Wielki świat małego miasteczka/Tom I/II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Wielki świat małego miasteczka
Podtytuł Powiastka
Wydawca Th. Glücksberg
Data wyd. 1832
Druk Th. Glücksberg
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
II.
BOHATEROWIE.


Szczęśliwy, kto samotném ciesząc się schronieniem,
Dzieli swe chwile, mądrym znaną tylko sztuką:
Między lubą nadzieją, i tkliwém wspomnieniem,
Miedzy spoczynkiem, nauką.
Szczęśliwy, kto zasypia z wolną trosków głową,
Ani co jutro będzie, tém się we snach trudzi.
Którego nudnik ciężką, nieusypia mową,
Ani téż natręt przebudzi.

Niemcewicz.

Sztuka pisania, dziwnie teraz postąpiła; niema już nawet podobno przedmiotu, któremuby brakło na pisarzu. Historyja i podania stanowiły skarbiec i póty dostarczały zasobów, póki ich nie roztrząśniono, nie opisano, nie rozważano pod wszystkiemi względami, jakie tylko płodny umysł mógł nastręczyć. Imaginacya zastąpiła wkrótce miejsce prawdy, i dotąd uważaną zostaje, za źródło niewyczerpane, od swoich posiadaczów. Ale rozróżnić wypada przedmioty jakiemi dawniej, a jakiemi dziś się zatrudnia. Kiedy wszystkie wielkie, patetyczne, dziwne, czule na tysiąc stron wynicowano przypadki; przyszło nakoniec do tego, iż do małych się wzięto. Dawniej więcej pisano historyi o ludziach, dziś więcej o sercu i uczuciach; dawniej bawiono wystawieniem człowieka, jakimby mógł być, dziś lubią spoglądać na takiego, jakim jest. Nie do mnie należy roztrząsanie, któren z dwóch okresów, lepszy sobie obrał przedmiot, i właśnie dla tego, rzucam to co się mnie nie tycze, a pójdę w inną stronę.
Powieść którą zacznę, mniej jest powieścią, jak raczej zbiorem urywkowych postrzeżeń, nad mojem rodzinném miasteczkiem. Wszędzie są ludzie — dla tego też właśnie i moi bohatérowie, chociaż mieszkańcy prowincyi, są ludźmi; a ich czynności, równie jak i drugich, zająć może kogo potrafią. Kiedy Anglija uwielbia cyganów, żebraków, kuglarzy, rybaków i czarno-księżników w dziełach swojego bożka, kiedy Niemców bawią wesołe dziwactwa Hoffmana, czerniłby nas zająć nie mogły, osoby naszego kraju, i rodowite nasze oryginały? Nasze małe i wielkie miasta i miasteczka, są ich głównym składem, czemuż i my, razem z jednym z naszych poetów powiedzieć nie możem

— a z głupich się śmiejem.

Nad brzegiem małej rzeczki, rybnej i czystej, i zarosłego trzciną jeziora, jest niedaleko granicy małe polskie miasteczko. Tamem się ja urodził, czytelnicy kochani, wychowałem się, i pewno w témże miejscu posiwieję i umrę — ale choćby kto był może ciekawym nazwiska, tego miasteczka, powiedzieć nie mogę — Jedna bowiem z moich sąsiadek wspomina dość często w swojej piosneczce, że niemożna

