Wieś czternastej mili/Olchy Liu z Podbiłem Okiem
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wieś czternastej mili |
Podtytuł | Nowele Chińskie |
Wydawca | Nakład Księgarni św. Wojciecha |
Druk | Drukarnia św. Wojciecha |
Miejsce wyd. | Poznań — Warszawa — Wilno — Lublin |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Liu z Podbitem Okiem był czcigodnym, pracowitym i zamożnym rolnikiem, a także handlarzem bydła, znanym szeroko daleko w okolicy wsi Czternastej Mili. W młodości, pełen temperamentu i skory do bitki, należał do najzuchwalszych awanturników we wsi, skutkiem czego zdarzyło mu się, że raz stanął przed sądem z podbitem okiem. Ponieważ nazwisko Liu jest w wioskach chińskich bardzo rozpowszechnione, a wołać po imieniu nie uchodzi, przeto wszyscy czekali tylko na sposobność, aby temu młodemu Liu przyczepić jakieś urągadło czy przezwisko. Uznano, ze znakomicie nadaje się do tego podbite oko, i to już zostało handlarzowi i poważnemu rolnikowi na całe życie, mimo iż był to człowiek cieszący się powszechnym szacunkiem, uczciwy, ojciec licznej rodziny i wogóle w wiosce jeden z najwybitniejszych. Po ojcu, który był jak na wiejskie stosunki bogaty, pozostał mu majątek ziemski, uszczuplony nieco przez kosztowne pogrzeby i wesela, ale bądź co bądź spory. Liu z Podbitem Okiem był też jedynym we wsi człowiekiem, który posiadał dom jednopiętrowy, jako że wszystkie inne były parterowe. Dom ten, solidnie z kamienia zbudowany, stanowił chlubę wioski. Nigdzie w sąsiednich wioskach tak obszernego, pięknego i wysokiego domu nie było. Gdy przybysze z dalekich stron lub też wychodźcy, którzy powrócili do wioski, opowiadali o ogromnych domach w wielkich miastach, pytano ich, czy domy te są wyższe od domu Liu z Podbitem Okiem, a gdy ludzie bywali odpowiadali, że są dziesięć razy większe, mieszkańcy wioski kręcili głowami z powątpiewaniem i uśmiechali się niedowierzająco.
Ale nietylko sam dom Liu z Podbitem Okiem był tu nadzwyczajnością. Nadzwyczajną rzeczą było i to, że całe podwórze przed domem okolone było przepięknemi staremi olchami tak wielkiemi, że ocieniały całą fasadę domu i znajdującą się przed nim przestrzeń. Niczem nienaruszone istnienie tych drzew najwymowniej świadczyło o zamożności gospodarza, nikt inny bowiem nie zdobyłby się na bohaterstwo i zbytek pozostawienia w spokoju drzew, które ścięte, na długi czas mogły dostarczyć cennego a rzadkiego na wsi chińskiej opału. Imponowało to ludziom, a zarazem cieszyło ich, bo wstąpiwszy w jakiejś sprawie w skwarny dzień letni do Liu z Podbitem Okiem, dowoli mogli rozkoszować się chłodem jego podwórza i prawie nieznanym cieniem drzew. Dodać też należy, iż dzięki tym właśnie drzewom w domu gospodarza w czasie upałów było chłodno, podczas gdy inni mieszkańcy wioski dusili się w rozpalonych nielitościwemi promieniami słońca, nieprzewiewnych domach z glinianej cegły lub w glinianych lepiankach.
Liu z Podbitem Okiem byłby może olchy wyciął, bo tak szczególnie znów w nich się nie kochał; na poezję drzew, ich piękno majestatyczne, na cudny śpiew ich liści i ćwierkanie gnieżdżących się w koronach ptaków czuły nie był. Ani na myśl nawet nie przyszło mu nigdy protestować, gdy widział chłopców swoich, wybierających z gniazd jaja lub pisklęta. Uważał to za rzecz zupełnie naturalną. Jednakże dziwnym jakimś zbiegiem okoliczności tak jego ojciec jak i dziadek, którego pamiętał, bardzo te drzewa szanował i nigdy słyszeć nawet nie chciał o możliwości ich ścięcia, a Liu czcił duchy ojców. Prócz tego istotnie stać go było na niezbędny opał. Wreszcie przywykł do tych olch, do ich szumu w lecie i do wrzasków czarnych kawek zimową porą.
