<<< Dane tekstu >>>
Autor Bolesław Prus
Tytuł Wielki los
Pochodzenie Pisma Bolesława Prusa. Tom XXIII
Nowele, opowiadania, fragmenty. Tom II
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Narodowa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
WIELKI LOS.
I.
AUTOR PRZEDSTAWIA GŁÓWNE OSOBY I PROSI CZYTELNIKA O WYROZUMIAŁOŚĆ.

Niejaki pan Hipolit, sprzedawszy nieco zadłużoną kamienicę w mieście X., osiadł w Warszawie, na Podwalu. Miał on wprawdzie stały zamiar przenieść się w Aleje Ujazdowskie, gdzie nawet o wynajęcie pałacyku traktował, tymczasowo jednak aż do „zmiany losu“ musiał demokratyzować się w czterech pokoikach staromiejskiej dzielnicy. No i demokratyzował się pospołu ze siostrą nieboszczki żony i własną córką panną Amelją osobą ukształconą, lecz dość wyjątkowych usposobień.
Pan Hipolit doświadczał wielkich przykrości, ilekroć przyszło mu wprowadzać kogo po raz pierwszy do swego mieszkania. Już na dole rumienił się za gospodarza, tolerującego w domu wąskie i brudne schody. We drzwiach przepraszał gościa za to, że przedpokój jest ciasny i kuchnia ciemna, a w salonie pokazywał stare tapety i wyliczał wady sprzętów.
— Ja, proszę pana — mówił do gości — zrobiłem w życiu jedno jedyne głupstwo, że sprzedawszy moją kamienicę nietylko z wszelkiemi jej wygodami, ale i z meblami, wywiozłem stamtąd ledwie ten oto fortepian, na którym fornier popękał, i ten oto zegar, któremu zbili w drodze klosz i zgubili perpendykuł. Z tego powodu nie chodzi, tylko stoi na komodzie jako droga pamiątka.
Potem następował opis mebli kupionych tu, w Warszawie, z wolnej ręki. Na rzeczach tych oszukano pana Hipolita, choć przy targu zaklinano się trzy razy na Boga i nierównie więcej razy na honor. Niedość, że w fotelach i kanapie sprężyny są złe, ale jeszcze pod pokrowcami mole się zagnieździły. Wprawdzie siostra pana, a ciotka panny, zobaczywszy, co się święci, wypchała meble najprzedniejszym bakuniem, ale łotr froter wykradł go i zużytkował do fajki, a mole poniszczyły obicia.
Z tego nawet powodu niesumienny froter został uwolniony od obowiązków, podłoga zaś nabrała osobliwego koloru.
Opowiadając to, nieszczęśliwy właściciel nie chciał bynajmniej popisywać się dawniejszem mieniem i gospodarskiemi porządkami, wiedząc, że skłonność do samochwalstwa cechuje dorobkiewiczów i inne mizeractwo. Pragnął tylko zamanifestować żyjące w nim ciągle uczucia pańskie i estetyczne, a zarazem upewnić gościa, że w razie „zmiany losu“, będzie umiał położyć kres tego rodzaju nieprzystojnościom.
Tymczasem los zmieniał się o tyle, że panu Hipolitowi coraz nieregularniej płacono raty i procenta z sumy pozostałej na hipotece domu. Wypadało niejednokrotnie pożyczać od siostry po nieboszczce żonie, a nawet od osób prywatnych. Pan Hipolit za każdą nową pożyczką martwił się niewymownie, do swego dłużnika pisywał listy namiętnie długie i trzymał ćwiartkę na loterji klasycznej. Jako bowiem człek doświadczony, rozumiał, że wszystko zawieść go może, prócz własnego szczęścia, które od kilku lat nie dopisywało wprawdzie, ale tylko chwilowo.
Z loterją też urządził się roztropnie. Jedną ćwiartkę wziął sam, do kupienia drugiej zmusił siostrę, a na trzecią namówił swego krewniaka pana Edmunda, młodego i rozkosznego chłopca. Zachęcał też córkę (która, jako wykwalifikowana retuszerka, posiadała samodzielne fundusze) do nabycia czwartej cząstki losu, ale napróżno. Panna Amelja była emancypantką i filozofką, wierzyła tylko w pracę, postęp i prawa kobiet, a ze snów, loterji i wierszy miłosnych żartowała okrutnie.
Ponieważ ani na upór ukochanej córki nie było lekarstwa, ani na kupno pozostałej ćwiartki — pieniędzy, więc pan Hipolit rachował sobie tak:
— Ja wygram sto tysięcy, moja siostra także sto tysięcy, więc będę miał dwieście tysięcy. Że zaś i Edmund musi też wygrać sto tysięcy, więc ożenię go z Melcią i będę miał razem trzysta tysięcy. Szkoda wprawdzie czwartej setki, lecz zato kupię sobie kilka pożyczek premjowych, a Bóg mnie niezawodnie pocieszy. Zresztą i od trzystu tysięcy można mieć ładny procent...
Tak rachował i cieszył się nadzieją w chwili, gdy miał umysł swobodny. Ale kiedy nabywca kamienicy nie przysyłał pieniędzy i kiedy od własnej córki wypadało nieraz pożyczać ciężko zapracowane u fotografów kilka rubli, wówczas Hipolit tracił wiarę we wszystko. Wybiegał wtedy na miasto szukać choćby najskromniejszej posady dla siebie i postanawiał wydać Melcię choćby za pana Kazimierza.
Ów Kazimierz był człowiekiem niskiego pochodzenia, lecz ponieważ ukończył wyższy zakład naukowy, wszedł więc w towarzystwo nieco lepsze i otarł się trochę — choć niezupełnie. Majątku nie miał, tylko stryja kanonika, który mu obiecywał sukcesją i pomoc; ale że starzec był krzepki i do wydawania pieniędzy nieskory, więc sukcesja i pomoc odsuwały się na dalszy plan.
Cierpliwie czekając na łaskę stryjaszka, Kazimierz, jako wykwalifikowany chemik, wstąpił do dystylarni, gdzie miał niezłą pensyjkę na dziś, a świetne widoki na przyszłość. Mówiono mu półgębkiem, że gdyby mógł włożyć kilka tysięcy rubli w przedsiębierstwo, wówczas zostałby nawet dyrektorem, jako najzdolniejszy ze wspólników.
Niejaki znowu pan Gotlieb Schmupfke, piwowar dużej prawości i niemniejszego majątku, zachwalał często przed Kazimierzem wdzięki i posag swej córki Wandzi. Ale młody chemik, aczkolwiek posagiem nie gardził, piękność Wandzi uznawał i całą rodzinę Schmupfke wielce szanował, nie kwapił się jednak z oświadczynami. Od roku jeżeli nie dawniej strasznie go kłuła w oczy panna Amelja, koleżanka Wandy z instytutu. Kazimierz podziwiał nietylko jej wdzięki, ale i energją, z jaką wzięła się do retuszerki, jej poglądy na pracę, postęp i prawa kobiet, a nawet jej dziwactwa i sposób traktowania ludzi zgóry. Z wielu względów była ona dla niego owocem zakazanym i może z tej racji płonął ogniem znanym jeszcze ojcu rodu ludzkiego.
Jedynym rywalem Kazimierza był Edmund, daleki krewny rodziny pana Hipolita. Młodzieńca tego jednak, który cieszył się względami ojca Melci, nie brano na serjo. Ciotka zgoła nie lubiła go i nazywała kłamczuchem, a niekiedy chłystkiem, Melcia zaś żartowała i z jego elegancji i z jego próżniactwa, z podróży zagranicę i ze stosunków z hrabiami, a nawet ze starego herbu i jasnych sterczących wąsików.
Kazimierz o Edmundzie wiedział tylko, w jakich teatrach amatorskich grywa i o jakie sumy zakłada się w czasie wyścigów, ale ani o tem co robi, ani skąd bierze pieniądze. Zresztą ludzie dobrze urodzeni nie potrzebują odpowiadać na podobne pytania; tak też czynił Edmund i było mu z tem dobrze. Jemu i panu Hipolitowi, który pewne mniej jasne strony życia swego kuzynka składał na karb młodości.
To już i wszystko o meblach pana Hipolita i o jego znajomych. Chyba tylko dla zaokrąglenia rozdziału wspomnimy jeszcze o panu Piotrze, choć doprawdy niewiele o nim powiedziećby można. Był to poczciwiec i miał kapitaliki, któremi w razie nagłej potrzeby usługiwał osobom bliższym, a więc niekiedy panu Hipolitowi, a czasem panu Edmundowi.
Poczciwiec ten, niski, grubawy, lubił kanarki i był dziwnie punktualny. Raz pożyczył on od Hipolita trzy ruble na dwadzieścia cztery godzin i rzeczywiście na drugi dzień przyszedł do jego mieszkania na kilka minut przed terminem, a następnie, w porze co do sekundy właściwej, położył pieniądze na stole. Sam jednak o należności nie upominał się nigdy. Co najwyżej, składał wizyty w kilka dni po terminie, lecz już stojąc w progu, mówił, że nie przychodzi bynajmniej w interesie pożyczki i że podejrzeniem podobnem wyrządzonoby mu najcięższą obrazę.
Procenta brał tylko dla porządku, aby nie myślano, że komuś łaskę robi; o wysokości ich zaś niewiele wiemy, interesa bowiem podobne załatwiały się zwykle przy drzwiach zamkniętych.
Wracając do mieszkania pana Hipolita, dodamy, że składało się ono z saloniku, gabinetu jego, gabinetu Melci i pokoju jadalnego, który zajmowała ciotka. Pokoiki te tem się chyba między sobą różniły, że u ciotki wisiał na ścianie obraz Matki Boskiej, u ojca hebanowy krzyżyk, tudzież potrety Sobieskiego i Napoleona, a u Melci wizerunki Robespierra, Woltera, Dantona i gipsowe popiersie Sokratesa, — nie licząc fotografij znakomitości młodszego pokolenia.
Dziewiczy pokoik nie posiadał w oknie kwiatów, ani tradycyjnych muślinowych firanek, cacka te bowiem pochłaniają dużo światła, którego Melcia do retuszowania niezbędnie potrzebowała. Żelazne jej łóżko było zasłane po kawalersku, obok niego zaś stała pleciona półka z książkami.
Napróżno w bibljotece tej szukalibyśmy poezji lub romansów, były tam bowiem same dzieła poważne. Więc Darwin, więc Mili, Vogt, Moleschott, Buchner i inni. Autorzy ci, jako apostołowie trzeźwych lub nowych poglądów na świat, cieszyli się sympatją panny Amelji, dla której trzeźwość i postęp stanowiły artykuły wiary.
Ani ojciec, ani ciotka książek Melci nie rozumieli, tylko pierwszy podziwiał gusta córki, druga zaś uważała siostrzenicę za zbłąkaną owieczkę, którą dopiero mąż miał doprowadzić na właściwą drogę.
Oto wszystko, co na początek powiedzieć można o głównych aktorach widowiska.
Ustawieni rzędem, kłaniają się oni prześwietnej publiczności, prosząc o pobłażliwość dla swych wad, gdyby mieli jakie — i dla bajarza, gdyby nie potrafił obudzić dla nich sympatji.
Nawiasowo tylko wspomnimy, że czwarta ćwiartka losu, kupionego przez rodzinę Hipolita, dostała się prostemu lecz zamożnemu chłopu. Jeszcze w zimie przywiózł on masło i cielęta do Warszawy i tu wypadkiem nabył u kolektora bilet.
— A może się trafi? — myślał i odtąd co miesiąc wykupywał właściwą klasę.
— Żeby choć z tysiąc rubli padło!... At!... cobym ja ta zrobił z takiemi pieniędzmi. Tfy! pokusa!...
I plunął na los, na którym pan Hipolit fundował swoją dobrze urodzoną przyszłość.
Zwyczajnie prostak!


II.

SŁÓWKO O POGLĄDACH MELCI

I O SKUTKACH CHWILOWEGO PESYMIZMU JEJ OJCA.

