Wiedza tajemna/Rozdział IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Wiedza tajemna
Wydawca Wydawnictwo „Współpraca“
Data wyd. 1939
Druk Drukarnia „Współpraca“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ IV
RAYMOND LULLE.

Z jaką pogardą mówią o tym człowieku fałszywi uczeni i fałszywi mędrcy. Lecz instynkt ludu pomścił go. Powieść i legenda pochwyciły historię jego żywota. Przedstawiają go nam zakochanym, jak Romeo, wtajemniczonym jak Faust, alchemikiem, jak Hermes, pokutnikiem i mędrcem.
Zacznijmy od romansu: jest to jeden z najpiękniejszych i najbardziej wzruszających, jakie znamy. Pewnej niedzieli w Palmie, na wyspie Majorce, piękna, szlachetnie urodzona dama, nosząca miano Ambrozji di Castello, udawała się do kościoła. Kawaler wytwornej postaci, a strojny bogato, przejeżdżał właśnie o tym czasie. Gdy ją ujrzał, zapłonął miłością. Ponieważ zniknęła w świątyni, straciwszy głowę wspiął ostrogami rumaka i wpadł do wewnątrz, roztrącając wiernych. Powstało zamięszanie, a rycerz był znany. Miał on żonę i troje dzieci: najstarszego syna Raymunda, młodszego Williama i córkę Magdalenę. Pani Ambrosia di Castello również była zamężna i cieszyła się reputacją bez skazy.
Dodać należy, że Raymond Lulle uchodził za wielkiego uwodziciela: wjazd konno do kościoła narobił wrzawy nie mało. Pani di Castello zapytała małżonka, co czynić, ten jako człowiek rozważny, nie uważał, by podobny dowód zachwytu ze strony młodego a rozgłośnego panka mógł być powodem obrazy. Radził jedynie żonie wyleczyć adoratora z niefortunnego szaleństwa. Ten zaś zdążył już napisać list, by się uniewinnić, oskarżyć raczej. „To, co na jej widok w sercu powstało“ — pisał — „było dziwem nieludzkim, fatalnym. Będzie respektował jej honor i sentyment, wszak należące do innego. Lecz został, gdyby trafiony piorunem: pragnie, by dowieść afektu spełniać rzeczy najbardziej niemożebne, pragnie zakasać bohaterstwem wszelkich błędnych rycerzy, lub wstrząsnąć świat czynami jaknajwybitniejszymi“.
Ambrosia mu odpowiedziała:
„By odpowiedzieć na taką miłość nadludzką, potrzeba istoty nieśmiertelnej.
Pragnęłabym, by po najdłuższym życiu naszych najbliższych moglibyśmy się połączyć dozgonnym związkiem; istnieje ponoć eliksir życia, postarajcie, panie, go odnaleźć, a gdy pewni będziecie swego, przybywajcie do mnie. Do tej pory żyjcie dla waszej żony i dzieci, jak ja żyję dla swego małżonka, którego wielce kocham... a jeśli przypadkiem napotkacie mnie na ulicy... udawajcie proszę, żeśmy się nie znali...“
Był to wykwintny kosz udzielony zakochanemu z uprzejmym wyznaczeniem terminu na „święty nigdy“. Nie zrozumiał go jednak nasz bohater i poczynając od tego dnia wesoły i błyskotliwy kawaler, zamienił się w poważnego i skupionego alchemika. Don Juan stał się Faustem. Lata minęły. Żona Raymonda Lulle‘a zmarła, pani Ambrosia z kolei stała się wdową; on jakby zapomniał o jej istnieniu, zatopiony w poszukiwaniach.
Wreszcie dnia pewnego Raymond Lulle zgłasza się do wdowy. Widzi ona przed sobą bladego i łysego starca, trzymającego w ręku flaszeczkę z czerwonym, jak płomień, płynem. Chwiejnym krokiem zbliża się do niej i nie poznaje, bo w wspomnieniach wciąż pozostała ta, którą widział ongiś w kościele, miła i piękna.
— Oto jestem — odzywa się wreszcie Ambrosia — czego chcecie ode mnie?
Na dźwięk głosu alchemik się wzdryga, rzuca się do jej stóp i wyciągając flaszeczkę, z uniesieniem woła:
— Bierzcie... Oto życie! Włożyłem weń trzydzieści lat mego... lecz pewien jestem, iż to eliksir nieśmiertelności.
