Wielki świat Capowic/Rozdział IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wielki świat Capowic |
Pochodzenie | Dzieła Jana Lama |
Wydawca | Gubrynowicz i Schmidt |
Data wyd. | 1885 |
Druk | Wł. L. Anczyc i Sp. |
Miejsce wyd. | Lwów |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Gdy panna dojdzie do lat dwudziestu, albo i pierwej, jest rzeczą w zwykłych okolicznościach i stosunkach ludzkich nieuniknioną, że tak ona sama, jakoteż i rodzice jej poczynają na seryo rozważać ewentualność jej wyjścia za mąż. W najwyższych i najniższych sferach społeczeństwa ważna kwestya zawarcia ślubów małżeńskich przedstawia bardzo mało trudności, i nikt tak mało nie kłopocze się ożenieniem syna lub wydaniem córki za mąż, jak królowie, wielcy bardzo panowie i chłopi. Czy pan młody „przystaje do gruntu“, czy, mając już grunt, szuka sobie tylko gospodyni do swoich krów i wieprzaków, lub, respective, damy, któraby robiła honory jego domu i była matką i babką jego potomstwa, zachód jest w każdym razie niewielki bo na obydwu tych kończynach cywilizowanego społeczeństwa ludzie żenią się tylko „między sobą“ i przy układaniu małżeństw uważają tylko na wzajemną dogodność, a raczej, uważają za nich na to rodzice i starsi. W bardzo tylko wyjątkowych razach, upatrzona przez rodziców i starszych wzajemna dogodność nie trafia do przekonania państwu młodym, i układ familijny napotyka z ich strony na opozycyę.
W ogólności, małżeństwa z przeszkodami wydarzają się tylko u klas średnich, i dlatego to klasy te dostarczyły przedmiotu do tylu romansów, komedyj i dramatów. Tu — jeszcze opiewane przez poetów uczucia, wyśmiewane przez satyryków wady i zdrożności, odgrywają na seryo znaczną rolę przy kojarzeniu się każdego stadła, i możnaby napisać interesującą powieść o tem, jak, dlaczego, i kiedy każdy z nas się ożenił, a jak zamierzał sam, lub jak zamierzano go ożenić. Boję się tylko, że gdyby każdy z nas podał w ten sposób swoją autohymenografię do wiadomości publicznej, jaki zimny filozof i statystyk niemiecki obliczyłby w końcu, że trzy czwarte części rodzaju ludzkiego żenią się, ponieważ nieubłagana jakaś fatalność popycha je do tego — bez żadnego innego racyonalnego lub sentymentalnego powodu. Z tego wykonkludowałby bardzo sprytnie tenże sam filozof, że człowiek jest całkiem prostem bydlęciem, a to, co się nazywa rozumem i uczuciem, jest tylko sporadycznie pojawiającą się, a normalną fermentacyą czy wibracyą mózgu. Bądź co bądź atoli, sam fakt ożenienia się może być skutkiem nieubłaganej fatalności, zakorzenionego zwyczaju i t. d., lecz wybór drugiej osoby, według prawa natury potrzebnej do zawarcia małżeństwa, jest zawsze aktem, przy którym człowiek może dowieść samemu Darwinowi, że i o ile jest czemś więcej, niż nowomodnem wydoskonaleniem pawiana, szympansa lub orangutana.
Z żalem przychodzi mi zapisać na tem miejscu, że pani Precliczkowa i p. Precliczek, gdy brali pod rozwagę ewentualność wydania za mąż swojej Milci, zdawali się skłaniać do teoryi, stawiającej człowieka w tak bliskiem pokrewieństwie z małpą. Mieli oni oboje osobne swoje ideały, które ich zdaniem, powinneby były uczynić Milcię zupełnie szczęśliwą, a Milcia nie bez pewnej słuszności obydwa wybrane indywidua zaliczyła do wyszczególnionych powyżej rodzajów czwororęcznego naszego sąsiada w królestwie zwierząt.