Był już początek czerwca. Widząc niezawodne symptomata bliskiej golizny, pan Hipolit drugi dzień tkwił zamknięty w gabinecie i albo myślał o znalezieniu dla Melci bogatego męża, albo pisał listy do dłużnika, błagając go na rany boskie o pieniądze.
Damy, to jest panna Amelja i jej ciotka, siedziały w saloniku na owych meblach sponiewieranych przez mole.
Ciocia dobrodziejka w przewidywaniu zimy robiła sobie włóczkowy kaftanik na drutach, panna zaś, zmęczona retuszowaniem, czytała. Wczoraj właśnie skończyła broszurę jakiegoś niemieckiego filozofa, który zaklinał się na Boga, że niema duszy i obiecywał we własnem laboratorjum zrobić człowieka z nogami i rękami, byle mu dano trochę czasu i odrobinę tlenu, wodoru i węgla, a nadewszystko fosforu. Celem zgłębienia przedmiotu, wzięła się dziś Melcia do fizjologji i właśnie studjowała rezultaty doświadczeń, wykonywanych na żywych zwierzętach.
W pokoju zalegało milczenie, w wysokim stopniu dokuczliwe dla cioci, której organa mówne, pomimo wieku, cieszyły się młodzieńczą rzeźwością. Jakiś czas spoglądała ona wyzywająco na siostrzenicę, wkońcu zaś, prawpodobnie z desperacji, zaczęła rozmawiać sama ze sobą, naprzód ciszej, potem głośniej.
Melcia, usłyszawszy to, parsknęła śmiechem i złożyła książkę, co znowu ucieszyło starowinę, słusznie odgadującą, że teraz właśnie nadeszła pora otworzenia upustów wymowy. Nie czekając zatem, rzekła:
— Dobrze ci się śmiać, ty filozofko!... Przy tobie zapomniałabym, że mi Pan Bóg język stworzył... Czyta tylko i czyta duby smalone!... Mogłabyś też i mnie trochę o tych bredniach powiedzieć, bo mi chyba uszy zarosną.
— Cha! cha! cha!... — śmiała się panna. — Alboż mnie ciocia zrozumie?
Ciotka obraziła się.
— A cóżeście to wy młode już wszystkie rozumy pozjadały? Myślisz, że i ja nie czytywałam dużo w mojem życiu?... Spróbuj tylko pogadać ze mną o tej tam waszej filozofji, a zobaczysz...
Panna Amelja oparła głowę na krawędzi fotelu i śmiała się, o ile jej na to małe usta pozwalały. Dopiero po kilku minutach, nachwytawszy się za boki i otarłszy oczy, odpowiedziała spokojniej, choć prędko, jak to było w jej zwyczaju:
— Więc dobrze, opowiem cioci. Czytam o doświadczeniach Flourensa, który krajał mózg gołębiom...
— Dość! dość!... — zawołała ciotka, gwałtownie trzepocząc rękoma. — Cóżto za oprawca, o miłosierny Boże!... Czy ty możesz myśleć nawet o podobnych obrzydliwościach? i czy nie lepiej zrobiłabyś, czytając mi „Złotą Elżunię,“ której tak jestem ciekawa?...
— Bardzo dziękuję! — odparła Melcia, kłaniając się z gestem lekceważenia. — Znam podobne rzeczy i mogę nawet cioci treść opowiedzieć: „Złota Elżunia“ musi być grzeczną dziewczynką, której Pan Bóg w nagrodę zsyła zacnego męża i pół tuzina nieumytych aniołków...
Teraz ciotka spoważniała i kładąc na stole robotę, rzekła:
— Co ty tak, moje dziecko, z małżeństwa nieustannie przedrwiwasz? Nie jestże to sakrament taki święty jak inne i — do czego zresztą sama rośniesz?
— Ach! rozumiem to na nieszczęście — odparła Melcia, rzucając pogardliwie ręką. — Nie mam wprawdzie odwagi zostać starą panną, ale też i nie myślę wyjść zamąż tak, jak miljony innych panien.
— Czy i na to wynalazłaś nowy sposób?
— Zapewne! Moja niewola musi być przyjemną, inaczej zaś wolałabym się utopić...
— O Boże! Boże!... — westchnęła staruszka. — Biednyż będzie ten twój mąż, kochanie...
— Wcale nie biedny! — pochwyciła ze śmiechem panna. — Przeciwnie, musi być majętny, a przynajmniej zamożny, abym mogła zajmować się czem chcę, wyjechać zagranicę...
— Więc wyjdź za pana Piotra...
— Kiedy wolę młodego i przystojnego.
— Niby takiego jak Edmund? — spytała złośliwie ciotka.
— Za mało ma rozumu.
— Więc bierz Kazimierza — pochwyciła staruszka, patrząc na nią badawczo.
Melcia spuściła oczy, zastanowiła się, lecz ani jeden muskuł jej twarzy nie drgnął.
— Od biedy, gdyby miał majątek, nie odrzuciłabym go...
— Dlaczegóż od biedy?
— Bo nie ma nazwiska, ani eleganckiego układu.
— Przecież wy o nazwiska nie dbacie! — zawołała ciotka.
— Gdzie indziej jest to zapewne obojętne, lecz u nas, z podobnym dodatkiem żyje się weselej niż bez niego.
— No więc Edmund przypada ci lepiej do gustu?
— Tylko w ostateczności i to pod warunkiem, że nareszcie odziedziczy ów majątek po dziadku. Z takim jak on mężem, żyć trudno, ale bywać w towarzystwach można, a i zrobić też z niego coś się da!
Ciotka pokręciła głową i rzekła nagle:
— A miłość?
Melcia znowu zaczęła się śmiać.
— Miłość!... z kwiatkami, księżycem, o głodzie, w brudnem mieszkaniu?... O moja ciociu, ależ ja jestem człowiekiem, ja chcę żyć!... Uczucia zawsze się znajdą, lecz o wygody trudniej. W biedzie miłość prędko ostygnie, ale przy majątku, wśród ciągle nowych wrażeń, można znaleźć tysiące przedmiotów do zachwytu, począwszy od pięknej sukni, a skończywszy na ładnej prelekcji. Przytem ludzkość i jej dobro stanowią niewyczerpane źródło uczuć, tylko ich szukać nie umiemy.
— Szczęśliwa twoja matka, że tego nie słyszy! — szepnęła staruszka.
A po chwili dodała:
— Ha! może to i samo przejdzie... Pamiętam, że nieboszczka Mania póki była panną, grała tylko na fortepianie i malowała pejzaże, a małemi dziećmi brzydziła się. Dopiero gdy jej Pan Bóg dał własne...
W tej chwili zapukano do przedpokoju i niebawem wszedł do saloniku młody człowiek niski, śniady, niezbyt zręczny, lecz z twarzą myślącą i bystremi oczyma. Zdawał on się być w wyjątkowo wesołym nastroju. Promieniował radością, jeżeli wolno porównywać człowieka z kaloryferem.
— Coś się stało — rzekła po przywitaniu ciotka — że pan Kazimierz przychodzi do nas w południe.
— Chciał nam zrobić niespodziankę — wtrąciła panna.
— Ma pani racją, stało się! — odparł Kazimierz tonem nietyle eleganckim, ile stanowczym. — Zostałem wicedyrektorem naszej dystylarni, mam sto rubli miesięcznie, cztery pokoje paradne, opał, światło... Cóż pani na to? — zwrócił się do Melci.
Panna skrzywiła się, poczem odpowiedziała zwolna:
— Ja na to?!... chyba — że będzie pan miał mieszkanie obszerne, widne i ciepłe.
Młody człowiek zarumienił się.
— Zasłużyłem na tę naukę! — odpowiedział zmieszany. — Ale... widzi pani, dostałem posadę dopiero przed paroma godzinami i prosto z fabryki przybiegłem, aby pan... państwu o tem donieść. Nie mam nikogo...
Teraz pannie Amelji zrobiło się przykro, wyciągnęła więc do Kazimierza rękę i rzekła:
— No, ale niech pan tego nie bierze zbyt poważnie. Ja tylko chciałam pana trochę zmartwić, chociaż także cieszymy się pańskiem powodzeniem.
W osobliwym widać nastroju przyszedł tu Kazimierz, łaskawe bowiem wyrazy stropiły go tak, że umilkł i zmieszał się jeszcze bardziej.
Scena ta dobre wrażenie zrobiła na cioci, która, wziąwszy robotę do rąk, rzekła, pilnie patrząc na druty:
— Teraz mógłby się pan nawet ożenić. Tysiąc dwieście rubli, mieszkanie i opał, to nie bagatela w Warszawie...
Młody człowiek począł niespokojnie kręcić się na krześle i zacierać ręce. Jednocześnie Melcia doświadczyła pewnego zakłopotania i pod pozorem odniesienia książki, zarumieniona trochę, wybiegła do swego pokoju.
Gdy zamknęła drzwi, Kazimierz pochylił się ku ciotce i drżącym nieco głosem szepnął do staruszki, jakgdyby między nimi oddawna istniało porozumienie:
— Przyszedłem oświadczyć się...
Ciotka aż klasnęła w ręce.
— A idźże prędzej za nią! — rzekła.
— Kiedy nie wiem co mówić?
— Padnij na kolana i powiedz, że ją kochasz.
— Wyśmieje mnie!
— Nie wyśmieje... Stary to obyczaj, ale dobry... Zróbże tak! — mówiła, trzęsąc rękoma. — Ona ma wprawdzie gorącą główkę, ale złote serce. Byleś ją rozczulił, a teraz właśnie pora, kiedy ci sama rękę podała, przyrzeknie ci i dotrzyma. Idź! idź! — dodała, popychając go ku drzwiom — jej właśnie takiego męża potrzeba!
Kazimierz wahał się chwilę, lecz nagle usiadł znowu z miną desperata.
— Skompromitowałbym się w jej oczach!... Nie mogę... Wolę pierwej z panem Hipolitem pogadać...
Skrzypnęły drzwi, Melcia wróciła. Kazimierz wlepił w ciotkę spojrzenie tak błagalne, że staruszka, zrozumiawszy niemą jego prośbę, przygryzła wargi z gniewu i rzekła:
— Rób jak chcesz! Wy młodzi macie swoje sposoby, podobno lepsze od dawnych.
Dla formy tylko dodamy, że panna Amelja z ostatnich słów wybornie domyśliła się, o co chodzi. Gdyby Kazimierz usłuchał rady ciotki i upadł przed panną na kolana, może wobec tego objawu uczuć, prysłyby lodowate poglądy jej na małżeństwo. Ale młody człowiek nieustannie chłodzony przez ukochaną, nie zdobył się na wybuch podobny, a i Melcia miała czas zebrać myśli i uporządkować swoje teorje. Wróciła więc do saloniku jak zwykle obojętna i bardziej odpychająca. W tej chwili nawet tajemne konszachty Kazimierza z ciotką wydały jej się zabawnemi, a jego plany matrymonjalne zuchwalstwem. Już to co prawda, Melcia była bardzo kapryśna.
Dalsza rozmowa ciągnęła się nieosobliwie. Panna zarzucała konkurenta pytaniami z zakresu fizjologji i pozostałej litanji nauk przyrodniczych; młody wice-dyrektor dystylarni był roztargniony, a ciotka rozgniewana. Szczęściem wszedł do saloniku pan Hipolit i zabrał niefortunnego wielbiciela do swej kancelarji, w celu zasięgnięcia jego opinji o jakiejś finansowej kwestji.
Hipolit był dziś tak znękany, że naprzód zapomniał włożyć krawata na szyję, a powtóre otworzył przed Kazimierzem serce naoścież i bolejącym głosem opowiadał chemikowi o wszystkich swoich kłopotach.
Zaczął naturalnie od sprzedaży kamienicy i kupienia mebli zjedzonych przez mole. Potem przeszedł do niesumiennego nabywcy domu, który ani rat, ani procentów płacić nie chce; dalej zwymyślał wszystkich dobrze urodzonych, „aczkolwiek sam z nich pochodził,“ natomiast zaś przepowiadał znakomitą przyszłość fabrykantom wogóle, a dystylatorom w szczególności.
— Jak szczęścia pragnę — zawołał rozżalony — że wydałbym Melcię prędzej za uczciwego szewca, aniżeli naprzykład za obywatela ziemskiego. To klasa zgubiona, spełnia się na niej wyrok Boży!
Kazimierz nie wiedział wprawdzie, jaki to mianowicie wyrok Boży spełnia się na obywatelach ziemskich i mimowoli przypomniał sobie, że przed miesiącem ten sam pan Hipolit o tej samej klasie narodu miał inne cokolwiek opinje. Że jednak sprzeczności podobnych nasłuchał się dosyć, zamiast więc polemizować ze zbolałym ojcem, przystąpił do kucia własnego interesu.
Przedewszystkiem tedy Kazimierz zawiadomił pana Hipolita o nowej posadzie, wspomniał o pensji, którą zapomocą godziwych dochodów powiększyćby można i o mieszkaniu z opałem i światłem, które w ostateczności rozszerzyćby się dało. Nadmienił, że około Nowego Roku zawakuje posada dyrektora z pensją trzech tysięcy rubli i wyraził nadzieję otrzymania jej: stryj bowiem kanonik niezawodnie pożyczy mu pieniędzy, aby mógł wejść do spółki.
Po tym wstępie młody człowiek odpoczął, otarł pot z czoła i oparłszy obie ręce na dygoczących ze wzruszenia kolanach, oświadczył panu Hipolitowi chęć wejścia w związki legalne z jego jedyną, pełnoletnią córką Amelją.
Skutek mówki był nadspodziewany. Hipolit roztkliwił się, uściskał wice-dyrektora, podziękował za wyrządzony jego domowi honor i obiecał ze swej strony nie stawiać przeszkód małżeństwu, jeżeli takowe zaakceptuje Melcia.
— Widzisz, mój kochany — kończył — dziś to jeszcze tak bardzo żenićbyś się nie mógł... Ale gdy zostaniesz dyrektorem, no!... staraj się tylko pozyskać serce Melci, a nadewszystko nic nie wspominaj o naszej rozmowie, bo to dziewczyna, jak ci wiadomo, strasznie samodzielna i gotowa zgrymasić, jeżeli się dowie o mojem postanowieniu zrobionem bez jej wiedzy.
Rada wydała się Kazimierzowi bardzo rozsądną. Wiedział on, że serce Melci trzeba zdobywać jak fortecę, tymczasem więc był kontent z pozyskania względów ojca, o których zawsze wątpił.
Potem uściskano się jeszcze raz i pogadano w niewielu słowach o interesie finansowym. Gdy następnie obaj panowie wyszli do saloniku, mieli już miny tak niewinne, że Melcia nie podejrzewała nawet aktu oświadczyn, a ciotka była przekonaną, że Kazimierz równie dobrze zląkł się teraz ojca, jak przed pół godziną córki.
Wkrótce konkurent pożegnał rodzinę, a Melcia w swym pokoiku wzięła się do retuszowania. Korzystając z tego, ciotka rzekła:
— Czy szwagier wie, że Kazimierz został wice-dyrektorem fabryki?
— Mówił mi o tem — odparł Hipolit, odwracając się do okna.
— Porządny człowiek! — dodała ciotka.
— E... he... hem! bardzo... bardzo...
— A czy szwagier wie, że on chce oświadczyć się o Melcię?...
— A... a... a... siostra skąd o tem wie? — spytał Hipolit, ciągle nie patrząc na nią.
— Domyślam się.
— Chybaby oszalał!... oszalał!... — odparł ojciec niespokojnie, pocierając kark ręką.
Niedługo potem dał słudze do zmienienia papierek dwudziestopięciorublowy, upominając ją, aby nie zgubiła. Niewiadomo dlaczego przywidziało się ciotce, że pan Hipolit pieniądze te pożyczył od Kazimierza; prawdopodobnie jednak były to podejrzenia zupełnie nieuzasadnione.
Ku wieczorowi pan Hipolit odzyskał zwykły humor. Był wesół i dumny jak dawniej, opowiadał pocieszne facecje o zarozumiałości dorobkiewiczów i marzył o wygranej na loterji już w tych dniach. Z powyższych objawów podejrzliwa skutkiem starości ciotka, wnioskowała, że jej szwagier musi mieć w portmonecie jeszcze jeden niezmieniony dwudziestopięciorublowy papierek i w duchu upierała się przy zdaniu, że albo Pan Bóg Hipolitowi z nieba spuścił pieniądze, albo je Kazimierz pożyczył.
Uprzedzenia żółciowej damy były tak wielkie, iż w rozumowaniach swoich nie wahała się iść dalej i przypuszczać, że Kazimierz oświadczył się ojcu o Melcię i że został przyjęty.
— Najniezawodniej obiecał mu! — mruczała staruszka. — Ciekawa tylko jestem, co pierwej odda: czy jemu córkę, czy mnie moje pieniądze?
Zagadkowe pytanie to mogłoby naprowadzić na myśl, że pan Hipolit wiele rzeczy obiecywał, choć nie wszystko dotrzymywał. Ponieważ jednak wypadki podobne trafiają się ludziom najporządniejszym, nie widzimy więc powodu dłużej zastanawiać się nad niemi.