— A czy próbowaliście go? — zapytuje Ambrosia ze smutnym uśmiechem.
— Gdy dwa miesiące temu wychyliłem ilość podobną, od tego czasu wstrzymałem się od wszelkiego pożywienia. Czasem głód szarpał wnętrzności, lecz nie tylko nie zmarłem, a szczerze wyznam, czuję się zdrowszy i silniejszy, niż kiedykolwiek...
— Wierzę — na to ona — niestety, biedny przyjacielu, ten eliksir, co unieśmiertelnia, nie daje powtórnej młodości... spójrzcie sami — tu podała lusterko.
Raymond Lulle cofnął się. Od lat trzydziestu nie widział swego oblicza.
— Teraz Raymondzie — mówiła dalej — spójrzcie na mnie.
Odwiązała czepiec, skąd posypały srebrne włosy, rozpięła suknię i odsłoniła pierś, stoczoną przez raka.
— Czy te chcecie unieśmiertelnić?
A gdy alchemik stał bez ruchu, mówiła:
— Od trzydziestu lat was kocham i nie chcę skazywać na wieczyste więzienie, w ciele starca. Nie skazujcie mnie z kolei. Uczyńcie mi łaskę z tej śmierci, zwanej życiem. Pozwólcie przekształcić się, by odżyć. Zanurzymy się w wieczystej młodości. Nie pragnę waszego eliksiru, co przedłuża noc grobowca, pożądam nieśmiertelności.
Raymond Lulle roztrzaskał o płyty podłogi buteleczkę.
— Uwalniam was — wyrzekł — i pozostanę w więzieniu za was. Żyjcie w nieśmiertelności nieba, jam skazany, na zawsze, na śmierć za żywo, na ziemi!
Poczem, ukrywszy twarz w dłonie, wybiegł, zalewając się łzami. W parę miesięcy później mnich z zakonu Św. Franciszka asystował przy ostatnich chwilach Ambrosji di Castello: tym mnichem był Raymond Lulle. Tu kończy się romans, a rozpoczyna legenda. Ta legenda, czyni jedno, z kilku Raymondów Lulle‘ów, w różnych epokach egzystujących, nakazuje parę wieków pokuty i ekspiacji.
Powiada więc dalej ta legenda, iż w dniu w którym przez losy najwyższe wyznaczoną była jego śmierć, poczuł on strach agonii, lecz po chwili życie powróciło na nowo i zawarły się przed nim wrota niebios, rozchylone na jego przyjęcie.
Od tej chwili poświęcił się modlitwie i dobrym uczynkom:
Stwórca Najwyższy udzielał mu wszelkich łask, prócz łaski śmierci. Dnia pewnego, drzewo wiedzy ukazało mu się wraz ze swymi świetlanymi owocami: zrozumiał harmonię stworzenia i odgadł kabałę. Rzucił fundamenty i nakreślił plan wiedzy uniwersalnej i odtąd zwano go doktór iluminatus — iluminat.
Posiadł był sławę, tę fatalną nagrodę za pracę, którą Najwyższy zsyła na wielkich ludzi, dopiero po ich śmierci, gdyż upaja i zatruwa żyjących.
Potrafił czynić złoto: mógł zakupić świat wraz z jego skarbami, jednej rzeczy kupić nie mógł — swego grobowca.
Był biedakiem nieśmiertelności. Krążył wszędzie, żebrząc o śmierć a nikt mu jej zadać nie chciał.
Znając fanatyzm arabów, wybrał się do nich z misją nawracania. Jego służący tuziemiec, pchnął go parokrotnie podczas snu nożem. Nie sprowadziło to jednak śmierci, a karę na służącego. Nie zaznał spokoju, wyrzutów raczej, że sprowokował człowieka do zbrodni.
Zaledwie wyleczony z ran pędzi do Tunisu. Publicznie głosi chrystianizm. Lecz miejscowy bey, zdumiony odwagą i elokwencją, broni go przed napaścią roznamiętnionego tłumu. Siłą niemal wsadza na statek, wraz z księgami i wyprawia. Raymond Lulle powraca i znów poczyna propagandę na wybrzeżach Afryki: zdumieni muzułmanie nie śmią ręki podnieść na niego. Najspokojniej znów idzie do Tunisu, a tam głośno woła po ulicach, że powrócił, by zadać kłam nauce Mahometa, a umrzeć za Chrystusa. Tym razem wszelka protekcja jest niemożebna. Istny szał ogarnia tłumy. By jeszcze lepiej ich podburzyć, symuluje ucieczkę wzdłuż krętych ulic. Zlany krwią od zaciekłych razów, wciąż żyje jeszcze, aż w końcu pada, zagrzebany pod stosem rzuconych nań kamieni.