Pan Tomasz Skrzeczkowski, czyli według drukowanych w Dreznie kart wizytowych, Sir James Skrzeczkowski, of Katarynce, był w ukrytych marzeniach pani Precliczkowej najpożądańszym „losem“, jaki mogła wygrać Milcia na matrymonialnej loteryi powiatu Capowickiego. Kataryńce były jego własnością dziedziczną, The Devil's Mare była jego ulubionym wierzchowcem, Wieczyński był jego dostarczycielem tużurków, Janowski jego fryzyerem, gdy zjechał do Lwowa, trzewiki zaś sprowadzał z Wiednia, bo u nas nie umieją robić obuwia. Sir James (proszę czytać: „ser dżems“, ażebyś się kochany czytelniku nie zdradził, jeżeli nie umiesz po angielsku) — Sir James tedy był pierwszym wzorem elegancyi w całej okolicy capowickiej, był już raz w Dreznie, a dwa razy w Wiedniu, mawiał „Adam“, „Stefan“, „Wacio“ i „Żmirko“ o ludziach, znanych w całym kraju po bardzo rozgłośnych nazwiskach, poprzedzonych skróceniami: ks. albo hr. — i należał, jak powszechnie wiadomo, do kasyna „narodowego“, gdzie „Adam“ i „Stefan“ zaledwie dostrzegali jego obecności, a „Wacio“ i „Żmirko“ brali go na fundusz, ile razy się pokazał. Sir James uważał to atoli za całkiem naturalny i konieczny wynik wyższego dobrego tonu, korzystał jak mógł z tak świetnych wzorów, nosił takie bakienbardy, szkiełka, tużurki i kamasze, jak oni, ubierał swoją służbę, jak oni swoją, i żartował z młodego sąsiada swego na wsi, pana Ksawerego Papinkowskiego, jak tamci żartowali z niego samego. Pan Ksawery Papinkowski brał bowiem swoje bakienbardy, szkiełka, kamasze, maniery, liberye i karkołomne wózki z drugiej ręki, to jest naśladował we wszystkiem Ser Dżemsa, co tenże znajdował nadzwyczaj śmiesznem i opowiadał z wielką werwą „Wilusiowi“ i „Żmirkowi“, gdy ich spotkał we Lwowie. Rzecz naturalna, że „Wiluś“ i „Żmirko“ bawili się przy takich sposobnościach podwójnie, raz kosztem pana Papinkowskiego, którego nie znali, a drugi raz kosztem Ser Dżemsa, w którym widzieli własną swoją karykaturę. Może z wrodzonej niektórym kobietom bystrości spostrzegania, a może w skutek rozczytania się w powieściach, „fotografiach“ i „portretach Nie–Van–Dyka“, Milcia jakoś odrazu znalazła słuszną miarę do ocenienia wszystkich tych zalet Sir Tomasza Skrzeczkowskiego i podczas gdy pani Precliczkowa widziała w nim ukończonego kawalera, należącego do wielkiego świata, Milcia uważała go za małpę bardzo podrzędnego rodzaju, i w towarzystwie przyjaciółek umiała prezentować tak doskonale wszystkie jego śmieszności, że ani „Wiluś“ ani „Żmirko“ nie byliby tego lepiej potrafili. W ogóle świat panieński w powiecie Capowickim celował w wynajdowaniu różnych niedoskonałości w osobie Ser Dżemsa, ale mówiąc między nami, pochodziło to ztąd, że mama Ser Dżemsa postanowiła sobie koniecznie ożenić synka w Dreznie, w skutek czego Ser Dżems zwracał tylko bardzo pobieżną uwagę na wszystkie te wdzięki, które co niedzielę wysiadały z różnych koczów, doróżek i kolasek przed zakrystyą kościoła capowickiego. Nawet nowiuteńkie kapelusze czterech panien Podpogodyńskich, świeżo zapisane ze Lwowa, nie rozczulały tego zimnego anglika capowickiego; nawet białe niciane rękawiczki, które stary pan Papinkowski na usilne naleganie