III.
ZROZPACZONY EDZIO CHCE ZACIĄGNĄĆ NOWĄ POŻYCZKĘ.

Nie jestem pewny, czy świat dowie się rzeczy nowej, gdy powiem, że ulice wielkich miast przedstawiają dużo rozmaitości i ruchu. W zarysach ogólnych podobne one są do strumieni, których podziurawione brzegi odpowiadają kamienicom z ich lokalami do wynajęcia. W dziurach tych niższe piętra zajmują raki, ze względu na drapieżność nie różniące się od gospodarzy domów. Na piętrach wyższych gnieżdżą się żaby, istoty posiadające łydki i nader lekkomyślne, które podczas kwakania w niezwykły sposób wydymają podgardla.
W dnie słoneczne strumień, jak i wielkomiejska ulica, roi się właściwą populacją. Widzisz tam większe i mniejsze rybki, podążające w obu kierunkach za swojemi rybiemi interesami, lub gromadkę kijanek, idących z guwernantką na spacer. Niekiedy na środek tej arterji ruchu wyjeżdża szczupak, niby znakomity pan, przed którym wszyscy uciekają. Niekiedy w tłumie zwykłych przechodniów pojawia się malutki szczupaczek, pierwowzór nowoczesnego liberała, który dlatego tylko nie kąsa, że mu jeszcze zęby nie urosły.
Kilkucalowy szczupaczek taki wobec parucalowych płotek zachowuje się bardzo przyzwoicie. Grzecznie ustępuje innym z drogi i nie zaczepia nikogo, kimby się mógł udławić. Ale otóż zły los napędził mu rybkę o połowę mniejszą od niego. Szczupak nagle staje, rybka uskakuje wbok, chce uciec, lecz nie wie gdzie... Już ją złapał!...
Pewnego dnia na ulicy Senatorskiej można było podziwiać białego i różowego młodzieńca w tyrolskim kapelusiku, z kwiatkiem w dziurce od guzika i z laseczką, w gałce której tokarski kunszt uwięził japońskiego żółwia, drżącego nieustannie jak galareta. Młodzian ten spoglądał na świat przez kryształowe binokle i do przechodzących kobiet wyszczerzał cztery sztuczne zęby perłowego koloru. Był on zresztą wesoły jak człowiek, który po śniadaniu złożonem z lekkiej herbatki, idzie na śniadanie złożone z porteru i mięsa.
Młodzieńcem tym jest kilka razy już wspomniany pan Edmund, kuzyn Hipolita. Zmierza on właśnie do najpierwszej jadłodajni w Warszawie i usiłuje rozwiązać zagadnienie matematyczne: jakiemi drogami może dojść do postawienia przyjaciołom kilku butelek wina ten, który ani grosza w kieszeni nie posiada?
Nagle — pięknie zarysowane brwi pana Edmunda ściągają się, a usta otwierają bardziej niż zwykle. Zwraca on spiesznie głowę nabok i poczyna patrzeć na wiszące za oknem stroje damskie, potem cofa się, chce przeskoczyć na drugą stronę ulicy, lecz wkońcu — uśmiecha się i biegnie w objęcia niskiego i grubego jegomości, który od kilku chwil bystro mu się w oczy wpatrywał.
Owym jegomością jest pan Piotr, który uchyla przed młodzieńcem kapelusz i ukazuje Europie parę garści szpakowatych i starannie utrzymanych włosów. Jakiś kupczyk, stojący w szklanych drzwiach sklepu, ze zdziwieniem obserwuje niezwykłe ruchy Edmunda i napróżno stara się sobie wytłomaczyć, dlaczego piękny młodzieniec zmieszał się tak na widok poczciwej fizjognomji pana Piotra? Tymczasem był to zwykły pojedynek małego szczupaka, z mniejszą od niego płotką.
— Dzień dobry!... dzień dobry!....— woła Edmund z nerwowym śmiechem, chwytając Piotra za pulchne ręce. — Pewnie myślisz pan, żem zapomniał? Otóż nie! Wybierałem się właśnie do pana w ciągu tego miesiąca ze sześć razy...
— Ależ czcigodny panie! — przerywa Piotr — któż o podobnej bagatelce mówi na ulicy...
— O nie!... to nie bagatelka... — woła Edmund. — Dług dla honorowego człowieka...
Pan Piotr uśmiecha się i przerywa:
— Czy pan wie, że mi zdechł kanarek?...
— Czy podobna?
— Jak pana poważam!
— Ach! jakże ubolewam nad tym wypadkiem! — upewnia Edmund. — I któryż to?
— Ten, któremu samiczka głowę oskubała...
— Pewnie zapalenie mózgu?...
— Nie! Prawdopodobnie niestrawność, bo znalazłem u niego w dzióbku trochę sałaty... Co się zaś tycze naszego interesu...
— Drogi panie! — mówi Edmund — możesz być zupełnie spokojny!... Bądź pan tylko łaskaw za ten miesiąc policzyć sobie procent... no... jaki pan chcesz...
— Aaa... panie! — oburza się Piotr. — Tylko tak pan ze mną nie rozmawiaj, bo odejdę bez pożegnania...
— Jesteś pan zbyt dobrym, ażebyś mógł mi zrobić podobną przykrość — odpowiada Edmund z miną serdecznie przyjacielską. — Co zaś do naszej sumki, to właśnie dziadek ma mi dać po wyścigach tysiąc rubli...
— Oj ten dziadek, zanadto kochanemu panu pobłaża!... Jakże jego szanowne zdrowie?
Edmund na znak smutku wysuwa naprzód dolną wargę.
— Nogi mu puchną... Jesteśmy zaniepokojeni!
— Dziwna rzecz! — mówi Piotr jakby do siebie — zdaje mi się, że wczoraj jeździł konno po placu Ujazdowskim?
— A tak!... Wczoraj miał się znacznie lepiej! — odpowiada Edmund, a potem chwyta Piotra pod rękę i idąc, szepcze mu do ucha:
— Uważa szanowny pan... Potrzebuję koniecznie, ale to koniecznie... w tej chwili pięćdziesięciu rubli. Idę na śniadanie, gdzie będzie kilku moich przyjaciół, a ponieważ z dziadkiem widzieć się nie mogłem (jest z nim dziś bardzo źle) więc... Pojmujesz pan?
Pan Piotr myśli w tej chwili o zmarłym ptaszku, a potem nagle pyta:
— Przepraszam... która też godzina na pańskim zegarku?
— Wpół do pierwszej! — odpowiada skwapliwie Edmund, patrząc na złoty chronometr.
— Śliczny mebelek!
— Dostałem go przed tygodniem od ciotki, do której dziś właśnie muszę iść na obiad... Więc... Czy nie mógłbyś pan zrealizować tych pięćdziesięciu rubli?...
— Nie mam, jak pana kocham!
— Może choć dwadzieścia...
— Dwieście! panie... gdybym miał. Ale nie mam...
Edmund jest zrozpaczony.
— Ach! wiem co zrobię! — woła, zatrzymując się na ulicy. — Mam bilet na loterją, kup go pan... wszakże to dziś ciągnienie... Namówił mnie Hipolit, do wzięcia ćwiartki jego losu, więc wygrana pewna...
— Kiedy nic nie mam przy sobie.
Edmund chwyta go za rękę i z wybuchem uczucia mówi:
— Drogi panie Piotrze! w tej chwili muszę iść do Stępka, więc przyszlij mi pan... no, niewiele... z dziesięć rubli! Nad wieczorem oddam panu, choćbym miał zegarek zastawić... Słowo honoru daję!
Poczem opuszcza pana Piotra i odchodzi złamany. Poczciwiec chwilę popatrzył za nim, kiwnął głową i zwolna podreptał ku Podwalowi.
Pan Piotr nie od dziś dnia miał interesa z Edmundem i kontentował się tylko procentami; kapitaliku bowiem przed śmiercią owego dziadka, który mimo zatrważającej puchliny w nogach jeździł konno, nie mógł odebrać.
Pewność zatem była niewielka, a termin dość nieokreślony, ale poczciwina nie martwił się tem. Miał on jakąś słabość do Edzia i lubił tolerować nawet jego wybryki. Pewnego razu Edzio tak dalece nadużył sympatji swego przyjaciela, że pożyczył od niego pieniędzy na kwit cudzem opatrzony nazwiskiem, które własnoręcznie podpisał. Piotr, wiedząc o tem, pogroził mu tylko palcem, lecz pieniądze dał, Edzio zaś ślubował sobie w duchu, że kiedyś hojnie wynagrodzi dyskrecją i pobłażliwość jowjalnego kapitalisty.
Był to chłopiec dobry — jak mówili pan Piotr i pan Hipolit — tylko trochę lekkomyślny. Z wiekiem jednak mógł się ustatkować i wyjść na zacnego obywatela.
Opinja ta musiała być słuszną, skoro podzielał ją sam Edmund i często powtarzał:
— Ja wiem o tem, że w gruncie rzeczy jestem najuczciwszym facetem i że nie mogę być innym, czując nieprzeparty pociąg do cnoty. Ale urodziłem się na wielkiego pana i muszę wydawać przynajmniej trzy tysiące rubli rocznie. Że zaś po śmierci dziadka i innych członków rodziny mogę mieć dwa razy tyle, więc z sumy tej wydam to, co jest dla moich potrzeb niezbędne, a resztę obrócę na pożytek ogólny i dobroczynne cele. Zobaczycie mnie wtedy!