Następnej nocy dwaj kupcy genuezcy, Stefan Colon i Ludwik de Pastorga widzą na pełnym morzu, ze swego statku, wielką łunę świetlną, bijącą od strony Tunisu.
Zbliżyli się i ujrzeli, że to dziwne zjawisko wydobywa się z góry kamieni. Poczęli poszukiwania i pod kamieniami odnaleźli Raymonda Lulle‘a z połamanymi członkami, lecz żywego. Wzięli na okręt i zawieźli na Majorkę; do ojczyzny. Na widok tej wyspy, męczennik skonał nareszcie, snać Bóg wybawił go i pokuta została skończoną.
Takie są przygody legendarnego Lulle‘a. Przejdźmy do faktów historycznych.
Raymond Lulle, ten filozof i adept, ten co zasłużył na miano doctor iluminatus, był synem seneszala Majorki, słynnego ze swej nieszczęśliwej miłości do Ambrosji di Castello. Nie wynalazł on eliksiru nieśmiertelności, lecz robił złoto dla króla Edwarda III w Anglii; złoto to otrzymało nazwę złota Raymonda i dotychczas napotyka się na numizmaty, które antykwariusze zwą „rajmondówkami“.
Może nie było to fabrykowaniem szlachetnego kruszczu w ścisłym znaczeniu słowa, może to było przetwarzanie i oczyszczanie innych metali — tego nie wiemy. Wystarczy, że był Lulle jednym z najuczeńszych swego czasu, a w swej Ars magna usiłował dać syntezę wszystkich nauk.
Pierwszy ten adept wtajemniczony pragnął swą wiedzę poświęcić na usługi chrystianizmu. W 1276 r. zakłada w Palmie kolegium franciszkańskie, poświęcone studiom orientalnych języków w celu walki z uczonymi arabskimi i nawracania Maurów.
W 1293 r. otrzymuje od papieża Mikołaja IV i króli francuskich zezwolenie na zakładanie uczelni w Sycylii, Cyprze i Majorce. Wszędzie wykłada swą „wielką sztukę“, która jest syntezą uniwersalnych umiejętności i ma za cel zjednoczenie wszystkich języków. Bawi w Paryżu, budząc podziw ogólny, zwiedza Hiszpanię gdzie tworzy akademię centralną dla lingwistyki i nauk. Reformuje klasztory, jeździ po Włoszech, proponuje wnet po upadku templariuszy, nowy zakon religijno-wojskowy.
Wiecznie biedny jak Hiob, czyni królewskie podarki monarchom, a wyśmiewany i przezywany niepoprawnym marzycielem, rzuca ochłapy swej wiedzy współczesnym uczonym. Umarł w 1314 czy 1315 r., w wieku lat osiemdziesięciu.
Uczeń wielkich kabalistów, pragnął Raymond Lulle ustalić filozofię uniwersalną i wyłączną, zamieniając wyrażenia abstrakcyjno-konwencjonalne, ścisłym realizmem przyrody. Dlatego starał się w swych naukach wyrażać jaknajzrozumialej i prościej. Na zapytanie więc: czem jest człowiek? dawał odpowiedź: w ścisłym znaczeniu tego słowa jest to stan ludzki, w specjalnym oznacza ludzką osobę. Lecz cóż to jest ludzka osoba? Początkowo grudka ziemi, w którą Bóg tchnął ducha, obecnie: on, ty, ja...
Ten to jego sposób wykładów zwali współcześni dziecinnym i szablonowym, nie rozumiejąc, że w gruncie prostota, a nie abrakadabryczne definicje są podstawą wszelkiej nauki.
Zasadniczą ideą Lulle‘a było przeciwstawienie filozofii chrześcijańskiej — fatalistycznej magii arabów i tradycjom Egiptu i Indii, a magii białej — czarnej. Twierdził, że okres zbliżania się Antychrysta znamionować będzie super realizm materjalistyczny. Dla prawdziwych kabalistów był on prorokiem, dla sceptyków nieziemskim marzycielem...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.