Wielki los/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wielki los |
Pochodzenie | Pisma Bolesława Prusa. Tom XXIII Nowele, opowiadania, fragmenty. Tom II |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1935 |
Druk | Drukarnia Narodowa |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst Cały tom II |
Indeks stron |
AUTOR PRZEDSTAWIA GŁÓWNE OSOBY I PROSI CZYTELNIKA O WYROZUMIAŁOŚĆ.
Niejaki pan Hipolit, sprzedawszy nieco zadłużoną kamienicę w mieście X., osiadł w Warszawie, na Podwalu. Miał on wprawdzie stały zamiar przenieść się w Aleje Ujazdowskie, gdzie nawet o wynajęcie pałacyku traktował, tymczasowo jednak aż do „zmiany losu“ musiał demokratyzować się w czterech pokoikach staromiejskiej dzielnicy. No i demokratyzował się pospołu ze siostrą nieboszczki żony i własną córką panną Amelją osobą ukształconą, lecz dość wyjątkowych usposobień.
Pan Hipolit doświadczał wielkich przykrości, ilekroć przyszło mu wprowadzać kogo po raz pierwszy do swego mieszkania. Już na dole rumienił się za gospodarza, tolerującego w domu wąskie i brudne schody. We drzwiach przepraszał gościa za to, że przedpokój jest ciasny i kuchnia ciemna, a w salonie pokazywał stare tapety i wyliczał wady sprzętów.
— Ja, proszę pana — mówił do gości — zrobiłem w życiu jedno jedyne głupstwo, że sprzedawszy moją kamienicę nietylko z wszelkiemi jej wygodami, ale i z meblami, wywiozłem stamtąd ledwie ten oto fortepian, na którym fornier popękał, i ten oto zegar, któremu zbili w drodze klosz i zgubili perpendykuł. Z tego powodu nie chodzi, tylko stoi na komodzie jako droga pamiątka.
Potem następował opis mebli kupionych tu, w Warszawie, z wolnej ręki. Na rzeczach tych oszukano pana Hipolita, choć przy targu zaklinano się trzy razy na Boga i nierównie więcej razy na honor. Niedość, że w fotelach i kanapie sprężyny są złe, ale jeszcze pod pokrowcami mole się zagnieździły. Wprawdzie siostra pana, a ciotka panny, zobaczywszy, co się święci, wypchała meble najprzedniejszym bakuniem, ale łotr froter wykradł go i zużytkował do fajki, a mole poniszczyły obicia.
Z tego nawet powodu niesumienny froter został uwolniony od obowiązków, podłoga zaś nabrała osobliwego koloru.
Opowiadając to, nieszczęśliwy właściciel nie chciał bynajmniej popisywać się dawniejszem mieniem i gospodarskiemi porządkami, wiedząc, że skłonność do samochwalstwa cechuje dorobkiewiczów i inne mizeractwo. Pragnął tylko zamanifestować żyjące w nim ciągle uczucia pańskie i estetyczne, a zarazem upewnić gościa, że w razie „zmiany losu“, będzie umiał położyć kres tego rodzaju nieprzystojnościom.
Tymczasem los zmieniał się o tyle, że panu Hipolitowi coraz nieregularniej płacono raty i procenta z sumy pozostałej na hipotece domu. Wypadało niejednokrotnie pożyczać od siostry po nieboszczce żonie, a nawet od osób prywatnych. Pan Hipolit za każdą nową pożyczką martwił się niewymownie, do swego dłużnika pisywał listy namiętnie długie i trzymał ćwiartkę na loterji klasycznej. Jako bowiem człek doświadczony, rozumiał, że wszystko zawieść go może, prócz własnego szczęścia, które od kilku lat nie dopisywało wprawdzie, ale tylko chwilowo.
