Wieś i miasto (Prus, 1935)/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wieś i miasto |
Pochodzenie | Pisma Bolesława Prusa tom III Drobiazgi |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1935 |
Druk | Drukarnia Narodowa |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
JOSEK TRIUMFATOR.
Siedział sobie Wojciech gospodarz w szopie i ciosał dyszel do wozu, kiedy najmłodszy syn dał mu znać, że jacyś Żydzi przyszli do chaty.
— A nie gadali czego chcą?
— Nie gadali, ino kazali matusi, żeby im pokazali tego robaka.
— Jakiego robaka? — spytał ojciec, ująwszy się pod boki ze zdumienia.
— A hańtego, co leży w skrzynce z tym kamieniem!
— Jaki tam robak, to przecie bursztyn! — objaśnił chłopca po raz setny ojciec, naciągając na rękawy sukmanę.
Zamknąwszy szopę, skierowali się do nowej i obszernej chaty, minęli sień jej, w której napróżno szukałbyś prosięcia lub krowy, i weszli do izby. Izba ta, oprócz półek przepełnionych garnkami i misami, pod któremi siedziały łyżki drewniane i blaszane, oprócz ławy, stołu na koziołkach i skrzyni w kwiaty, posiadała jeszcze malowany stół, takież łóżko i parę prostych krzesełek. Okna były tu sześcioszybowe i otwierane, na ścianach zaś wisiało kilkanaście obrazów za szkłami.
Dwaj Żydzi, przybyli z miasteczka, stojąc pod ogromnym glinianym piecem, uważnie oglądali bursztyn i szwargotali coś między sobą. Gdy wszedł Wojciech, nastąpiły powitania, poczem jeden z przybyłych rzekł:
— Ładna sztuka! my tokarze znamy się na tem. Czy to do sprzedania?
— Juści że tego w chałupie trzymać darmo nie będę. A cobyśta dali?
Poszwargotawszy znowu ze wspólnikiem, Żyd odpowiedział:
— Dziesięć rubli... może jedenaście...
— I, nie zawracalibyśta głowy! — odparł oburzony gospodarz. — Mnie Josek już dawał za to piętnaście rubli... może nie prawda, Małgoś, co?
Zdrowa i hoża kobiecina, którą za spódnicę trzymał silnie syn najmłodszy, odpowiedziała twierdząco.
— Piętnaście rubli to jeszczeby można dać, choć ze strachem — powiedział drugi Żyd — ale dla nas to wielkie ryzyko. Jeżeli chceta zarobić więcej, to porąbcie go na kawałki, a wtedy lepiej wam wypadnie, bo każdy będzie mógł kupić. No, Wojciechu, chcecie piętnaście rubli?
— Nie chcę.
— A nie macie czego innego do sprzedania?... może skóry?
— Może żyto? — dodał drugi Żyd.
— Nie mam nic, idźta z Bogiem!
Gdy Żydzi wyszli, Wojciech po namyśle zwrócił się do żony:
— Słyszysz, Małgoś, co te pary gadają, żeby bursztyn potłuc?
— Co nie miałam słyszeć! Juści to prawda, że choć niedowiarki, dobrze radzą.
— Ale! — wtrącił Wojciech, drapiąc się za ucho.
— Miarkujże sam — ciągnęła żona — jak jest głowa cukru, to jej byle kto nie kupi, ino pan albo proboszcz; a jak sprzedają kawałkami, to kupi nawet chłop, a zawdy Żydy na tem nie tracą, ino jeszcze zarobią.
Uderzony trafnością tej uwagi, Wojciech pomyślał, obejrzał naprzód na wszystkie strony bursztyn, potem tasak, znowu pomyślał, znowu obejrzał i w końcu zabrał się do łupania. Urzeczywistniwszy ten świetny pomysł, wsypał kawałki do worka, worek zamknął w skrzynię, a sam wrócił do szopy ciosać swój dyszel i myśleć o interesie, jaki zrobił.