IV.
O TEM, CZY PAN HIPOLIT ZNAŁ SWOJĄ CÓRKĘ I CO W JEGO DOMU MÓGŁ USŁYSZEĆ PAN PIOTR, GDYBY PODE DRZWIAMI PODSŁUCHIWAŁ.

— Ależ bo panny teraźniejsze, to istne dziwowiska! — mówi pan Hipolit do ciotki, podczas gdy Melcia, retuszująca w swoim pokoiku, słuchała wszystkiego przez drzwi otwarte. — Weźmy naprzykład Reginę. Dziewczyna bez posagu, zamiast ukształcić się na guwernantkę i osiąść przy jakiej uczciwej rodzinie, jedzie sama jedna do Warszawy i uczy się szewctwa.
— Cóż w tem złego? — pyta Melcia.
— Jakto co?... Szewctwo nie jest właściwe dla kobiety, a tem bardziej dla panny z dobrego tonu. Kobieta, która nie umie szyć bielizny, ani haftować, nie zna się na robotach szydełkowych i drutowych, musi ciągnąć skórę! — mówi ciotka i patrzy w stronę Melci.
Ojciec przypomina sobie teraz, że jego córka nie zna się na wymienionych pracach damskich, szybko więc bierze jej stronę.
— No, cóż tam haft i szydełko! Melcia także się tem nie zajmuje, a jednak... W kobiecie grunt stanowi serce i rozsądek, Regina zaś nie ma serca ani odrobiny. Porzuciła trzech narzeczonych przez pychę i chciwość, ponieważ za każdym razem zdawało się jej, że zrobi lepszy los. Rozmawiałem przecie z tą dziewczyną i wyznaję, żem się zgorszył, kiedy mi zaczęła tłomaczyć, że życie bez swobody i majątku nic niewarte i że małżeństwo to niewola wynaleziona przez księży dla ogłupienia ludzi...
— Teraz wszystkie panny tak mówią! — wtrąca nieśmiało ciotka.
— Przepraszam cię — przerywa Hipolit — żadna dobrze wychowana panna tego nie powie. Ja nawet, biorąc rzeczy sprawiedliwie, nie obwiniam samej Reginy, ale jej rodziców. Matka, choć w domu była bieda, zamiast czuwać nad córką osobiście, wyręczała się guwernantkami, ojciec znowu nie zapytał nigdy, co robi jego dziecko, jakie ma zasady i sposób myślenia. Nawet więcej powiem: on jej prawie nie zna, patrzy na nią przez jakieś dziwne okulary i cieszy się nią, chociaż ludzie sarkają!
Ciotka opuszcza robotę na kolana i patrzy na mówiącego ze zdziwieniem. Według jej opinji, Melcia nie tak znowu bardzo różni się od Reginy i pan Hipolit również nie zna swej córki, na którą patrzy przez różowe okulary. Ale ciotka boi się trochę szwagra, więc milczy.
— Psuje się społeczeństwo! psuje!... — woła Hipolit. — Już jakbym widział nadchodzący koniec świata...
— A czy Antychrysta z piecem ognistym nie widzi jeszcze papa? — odzywa się Melcia.
— A lokomotywa to nie piec ognisty, ty figlarko? — pyta ojciec.
— Ona właśnie zapowiada koniec starego świata i zbutwiałych przesądów! — twierdzi panna głosem uroczystym.
— Tak! tak! — potakuje spiesznie ojciec. — Koniec starego świata! Ja to zawsze mówiłem... Naturalnie...
Do saloniku wchodzi pan Piotr z ukłonem bynajmniej nie odpowiadającym jego przysadkowatej grubości. Hipolit aż się wtył wygiął i oczy w słup postawił.
— A do licha! — mówi, ściskając gościa — na śmierć zapomniałem...
— Czcigodny panie! — woła Piotr — pan zawsze mnie posądza... Przecież to dopiero tydzień po terminie... Jakże się miewa pani dobrodziejka? — pyta ciotki, całując ją w rękę z taką energją, że sobie o mało drutem oka nie skaleczył. — A nasza piękna różyczka czy wesoła?
— Jak zawsze, kiedy pana widzi! — odzywa się Melcia ze śmiechem.
— Czy pozwoli pani ucałować sobie paluszki? — pyta Piotr, stając we drzwiach jej pracowni.
— Nie radzę! — odpowiada Melcia — gdyż obie ręce mam powalane tuszem...
Uszczypliwość córki niepokoi Hipolita, który dla świętej zgody prosi gościa do swego gabinetu.
— Przenigdy! — woła Piotr. — Gdy zostaniemy sami, zechcesz pan zaraz mówić o tych nudnych interesach, a człowiek przecie wstępuje do państwa poto tylko, aby skąpać duszę w atmosferze rodzinnego szczęścia, młodości, piękności, uczciwości...
Hipolit aż spotniał.
— Właśnie onegdaj sam wybierałem się do pana...
— Aaa... — przerywa Piotr, wstając z krzesła — kiedy szanowny pan niekontent z mojej wizyty...
— Uchowaj Boże!... — protestuje Hipolit i ściska go za ręce.
— Ja tylko żartuję!... — mówi Piotr z dobrodusznym uśmiechem. — Otóż kiedy pan niekontent, więc powiem, że wstąpiłem do państwa tylko przypadkiem i tylko na pięć minut... Idę bowiem na Piwną ulicę kupić sobie kanarka, ponieważ wczoraj — dodaje z tłumionem westchnieniem — jeden mi zdechł!...
— Jezus! Marja! — wykrzykuje gospodarz.
— Tak, niestety!... Że zaś pozostała samiczka od rana płacze mi nad głową z tęsknoty, a zatem — złożywszy państwu uszanowanie, biegnę na Piwną...
Czuły pan Piotr chwyta kapelusz, całuje w rączkę ciocię, kłania się z progu lewemu bokowi Melci i pomimo zaklęć gospodarza, aby z nim porozmawiał w gabinecie, wymyka się do przedpokoju.
Na schodach wyminął uczciwego kapitalistę jakiś facet w czapce zepchniętej na tył głowy, z czarną rozdwojoną brodą i rozrzuconemi rękoma. Obywatel ten był dziwnie wzruszony i przebiegając około Piotra, spytał go:
— Czy tu mieszka pan Hipolit?...
Potem wpadł we drzwi i zatrzymał się aż na środku salonu, krzycząc:
— Wygrał pan!... wygrało państwo!... wielki los!...
I runął na krzesło.
Usłyszawszy to, ciotka upuściła robotę na ziemię, Melcia ponsowa wybiegła ze swej pracowni, a pan Hipolit, stojąc — skamieniał.
— Aj! — mówił płaczliwym głosem przybyły — jakie ja głupstwo zrobiłem, żem temu gałganowi chłopu sprzedał ostatnią ćwiartkę. Byłbym teraz straszny pan i wynająłbym na dystrybucją ten wielki sklep za tysiąc rubli...
I zaczął szlochać, spuściwszy głowę na piersi.
— Co panu jest? — krzyknął Hipolit, zatrwożony jego bladością.
— Tak mi słabo koło serca!...
— Wody!...
— Octu!... — krzyknęła ciotka.
— Jest wódka kolońska! — dodała Melcia, podsuwając choremu pod nos długą flaszkę.
— Aj! serce mi pęknie!... — biadał gość, a spostrzegłszy przy sobie pana Hipolita, dodał:
— Jeżeli pan chce, ja panu zaraz mogę zapłacić za te trzy ćwiartki... Och!
— Owszem... choćby natychmiast...
— No, ale pan musi coś dać odstępnego... Ach! jak mi serce bije... Czy państwo nic nie słyszą?
— Ileż pan chcesz odstępnego? — spytał Hipolit, siadając, dopiero bowiem w tej chwili uczuł brzemię swego szczęścia i osłabł.
Ciotka tymczasem, płacząc, modliła się, Melcia zaś z niekłamanem uczuciem całowała jej chude ręce.
— Ile ja chcę? — mówił gość jękliwie. — Ja dam jaśnie panu za trzy ćwiartki czterdzieści tysięcy rubli.
— Ja mam tylko dwie ćwiartki... Jedną ćwiartkę odstąpiłem memu kuzynowi...
— No, przecież i moja ćwiartka... — wtrąciła ciotka nagle, przestawszy płakać.
— Tak — poprawił się Hipolit — my mamy dwie ćwiartki.
— To ja państwu za te dwie ćwiartki dam gotówką dwadzieścia pięć tysięcy rubli...
— Ależ nam się należy trzydzieści dwa tysiące rubli! — zawołał gospodarz.
— To dopiero po wyjściu tabelki! — przerwał kolektor. — A tymczasem może być wojna, może państwu kto bilety ukraść...
— Nigdy!... — krzyknął Hipolit, blednąc i chwytając się za piersi.
— Co nie mają ukraść?... Jeszcze mogą zabić!... Aj!...
— Boże! ulituj się nad nami... — szepnęła ciotka.
Hipolit zamyślił się.
— Mój panie kupcze — rzekł po chwili — idź teraz do domu i wypocznij... Jutro pogadamy...
— Dlaczego jutro? Ja już jestem wypoczęty. Jak się nazywa ten pan, co ma trzecią ćwiartkę?
— Nie nazywa się... wcale się nie nazywa! — przerwał już rozgniewany Hipolit. — Przyjdź pan jutro, a wszyscy się tu znajdziemy.
Markotny kolektor, wzdychając, zabierał się do wyjścia.
— No, a za wiadomość ja nic nie dostanę?...
— Jutro!
— Szukałem pana po całem mieście, latałem po schodach, małom ducha z siebie nie wypuścił...
— Dość tego! — krzyknął pan Hipolit, prowadząc gościa ku drzwiom. — Jutro będzie wszystko i za fatygę i procent...
Gdy kolektor wyszedł, pan Hipolit zamknął drzwi od sieni na klucz i głęboko wzruszony zawołał:
— Melciu!... siostro kochana!...
Obie panie wpadły w jego objęcia z płaczem.
— A teraz — ciągnął — w tej szczęśliwej godzinie przebaczmy sobie wszystko... Droga siostro!... ja może niezawsze, z powodu ciągłej irytacji i kłopotów, okazywałem ci moje uczucia... Ale...
— Dajże pokój!... — przerwała ciotka. — Tyś zawsze był dobry, choć trochę prędki, a i Melcia też...
— Zaraz jutro — mówił Hipolit — musimy dać na nabożeństwo...
— Poco? — spytała Melcia.
— Na podziękowanie Bogu — odparł ojciec, nie zwracając na słowa córki zbyt szczególnej uwagi. — Następnie weźmiemy inny lokal, najlepiej w Alejach Ujazdowskich, bo to istna wieś. Potem trzeba kupić kasę ogniotrwałą, spłacić długi...
— Oj! to... to... — szepnęła ciotka.
— Ale najważniejsza rzecz — ciągnął pan Hipolit, zniżając głos — jest ta, ażeby zabezpieczyć bilety... Szachraj kolektor ma racją... W Warszawie pełno łotrów, a niechby się tylko dowiedzieli...
— Pod Twoją obronę uciekam się Boża rodzicielko!... — mówiła ciotka.
— Ty, moja droga siostro, możesz być zupełnie spokojną, tylko... dajże mi swój bilet.
Ciotka aż cofnęła się i rozkrzyżowała ręce.
— Naco szwagrowi mój bilet?... — spytała, mrugając oczyma.
— Dla bezpieczeństwa... Przecież...
— Ja nie oddam nikomu mego biletu! — odparła stanowczo.
— Jakto, nie oddasz siostra? — krzyknął Hipolit. — Więc wyłączasz się chyba z rodziny?...
— Ja chcę mieć u siebie moje pieniądze...
Szwagier poczerwieniał jak indyk.
— A to się nowych rzeczy dowiaduję! Więc siostra mi nie ufasz?... za ten przytułek i opiekę, jakie miałaś w moim domu...
— Przecież ja darmo nie siedziałam u szwagra... Przecież cały mój kapitalik poszedł na dom...
— Ciociu! ciociu!... — zawołała Melcia, ściskając ją.
— Boże! — jęknął Hipolit, trzęsąc się z gniewu — jakie czasy!... Najbliższym wierzyć nie można!... Gdzie się podziały serca, wdzięczność, uczucia familijne!...
— Papo drogi!... ojcze!... niech się ojciec uspokoi!... — błagała Melcia.
— Do śmierci nie uspokoję się po tym strasznym ciosie, jaki mi... ta pani zadała!... Powiedz — zwrócił się do ciotki — kto ci poradził, abyś wzięła na loterją, czyj to był pomysł, jeżeli nie mój?...
— Prawda, że szwagra pomysł, ale ja za obie ćwiartki płaciłam... Na dobry sąd, toby mi się i druga wygrana należała...
— Cha! cha! cha! — wybuchnął tragicznym śmiechem pan Hipolit. — Bóg na mnie zesłał szczęście, ci ludzie podzielili się niem i jeszcze mi ostatnią cząstkę chcą wydrzeć. Gdzież sumienie?... pytam... Gdzie się sumienie podziało na tym świecie?... O wdzięczności nie mówię już, bo to czcze słowo, ale między tymi ludźmi nawet uczucie przyzwoitości wygasło... Taka to nagroda za moje serce!... za opiekę i pomoc!...
— Szwagrowi także ludzie pomagali!
Pan Hipolit rozkraczył nogi i wyciągając rękę do córki, rzekł głosem uroczystym:
— Melciu! proś tej pani, ażeby do mnie nie mówiła... Każde jej słowo rani mi duszę i zakłóca pokój w grobie twej nieszczęśliwej matki, a jej siostry...
Ciotka na dobre rozpłakała się.
— Moja siostra — mówiła, szlochając — moja biedna siostra, nie przeze mnie była nieszczęśliwą, nie przeze mnie zeszła ze świata...
Pan Hipolit ciężko odetchnął, rzucił na ciotkę spojrzenie króla pustyń i wyszedł do swego gabinetu, strzelając drzwiami. Po chwili doleciał stamtąd jęk podobny do ryku. Przerażona Melcia pobiegła za ojcem z flaszką wódki kolońskiej.
Drżąca z oburzenia i strachu ciotka stanęła pode drzwiami, wsłuchując się w biadania szwagra, przerywane stękaniem. Dobre pół godziny upłynęło, nim wróciła do saloniku Melcia z twarzą pałającą i nabrzmiałemi oczyma.
— Dziękuję cioci za chorobę ojca! — rzekła. — Zapewne nauczyła się ciocia postępować tak z religji i tych czułych romansów... Widzę ja teraz, co znaczy wasza starodawna cnota!
I wyrecytowawszy to głosem podniesionym, zamknęła się w swojej pracowni.
— Boże miłosierny! — szeptała osamotniona ciotka — cóżto z ludzi szczęście wyrabia i za co oni chcą mi wydrzeć już drugi raz majątek?... Czy to ja będę używała razem z nimi i skąd wzięłabym grosik na starość, wówczas gdyby oni i swoje i moje przepuścili?... Nie, nie dam nic!... Niech się gniewają, niech mnie nawet z domu wypędzą!...
Stopniowo ogarniały ją myśli ponure.
— A jeżeli źli ludzie dowiedzą się, że mam pieniądze i zabiją mnie?... Choćby tylko okradli, to i tak dosyć... musiałabym umierać z głodu... O aniele stróżu, weź mnie pod swoje skrzydła... Naucz, daj natchnienie, wskaż, gdzie ja mam schować te pieniądze?...