Z loterją też urządził się roztropnie. Jedną ćwiartkę wziął sam, do kupienia drugiej zmusił siostrę, a na trzecią namówił swego krewniaka pana Edmunda, młodego i rozkosznego chłopca. Zachęcał też córkę (która, jako wykwalifikowana retuszerka, posiadała samodzielne fundusze) do nabycia czwartej cząstki losu, ale napróżno. Panna Amelja była emancypantką i filozofką, wierzyła tylko w pracę, postęp i prawa kobiet, a ze snów, loterji i wierszy miłosnych żartowała okrutnie.
Ponieważ ani na upór ukochanej córki nie było lekarstwa, ani na kupno pozostałej ćwiartki — pieniędzy, więc pan Hipolit rachował sobie tak:
— Ja wygram sto tysięcy, moja siostra także sto tysięcy, więc będę miał dwieście tysięcy. Że zaś i Edmund musi też wygrać sto tysięcy, więc ożenię go z Melcią i będę miał razem trzysta tysięcy. Szkoda wprawdzie czwartej setki, lecz zato kupię sobie kilka pożyczek premjowych, a Bóg mnie niezawodnie pocieszy. Zresztą i od trzystu tysięcy można mieć ładny procent...
Tak rachował i cieszył się nadzieją w chwili, gdy miał umysł swobodny. Ale kiedy nabywca kamienicy nie przysyłał pieniędzy i kiedy od własnej córki wypadało nieraz pożyczać ciężko zapracowane u fotografów kilka rubli, wówczas Hipolit tracił wiarę we wszystko. Wybiegał wtedy na miasto szukać choćby najskromniejszej posady dla siebie i postanawiał wydać Melcię choćby za pana Kazimierza.
Ów Kazimierz był człowiekiem niskiego pochodzenia, lecz ponieważ ukończył wyższy zakład naukowy, wszedł więc w towarzystwo nieco lepsze i otarł się trochę — choć niezupełnie. Majątku nie miał, tylko stryja kanonika, który mu obiecywał sukcesją i pomoc; ale że starzec był krzepki i do wydawania pieniędzy nieskory, więc sukcesja i pomoc odsuwały się na dalszy plan.
Cierpliwie czekając na łaskę stryjaszka, Kazimierz, jako wykwalifikowany chemik, wstąpił do dystylarni, gdzie miał niezłą pensyjkę na dziś, a świetne widoki na przyszłość. Mówiono mu półgębkiem, że gdyby mógł włożyć kilka tysięcy rubli w przedsiębierstwo, wówczas zostałby nawet dyrektorem, jako najzdolniejszy ze wspólników.
Niejaki znowu pan Gotlieb Schmupfke, piwowar dużej prawości i niemniejszego majątku, zachwalał często przed Kazimierzem wdzięki i posag swej córki Wandzi. Ale młody chemik, aczkolwiek posagiem nie gardził, piękność Wandzi uznawał i całą rodzinę Schmupfke wielce szanował, nie kwapił się jednak z oświadczynami. Od roku jeżeli nie dawniej strasznie go kłuła w oczy panna Amelja, koleżanka Wandy z instytutu. Kazimierz podziwiał nietylko jej wdzięki, ale i energją, z jaką wzięła się do retuszerki, jej poglądy na pracę, postęp i prawa kobiet, a nawet jej dziwactwa i sposób traktowania ludzi zgóry. Z wielu względów była ona dla niego owocem zakazanym i może z tej racji płonął ogniem znanym jeszcze ojcu rodu ludzkiego.
Jedynym rywalem Kazimierza był Edmund, daleki krewny rodziny pana Hipolita. Młodzieńca tego jednak, który cieszył się względami ojca Melci, nie brano na serjo. Ciotka zgoła nie lubiła go i nazywała kłamczuchem, a niekiedy chłystkiem, Melcia zaś żartowała i z jego elegancji i z jego próżniactwa, z podróży zagranicę i ze stosunków z hrabiami, a nawet ze starego herbu i jasnych sterczących wąsików.
Kazimierz o Edmundzie wiedział tylko, w jakich teatrach amatorskich grywa i o jakie sumy zakłada się w czasie wyścigów, ale ani o tem co robi, ani skąd bierze pieniądze. Zresztą ludzie dobrze urodzeni nie potrzebują odpowiadać na podobne pytania; tak też czynił Edmund i było mu z tem dobrze. Jemu i panu Hipolitowi, który pewne mniej jasne strony życia swego kuzynka składał na karb młodości.
