Widzenie Hanrahana
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Widzenie Hanrahana |
Pochodzenie | Opowiadania o Hanrahanie Rudym; Tajemnicza róża; Rosa alchemica |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie |
Data wyd. | 1925 |
Miejsce wyd. | Lwów — Poznań |
Tłumacz | Józef Birkenmajer |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Całe Opowiadania Cały zbiór |
Indeks stron |
W dzień czerwcowy szedł Hanrahan drogą niedaleko od Sligo, ale nie zaszedł do miasta, jeno skręcił ku Beinn Bulben, gdyż przyszły mu do głowy wspomnienia dawnych czasów i nie miał zamiaru spotykać się z ludźmi z gminu. Idąc tak, śpiewał sobie piosenkę, którą słyszał razu pewnego w majakach sennych:
Stara, koścista dłoń śmierci,
O! nigdy nas tam nie zdybie
W krainie górnej, uroczej,
W miłosnych czarów siedzibie,
Gdzie drzewa rodzą owoce
I kwiaty — jako rok długi,
Gdzie rzeki płynąc unoszą
Miodowe i piwne strugi...
W srebrzystym i złotym gaju
Gra starzec — kobzę nadyma;
Pląsają roje królewien
Z modremi, jak lód, oczyma.
*
Mruknął do liska rudego:
„Cóż świata gorycz przebrzydła?“
Słonko się błogo zaśmiało,
Księżyc mi wstrzymał wędzidła;
Lecz rudy lisek zamruczał:
„Nie wstrzymujże mu wędzidła!
On jedzie w czarów krainę
Gdzie świata jad nas nie sidła“...
*
Gdy do potyczki orężnej
Skłoni Ich serca zły narów,
Zdejmują ciężkie koncerze
Z złotych i srebrnych konarów.
Lecz ten, kto w bitwie polęże,
Znowu do życia się budzi. —
Na szczęście, jeszcze wieść o Nich
Nie zaszła pomiędzy ludzi;
Gdyż, porzuciwszy łopaty,
Rolnicza ludność — tak mocna! —
Miałaby serca, jak puhar,
Który wysączył ktoś do cna...
*
Michał na surmie grać będzie,
Zdjąwszy ją z nad głów, z gałązki,
Przy uczcie, co zastawiona
W co najsmaczniejsze przekąski.
Gabrjel się z wody wychynie
I płetwę ukaże rybią,
Bając cudeńka o ludziach,
Co drogi na morzach dybią.
I będzie pił, wznosząc w górę
Róg stary, okuty w srebro,
Aż w końcu zmorzony zaśnie
Nad niebios gwiaździstą debrą...
Hanrahan zaczął się wspinać pod górę i przerwał śpiewanie, gdyż wypadło mu się długo gramolić, a raz po raz musiał przysiadać, by odsapnąć przez chwilę. Raz gdy tak odpoczywał, uwagę jego przykuł krzew dzikiej róży, obsypany kwieciem, który wyrastał przy drodze; przywiódł mu on na myśl dzikie róże, które przynosił Marji Lavelle, a pozatem żadnej innej kobiecie. Urwał z krzewu gałązkę, na której było wiele pączków i rozwiniętych kwiatów i znów podjął śpiew:
— Mruknął do liska rudego:
„Cóż świata gorycz przebrzydła?“
Słonko się błogo rozśmiało,
Księżyc mi strzymał wędzidła.
Lecz rudy lisek zamruczał:
„Nie strzymuj jeszcze wędzidła!
On jedzie w czarów krainę,
Gdzie świata jad nas nie sidła.“
Wreszcie, już na schyłku dnia, doszedł do Wanty Cudzoziemskiej i tam legł na skalnej grani, spoglądając w dolinę, która była zalana siwą mgłą, rozpościerającą się od góry do góry.
Gdy tak patrzył, zwidziało mu się, że mgła przybierała mroczne kształty kobiet i mężczyzn, i serce poczęło mu bić lękiem i radością na ten widok. Ręce jego, które nigdy nie odpoczywały, jęły rwać płatki różane z trzymanej gałązki i było widać, jak te opadały w dolinę małą trzepocącą gromadką.
Naraz posłyszał przytłumioną gędźbę — ale taką, co miała w sobie więcej chichotów i więcej płaczu niż wszystkie muzyki na całym świecie. Rosło w nim serce, gdy się w nią wsłuchiwał i zaczął śmiać się głośno, boć wiedział, że sprawcą tej muzyki jest ktoś, co odznacza się pięknością i mocą większą niśli wszyscy ludzie na tej ziemi. I zdawało mu się, że drobne miękkuchne płateczki różane, opadając z trzepotem w dolinę, zmieniały wygląd, aż przeobrażały się niejako w orszak mężczyzn i niewiast kędyś daleko we mgle, przyobleczony w barwę różową. A ta barwa mieniła się później w rozmaite barwy i widział długi korowód wysmukłych, urodziwych młodzieńców i dziewic, pięknych jak królewne, które nie odchodziły od niego, lecz krążyły dokoła niego tędy i owędy; ich twarze, naprzekór dumnej naogół postawie, były pełne tkliwości, a przytem bardzo blade i wymęczone, jakgdyby znać było na nich nieustanne rozpamiętywanie rzeczy niezmiernie smutnych. A z pośród mgły wyciągały się jakieś widmowe ramiona, niby chcąc je pochwycić, ale nie zdołały ich dosięgnąć, gdyż spokój, który był ponad niemi, nie mógł być zmącony. Zasię przed niemi i poza niemi, ale w pewnej odległości, jakby z uszanowania, znajdowały się inne zjawy, opadając to wznosząc się lub przechodząc w tę i ową stronę; po ich wirującym locie poznał Hanrahan, że są to Sidhe, prastare strącone bóstwa — a mroczne ramiona nie usiłowały ich pochwycić, ponieważ im już nie dano ani grzeszyć ani słuchać. Wszystkie one malały w oddaleniu i zdawało się, że odchodzą ku białym wrotom, co są na zboczu góry.