swoich córek musiał sprawić dla woźnicy i lokaja, nie były dość drezdeńskiemi dla Ser Dżemsa, nie przeszyły płomienistym grotem tej gąbki, ukrytej pod lewą klapą jego żakietu w miejscu, gdzie inni ludzie miewają serce. Córki, mamy, a za niemi papowie, nienawidzili lorda z Kataryniec serdecznie, a on odpłacał się im arystokratyczną, lekceważącą półgrzecznością, jakiej sam nieraz padał ofiarą, gdy „Adam“ albo „Stefan“ chcieli mu dać poznać różnicę, zachodzącą między człowiekiem o mitrze lub dziewięciu perełkach, a jakimś tam Skrzeczkowskim. Jest wszelkie prawdopodobieństwo, że powszechna ta nienawiść byłaby się podwoiła wszędzie, ale byłaby się zamieniła w uwielbienie w tym dworze, do któregoby Ser Dżems zajechał swoją skaro–gniadą czwórką w tych samych zamiarach, w jakich mama wyprawiała go na przyszły rok do Drezna, to jest skoro papie uda się załatwić przeniesienie pewnej wierzytelności tabularnej katarynieckiej z lwowskiego Towarzystwa kredytowego do Bodenkreditanstaltu w Wiedniu, gdzie dają daleko droższe i daleko większe pożyczki.
Kto mi jednak powie, że Milcia byłaby się może także nawróciła do cichego uwielbienia, z jakiem pani Precliczkowa spoglądała na niezwyciężony gukier i na pognębiające kamasze Ser–Dżemsa Skrzeczkowskiego, of Katarynce, gdyby ten gukier i te kamasze znalazły się były u pięknych, drobnych nóżek forszteherównej capowickiej — (Milcia na przekór swemu germańsko–czecho–slovanskemu pochodzeniu, miała naprawdę drobne nóżki), kto mi to powie, powtarzam, ten jest obrzydliwym sceptykiem, cynikiem, człowiekiem bez najmniejszego szlachetnego uczucia, którego porąbię, albo zastrzelę, przy najbliższej sposobności. Milcia miała wyobrażenie tak wzniosłe, i taką pogardę dla czczej próżności i głupoty modnej, jak przystało na bohaterkę przyzwoitej powieści, i ktoby o tem wątpił, ten obraża autora. Zresztą gukier i kamasze Ser Dżemsa nie wystawiły nigdy tego, między tysiącami wybranego serduszka, na taką ogniową próbę, i raz tylko, na jakimś balu u JW. Capowickich, w Capowicach, jedna, i to prawa klapa fraka (od Wieczyńskiego ze Lwowa), chwilowo przy walcu zetknęła się z lewą stroną stanika, skromnie zakrywającego kształtny gors et caet panny Emilii. I chociaż panna Ambrozyna Podpogodyńska odkryła przy tej sposobności niezwykły rumieniec na licu, i niezwykły blask w oku panny Emilii Precliczkównej, to mogę zaręczyć, że były to jedynie skutki animacyi, pochodzącej z tańczenia, a spostrzeżenia panny Ambrozyi pochodziły jedynie ze złośliwej, kobiecej zazdrości. Jak mało sympatyi Sir James budził u Milci, o tem świadczy najlepiej rozmowa, która się wywiązała między nimi zaraz po owym walcu, z powodu biletu wizytowego Sir Jamesa dostrzeżonego przez Milcię na serwantce państwa Capowickich.
— Czy pan jesteś baronetem angielskim?
— A... a... to dlaczego mię pani pyta?
— Bo widzę tu „Sir“ na pańskim bilecie, a jak czytałam, tytuł ten dają Anglicy tylko swoim baronetom i innej wyższej szlachcie, ale nigdy cudzoziemcom.
— O, proszę pani, Anglicy do każdego człowieka comme il faut mówią: syr, więc każdemu człowiekowi comme il faut należy się ten tytuł. Zresztą teraz taka moda w Dreznie.