V.
PAN PIOTR I EDZIO SĄ ZE SIEBIE CHWILOWO ZADOWOLENI.

Widząc obcego człowieka, który wpadł do mieszkania Hipolita, jakby go cała psiarnia szatanów ścigała, pan Piotr zatrzymał się na schodach. Zrobił on to nie przez gminną ciekawość, ale przez dobroć serca.
— Może jaki hultaj? — myślał Piotr i zbliżył się na palcach do uchylonych drzwi przedpokoju. — Nie wypada przecież ludzi zostawiać bez rezerwy z jakimś gwałtownikiem.
Gdy tak słuchał podszeptów swego zacnego serca, doleciały go z saloniku wyrazy gościa:
— Wygrało państwo!... wielki los!...
Skłonny do apopleksji, pan Piotr o mało nie upadł. Począł drżeć na całem ciele... nie wiedział, co mu zrobić wypada... Czy się ma gniewać na Hipolita, że wygrał wielki los, czy ma mu winszować... Tylko znowu winszować nie wypada, boby ci ludzie pomyśleli, że ich podsłuchiwał...
Z tem wszystkiem zrobiło się panu Piotrowi bardzo ckliwie, nie dlatego, że ktoś wygrał majątek, gdyż zacny kapitalista nie był zazdrosnym, lecz dlatego, że to nie on wygrał. Coby szkodziło Panu Bogu zesłać mu w początkach czerwca sto tysięcy, a choćby i dwakroć, jemu — człowiekowi statecznemu, nie zaś utracjuszowi Hipolitowi, który wiecznie długi zaciąga, a córkę swoją wychował na emancypantkę.
— Ciekawym, ile też ćwiartek trzymał? — szepnął Piotr.
Nagle schwycił się ręką za brodę, jakby go zęby zastrzykały, czoło zmarszczył i — chyłkiem a spiesznie zbiegł ze schodów. Dopiero widok stróża w sieni opamiętał go i skłonił do poważniejszego nieco chodu. Począł więc iść powoli, noga za nogą (tak mu się przynajmniej zdawało, gdyż w istocie szedł wyciągniętym kłusem). Minął Podwal i Senatorską. Na placu Teatralnym uczuł, że mu dech zapiera i nogi sztywnieją. Stanął tedy koło fontanny, chcąc sił nabrać, lecz po kilku sekundach zerwał się znowu, myśląc, że już Bóg wie ile czasu upłynęło.
Pod teatralnemi filarami usiłował uspokoić się i zapanować nad sobą, zatrzymał się więc przed jednym ze sklepów i niby to oglądał wystawione w oknie cacka. Lecz jakiś cierń ukryty kłuł go niemiłosiernie, gdyż znowu pobiegł naprzód i zadyszany, dygoczący wszedł do Stępkowskiego.
— Kieliszeczek wódeczki!... — rzekł zmienionym głosem, a potem dodał:
— A... co można mieć na... śniadanie?
Wyliczono mu kilka potraw, a gdy nie myśląc o jedzeniu, jedną wybrał, zapytano, gdzie siądzie.
— Zaraz powiem! — odparł spiesznie i począł zaglądać do gabinetów. W jednym z nich spotkał się oko w oko z Edmundem, już odrobinę poderżniętym, jak mówią.
— Tak to lubię! — krzyknął Edzio, zrywając się od stołu i biegnąc do Piotra. — Proszę!... bardzo proszę! — rzekł, prowadząc go do ustronnego pokoju. — Jeszcze dwie butelki na mój rachunek! — zawołał w przelocie do dyspozytora.
— Pan dobrodziej tu siądzie? — pytał Piotra usłużny subjekt, niosąc w ręku parę arkuszy bibuły, polędwicę, bułki i nakrycie.
— Można i tu! proszę!... — bełkotał kapitalista.
— Ależ ja pana, jak żyję, nie widziałem u Stępka?... — dziwił się Edmund.
— Owszem... Niekiedy pozwalam sobie... Ehem!
— No, więc drogi panie — mówił Edzio, pachnący jak świeżo wypróżniona kufa — ponieważ moi przyjaciele czekają... a zatem... Ileż mi pan przyniósł?... zapewne pięćdziesiąt?
Wyznać trzeba, że nigdy Edmund nie wydał się panu Piotrowi tak miłym i tak rozkosznie naiwnym. Zacny kapitalista rozpływał się, patrząc na zaczerwienione oblicze młodzieńca, a bardziej jeszcze słuchając jego pytań.
— Ależ kończmy, złoty... kochany panie! — nalegał Edzio. — Teraz już chyba nie zechcesz mnie pan dręczyć... Sama Opatrzność zesłała cię tu dla uratowania mego honoru, gdyż właśnie zamówiłem...
— Przysiągłem sobie — rzekł Piotr — nie pożyczać nikomu pieniędzy w winiarni... Bo to... pan rozumiesz?
— No, więc kup pan ode mnie ten zegarek!
— Cóżto ja jestem Żyd?... lichwiarz?... A zresztą coby powiedziała pańska ciocia, że nie szanujesz jej pamiątek?...
Edmund aż pięścią w stół uderzył.
— Dziwak z pana! oryginał!... Więc kup pan ode mnie bilet na loterją.
Piotrowi usta pobladły.
— Taką rzecz można kupić... — rzekł powoli. — Ale jak przegram?
— To ja panu zwrócę! — krzyknął młodzian niecierpliwie, wydobywając bilet z portmonety.
— Ileż mam dać za niego? — spytał Piotr, biorąc nóż i widelec, które ledwie mógł utrzymać w rękach.
— Och!... ile?... Cena nominalna jest piętnaście rubli z kopiejkami, boć przecie opłaciłem pięć klas. Ale... ponieważ numer może wyjść, wygrać główny los... więc...
Piotr w tej chwili wypełnił zsiniałe usta sporym kawałkiem polędwicy.
— Dasz pan pięćdziesiąt rubli? — pytał Edmund, bacznie patrząc mu w oczy.
— A jeżeli nic nie wygram?
— To przewyżkę zwrócę panu z procentem! — odparł niecierpliwy młodzian.
— Pisz pan skrypcik! — szepnął Piotr.
— Papieru i pióra! — zawołał Edmund.
Gdy subjekt przyniósł żądane przybory do pisania, bilet leżał na stole. Pan Piotr jadł polędwicę, lecz serce w nim zamierało ze strachu, aby subjekt nie spojrzał na numer. Niewiadomo dlaczego zdawało się Piotrowi, że o numerze tym mówi dziś cała Warszawa...
Edmund tymczasem pisał.
„Numer .... biletu loterji klasycznej sprzedaję panu Piotrowi za rubli srebrem pięćdziesiąt. W razie niewyjścia takowego, obowiązuję się zwrócić rubli srebrem trzydzieści pięć, to jest przewyżkę nad normalną cenę loterji.“
Schowawszy bilet i rewers do przepaścistego pugilaresu, Piotr wyliczył pięćdziesiąt rubli srebrem Edmundowi, który uściskał go, zapewnił o wdzięczności i wielu innych uczuciach i pobiegł do swego towarzystwa.
Interes był skończony. Kapitalista zapłacił za skromne śniadanie i chwiejąc się, wybiegł tylnemi drzwiami na podwórze. Ciekawy łatwo mógłby się tam przekonać, że pan Piotr nie przełknął polędwicy.
Na ulicy Wierzbowej siadł w dorożkę i kazał się wieźć na Krakowskie, lecz już na Saskim Placu zmienił zamiar i skręcił na Marszałkowską. Tam wysiadł, piechotą wstąpił do jakiejś dystrybucji, a zarazem kantoru loterji i przeczytał tabliczkę wygranych.
Robił to napozór tak obojętnie, że dopiero gdy zapalał cygaro, spojrzał w lustro, zobaczył, że jest śmiertelnie blady. Jednocześnie uczuł zawrót głowy, szum w uszach i — upadł zemdlony.
W kilka minut potem, dystrybutor przy pomocy żony, jej siostry, jej znajomej i paru gości otrzeźwił go. Usłużni ludziska chcieli pacjenta gwałtem odwieźć do szpitala, a przynajmniej zameldować policji. Ale pan Piotr, nie chcąc kłopotać społeczeństwa drobną swoją indywidualnością, odpocząwszy chwilę, zawołał dorożkę i kazał się wieźć na Pragę. W drodze przesiadł się do innego powozu i ostatecznie, choć osłabiony, wrócił do domu piechotą. Teraz był przynajmniej pewny, że nikt obcy nie dowie się ani o jego mieszkaniu, ani o nim.
Gdy się położył do łóżka, aby wytchnąć po wzruszeniach, pomyślał:
— Niezbadane wyroki boskie!... Moi najgorsi dłużnicy sprawili, żem odzyskał wszystkie stracone kiedykolwiek pieniądze — z doskonałym procentem!... No i czy podobna nie robić ludziom dobrze, czy można nie być uczciwym, skoro Opatrzność już za życia zsyła nagrodę cnoty?...