Jak już powiedzieliśmy, ten „park“ imponował samemu właścicielowi, jego rodzinie i wszystkim mieszkańcom wsi.
Jedna tylko była osoba z istnienia jego przez całe swe życie wielce niezadowolona. Osobą tą była stara matka Liu z Podbitem Okiem, kobieta zresztą niezła, cicha, pracowita, a nie narzucająca się z należnemi sobie rządami, jak to zwykle czynią w Chinach tak zwane „matki-świekry“. Nie krzyczała na młodsze kobiety, nie znęcała się nad niemi, nie biła dzieci, nie wymagała jakichś nad zwyczajnych posług, wogóle była raczej gderliwa, a jeśli gadała dużo, to przeważnie do siebie i to pod nosem, tak że nikt jej nie słyszał. Ponieważ, jako matka-świekra, kobieta w domu najstarsza, a więc wszechwładna pani i gospodyni, wolna była od pracy, a wydawała tylko rozkazy oraz dozorowała pracujących, ubierała się lepiej od innych. Schludna i czysta, co u wieśniaczki chińskiej jest zaletą rzadką, chodziła stale w czarnych jedwabnych szarawarach i śnieżno-białym, również jedwabnym kaftanie, po obu bokach u dołu rozciętym. Włosy jej mimo podeszłego wieku czarne jak smoła, najprawdopodobniej dzięki farbie, zwinięte były na tyle głowy w mocno zaciągniętą i jakby ubitą „kupkę“, spiętą srebrnemi szpileczkami, które błyszczały też nad skroniami i koło uszu. Brzydka jej twarz była bezkrwista, trupio-żółta, na surowo patrzących oczach wisiały obrzmiałe powieki, a starcze sine usta mówiły poczerniałemi resztkami zębów. Na wyschłych, żółtych rękach błyszczały złote bransoletki. Mimo wszystko jednak w zachowaniu staruszki było dużo godności, świadomości swej władzy i siły, a gdy wyprostowana, powiedzmy raczej sztywno przechylona wtył, dreptała zwolna na piętach swych lilipucich nóżek, obutych w czarne ciżmy, podobna była z ruchów do oficera, który choć czuje, iż fizycznie jest słabszy od swych podkomendnych, wie, iż słowo jego i doświadczenie jest potęgą, przed którą wszystko musi się ugiąć.
Z szacunkiem krążył dokoła niej, trzymając się zresztą możliwie jak najdalej, tłum młodszych kobiet, ubranych czasem w jedwabie, a czasem w zwykły niebieski strój wiejski. Matka-świekra nie gnębiła ich, ale one nigdy nie mogły się wobec niej pozbyć tego lęku, jaki wobec tej najwyższej władzy ma każda kobieta chińska. Z mniejszą trwogą przybiegały do staruszki dzieci, które ona lubiła i nieraz obdarzała przysmakami, za co one całowały ją wdzięcznie w suche, zwiędłe dłonie. A ona uśmiechała się do nich i choć pokrzykując odpędzała je od siebie, to równocześnie głaskała je po jędrnych, pucułowatych buziach.
Największą i może jedyną jej namiętnością, której oddawała się całą duszą, było pranie i zajmowanie się wszelką bielizną, że zaś mieszkańców w domu Liu było niemało, przeto staruszka, której imienia nikt już nie pamiętał, bo go nigdy nie wymawiano, miała dość używania. Wiecznie coś się w domu prało i w słoneczny, albo przynajmniej niesłotny czas widać ją było stale na tylnem podwórzu wśród koszów z wypraną bielizną, którą pod jej kierownictwem i z jej pomocą rozwieszały na sznurach młodsze kobiety.
Zdarzało się jednak czasami, że bielizny zbierało się tyle, iż nie można jej było na tylnem podwórzu rozwiesić, zwłaszcza że trzeba było zostawić też miejsce i na inne czynności gospodarcze. Wówczas matka-świekra szukała odpowiedniego miejsca w dziedzińcu przed domem, ale tam taki padał cień od wysokiej fasady i drzew, że o rozwieszaniu bielizny mowy być nawet nie mogło. Napróżno starowina rozglądała się, szukając bardziej słonecznej przestrzeni. Wszędzie cień i cień, tak że wreszcie niezadowolona wracała, mrucząc coś pod nosem i narzekając na przeklęte drzewa, które jej nie pozwalały rozwieszać bielizny.