— Więc ponieważ Polacy mówią do każdego „Mości Dobrodzieju,“ to w razie, gdyby w Dreznie nastała przypadkiem moda polska, na biletach pańskich stałoby „Mości Dobrodzieju Tomasz Skrzeczkowski?“
Pan Jakób Bykowski, który stał tuż obok, ryknął na to homerycznym śmiechem, do którego przyłączył się także stary pan Papinkowski i pan Kuderkiewicz, Ser Dżems zaś wykręcił się na jednym obcasie i dał nurka między innych gości; po chwili zaś, gdy młody Papinkowski próbował swoich sił w capowickiej francuzczyznie, by go sekować panną Emilią, Ser Dżems oświadczył kategorycznie, że forszteherówna jest.... no, że jest „głupią kozą.“ Jestto epitet mało używany w powieściach, a najmniej już o ich bohaterkach, ale Ser Dżems użył go niestety, a pan Ksawery Papinkowski wbił go sobie w pamięć i powtarzał potem przy każdej sposobności, ku wielkiemu zbudowaniu panien Podpogodyńskich, które w sekrecie o tem się dowiedziały, i w sekrecie były tego samego zdania, co Ser Dżems i jego kamaszowy samowtór.
Wszystko to dowodzi, że ideał pani Precliczkowej nie był ideałem Milci, i że nawzajem Milcia nie była ideałem tego anglezowanego ideału. Nie było też nigdy ani mowy między matką a córką o panu Skrzeczkowskim, i jeżeli wspomniałem o jego zaletach i wadach, o jego stronniczkach i przeciwniczkach, to tylko na to, aby pokazać, że pani Precliczkowa kochała swoją córkę nadewszystko, i pragnęła dla niej szczęścia ziemskiego w najświetniejszej formie, w jakiej objawiało się jej oczom.
Pan Precliczek kochał Milcię także, wszak z wyjątkiem podobno kukułki, wszystkie czworo– i dwunożne stworzenia boskie kochają swoje potomstwo! Dlaczegóż to, co historya naturalna powiada o borsukach, o kangurach, o bocianach, i o mandrylach: bez różnicy pierza lub szerści, nie miałoby się stosować także do c. k. forsztehera, chociażby się nazywał Wenzel Precliczek, i chociażby mu córka sprawiła tyle zgryzoty, co Milcia podczas wizyty ówczesnego hrabi Mensdorft–Pouilly, a dzisiejszego księcia Dietrichstein-Nikolsburg? Nawet autor Pseudonimu kochać musi swoje dziecię, to jest ową komedyę, która mu zaraz nazajutrz po przedstawieniu sprawiła tyle wyrzutów sumienia, tyle jawnej skruchy i jeszcze jawniejszego „blamażu“. Więc i pan Precliczek kochał swoją córkę, bez względu na jej polityczne wyznanie wiary. Zresztą wiadomo, że u Niemców, o ile ich pierwotna lasowa samorodność nietknięta jest jeszcze pokostem francuzkich wyobrażeń obyczajowych, kobieta może być bardzo miłym sprzętem domowym, ale jej zdania, jej gusta, jej całe ludzkie „ja“ nie liczą się za nic. Mąż, der Herr, jest wszystkiem w domu, co wynika nawet z zewnętrznych objawów czci, jaką mu oddają. W czysto germańskiem gospodarstwie der Herr zasiada zawsze na pierwszem miejscu przy stole, zjada najsmaczniejsze kąski, i jest najwyższą ustawodawczą władzą we wszystkich szczegółach i szczególikach domowego, kobiecego nawet gospodarstwa. Jeżeli kto kogo całuje w rękę w takiem gospodarstwie, to pewnie nie der Herr żonę, ale żona jego. Pan Precliczek był właściwie Czechem, ale Czech tego rodzaju jest zwykle jeszcze czystszym