VI.
NIESZCZĘŚCIA ZAKOCHANEGO I KŁOPOTY SZCZĘŚLIWYCH.

Dzienniki wieczorne z szybkością błyskawicy rozniosły naprzód po całej Warszawie, następnie po całym kraju, wkońcu zaś po całej kuli ziemskiej, że wielki los dostał się niejakiemu panu X., który niezależnie od tego wygrał na pożyczce premjowej, na losowaniu w Towarzystwie Zachęty Sztuk Pięknych, na papierach rumuńskich i jeszcze na czemś. Osoba pana Hipolita stała się przedmiotem podziwu i zazdrości, a jeden z najznakomitszych fotografów poważnie już rozmyślał nad tem, aby zrobić darmo wizerunek szczęśliwca, wraz z wygranemi przez niego kapitałami.
Ponieważ Kazimierz często słyszał od pana Hipolita, że tenże musi wygrać, jeżeli nie na wszystkich, to przynajmniej na jednej loterji, tknięty więc przeczuciem, pobiegł co żywo na Podwal. Był to chłopak dość trzeźwo patrzący na świat, lecz i on uległ wpływowi szczęścia. Zdawało mu się, że od tej chwili droga panna Amelja stanie się nieocenioną, że jest czemś nadziemskiem, do czego tylko na kolanach zbliżyć się wolno, że za jej uśmiech oddałby życie, nie licząc posady w dystylarni, i że raczej wyrzekłby się zbawienia duszy, aniżeli jej ręki.
Na samą myśl, że imponująca Amelja może zostać żoną innego, tracił przytomność i nabierał ochoty do wykonania aktu samobójstwa.
Z drugiej strony miłość własna podszeptywała mu, że bądź co bądź jest on dobrą partją, że jego pensja znaczy więcej, niż możliwy procent od posagu panny, że Melcia wyróżniała go zawsze z pomiędzy znanych jej mężczyzn i że pan Hipolit z powodu jakichś tam stu tysięcy, które w każdym razie nie na długo mu wystarczą, nie zechce łamać słowa danego uczciwemu człowiekowi. Hipolit wprawdzie miał wszystkie instynkta małomiejskich arystokratów, pod wpływem okoliczności często zmieniał poglądy, ależ od dziwactw do złamania wiary jest jeszcze bardzo daleko.
Z tych powodów Kazimierz był pełen otuchy, a chmurki wątpliwości, przesuwające się po jasnem niebie jego marzeń, odgrywały rolę cynamonu w jakiejś słodkiej potrawie. Dzięki tym drażniącym wątpliwościom, Melcia w jego wyobraźni przekształcała się w anioła, a jej ojciec w zacnego i dobrodusznego patrycjusza. Duchowemi uszyma słyszał prawie Kazimierz słowa, które miał mu wypowiedzieć pan Hipolit; brzmiały one mniej więcej tak:
— Ponieważ oświadczyłeś się o moją córkę wówczas, gdy była ubogą retuszerką i chciałeś związać swoją przyszłość z losami podupadłej rodziny, dziś więc oddaję ci Melcię z ładnym posagiem, prosząc tylko dla ciotki i siebie kącik w waszym domu.
Kazimierz, marząc tak, zgóry już ocierał oczy na rachunek przyszłych wzruszeń i dziwił się, że dorożka jedzie tak wolno jak furgon z węglami.
Zbytecznem byłoby nadmieniać, że wkońcu dojechał na Podwal, że serce mu biło, że pytał się w duchu, czy nie wypada ucałować rączek Melci?... Gdy wszedł do mieszkania, zastał pannę samą. Pierwszy raz nie czytała i nie retuszowała, tylko napół leżąc w fotelu, zdawała się marzyć. O czem, czy o kim? A może i o nim!
— Przyszedłem państwu powinszować — zaczął Kazimierz. — Właśnie przed chwilą dowiedziałem się, a raczej domyśliłem, żeście państwo wygrali...
— Ach! tak... — odparła ze słabym uśmiechem Melcia. — Mieliśmy już z tego samego powodu wizyty kilku osób.
Wice-dyrektorowi zrobiło się trochę zimno.
— Czy pan Hipolit wyszedł?
— Bynajmniej! Ojciec jest u siebie, ale trochę cierpiący...
— A ciocia?
— Ciocia wyszła. Wygrawszy sto tysięcy, szuka sobie innego mieszkania — odpowiedziała Melcia — usiłując uwydatnić ironją w tych słowach.
Chwila milczenia.
— Sądziłem, że na pani wypadek ten większe zrobi wrażenie...!
— Mówi pan o wygranej? — spytała Melcia z łagodną melancholją patrząc na niego. — Drobnostka! — dodała. — Gdybyż to choć sto tysięcy rubli... Ale z taką sumą niewiele się nawet zmieni nasze życie. Nie będziemy mogli wziąć ani mieszkania obszerniejszego, ani kupić mebli piękniejszych, ani sukien droższych. O ekwipażu własnym, a nawet o wyjeździe zagranicę marzyć niepodobna... Musimy przecie rachować się, gdyż dary fortuny są mało prawdopodobne, a tem samem nie powtarzają się często.
— Pani żartuje ze mnie! — szepnął struchlały Kazimierz, któremu każdy wyraz tego wykładu ekonomji padał jak kamień na głowę.
— Wcale nie! Właśnie przed godziną zrobiłam rachunek. Będziemy mieli od sześciu do siedmiu tysięcy rocznie, chociaż — dodała z goryczą — gdyby nie dziwactwo ciotki, moglibyśmy mieć dwanaście do czternastu tysięcy.
— O Boże! — myślał Kazimierz — jakże mi ta kobieta serce depcze!...
W tej chwili wszedł Edmund. W jego oczach mgłą zaszłych i na spieczonych ustach widać było ślady dzisiejszego śniadania.
— Witam kuzynkę! — zaczął. — Wróciłem niedawno do siebie, gdzie powiedziano mi, że pan Hipolit dwa razy po mnie przysyłał. Czy jest w domu?
— Natychmiast poproszę ojca! — odparła Melcia i wyszła do następnych pokojów.
W parę minut potem ukazał się rozpromieniony jej ojciec. Choroby nie znać było na nim.
— A, kochany Edku! — zawołał — dobrze, że cię widzę... Panowie się nie znają? — spytał prędko, patrząc na Kazimierza. — Pan dyrektor fabryki, nasz kuzyn Edmund...
— Miałem szczęście widzieć już pana — odparł Edzio z eleganckim ukłonem.
— Mam do ciebie niesłychanie ważny interes, wejdź więc proszę cię do mego pokoju — mówił Hipolit. Następnie, zbliżywszy się do Kazimierza, wziął go pod rękę i dodał półgłosem:
— Wybaczy pan, że muszę na chwilę odejść z kuzynem, ale dziś jest dzień wyjątkowy... pan to pojmuje?...
Chemik ukłonił się.
— Co zaś do naszego rachuneczku, to... w tych dniach... A więc do przyjemnego widzenia!... Melciu, zabawże pana... Później będę cię prosił na chwilkę...
I wyszedł, kiwając jeszcze raz głową swemu gościowi i uśmiechając się uprzejmie.
Dzisiejszy pan Hipolit nie był już owym zbolałym ojcem, który chciał córkę wydać za szewca, ani zdesperowanym wierzycielem, któremu dłużnik nie płacił rat i który w kwestjach finansowych zasięgać musiał opinji ludzi niskiego pochodzenia. Był to już panek, eks-właściciel kamienicy, posiadacz stutysięcznego kapitału.
Kazimierz zanadto był wzruszony, aby mógł rozumieć ten odskok między wczorajszym i dzisiejszym człowiekiem, ale czuł wszystko.
Po przyjściu Edzia i panna Amelja ożywiła się.
— Pan wie — rzekła do swego nieszczęśliwego wielbiciela — że nasz kuzyn wygrał także sto tysięcy na ten sam numer?...
Teraz Kazimierzowi przyszło na myśl, że podobnie jak w jego wyobraźni Melcia, tak znowu w oczach Melci — Edmund dużo zyskał na głównej wygranej. Dotychczas uboga retuszerka dość lekceważąco traktowała Edzia, lecz dziś posażna panna znacznie już łaskawiej patrzyła na zbogaconego kuzyna.
Młody chemik wziął kapelusz do ręki.
— Pan już wychodzi? — spytała go, powstając z fotelu.
— Muszę! — odparł, czując ściskanie w gardle.
— Ale niechże pan o nas nie zapomina, pomimo głównej wygranej! — rzekła wesoło.
Kazimierz wyszedł odurzony. Przez cały ten czas był on jakby igrzyskiem dwóch walczących ze sobą sił. Piękność Amelji i nieostygłe jeszcze własne uczucia przyciągały go do niej, a całe zachowanie się odpychało. Oddawna uważał ją za kobietę niepospolitą, dziś jednak zdawało mu się, że jej twarz, oczy, usta — są kurtyną, poza którą ukrywa się coś niemiłego. W panience tej były wprawdzie nerwy czy uzdolnienia, jakich nie posiadały jej rówieśnice, lecz jednocześnie brakło tych nerwów czy uzdolnień, bez których człowiek zwykły staje się złym, a przynajmniej niesmacznym.
W bramie domu spotkał ciotkę.
— Ach! — zawołała — czy wiesz, że oni ze mną nie chcą mieszkać, dlatego, że im nie oddaję mojej wygranej?... Właśnie chodziłam teraz wynająć pokoik u mojej dobrej znajomej, ale powiem ci, że się wszystkich boję... Czy ja wiem?... Jeżeli szwagier i siostrzenica wydzierają pieniądze, to może kto obcy zechce mnie zabić?... Dziś jeszcze nie, ale jak odbiorę tę sumę, nie będę miała jej gdzie schować. Już teraz wszyscy mnie szpiegują... Służąca całuje mnie po rękach, czego nigdy nie robiła dawniej, stróż kłania się do samej ziemi, a gospodarz domu pyta, dlaczego po jego ogródku nie spaceruję, jakgdyby zapomniał, że mnie w maju sam z ogródka wypędził... Okropni ludzie!...
Teraz Kazimierz był pewny, że przynajmniej ciotce główna wygrana szczęścia nie przyniosła.
Tymczasem pan Hipolit, który z powodu silnych wzruszeń, połączonego z niemi roztargnienia, a może i z innych przyczyn, ciężko skompromitował się w oczach wice-dyrektora fabryki a konkurenta Melci, z niepohamowaną szybkością urzeczywistniał swoje projekta odnośnie do Edmunda. Naśladował on genjalnych strategików, którzy plany, w chwili natchnienia poczęte, wykonywają bez namysłu i zwłoki.
— Więc jeszcze nie domyślasz się poco cię wezwałem? — pytał Hipolit trochę zaniepokojonego Edmunda. — Ej! — dodał — wyglądasz mi dziś, jakby po dobrym obiedzie...
— Istotnie, że piłem trochę... Ale i cóżto za interes?
— O dobroduszny ulubieńcze fortuny! — zawołał gospodarz stylem wyższym, jak przystało na wielkiego pana — o prostaczku!... Wszakże wygraliśmy dziś wielki los...
Edmund w okamgnieniu wytrzeźwiał, ale jednocześnie tak upadł na duchu, że przez chwilę siedział nieruchomy. Potem uderzył się ręką w czoło i szepnął:
— Teraz wszystko rozumiem!
Wprawdzie wykrzyknik ten odnosił się do dzisiejszego śniadania i do niefortunnych układów z panem Piotrem, ale Hipolit wziął go do siebie i mówił dalej, nie ukrywając radości:
— Nie potrzeba proroczego ducha, ażeby zrozumieć to, co ci własną moją pracą przygotowałem. Wiem, że kochasz Melcię i że ona ci również sprzyja. Pobierzcie się więc, a mając dwakroć, łatwiej już doczekacie śmierci... chciałem powiedzieć dziedzictwa po dziadku.
— Dwakroć? — spytał zdziwiony Edmund.
— Tak! tylko dwakroć niestety! — ciągnął Hipolit. — Mogliście mieć trzykroć, ale... — dodał ze smutnym uśmiechem — ludziom się to nie podobało i...
W Edmunda nowe życie wstąpiło. Więc Hipolit już wie o jego nieszczęściu, o oszustwie Piotra i pomimo to daje mu córkę z posagiem od siebie i ciotki. Więc zacny kuzyn nie myśli o wygranej, ceni tylko jego przymioty, nieprzeparty pociąg do dobrego...
Edmundowi zdało się teraz, że jest innym człowiekiem. Najszlachetniejsze instynkta zbiegły mu się do serca. Kochał ludzkość, uwielbiał kuzyna, ubóstwiał Melcię. To też nie dziw, że ze łzami w oczach rzucił się Hipolitowi na szyję i zawołał:
— Kochany kuzynie!... drogi ojcze!... doprawdy że nie godzien jestem tego szczęścia, ale na honor! czuję, że ono mnie podniesie...
— Naturalnie! naturalnie!... Kto się ożeni, ten się odmieni...
— W życiu mojem — mówił na dobre rozczulony Edmund — popełniłem wiele błędów...
— Zwyczajnie jak każdy młody.
— Ale dziś jest już inaczej. Miłość Melci i twoja szlachetność, ojcze, przerodziły mnie. A gdy raz wejdę na drogę cnoty...
— Cudowny chłopak, jak Pana Boga kocham! — dziwił się Hipolit. — Melciu!... Melciu!...
Panna wbiegła, patrząc niespokojnie na ojca i kuzyna.
— Spojrzyj-no na tego wisusa — mówił Hipolit do córki. — Zawsze dowodziliście, że to letkiewicz, paliwoda... Oto masz! Ledwiem mu powiedział, że zostaniesz jego żoną, a on w płacz i zaczyna mówić jak Demostenes... No, podajże mu rękę, Melciu! Przecież nie zechcesz gubić człowieka, który cię tak kocha...
Edmund ukląkł przed nią, a zarumieniona dziewica podała mu obie rączki.
— Ale ostrzegam kuzyna — rzekła — że ja chcę być panią w domu...
— Czyż może być inaczej... aniele!
— Niechże was Bóg błogosławi, moje dzieci, za tę chwilę szczęścia, jakąście mi dziś zrobili — mówił Hipolit, wznosząc ręce dogóry. — Niech całe życie spłynie wam bez trosk, we wzajemnej miłości, z szacunkiem ludzi uczciwych...
W tej uroczystej chwili nawet pozytywna Melcia uległa wzruszeniu. Wszakże miała zostać żoną...
Uściski, pocałunki, zapewnienia i wykrzykniki zajęły jeszcze niemało czasu. Potem narzeczeni poczęli rozmawiać o swej przyszłości i — na wyraźne żądanie połowy piękniejszej, postanowili zaraz po ślubie wyjechać z kraju. Melcia bowiem oddawna pragnęła kształcić się wyżej.
Zapadł zmrok i młoda gosposia wyszła do kuchni upomnieć się o herbatę. Spotkawszy ciotkę, zajętą układaniem manatków, rzekła do niej w przelocie:
— Edmund się o mnie oświadczył i przyjęłam go. Widzi więc ciocia, że będę miała dwakroć!...
I trzasnęła drzwiami.
Pan Hipolit, korzystając z nieobecności córki, od poezji przeszedł do prozy i rzekł do Edmunda:
— Jutro przyjedzie tu kolektor z pieniędzmi, dajże mi więc twój bilet...
— Bilet?... — spytał narzeczony, jakby go kto przez wylanie kubła wody ze snu obudził.
— Rozumie się. Jeżeli go nie masz przy sobie, to natychmiast przynieś, a także obrachuj swoje długi, które niezwłocznie wypada spłacić.
— Ja przecie nie mam biletu... — wybełkotał Edmund.
Hipolit zerwał się z kanapy.
— Oszalałeś ze swojem przecie?... Ja go także nie mam przecie, gdyż za każdym razem oddawałem ci go do rąk.
— Piotr ode mnie kupił!... — jęknął Edmund.
— Cóżto znowu? Ty chyba gorączkę masz? — krzyczał Hipolit.
— Na honor!...
— Zuchwalcze! — wołał zapamiętały człowiek. — Ty ośmielasz się drwić z nas... targnąłeś się na dobre imię mojej córki... Ja ci w łeb strzelę...
Strach dodał Edmundowi energji.
— Cóżem ja winien?... Czyż ja pierwszy...
— Proszę milczeć!... Człowiek honoru nie wyzyskuje roztargnienia ludzi uczciwych!... Kiedyś pan wiedział, że nie masz biletu, nie miałeś nawet prawa słuchać tego, co ci mówił kochający ojciec pod wpływem wzruszenia. Idź mi natychmiast do Piotra i odkup... z gardła mu zresztą wydrzej bilet. Ten lichwiarz... nędznik!... zakłócił szczęście całej rodziny, dzięki twojej... głupocie czy przewrotności.
— Przecież państwo i tak macie dwakroć?... — wtrącił Edmund nieśmiało.
— A choćbyśmy mieli miljon, to cóż tobie do tego?... Ale my mamy tylko sto tysięcy, gdyż zacna ciotka zerwała z nami i wraz ze swoją sumą wynosi się gdzie indziej... Nikczemność na nikczemności!...
— Panie! — mówił struchlały Edzio — ja pójdę do ciotki, ja upadnę jej do nóg!... Ona przecież nie zechce sprowadzać mnie z drogi cnoty...
— A idźże sobie do licha hołyszu! oszuście!... — krzyczał już do wściekłości doprowadzony Hipolit. — Precz stąd! i ani słowa do nikogo o tem, co między nami zaszło, bo ci kości połamię!... Gdybyś teraz miał nawet majątek Rotszyldów, nie wydałbym nietylko własnej córki, ale jej pokojówki za ciebie. Jesteś nędznik, który wyciąga ludzi na słówka w celach nieuczciwych. Ale ze mną nie tak łatwo, mnie nie oszukasz!...
Smukły Edmund wyleciał jakby wyrzucony z procy, aż się binokle o drzwi zaczepiły.
— Dokąd tak prędko? — zawołała zdziwiona Melcia.
— Nie mów do tego pana! — krzyknął ojciec. — On już nie przestąpi naszego progu.
I kipiący z gniewu, w niewielu wyrazach objaśnił córce przebieg tej dziwnej i przykrej awantury.
Melcia pierwszy raz w życiu dostała serdecznego śmiechu.
— Skompromitował mnie ojciec! — krzyknęła.
Pan Hipolit nie wiedział, co jej ma na to odpowiedzieć. Szczęściem, spostrzegłszy w kącie popielatą z trwogi ciotkę, zwrócił się do niej z pretensją:
— Patrz, pani! — rzekł tonem wielkiej i szlachetnej boleści — oto jest rezultat twojej chciwości!


VII.
EDZIO ZOSTAJE WROGIEM PIOTRA, Z KTÓRYM PAN HIPOLIT
ZAWIERA DOZGONNĄ PRZYJAŹŃ.

Edmund przez całą noc oka nie zmrużył, pierwszy raz w życiu z pobudek czysto psychicznych. Od dziecinnych lat nie pamiętał takiego natłoku myśli, jakie go obecnie prześladowały; wkońcu począł się nawet lękać utraty rozumu. Wstał o siódmej, co go również zdziwiło, i bez śniadania, w niewyczyszczonem ubraniu, udał się do pana Piotra.
Kapitalista przyjął go w szlafroku, z głową okręconą w mokrą chustkę.
— Panie! — zaczął Edmund — mój bilet wygrał wielki los...
— Więc kochany pan miał i drugą ćwiartkę? — spytał chytrze Piotr. — Jakże mnie to cieszy!
— Miałem tylko ten bilet, który jest u pana i przyszedłem...
Edmund nie umiał powiedzieć, poco przyszedł, mimo to Piotr niespokojnie obejrzał się po swem mieszkaniu, jakby szukając mysiej jamy, w którąby się mógł schować.
— Panie Piotrze — rzekł znowu, już błagalnym tonem młodzieniec — niechże pan ze mną nie robi żartów. Pan przecie rozumie, że to mój bilet...
— Kochany panie — przerwał kapitalista — pan mi chce dziwne rzeczy opowiadać. Bilet ten jest moim, ja go mam w ręku, pan zmusiłeś mnie do nabycia go, pan zresztą wystawiłeś skrypcik...
Edmund począł ręce łamać.
— Prawda — odpowiedział — że pozory przemawiają za panem, ależ... sumienie!... Ja za ten bilet płaciłem przez pięć klas...
— A kolektorowie czy nie płacą przez pięć klas?... A czy ja nie mogłem wykupić tego samego biletu w ostatnim dniu?... Zresztą — dodał Piotr, zapalając się — niech sąd rozstrzyga... cywilny, kryminalny czy polubowny... zgadzam się na każdy! Widzę, że masz pan jakieś niesłuszne pretensje do mnie... poco więc swarzyć się i jadem gniewu własne serce zatruwać? Ja pana lubię, ja mam do pana słabość, więc nie chcę, aby taka drobnostka poróżniła nas...
Edmund gotów był znowu rozpłakać się podobnie jak wczoraj.
— Słusznie pan mówi, że to drobnostka, ale tylko dla pana. Dla mnie stanowi ona szczęście całego życia... O gdybyś pan wiedział, jak kocham Amelją!... Wczoraj dopiero przekonałem się o tem... Pan nie zechcesz dzielić i druzgotać dwu istnień!... Szanowny panie Piotrze!... ja nawet więcej panu powiem, wyspowiadam się jak przed własnym ojcem... Panie! ten bilet... ten bilet... on może mnie wprowadzić na drogę cnoty!... Wiem, że żyłem lekkomyślnie, żem długi zaciągał, żem przestawał z ludźmi wątpliwej moralności, ale gdybym się ożenił...
— Więc się pan żeń.
— Kiedy bez tych pieniędzy nie mogę...
— Panie Edmundzie! — zaczął zkolei Piotr głosem tkliwym. — Człowiek pańskiego rozumu, pańskiej szlachetności, musi wiedzieć o tem, że cnota polega na walce i zaczyna się dopiero wśród nieprzychylnych warunków.
— Ja ich i tak znajdę dosyć...
— Słuchaj pan! — przerwał Piotr jakby w natchnieniu. — To, co powiem, przyszło mi dopiero w tej chwili na myśl...
Edmund nadstawił oba uszy, myśląc o ustępstwach.
— Oto jestem przekonany... widzę... w całej tej naszej sprawie rękę Opatrzności. Byłeś pan lekkomyślny, przez lekkomyślność wyrzekłeś się... a raczej straciłeś prawo do majątku, ale gdy się z tej wady uleczysz, Bóg zeszłe ci jeszcze większy. Może pański dziadek umrze?... może zrobi to za tydzień, jutro...
— Drwisz pan ze mnie! — krzyknął Edmund.
— Przeciwnie!... ja oświecam pana...
— Odstąpię panu trzy tysiące rubli z mojej wygranej... połowę... No, dziesięć tysięcy rubli, ale oddaj mi pan mój bilet!
— Pan mi impertynencje mówisz!
— Ja się na własne życie targnę!... pan mnie szczęścia pozbawiłeś!...
— Proces panu wytoczę za napaść w mieszkaniu! — wołał Piotr.
— Zepchnąłeś mnie pan z drogi cnoty, zgubiłeś pan człowieka!... Bóg pana za mnie skarze...
— Co mnie pan tu będziesz straszył karą boską? — wykrzyknął Piotr z gniewem. — Ja jestem uczciwy człowiek... Ja robię interesa w sposób honorowy i prawny, nie fałszuję cudzych podpisów!... Wynoś się pan, pókim grzeczny, bo policji zawołam i wszystkie pańskie sprawki sądowi przedstawię... Za moją pobłażliwość... moją uczynność... moją... wyrozumiałość — napada mnie ten oto młodzieniec... grozi mi!...
Oszołomiony Edmund zapomniał na chwilę o posiadaniu języka w jamie ustnej. Potem schwycił swój tyrolski kapelusz, cofnął się ku drzwiom i wskazując na Piotra cieniutką laseczką, zawołał:
— Szatanie!...
I wyszedł krokiem, oznaczającym wzburzenie wszystkich władz duszy.
Piotr zamknął drzwi na klucz, przysłuchał się stąpaniu odchodzącego i stanąwszy na środku pokoju, rzekł z wielką pewnością siebie i energją:
— A to... zdrajca!...