Aż naraz przyszły na Liu z Podbitem Okiem ciężkie czasy. Naprzód jednego roku zaraza wybiła mu wszystkie wieprzki. Tegoż lata była posucha tak straszna, że zupełnie zniszczyła urodzaje. Liu byłby to wytrzymał, gdyby znów nie spadło na niego nieuniknione nieszczęście. Nadarzyła się mianowicie sposobność wydania zamąż najstarszej córki. W Chinach jest to takie samo nieszczęście, jak śmierć kogoś z członków rodziny. Trzeba wyprawić wesele, a to kosztuje bardzo dużo. Liu wydał na nie ostatnią gotówkę, jaką miał jeszcze, ze strachem myśląc, co będzie, gdy przyjdzie pora wydać zamąż pozostałe trzy córki. Równocześnie gorąco błagał bogów o zdrowie dla swej rodziny, bo gdyby tak przypadkiem komuś zachciało się umrzeć, byłoby już źle. Tego roku nie umarł nikt, ale zato znowu rzeka Lin wylała i narobiła mnóstwo szkód. Rok był już bardzo lichy, Liu walczył z niezmiernemi trudnościami. Aby się jakoś ratować, zorganizował towarzystwo pożyczkowe, którego był kierownikiem, a które go zarwało. Jeden z dwudziestu kapitalistów, jacy się w towarzystwo zorganizowali, drapnął wraz z całym kapitałem, a na Liu z Podbitem Okiem spadł obowiązek spłacenia zarwanych spólników. Tak się złożyło. Teraz Liu był już zadłużony i to nie byle jak, bo miał na karku aż ośmnastu kapitalistów nieufnych i niecierpliwych. A następnego roku spadł grom, który go zmiażdżył doszczętnie. Umarła mu żona.
Z pogrzebem trudności nie było. Liu miał przecie jeszcze dom, majątek ziemski, wreszcie słynne olchy. Wszystko to przedstawiało dużą wartość. Wobec tego utworzyło się w wiosce konsorcjum, które pożyczyło Liu sporą kwotę, oczywiście, jak zwykle w Chinach, na krótki termin i szalony procent. Liu z Podbitem Okiem wiedział, że ta pożyczka podbije mu nietylko drugie oko, ale i nogi, lecz nie było rady. Uchodził za człowieka zamożnego, którym istotnie był niegdyś, zajmował we wsi wybitne stanowisko i byłoby hańbą tak dla jego żony, jak i dla niego samego gdyby jej po śmierci czegokolwiek chciał skąpić. To stanowczo nie uchodziło.
Dlatego, mimo iż doskonale wiedział, co go czeka, na warunki się zgodził, pożyczkę wziął i wyprawił pogrzeb połączony z taką stypą, że pół wioski udział w niej brało. Nie żałował niczego, wiedząc, iż właściwie wyprawia stypę sobie samemu.
A potem przyszło konanie bolesne, lecz przynajmniej niezbyt długie. Wszystkim było wiadomo, że Liu skazany jest na zgubę, więc nikt nic nie chciał pożyczyć. Procenty zalegały; zalegały i raty. Aż wkońcu stało się, co było zgóry do przewidzenia. Liu stracił naprzód pola, a później dom wraz z całem urządzeniem. Została mu się tylko niewielka parcela wpobliżu wału miejskiego, już prawie za wsią, i kilka zagonów różnych warzyw.
Z jakąże radością nowi nabywcy majętności Liu rzucili się teraz na stare olchy! Ścinali je z tak gorączkowym pośpiechem, jakby się bali, że im kto w tem może przeszkodzić. Tak się niegdyś temi drzewami chełpili, a teraz, widząc jak padają, cieszyli się, szczęśliwi, że wreszcie to dumne piękno wsi ginie i pocięte na polana spłonie w piecach, ogrzewając garnki z jaglaną kaszą, kapustą i wieprzowiną.