Niemcem, niż każdy potomek Hermana w prostej linii. Dlatego też pan Precliczek, z wyjątkiem tak nadzwyczajnych okoliczności, jak wizyta Jego Ekscelencyi, mało zwracał uwagi na to, co myślały i co robiły jego kobiety, a jeżeli Normalien–Sammlung i troska o obligacye pożyczkowe, stanowiące majątek gmin wiejskich, zostawiły jeszcze jaki kącik próżny w jego sercu, to kącik ten obawa z powodów der Säuren im Magen dzieliła z miłością dla Milci. Pragnął tedy pan Precliczek przedewszystkiem, ażeby mu się kiedy udało schwytać Bosaka i dostać za to order Franciszka Józefa; następnie pragnął, ażeby pewna Umsturzpartei mogła czemprędzej być zawieszona na szeregu nowiuteńkich szubienic, od Białej aż do Kut, tak jak jego mundury zawieszone były na kołkach u szaragów; następnie, ażeby tysiączki w jego szufladzie rosły tak, jak restancye w jego kancelaryi; następnie, ażeby jaki sławny doktór wynalazł skuteczną prezerwatywę przeciw kwasom w żołądku; a nakoniec, ażeby Milcia w jak najpomyślniejszy sposób dostała się za mąż. I jako zręczny wykonawca państwowo–policyjnego nadzoru w powiecie Capowickim, wyszpiegował już był dla niej męża, chociaż jeszcze nie zwierzał się z tem nikomu.
Mężem tym był pan adjunkt polityczny przy urzędzie powiatowym Capowickim, który, czy to niemieckiemi, czy łacińskiemi czcionkami, podpisywał się pan Johan von Sarafanowycz. Owe von oznaczało, że rodzina Sarafanowiczów, która aż do r. 1848 była polską szlachtą unickiego obrządku, przyjęła w nowszych czasach narodowość austryacką, a wycz zamiast wicz pochodziło ztąd, że wuj pana adjunkta, ksiądz Nabuchowycz, był bardzo znakomitym filologiem, prowodirem naroda i zastupnykiem jego we Lwowie i w Wiedniu, zkąd łaski pana Szmerlinga sypały się na całą rodzinę.
Pan Johann von Sarafanowycz nie celował w filologii słowiańskiej, w Buczaczu musieliśmy mu zawsze pomagać w fabrykacyi der ruthenischen Ausarbeitung, a nawet teraz, kiedy znajomość cyryliki i grażdanki była mu podwójnie potrzebną, jako jedynemu świeckiemu reprezentantowi narodowości ks. Nabuchowycza w powiecie Capowickim, ksiądz wikary obrządku rz. kat. musiał jemu i księdzu Łuckiewiczowi z Capówki czytać i tłumaczyć trudniejsze miejsca w Słowie, i raz, kiedy szacowny ten organ zaliczył przy jakiejś sposobności jego nazwisko do „rewnijszych borytełej i pokrowytełej narodnosty“, pan Johann von Sarafanowycz obraził się niezmiernie temi przezwiskami. Dopiero dłuższej argumentacyi ks. wikarego powiodło się przekonać go, że borytel nie jest ten, co „burzy“, ale ten, co „boretsia“, t. j. walczy, a pokrowytel nie ten, co „krwią oblewa“, ale ten, co „pokrywa“, zasłania. Jednocześnie dodał ksiądz wikary parę uwag, że właściwie nierozsądną i próżniaczą jest rzeczą kować język, którym nikt nie mówi, i udowodnił p. Sarafanowyczowi i ks. Łuckiewiczowi, że ich językiem ojczystym jest polski. Pan Sarafanowycz nie umiał na to odpowiedzieć, ale pomówił o tem z p. forszteherem, i w trzy dni później żandarmerya capowicka otrzymała ze Lwowa rozkaz śledzenia za wszystkiemi krokami księdza wikarego, jako bardzo niebezpiecznego agitatora.