Ukończywszy robotę, zjadł w chacie misę barszczu, zaprawionego mlekiem i cebulą, drugą misę kartofli, trzecią kaszy ze słoniną, przyłożył to wszystko kilkoma kawałami chleba, a wreszcie zapalił fajkę i rozparł się na krześle, czekając na kupców.
Istotnie czekał niedługo; nie upłynęło bowiem i pół godziny, gdy zjawił się Josek.
— Nie żartujcie, gospodarzu — zaczął handlarz — ino naprawdę zróbcie ze mną handel na bursztyn.
— A za ile chceta? — spytał wieśniak, zaciągając się tak mocno, że aż mu fajka niby klarnet zagrała.
— Za ile ja chcę? — spytał z uśmiechem handlarz. — Jabym nawet wziął za rubla!
— Małgoś! dobądź ta worek i daj mu ta za rubla kawałek! — rozkazał mąż, rozparł się jeszcze mocniej i zagrał na fajce jeszcze głośniej.
Posłuszna kobieta, w towarzystwie najmłodszego syna, który ją ciągle trzymał za spódnicę, wydobyła i rozwiązała worek. Josek, zobaczywszy kawałki, wybuchnął śmiechem tak gwałtownym, że aż usiąść musiał na ławie.
— Czego się ten para śmieje? — spytał zaniepokojony nieco Wojciech.
— Jak ja się nie mam śmiać — odparł handlarz — kiedyście takie głupstwo zrobili! — Za ten bursztyn, póki on był cały, toście mogli drugie tyle gruntu kupić, ile macie, a za te kawałki to wam i trzydziestu rubli nikt nie da.
To powiedziawszy i śmiejąc się ciągle, wybiegł Josek z chaty. Siadając do biedki, słyszał lament Małgorzaty, krzyk dziecka i klątwy Wojciecha, co go jeszcze do większej wesołości pobudziło.
Teraz dopiero tak haniebnie oszukany wieśniak przypomniał sobie, że niedaleko stąd mieszka pewien nadleśny, człowiek rozumny i uczciwy, do którego cała wieś miała zwyczaj chodzić po radę, lecz z którym Wojciech niezbyt dawno pokłócił się o drzewo. W tej chwili jednak niechęć mu znikła, a przerażony gospodarz zaprzągł drżącemi rękami konia do sanek i pojechał na leśnictwo, razem ze swym bursztynem.
Przybywszy tam, zastał szczęściem nadleśnego w domu, uściskał go parę razy za nogi, nazywał wielmożnym i dobrodziejem, a wreszcie opowiedział całą historją ze swoim skarbem i Joskiem.
Nadleśny wysłuchał opowiadania, obejrzał kawałki i powiedział Wojciechowi, że podobna bryła bursztynu z zawartemi w niej liśćmi i robakiem, warta była kilkaset rubli, lecz że w obecnym stanie bez porównania mniejszą wartość przedstawia.
Blady jak trup Wojciech, ledwie stojący na nogach, wysłuchał opinji nadleśnego. Potem jeszcze raz go uściskawszy i utytułowawszy, wsiadł na sanki z powrotem.
Przejeżdżając przez las, zauważył w nim pewną dziką jabłonkę, przy której się zatrzymał. Potem urżnął kozikiem kawałek lejców, przywiązał je do drzewa, mając widoczny zamiar obwiesić się ze zmartwienia.
W ostatecznej jednak chwili przyszła mu na myśl żona, dzieci, gospodarstwo, a wreszcie i owe kawałki bursztynu, które, bądź co bądź, warte były jeszcze kilkadziesiąt rubli. Zmienił więc zamiar i odwiązał powróz od drzewa.