Miesiąc upłynął od wizyty Edmunda u pana Piotra. Osoby uszczęśliwione przez los odebrały pieniądze, ciotka nie pożegnana przez nikogo wyprowadziła się do swej przyjaciółki, a i pan Hipolit nietyle słuchając rad przezorności, ile głosu ambicji, wynajął eleganckie mieszkanie, zakupił sprzęty, zgodził lokaja i pokojówkę, słowem — używał. Melcia też, pomimo znajomości buchalterji, robiła wydateczki na własną rękę, skutkiem czego ojciec jej ze zdziwieniem przekonał się, że w ciągu kilku tygodni wypłynęło z kasy ogniotrwałej blisko cztery tysiące rubli.
W domu wszczął się rwetes. Ojciec i córka, podejrzewając, że ich ktoś chyba okrada, poczęli przypominać sobie wydatki, sumować je... Szczęściem wszystko się znalazło, ale nieszczęściem tylko w debecie.
— Wiesz, moje dziecko — rzekł pan Hipolit — że jeżeli tak dalej pójdzie, to wydamy nasze pieniądze jeszcze przed Nowym Rokiem...
— Bo też nigdy nie należy wydawać kapitału, tylko żyć z procentów.
— Bah! Ale skąd ich wziąć?...
— Niech ojciec kupi papiery. Mamy kursa w gazetach i możemy obliczyć, ile to będzie.
— A potrafisz?...
Melcia, zamiast odpowiedzi, wzięła do ręki kursa giełdy, narzędzia piśmiennicze i zaczęła rachować. Na wszelki sposób wypadał dochód roczny siedemset do siedmiuset dwudziestu rubli.
Obliczono jeszcze raz, sprawdzono...
Nie ufając pióru Melci, ojciec wziął się do kredy, lecz zawsze okazywało się jedno i to samo, a mianowicie — dochód zbyt mały.
Zkolei przyszły im na myśl banki, ale i najhojniejsze z nich nie obiecywały zbyt wielkiej różnicy w procentach, każdy bowiem brał duże, ale płacił skromne.
— O źle! — szepnął pan Hipolit. — Sześćset rubli płacimy za samo mieszkanie, więc na życie, służbę i przyjemności zostanie nam niecałe dwieście. Ha! — dodał — czekajmy!... — Jakoś to będzie.
Stara ta jak świat maksyma oburzyła Melcię. Poczęła ona tłomaczyć ojcu, że samo czekanie procentów nie powiększy, lecz zniszczy kapitał i że wypada raczej coś robić.
— Wiesz co — zawołał Hipolit — mam pomysł! Wezmę się do jakiego przedsiębierstwa.
— A do jakiego?
— Rozumie się, że do takiego, które nam od kapitału przynajmniej dwudziesty procent przyniesie, nie licząc mojej pensji.
Istotnie, myśl w zasadzie była znakomitą, lecz gdy przyszło do szczegółów, przekonał się pan Hipolit ze zdziwieniem, że jakoś trudno znaleźć tak zyskowne przedsiębierstwo. Na jednych bankrutowali ludzie, na inne brakło kapitału, jeszcze na innych nie znał się pan Hipolit. Wiedział on (dawał nawet na to słowo honoru), że są interesa bardzo korzystne i do prowadzenia łatwe, nieszczęściem jednak zapomniał w tej chwili, jak się nazywają i na czem polegają.
— Ha! trudno — zakonkludował — musimy czekać! Kogo Pan Bóg stworzył, tego nie umorzył...
Melcia aż w stół ręką uderzyła, usłyszawszy taką teorją. Szczęściem przyszło jej natchnienie i zaproponowała ojcu, aby się z Piotrem naradził.
— Jesteś genjalna! — zawołał pełen otuchy. — Ten Piotr, człowiek zręczny... Interesa robi grube wcale małemi pieniędzmi... Przytem uczciwy... Pamiętasz, jak mi trzy ruble odniósł, akurat we dwadzieścia cztery godzin?
Wykonywając zamiar powzięty, obliczył przedewszystkiem pan Hipolit należności Piotra, które z procentami wynosiły kilkaset rubli, a potem dla przyszłego wspólnika kupił u jubilera drogocenny podarunek. Ułatwiwszy się z tem, zaprosił kapitalistę na konferencją wieczorną.
Gdy punktualny Piotr przyszedł (spóźniwszy się o półtorej minuty), obaj panowie ukryli się w najbardziej odległym gabinecie i rozpoczęli naradę w obecności pięciu świadków: dwu kieliszków i trzech buteleczek.
Otoczenie to zaniepokoiło nieco Piotra, który wyżej cenił papiery, aniżeli szkło, choćby najpiękniej rznięte. Ale pan Hipolit w okamgnieniu rozproszył jego obawy, kładąc na stole odpowiednią ilość wizerunków tęczowych i rachunek, z którego okazało się, że ludzie dobrze urodzeni umieją płacić procenta nietylko za miesiące, lecz i za doby.
— Czcigodny panie Hipolicie! — rzekł Piotr, zgarnąwszy do pugilaresu te wymowne dowody pamięci dłużnika. — Zawsze domyślałem się w panu człowieka honoro... chciałem powiedzieć: szlachetnego. Dziś jednak widzę, że pan umie być i sumien... chciałem powiedzieć punktualnym.
Kieliszki zostały napełnione.
— Twoje zdrowie!... słyszysz, panie Piotrze? Twoje zdrowie!... Z przyjaciółmi moimi zawsze się tykam... Czy akceptujesz?
— Z rozkosznem uniesieniem! — odpowiedział Piotr, przyciskając ręką kieszeń z pugilaresem.
Wypito i znowu nalano.
— Jako zaś dowód, że istotnie jestem twoim przyjacielem, opowiem ci, iż wymówiłem dom mój Edmundowi, dowiedziawszy się o awanturze, jaką ci śmiał wyrządzić.
Piotr zrobił grymas, jakby go chinową miksturą uczęstowano, i odparł:
— Lekki to chłopiec!...
— Powiedz: łotr!
— Łotrzyk, łotrzyk!,..
— Nazwij go infamisem!
— Właśnie z ust wyjął mi pan ten wyraz.
— No! tylko bez panów, kochany Piotrze!... Za trwałość naszej przyjaźni!
— Miljon kroć sto tysięcy wieków! — krzyknął już zarumieniony kapitalista.
Szedł czwarty kieliszek, nieco większy od naparsteczka.
— Wiesz co, kochany! — zaczął po namyśle Hipolit. — My, to jest ja i Melcia, która... która cię wysoce szanuje, żebym nie powiedział: uwielbia...
— Anioł! — przerwał Piotr.
— Masz racją!... zdrowie tej dziewczyny, jedynej naszej pociechy!...
— Niech ją Bóg błogosławi! — zawtórował Piotr i wypił tak, że aż się zachwiał na krześle.
— Otóż umyśliliśmy, powierzyć... tobie... naszemu przyjacielowi... nasze kapitały! Przyjmujesz?
Kapitalista spoważniał.
— A co ja z niemi zrobię?
— Będziesz nam procent płacił.
— Jakiżbyś pan... to jest ty, mój przyjacielu!... jakiżbyś mieć pragnął?
— Dwudziesty... — odparł Hipolit, bystro patrząc mu w oczy.
— Tymczasem... niepodobna. Dziś wszystkie interesa w zastoju... Ale — dodał po chwili — za twoją ufność... przyjaźń... szlachetność... dam ci dwunasty! — Rzekłem.
Obaj panowie milcząc, na znak zakończenia targu uderzyli się w dłonie.
— Tylko uważasz — zaczął Hipolit — kapitalik mój jest niewielki... Dziesięć do dwunastu tysięcy rubli.
— Co, to niewielki? — przerwał Piotr. — Ja, kiedym był w Krakowie, bo ja z Krakowa pochodzę... Tak!
— Znać to! znać!...
— Kiedym tam był, z desperacji zacząłem sprzedawać drobiazgi po hotelach. I patrzaj. Przychodzę do jednego, gdzie stał książę... Rwę zatem do samego pana i mówię: Niech jaśnie oświecony książę kupi co... Przeciem ja katolik, wart wsparcia!... On mi w oczy popatrzył (już z Bogiem spoczywa!) i mówi: — „Kiedy tak, to masz, durniu!...“ — i dał mi nowego węgierskiego dukata. Z tym dukatem zacząłem, jak zdrowia pragnę!... nie z dwunastoma tysiącami rubli. Ale przytem miałem wielki, nadzwyczajny skarb: uczciwość!...
— No, i przemysł — dodał Hipolit.
— Taak!... i przemysł...
— Rządność, oszczędność...
— Rozumie się!... Bez tego nanic majątek.
— Przezorność, punktualność... Naleję ci?
— Ehem!... proszę... proszę... Tak! punktualność, to fundament.
— Kiedy tak — mówił pan Hipolit — więc, wiesz co?... Oto ażeby także zacząć z małem, dam ci... sześć tysięcy rubli.
— Siedemset dwadzieścia rubli procentu rocznie — rachował Piotr.
— Tam do licha! Ja za samo mieszkanie sześćset płacę.
— To weź lokal mniejszy!
— Nie wypada! przecież córkę muszę wydać zamąż...
Piotr zadumał się.
— Czcigodny panie!... chciałem powiedzieć: drogi Hipolicie — rzekł — małżeństwo to jest taka rzecz święta, że dla niej — jeden nawet pokój wystarczy. Zresztą, zostaje ci przecie kilka tysięcy rubli gotowizną w rękach.
Pan Hipolit potarł czoło, jakby go natłok myśli niepokoił, potem spytał nagle:
— A możebyś ty się z Melcią ożenił? Człowiek szlachetny, rozumny...
— Co mnie po tem!... — odparł z dobrodusznym śmiechem kapitalista.
Pan Hipolit postrzegł, że zrobił głupstwo, poprawił się więc:
— No, ja tylko żartowałem... tak po przyjacielsku... Rozumiesz przecie?... W twoim wieku!...
Ale i uprzejmy pan Piotr również zapragnął osłodzić swoją gorzką odmowę, odpowiedział zatem:
— Naturalnie, że rozumiem!... Bah!... gdyby podobna rzecz mogła się stać naprawdę, pojmujesz jakiby to był zaszczyt dla mnie...
— Kochany przyjacielu! — odparł Hipolit, badawczo patrząc na Piotra — tylko no zechciej!... Najtrwalsza to spółka, która gruntuje się na małżeństwie... Pojmujesz?... No, a widzisz, stary filucie?... Melciu!... Melciu!...
Piotr otrzeźwiał.
— Dajże pokój, serdeczny Hipolicie! — przerwał wspólnikowi. — W moim wieku...
— Głupstwo wiek!... Melciu!...
— Ależ kochany... Powiem ci nawet otwarcie, że jabym się nigdy nie ożenił. Mnie, powiem ci (ale niech to między nami zostanie), małżeństwo nie robi żadnej przyjemności... Jak zdrowia życzę!...
Kwestja była postawiona tak wyraźnie, że pan Hipolit uznał za stosowne przejść do innego tematu.
— A teraz — rzekł — przyjmij ode mnie ten oto drobiazg...
I wydobył z szuflady małe safjanowe pudełeczko.
— Pierścień? — zawołał Piotr. — Złoty pierścień z brylantem?... Czyż to warto?... Taka sztuka ze sto rubli kosztuje. No, ja przecież obdzierać cię nie mogę... To jest rzecz, którą spieniężywszy, można mieć kilkanaście rubli procentu rocznie. Ja tego nie wezmę.
— Spojrzyjże na napis! — zawołał zmieszany Hipolit.
— Napis?... Od przyjaciela roku 18.. Aaa! kiedy od przyjaciela — to biorę. Pozwolisz jednak, że ofiaruję ci dwie spinki osobliwe: mozajka w srebrnej oprawie. Na jednej jest szachownica, na drugiej... także szachownica z mozajki! Każę na jednej napisać: Na pamiątkę, a pod spodem dzień i miesiąc, a na drugiej: przyjaźni roku 18..
— Zacny człowieku! — wykrzyknął pan Hipolit, ocierając załzawione oczy.
Pan Piotr zapalił się i rozrzewnił.
— O gdyby ludzie mogli zajrzeć w głąb serca mojego!... Jakie tam skarby... jakie klejnoty!...
— Uczciwość...
— Pobłażliwość...
— Szlachetność...
— Punk... punktualność...
— Kochajmy się! — ryknął Hipolit, wpadając w objęcia wspólnika.
— Na wieki wieków!... — zawtórował Piotr. — O jakżem niezdrów!...
Gdy na odgłos łoskotu nadbiegła Melcia ze służącym, z początku nie mogli otworzyć drzwi przyciśniętych czworgiem nóg. Gdy zaś po pewnych wysileniach zdołano się dostać do gabinetu narady, znaleziono na dywanie w zobopólnym uścisku dwóch przyjaciół i obok nich kilka pustych butelek.