Już z tego wszystkiego można poznać, że pan Johann von Sarafanowycz nie należał do rzędu tych, pod względem politycznym niebezpiecznych ludzi, których w świecie urzędniczym nazywano offene Köpfe, i których omijał zawsze wszystkie awanse. Ale natomiast głowa jego była twardą opoką, na której zbudować można było potężną świątynię lojalności, nie obawiając się załamania czaszki. Pokrewieństwo z księdzem Nabuchowiczem dokonało reszty, i podczas gdy zdolniejsi i starsi koledzy byli jeszcze tylko konceptspraktykantami, p. Sarafanowycz był już adjunktem. Gdyby nie owa niema, ale skuteczna opozycya pani forszteherowej i Milci, o której wspomniałem powyżej, i która paraliżowała najgorliwsze zabiegi władzy, pan adjunkt na współ z panem forszteherem byłby może schwytał Bosaka, Kruka, Ćwieka, albo innego ważnego insurgenta, i byłby już teraz radcą ministeryalnym i kawalerem św. Anny. Gorliwość jego nie znała granic w roku 1846 — aresztował, co mu wpadło w ręce, szukał wszędzie za powstańcami i papierami, nawet tam, gdzie się rzucają najniepotrzebniejsze papiery. Przy jednej rewizyi porucznik głównodowodzący w Capowicach, znudzony zbyt długiem wertowaniem jakiegoś niebezwonnego zakamarku, w którym mogły być patrony albo korespondencye, oświadczył bez ogródki: „Aber erlaubens, Herr von Sarafanowycz, Sie sind doch ein rechter S..magen“. Pan Sarafanowycz skarżył się u wyższych i najwyższych władz wojskowych, ale te pominęły milczeniem tak krzyczącą zniewagę, jak gdyby podzielały zdanie porucznika. A jednak p. Sarafanowycz nie był bynajmniej ein S..magen, ale był sobie, jak się sam wyrażał, „fajns“ chłopiec. Miał małe siwe oczy, wystające kości u policzków, nos nieco zadarty, krzaczyste faworyty i nadzwyczaj skąpo rosnące żółtawe wąsy, z pod których sterczały naprzód dwa żółciejsze jeszcze zęby. Wszystko to oprawione było, jak w ramki, w dwa wielkie kołnierzyki; poza któremi bystrzejsze nieco oko mogło odkryć kołnierz od koszuli, znacznie od nich brudniejszy. Najulubieńszym strojem pana adjunkta był jego ciemno–zielony mundur o czerwonym aksamitnym kołnierzu z trzema złotemi gwiazdami, bo strój ten przypominał mu jego urzędowe obowiązki, nakazywał wszystkim poszanowanie, sprawiał, że nikt nie mógł go wziąć za dymisyonowanego strażnika od c. k. akcyzy, i co najgłówniejsza, że nie wychodził z mody. Ten ostatni wzgląd był arcyważnym z powodu, że pan adjunkt był bardzo oszczędnym. Życie jego, chyba że był gdzie proszonym na obiad albo na kolacyę, było jednem pasmem ciągłych ascetycznych ćwiczeń. Co piątku kupował wielki bochenek chleba, odznaczał na nim kredą siedm równych części, i jednę z tych spożywał codziennie. Z komisyi przywoził zwykle po kilka woreczków grochu i ziemniaków, i pewną część tych wegetabiliów wyjmował co rana ze starannie zamkniętej skrzyni, ażeby je powierzyć pani amtsdienerowej, która gotowała mu je potem na obiad przy swoim ogniu, ze swoją solą i przy pomocy swojej sługi. Oczywista rzecz, że siadłszy do stołu, pan Johann von Sarafanowycz przekonywał się najprzód, czy liczba gotowanych ziemniaków odpowiada tej, którą wydał rano. Jedynym zbytkiem, jaki sobie pozwalał, był kieliszek wódki rano, ale kordyału tego dostarczała mu z bezinteresownej grzeczności pani Henia Silber ze swego sklepu korzennego za różne ulżenia, których doznawała ze strony urzędu politycznego co do otwierania sklepu w niedzielę i święta uroczyste. W przeciwnym razie p. adjunkt mógł stać się tak ścisłym przestrzegaczem przepisów konkordatowych, że handel towarami kolonialnemi w Capowicach, odbywający się głównie w święta, stałby się był niemożliwym.