To już i wszystko o meblach pana Hipolita i o jego znajomych. Chyba tylko dla zaokrąglenia rozdziału wspomnimy jeszcze o panu Piotrze, choć doprawdy niewiele o nim powiedziećby można. Był to poczciwiec i miał kapitaliki, któremi w razie nagłej potrzeby usługiwał osobom bliższym, a więc niekiedy panu Hipolitowi, a czasem panu Edmundowi.
Poczciwiec ten, niski, grubawy, lubił kanarki i był dziwnie punktualny. Raz pożyczył on od Hipolita trzy ruble na dwadzieścia cztery godzin i rzeczywiście na drugi dzień przyszedł do jego mieszkania na kilka minut przed terminem, a następnie, w porze co do sekundy właściwej, położył pieniądze na stole. Sam jednak o należności nie upominał się nigdy. Co najwyżej, składał wizyty w kilka dni po terminie, lecz już stojąc w progu, mówił, że nie przychodzi bynajmniej w interesie pożyczki i że podejrzeniem podobnem wyrządzonoby mu najcięższą obrazę.
Procenta brał tylko dla porządku, aby nie myślano, że komuś łaskę robi; o wysokości ich zaś niewiele wiemy, interesa bowiem podobne załatwiały się zwykle przy drzwiach zamkniętych.
Wracając do mieszkania pana Hipolita, dodamy, że składało się ono z saloniku, gabinetu jego, gabinetu Melci i pokoju jadalnego, który zajmowała ciotka. Pokoiki te tem się chyba między sobą różniły, że u ciotki wisiał na ścianie obraz Matki Boskiej, u ojca hebanowy krzyżyk, tudzież potrety Sobieskiego i Napoleona, a u Melci wizerunki Robespierra, Woltera, Dantona i gipsowe popiersie Sokratesa, — nie licząc fotografij znakomitości młodszego pokolenia.
Dziewiczy pokoik nie posiadał w oknie kwiatów, ani tradycyjnych muślinowych firanek, cacka te bowiem pochłaniają dużo światła, którego Melcia do retuszowania niezbędnie potrzebowała. Żelazne jej łóżko było zasłane po kawalersku, obok niego zaś stała pleciona półka z książkami.
Napróżno w bibljotece tej szukalibyśmy poezji lub romansów, były tam bowiem same dzieła poważne. Więc Darwin, więc Mili, Vogt, Moleschott, Buchner i inni. Autorzy ci, jako apostołowie trzeźwych lub nowych poglądów na świat, cieszyli się sympatją panny Amelji, dla której trzeźwość i postęp stanowiły artykuły wiary.
Ani ojciec, ani ciotka książek Melci nie rozumieli, tylko pierwszy podziwiał gusta córki, druga zaś uważała siostrzenicę za zbłąkaną owieczkę, którą dopiero mąż miał doprowadzić na właściwą drogę.
Oto wszystko, co na początek powiedzieć można o głównych aktorach widowiska.
Ustawieni rzędem, kłaniają się oni prześwietnej publiczności, prosząc o pobłażliwość dla swych wad, gdyby mieli jakie — i dla bajarza, gdyby nie potrafił obudzić dla nich sympatji.
Nawiasowo tylko wspomnimy, że czwarta ćwiartka losu, kupionego przez rodzinę Hipolita, dostała się prostemu lecz zamożnemu chłopu. Jeszcze w zimie przywiózł on masło i cielęta do Warszawy i tu wypadkiem nabył u kolektora bilet.
— A może się trafi? — myślał i odtąd co miesiąc wykupywał właściwą klasę.
— Żeby choć z tysiąc rubli padło!... At!... cobym ja ta zrobił z takiemi pieniędzmi. Tfy! pokusa!...
I plunął na los, na którym pan Hipolit fundował swoją dobrze urodzoną przyszłość.
Zwyczajnie prostak!