieniu, mogąc widzieć, sam nie będąc widzianym.
Podoficer i odźwierni odeszli; Baisemeaux wszedł z więźniem i przeczytał wzruszonym głosem, uwalniający go rozkaz. Wiezień słuchał bez żadnego wzruszenia.
— Teraz wykonasz pan przysięgę (takie bowiem są przepisy), że nikomu, nie powiesz, coś widział lub słyszał w Bastylji.
Więzień, spostrzegłszy krzyż, wyciągnął doń rękę i przysiągł.
— Teraz jesteś pan wolnym, lecz dokąd myślisz udać się?
Więzień oglądał się wokoło, jakby szukał opieki, której się spodziewał. Wówczas przystąpił doń Aramis.
— Jestem, ażeby wyświadczyć panu przysługę, jakiej żądać będziesz ode mnie.
Więzień zarumienił się lekko i wziął pod rękę Aramisa.
— Niech cię Bóg ma w swojej świętej opiece — rzekł takim głosem, że gubernator zadrżał, zdziwiony i tonem i wymową.
Kareta czekała na dole. Baisemeaux odprowadził biskupa aż do niej. Aramis, wsadziwszy swego towarzysza do karety, sam wsiadł po nim i rzekł do stangreta: — „Jedź“!
Powóz jakby leciał, pędzony siłą nadziemską, i tak przybyli aż do Villeneuve-Saint-George, gdzie był przygotowany przeprząg. Tu zamiast dwóch, cztery konie pociągnęły z równąż prędkością powóz ku Melun, zatrzymawszy się trochę wśród lasu Senard. Zapewne woźnica był o tem uprzedzony, gdyż Aramis nawet znakiem nie potrzebował mu tego rozkazać.
— Co to jest?... — zapytał więzień, jakby przebudzony z długiego snu.
— To jest — rzekł Aramis — że zanim dalej pojedziemy, ja i Wasza Królewska Wysokość, musimy cokolwiek pomówić.
— Czekać będę na to stosownej pory — odrzekł książę.
— A teraz jest najlepsza, jesteśmy wśród lasu i nikt nas nie usłyszy.
— A woźnica?
— On jest głuchoniemy.
— A więc służę panu, panie d‘Herblay.
— Czy się podoba Waszej Wysokości pozostać w powozie?...
— Tak, gdyż siedzimy tu wygodnie, a lubię ten powóz, bo on mi przywrócił wolność.