Wszystko ludziom powiedzieć,

a ja tą razą zgadzam się na jej zdanie. Lecz wracając do opisu — miejsce to ma śliczne położenie — Gęsty las ciągnie się na wzgórzu i stanowi tło obrazu; na pochyłości wzgórka wznoszą się domy i kościoły, a u stóp jego płynie rzeczka i zarasta trzciną jeziorko. Rozwaliny starego zamczyska, drzewa pozostałe z ogrodu, szczątki budowli, dodają temu miejscu pozoru starożytnego i wzbudzają w podróżnym ciekawość i nie jedno westchnienie. Wśród zniszczonych drzewem i krzakami bzu zarosłych wałów, milczące stoją mury; na ścianach licznie porozsiewane herby przypominają dawnego właściciela, w pokojach zaś mniej uszkodzonych pan Burmistrz składy porobił. W marmurowych kominkach pochowano kartofle, w rogach obfitości, które gipsowi aniołowie w wielkiej sali trzymają, gnieżdżą się szczęśliwie i spokojnie wróble i jaskółki. W teatrze zsypano zboże i rozstawiono wory z mąką; inne zaś pokoje prawem przedawnienia należą do puszczyków, szczurów i myszy, z któremi sługa miejski jako reprezentant od Burmistrzowskich zapasów, częste i krwawe wojny toczy. Przed zamkiem stoi wieża, wysokości piędziesięciu i pół łokci w której usiłowania czasu, nie mogły dotąd popsuć zegaru o trzech dzwonkach. Więźniowie stanu, to jest złapani na uczynku w cudzej spiżarni złodzieje brzękiem kajdan przerywają posępną ciszę tego miejsca.
Długobym pisać musiał, gdybym chciał historyją zamku tego opowiedzieć; Starostowie, Wojewody, Kanclerze, Hetmani, rodzili się i umierali w tych murach. Krążą podania o wielkim kotle do winnej kąpieli, o źwierciadlanej wieży, o szczęce wieloryba i. t. d. Każde miejsce lud odznacza jakiémś wspomnieniem, ale że to mało zajmuje, przystąpię do zapoznania czytelnika z głównymi osobami.
Naprzód idzie aptekarz z żoną i córką Gabryelą — jest to mężczyzna otyły i leniwy, rumiany i wesół, wielki amator gazet, kieliszka i plotek, którego pani Burmistrzowa, nazywa wzorem Aptekarzy, dla tego już nic córce nieżałuje na stroje i czasami kupuje zużywanych parę romansów. Przy tém pan Farmacy mający związki z Warszawą, jest wyrocznią mody, a jego dom, miejscem najlepszego towarzystwa.
Burmistrz Pukszta, gra tu także niemałą rolę — jest to człowiek pełen miłości własnej, i żaden dukat hollenderski najważniejszy, niema takiego jak on o sobie, rozumienia. Będąc udzielnym władzcą miasteczka, czuje cały ciężar i moc swej potęgi; utrzymuje nie zmieszaną powagę i lubi wychwalać siebie, swoją rodzinę, imienników i krewnych. Żona jego żywa, prędka, wymówna, pomiędzy miejskiemi plotkarkami piérwsze miejsce zajmuje.
Właściciel traktyeru Pan Bomba, ma także swoje znaczenie — jest to wyrocznia dowcipu i gustu, dla starych i młodych płci obojga. Żarty jego, sprawiają zawsze skutek bardzo wyraźny, bo ich przedmiot spuszcza nos na kwintę i oczy smutnie w ziemię wlepia; pochwały zaś, ośmielają najlękliwszego i sprawiają nieumiarkowaną wesołość. W przechadzkach swoich po mieście zbiera starannie nowiny i wiadomości, które stosownie do osób i charakterów rozdziela.
Pan i Pani Pretfic są poważani w naszém małém miasteczku i mieszkają w niém dla własnej przyjemności. Ich córka Emilija wyżej jest uważana nad inne panny, zbliżają się do niej wszyscy z uniżonością i szacunkiem na twarzy i w poruszeniach się malującém, bo co w duszy się dzieje, to oni tylko sami wiedzą. Emilija jest piękna, skromna, łagodna, trochę romansowa i odrobineczkę ponura, ale to wszystko w małych miasteczkach, za dobrą idzie monetę.
Do osób mojego dramatu, nieodbicie jest potrzebny także, szacowny Doktor Powiatowy pan Salczy Mięta, osoba poważna i strasznie uczona, jak mówi poczciwy nasz organista farny.
Nic mu zarzucić w istocie niemożna, prócz niedocieczonego chaosa w głowie, czyli raczej takiego natłoku myśli i wyobrażeń, iż pan Mięta w kilku minutach zacznie kilkanaście przedmiotów, a żadnego nieskończy. Jedna rzecz przypomina mu drugą, a tym sposobem, w jego mowie wiąże się nieprzerwany łańcuch, który zawsze kończy się wcale odmiennie, niżeli się zaczął. Ostatnią razą zacząwszy mowę o kapeluszach, skończył przeklinając Woltera, a pisząc listy ma zwyczay nigdy nie kłaść podpisu, bo się spostrzedz nieumie, kiedy mu się jego papier zapisze. Pomimo tego szału nie złym jest doktorem, i w nieprzerwanej żyje zgodzie z aptekarzem; czasem tylko jakby niechcący dla ściśnienia mocniej związków przyjaźni, wadzą się o jaką w recepcie omyłkę, ale to trwa nazbyt krótko, aby się kłótnią nazywać mogło.
Syn Burmistrza, należy niby do najwytworniejszej miejskiej młodzieży, i chodzi do szkół w Lublinie. Z podziwieniem całej rady miejskiej, policyjantów i urzędników, wciągu lat óśmiu, przeszedł dwie klassy i zaczął trzecią. Mina jego zadziwia śmiałością i zuchwalstwem prawie niewidzianém. Głowę nosi wysoko, oczy wlepia w górę, wargi i policzki wydyma, rąk nigdy z kieszeni nie wyjmuje, mówi tonem pogardy, wita się ozięble i uważa się za najważniejszą w świecie figurę. Jestem jednak pewny, iż go późniejsze doświadczenie od tego potrafi oduczyć, i zniszczyć wysokie o swych talentach wyobrażenie. Miłość własna do najwyższego nawet stopnia posunięta, łatwo gaśnie przy prawdziwym genijuszu.
Po tych rysach główniejszych osób, jedna jeszcze pozostaje mi do opisania — a tą jestem ja. Tysiąc tu zapewne przychodzi czytelnikowi domysłów, względem tego ja, ale proszę tylko być cierpliwymi.
Może nie jeden wystawia mnie sobie, jako starca i zrzędę, z szarawym włosem, iskrzącymi oczyma, széroko roztwartymi ustami i długiemi rękoma. Inny wziąść mnie może za trzpiota, lub jęczącego kochanka, inny za zapalonego gryzmołę, któremu Stern i Irwing głowę zawrócili — kto wie! może się znajdą i tacy co mnie wezmą za kupczyka, lub aptekarskiego subjekta, domyślając się iż gryzmolę moje powieści, unikając bacznego oka mojego protektora. Trafią się i tacy, w których głowie uroi się, iż jestem szczęśliwym jakim małżonkiem; a ja śmiejąc się w duchu powiem, że nikt nie zgadł. Powieść ta jednakże, w któréj mam nie złą rolę, odkryje trochę mój charakter! chociaż wcześnie łaskawych czytelników uprzedzam, iż to co czytać mają, więcej jest zbiorem ulotnych uwag, postrzeżeń i obrazów, niżeli powieścią.
Mieszkańcy miast wielkich uśmieją się tu trochę ze swej parodyi, wieśniacy przypomną co często widują, a my mieszczanie sami z siebie pożartujem.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.