Mgła rozpostarła się już przed nim, niby morze bezludne, opłókujące stoki górskie rozlewną, szarą dunugą; lecz gdy się w nią wpatrywał, zaczęła znowu wzbierać jakiemś życiem płynnem, przerywanem, w niej zawartem, i z szarzyzny wyłoniły się ramiona i blade twarze z rozwichrzonemi włosami. Wszystko to rosło i rosło, aż zrównoważyło się z krawędzią turni, a wtedy mary jęły się ucieleśniać i ruszył nowy pochód, nawpół zgubiony w oparach, krocząc wolno i nierówno; pośrodku każdego widma coś połyskiwało w świetle gwiazd. Coraz to bliżej podchodził ten orszak cieni i Hanrahan rozpoznał, że byli to również kochankowie, ale zamiast serc mieli sercowate zwierciadełka i ustawicznie zaglądali jedno drugiemu w te lusterka, by ujrzeć w nich odbicie własnej twarzy. Przechodzili mimo, zapadając się w jakąś otchłań, a na ich miejscu pojawiały się nowe mary, lecz nie trzymały się dwójkami, jak poprzednie, jeno uganiały jedna za drugą, wyciągając ręce pośród dzikich skinień. Przekonał się, że osobami ściganemi były kobiety; ich głowy były niezrównanej piękności, lecz ciała były li cieniami bez życia, a długie ich włosy rozwiewały się i drgały, jakby żyły jakiemś niesamowitem życiem własnem. Naraz przesłonił je wznoszący się tuman mgły, następnie zaś lekki podmuch wiatru przepędził je w stronę północno-wschodnią, otulając jednocześnie Hanrahana białem skrzydłem oparów.
Powstał drżąc i już chciał odwrócić się od przepaści, gdy naraz ujrzał dwie ciemne zjawy, majaczące tu za skałą do pół-postaci, niby unoszące się w powietrzu; jedna z nich, mająca oczy smutne, jakby żebrzące, odezwała się doń głosem niewieścim:
— Przemów do mnie, albowiem siedemset lat mija, jak nie odezwał się do mnie nikt ani z tego ani z tamtego świata.
— Powiedz mi, kto byli ci, którzy przesunęli się tędy? — zapytał Hanrahan.
— Ci, którzy szli najpierw, — rzekła niewiasta, — byli to najsławniejsi kochankowie starożytnych czasów, Blanad, Deidre i Grania ze swymi umiłowanymi, a mnóstwo też mniej wsławionych lecz niemniej ukochanych. Ponieważ szukali wzajem w sobie nie tylko kwiecia młodości, lecz piękności tak trwałej jak noc i gwiazdy, przeto noc i gwiazdy uchroniły ich od niepokojów i zguby, pomimo walk i goryczy, jakie ich miłość wywoływała w świecie. Tych, co szli za nimi, co jeszcze oddychają błogiem powietrzem a w sercach mają zwierciadła, nie opiewali wieszczowie, bo szukali oni jeno triumfu jedno nad drugiem, by w ten sposób dowieść własnej mocy i piękności — to im zastępowało miłość. A co się tyczy kobiet o rozwiewnych ciałach, to nie pragnęły one triumfować ni kochać, lecz tylko być kochanemi; przeto w ich sercach i ciałach niema krwi, póki nie napłynie do nich przez pocałunek, a życie ich trwa jeno w owo mgnienie. Wszyscy oni nieszczęśliwi, ale jam ze wszystkich najnieszczęśliwsza; jam jest bowiem Dervadilla, a oto Dermot obok. Nasz to grzech sprowadził Normanów do Irlandji; na nas ciężą przekleństwa wszystkich pokoleń i nikt nie zaznał takich kar, jako my. Kochaliśmy w sobie wzajemnie jeno kwiat męskości i kobiecości, śmiertelną piękność prochu, a nie piękno wiekuiste. Gdyśmy pomarli, nigdy nie przypadł nam w udziale spokój trwały i niezmącony, a zawziętość walk, jakieśmy wzniecili w Irlandji, stała się dla nas kamieniem potępienia. Wiecznie błąkamy się razem, lecz Dermot, który był moim kochankiem, widzi we mnie jeno zewłok, co przeleżał czas długi pod ziemią — i ja to wiem, że patrzy na mnie takiem okiem. Pytaj mnie jeszcze, o pytaj jeszcze, bo lata wlały wiedzę w me serce, a od lat siedmiuset nikt nie słuchał słów moich...
Strach wielki padł na Hanrahana; wzniósł ręce nad głową i wrzasnął potrzykroć. Bydło w dolinie podniosło łby, porykując, a ptastwo w boru na zboczach górskich zbudziło się ze snu i furknęło skroś rozechwianego listowia. Lecz nieco poniżej krawędzi skalnej w powietrzu ważył się jeszcze kłębuszek płatków różanych, bo wrota Wieczności rozwarły się i zatrzasnęły na czas jednego uderzenia serca.
∗ ∗
∗ |