Teraz jednak nowa go oczekiwała niespodzianka: żwawy bowiem i dobrze wypasiony konik jego, nie czując lejców, począł kłusem pomykać przed siebie. Napróżno Wojciech krzyczał: „Trrr! maluśki! stój, gniady!“ Gniady bowiem, widocznie obawiając się smarowania, biegł jeszcze prędzej i zgubił drogę, zmusiwszy tym sposobem niedoszłego wisielca do odbycia dwumilowej pieszej podróży z szybkością, której nie powstydziliby się nawet zbiegowie, umykający z ogólnej porażki.
Tymczasem intrygant Josek zajechał do wilczołapskiego dworu i zameldował się jaśnie panu.
Dziedziczny dobrodziej swojej parafji w tej chwili znajdował się w piekielnym humorze; dziś bowiem zrana miał bardzo ożywioną rozmowę z Gotliebem von Oschuster, który mu wprost powiedział, że Wilczołapy wystawi na licytacją, a co gorsza, że nawet szanownego właściciela ich, przy pomocy swego sprzymierzeńca Joska, wpakować może do aresztu!...
To też zaledwie Josek, ze zwykłym ukłonem, stanął w progu, Jan Chryzostom napadł na niego jak huragan:
— Nędzniku jakiś! -— krzyczał dziedzic dóbr — oszukiwałeś mnie! Nie dość, żeś mnie na każdym kroku wyzyskiwał, aleś jeszcze wszystkie moje tajemnice zdradził przed tym łotrem Oschustrem!...
— Czego się jaśnie pan tak gniewa z przeproszeniem? — spytał handlarz, więcej zdziwiony niż przerażony.
— Nie mów do mnie, ty jaszczurko! Nikczemny sługo dwóch panów!
— Jakich dwóch? — spytał znowu handlarz, patrząc mu w oczy z niesłychaną czelnością.
— Jakto jakich, żmijo? Naprzód służyłeś mnie, a później temu przybłędzie, i naturalnie oszukiwałeś obu.
— Ja jednego tylko pana mam — odparł Żyd spokojnie. — A wie jaśnie pan którego?... Oto pana Żabickiego.
Jaśnie pan, usłyszawszy to, stanął jak piorunem rażony, a Josek mówił dalej:
— A wie jaśnie pan, dlaczego?...
U jaśnie pana Josek zawsze stał na progu i nazywał się: „głupi Josek,“ albo: „gałgan Josek“ — a u pana Żabickiego Josek mógł nawet usiąść na krzesełku i nazywał się: „mój ty kochany Josek...“ Jaśnie pan psy swoje głaskał, a nawet całował, a Joska jak się raz pan dotknął, to zaraz kazał sobie podać wody do mycia. Ale pan Żabicki nie brzydził się Joska poklepać po ramieniu i pozwalał nawet, ażeby go Joskowe dzieci w rękę całowały... Jakem ja zachorował, to pan Żabicki posłał swoje konie po doktora i dał mojej żonie pieniędzy na jedzenie i na lekarstwo. A jaśnie pan powiedział wtedy: „Niech sobie zdycha, ja na jego miejsce będę miał stu faktorów!...“
Jak kto Joskowi, tak Josek komu. Ja jaśnie pana okpiwał i tego gałgana Oschustra okpiwał, ale pana Żabickiego nie okpię. Niech on żyje sto lat! a jeżeliby kiedy Pan Bóg biedę na niego zesłał, to Josek odda mu swój dom, swój majątek, a nawet ostatnią koszulę!
— Jak możesz, Jasiu, słuchać podobnego zuchwalca? Wypędź go zaraz! — zawołała pani Euzebja, ukazawszy się nagle we drzwiach drugiego pokoju.
Handlarz umknął, a dziedzic odparł z uśmiechem:
— Nie irytuj się, duszko! Musiałem go wysłuchać, ażeby zebrać materjały do zdemaskowania tego intryganta Żabickiego...
Taki tylko sens moralny ze słów Żyda wycisnął dziedzic Wilczołapów!...