Ale Liu nie rozpaczał. Zresztą nikt we wsi nie był dla niego wrogo usposobiony, przeciwnie, po staremu uważano go za człowieka wielce szanownego, rozsądnego, pożytecznego, a przyjemnego przez to, że za tanie pieniądze oddał wszystko, co miał. Widząc, że się znajduje w trudnem położeniu, znowu zorganizowano towarzystwo pożyczkowe, które udzieliło mu pożyczki tym razem na rok. Za te pieniądze Liu wybudował sobie przy pomocy synów nędzną lepiankę glinianą i parę chlewów, które oczywiście otoczył glinianym wałem. Resztę pieniędzy rozpożyczył na krótki termin i opętany procent biedniejszym od siebie, którzy też wkrótce zaczęli mu pokornie znosić długie sznury z nanizanemi na nie skromnemi, dziurawemi monetkami. Prócz tego, korzystając z rozgałęzionych stosunków handlowych, zarabiał nieźle jako pośrednik, świnkami też handlował, i była nadzieja, że wkrótce znowu dojdzie do majątku. Tak przynajmniej mówiono o nim we wsi.
Lepianka jego jest bardzo niewygodna. W zimie zimna nie do wytrzymania, w lecie duszna i gorąca, przez cały rok pełno w niej dymu, który z trudnością tylko wydostaje się przez drzwi, lekceważąc źle zbudowany komin, a nie mogąc przebić się przez małe, wysoko umieszczone, gęsto zakratowane okienka, zalepione nieprzemakalnym papierem, skutkiem czego w domu panuje wieczny mrok. Przypiecek (kang) gliniany, ogrzewany z pod spodu rurami, doprowadzającemi ciepły dym z kuchennego pieca, to rozpala się tak, że śpiących na nim członków rodziny pot zalewa, to znów stygnie tak, że wszyscy dzwonią z zimna zębami. W szczelinach i zakląknięciach, powstałych skutkiem nierównomiernego obciążenia przypiecka, pełno jest robactwa. Z powały, na której w porze deszczowej widać groźne, ciemne plamy wilgoci, zwisają najrozmaitsze przedmioty, które zdejmuje się żerdką, gdy ich potrzeba. Nierówna, wyboista „podłoga“ z udeptanej gliny w wybojach długo przechowuje niewymiecioną brudną wodę, mydliny i rozlane pomyje. W kątach leżą łopaty, motyki, kosze różnych kształtów i wielkości, to znów stoi kołowrotek, a obok niezgrabne krosna. Jest ciasno, duszno, ciemno, niewygodnie, ale Liu z Podbitem Okiem nie zwraca na to uwagi i nawet nie wspomina starego ojcowskiego domu. Czasami jednak żal mu starych olch. Bo dom, jeśli dobrze pójdzie, będzie mógł jeszcze odkupić, ale nigdy już nie odrosną stare olchy.
Matka-świekra nie nosi już czarnych jedwabnych szarawarów, kaftana z białego jedwabiu, a we włosach jej nie błyszczą srebrne szpileczki, lecz złocą się mosiężne druciki. Wszystkie jedwabne suknie wzięli obcy. Staruszki niktby dziś już nie odróżnił od zwykłej wieśniaczki. Królestwo jej, podwórko na tyłach domu, jest bardzo małe i z trudnością mogą się w niem pomieścić psy, koty, dzieci, umieszczone w dwóch ocembrowanych dołach dwie świnie tuczone na sprzedaż, kaczki, kury oraz różne sprzęty i narzędzia.
A mimo to staruszka jest bardzo zadowolona i czuje się o wiele lepiej w tej brudnej i ciasnej lepiance, niżeli dawniej w obszernym, przestronnym domu z dużem podwórzem.
Albowiem tu, aczkolwiek znacznie mniej zostało jej bielizny do prania, ma tyle miejsca do jej rozwieszania, ile tylko dusza zapragnie. Wystarczy poprostu wyjść gdziekolwiek za dom, wbić kilka pali w ziemię, związać je sznurami i — hulaj dusza! Niema już rzucającej cień wysokiej fasady domu, ani olbrzymich drzew, ani nawet źdźbła trawy. Nic, tylko zeschła, rozpalona glina i sznury do rozwieszania bielizny.
Żar sypie z nieba, ziemia aż parzy, ludzie oblewają się potem i dyszą ciężko, a ona wychodzi rozpromieniona i rozwieszając na sznurach bieliznę, którą zresztą niebardzo szczycić się można, uśmiecha się.
Nareszcie ma, o czem przez całe życie dusza jej marzyła...