VIII.

O TEM, JAK DŁUGO TRWA DOZGONNA PRZYJAŹŃ

I O ZAUFANIU, JAKIEM CIOTKA PRAGNĘŁA OBDARZYĆ KAZIMIERZA.

Na drugi dzień po owej konferencji, pan Hipolit był cierpiący i o wspólniku swoim myślał z wielką goryczą:
— Oto obraz przewrotnego filuta! — mówił do siebie. — Za tyle dowodów życzliwości, on mi śmie płacić dwanaście procentów, choć wszystkim wiadomo, że sam bierze sto za sto!... Infamis! Niby to nie chciał Melci i nie przyjmował pierścienia, a nie wstydzi się na moich pieniądzach zarabiać osiemdziesiąt osiem na sto...
Przytem najhaniebniej oszukał tego biednego hultaja Edmunda, zagrabił mu majątek... I nietylko jemu, ale nam: mnie i Melci... Nie, tak nie może pozostać. Ja wprawdzie jestem w tej pozycji, że muszę mu powierzyć majątek, gdyż inaczej grozi mi bankructwo, ale sumienie i honor nakazują mi przypomnieć Edmundowi, aby on nie darowywał swego. Ten lichwiarz musi zwrócić sto tysięcy... Wyprocesujemy!... z wnętrzności mu wydrzemy!...
Pan Piotr ze swej strony pił do południa herbatę z cytryną, stękał, jęczał i rozmyślał:
— Uuu! mój przyjaciel Hipolit to figlarz! Chciał mnie ożenić ze swoją córką i strwonić uczciwie zapracowany kapitalik. A przytem: w jakim on celu podarował mi pierścień?... kosztowny pierścień... Lękam się zdrady!... Kto wie, czy nie lepiej zrobię, wyjechawszy zupełnie z tego kraju, gdzie każdy czyha na to, aby wyzyskiwać ludzi uczciwych... Dwanaście procentów!... skąd ja będę brał takie procenta?
Trzeba jechać. Wycofam, co się da, a z zagranicy każdemu odeszlę jego należność, po strąceniu naturalnie tych lichwiarskich procentów, jakie obecnie płacę. Rozumie się, że odeszlę, złamany grosik nikomu nie przepadnie!... Dopiero przekonają się, co to jest człowiek z charakterem.
Tak więc każdy z obu wspólników, w kilkanaście godzin po zawarciu dozgonnej przyjaźni, rozmyślał o tem, aby swego kompana oszukać. Pan Piotr (był to nie dzisiejszy projekt) chciał ze swemi i nieswemi pieniędzmi umykać zagranicę, „gdzie nie wyzyskują takich jak on ludzi uczciwych,“ pan Hipolit zaś układał plan wydobycia od Piotra owych stu tysięcy, które mógł był wygrać Edmund, gdyby biletu nie sprzedał.
Tymczasem pieniądze płynęły jak woda. Wieść o wygranej napędziła panu Hipolitowi mnóstwo nowych przyjaciół, odświeżyła stosunki z dawnymi i ściągnęła wcale pokaźną cyfrę konkurentów do Melci, którzy mieli nazwiska, ogładę, dobre serca i widoki na przyszłość, lecz tymczasem cierpieli na chroniczną goliznę.
Wszystko to trzeba było karmić i poić znakomicie, gdyż każdy wybornie znał się na kuchni i smak miał przewybredny. W domu Hipolita dzień w dzień odbywały się uczty, pochłaniające dziesiątki i setki rubli. Nadomiar bowiem złego, wypadało często grać w karty z panami poważniejszymi i pożyczać pieniędzy młodzieńcom dystyngowanym.
Naturalnie, że im więcej kosztowali konkurenci, tem bardziej rosły wymagania panny i ojca. W pierwszym dniu po głównej wygranej każde z nich gotowe było przyjąć nawet Edmunda z jego stu tysiącami i prawdopodobnym zapisem dziadka, zczasem jednak pragnienia wzmogły się, a dziś pan Hipolit żądał (najtaniej licząc) krociowego zięcia, panna Amelja zaś przynajmniej hrabiego, chociaż liberalne jej uczucia zadowolnićby mógł jaki młody lecz znakomity filozof.
W początkach jesieni pan Hipolit zobaczył bardzo wyraźnie dno kasy, przekonał się dotykalnie, że procent wypłacany mu przez Piotra wobec jego wydatków jest drobiazgiem, a pomimo to — bogatego zięcia nie znalazł. Wówczas troskliwy ojciec wpadł w zwykły pesymizm i dając za wygranę marzeniom, umyślił powrócić do wypędzonego Edmunda.
Pewnego dnia złożył mu wizytę. Młodzian, widząc w rękach niedoszłego teścia giętką trzcinę, zaniepokoił się tak, że chciał z własnego mieszkania uciekać.
— No, no!... — zaczął pan Hipolit dobrotliwie. — Puśćmy w niepamięć rzeczy minione i pogadajmy o interesach.
— Ja żadnych interesów nie robię... słowo honoru!... — odparł ciągle wystraszony Edzio.
Pan Hipolit usiadł na wytartej nieco kawalerskiej kozetce i mówił dalej:
— Zbadałem już dokładnie twoją sprawę z biletem, który sprzedałeś Piotrowi. Było to z jego strony bezwstydne oszustwo; tego darować nie można. Trzeba ci wiedzieć, że Piotr wychodził z naszego mieszkania prawie w tej samej chwili, kiedy wbiegł kolektor z doniesieniem o wygranej... Widocznie stary filut podsłuchał go i kupił od ciebie bilet wówczas, gdyś był pijany...
— Istotnie, trochę piłem tego dnia... Przypominam sobie...
— Otóż — ciągnął Hipolit — musisz energicznie wystąpić przeciw temu łotrowi. Znam ja go dobrze i wiem, że się łatwo ulęknie. Zagroź mu więc czem chcesz: ogłoszeniem w dziennikach, pojedynkiem... procesem wreszcie...
Edzio zakręcił się, usłyszawszy o procesie.
— Widzi szanowny kuzyn — odparł — jestem w fatalnej pozycji, gdyż Piotr ma pewien kwit...
— Na którym podpisałeś hrabiego?... — przerwał Hipolit.
— Ale tylko żartem!... słowo honoru, że żartem! — upewniał Edzio. — Chodziło o nędzne trzydzieści rubli, był więc oczywisty żart, chociaż... gdyby się dziadek dowiedział...
Pan Hipolit wydobył z pugilaresu jakiś papier i rzekł:
— Oto jest ów kwit. Wykupiłem za dwa razy większą sumę, aby tylko ocalić twoje nazwisko.
— Drogi kuzynie! — krzyknął Edzio, wyciągając do papieru obie ręce. — O! teraz czuję, że mogę wejść na drogę cnoty...
— Za pozwoleniem! — odparł kuzyn — kwit ten oddam, ale mężowi mojej córki. A teraz dowidzenia!... Duś Piotra, wydobądź pieniądze, lecz o mojej dzisiejszej wizycie ani słowa!...
Po jego odejściu, Edmund począł obiegać pokój jak szalony, myśląc o odebraniu pieniędzy, o zemście nad Piotrem i małżeństwie z Amelją. Życie wydało mu się znowu bardzo ponętnem.
Poszedł natychmiast do Piotra, lecz w drodze opuściła go energja. Zawahał się więc i wysłał kartkę do Hipolita z prośbą o chwilę rozmowy. Przy powtórnem widzeniu się z nim, rzekł:
— Kochany kuzynie! czy nie lepiej byłoby tego hultaja Piotra zostawić w spokoju i raczej oddziaływać na ciotkę? Wszakże ona ma sto tysięcy, jest stara, uczciwa i nie zechce przecież zniweczyć szczęścia dwu istot: mego i kuzynki Amelji... Gdy jej powiem, że pragnę wejść na drogę cnoty...
— Szaleńcze! — zawołał rozgniewany Hipolit — rób, co ci każę, a ciotkę mnie zostaw. Baba ta codzień umiera ze strachu, lękając się o pieniądze, wkońcu więc umrze naprawdę, a my naszą należność odbierzemy. Ty zaś kończ z Piotrem... W sprawie z nim nie chodzi mi bynajmniej o marny grosz, ale o sprawiedliwość! Niepodobna przecież pozwalać oszustom na bezkarne korzystanie z owoców nikczemnej intrygi... Oto mój cel: stanąć w obronie pogwałconej moralności!... Tak mi każe sumienie i od tego na włos nie ustąpię.
Edmund podziwiał wprawdzie nieugiętą zacność swego kuzyna, niemniej jednak postanowił ciągnąć wodę dwoma wiadrami. Jeżeli nie uda się z Piotrem, może udać się z ciotką, a jeżeli ciotka okaże się niezachwianą, wówczas Edzio, zbrojny w ideę sprawiedliwości, z niepokonaną siłą wystąpi przeciw Piotrowi. Nie będzie go już wtedy prosił, lecz pocznie rozkazywać i grozić. On przecież nie pragnie cudzego, lecz chce odebrać swoją własność, w tak niegodny sposób wydartą!
Rezultat tych zabiegów wywołał dość osobliwe następstwa, w kilka tygodni bowiem po wizycie pana Hipolita u Edmunda, zapomniany przez wszystkich Kazimierz, wice-dyrektor dystylarni, odebrał karteczkę tej treści:

W srogiej niepewności pozostając, czy list mój dojdzie pana, bom przez zgryzoty zapomniała, w której pan jest dystylarni, wszelako piszę. Odwiedź pan nieszczęśliwą kobietę, której zdrowiu i życiu z powodu pieniędzy nieustanne zagrażają niebezpieczeństwa. Mój szwagier i ten niepoczciwy Edmund widocznie coś uknuli, a że się ich strasznie boję, więc chciałabym z panem porozmawiać.
Modląc się, aby listu tego kto cudzy nie złapał i wrogom moim nie oddał, czekam bytności pańskiej z trwogą i przerażeniem. Jeżeli adres jest zły, to niech mi pan doniesie, gdzie pan mieszka, abym czem prędzej drugi list napisała.

Strapiona ciotka

Jakkolwiek w tajemniczym tym dokumencie żadnych innych nie podano wskazówek, Kazimierz łatwo odgadł, że autorką jego jest ciotka Melci. W ciągu kilku godzin dowiedział się o adresie staruszki i tego samego dnia do niej pojechał.
Puka we drzwi — zamknięte. Puka drugi raz — słychać lekki szmer, po którym nastąpiło pytanie cichym i drżącym wypowiedziane głosem:
— Kto tam?
— Ja.
— Kiedy nie wiem kto?
— Ja... Kazimierz!...
W zamkniętym pokoju rozległ się szelest kroków, poczem nastąpił dalszy ciąg badań:
— A czy tylko pewnie Kazimierz?
— Przecież chyba pani poznaje mój głos.
— Iii!... — mruknęła staruszka — ludzie teraz umieją wszystko udać!...
Potem dodała:
— Jeżeli pan jesteś Kazimierz, to poco pan przychodzisz do mnie?
— Odebrałem dzisiaj list pani — odparł badany.
— Aha! więc adres był dobry.
Teraz chemik usłyszał otwieranie zamku, zatrzasku i klamki. Uchyliły się drzwi, lecz gdy Kazimierz chciał wejść, przekonał się, że go nie puszcza krótki stalowy łańcuszek. Jednocześnie w otworze ukazała się zielona umbrelka, żółta twarz i zaczerwienione skutkiem płaczu oczy ciotki. Biedna kobiecina w ciągu kilku miesięcy zmieniła się i zestarzała do niepoznania.
Sprawdziwszy tożsamość osoby, ciotka Melci uściskała Kazimierza i szpitalnym głosem zaczęła mu opowiadać swoje przygody. Długa ta historja, pełna obaw, przywidzeń i nudów, da się streścić w następujących punktach:
Od chwili przeprowadzenia się na nowe mieszkanie, ani Melcia, ani pan Hipolit nie odwiedzali ciotki, ona zaś od dobrych ludfci słyszała tyle tylko, że krewni jej żyją hucznie, że są zdrowi i bankructwa bliscy. Mimo jednak zerwania z rodziną, ciotka nie ma spokoju, zawsze bowiem lęka się złodziei i zbójców, w czem utwierdziły ją nadsyłane od kilku tygodni listy bezimienne. W pismach tych (w których Kazimierz poznał rękę pana Hipolita), jakaś nieznana przyjaciółka upomina ciotkę, aby wróciła pod opiekę swego szwagra, gdyż inaczej może ją spotkać nieszczęście.
Nadomiar złego, począł staruszkę odwiedzać Edmund, który za każdą bytnością zaklina ją, aby pieniądze swoje zapisała jemu i Melci. W przeciwnym bowiem razie — mówił Edmund — ciotka zdruzgocze dwa kochające się serca, a jego, to jest Edmunda, zepchnie gwałtem z drogi cnoty, na którą wszedł obecnie i gdzie mu się bardzo dobrze powodzi. Wkońcu nadmieniła ciotka o tem, że się Edmund oświadczał i został przyjęty, choć w kwadrans potem wypędzono go z domu.
— Przykre to są wprawdzie rzeczy, ale... cóż ja szanownej pani poradzę? — rzekł Kazimierz.
— Ty jeden możesz mi poradzić! — zawołała staruszka. — Ja ci oddam moje pieniądze do przechowania...
— A to z jakiej racji? — spytał zdziwiony chemik. — Niech pani złoży je lepiej w banku.
— Nie chcę! nie chcę! — odparła, trzęsąc rękoma. — Bank może zbankrutować, a ludziom nie wierzę, tylko tobie jednemu, bo mi się wydajesz uczciwym.
Po wielu sporach, wyjaśnieniach i łzach staruszki, Kazimierz zgodził się wreszcie na przechowanie pieniędzy, od których miał co pół roku odcinać kupony i odnosić je ciotce.
Interes był zatem w połowie ukończony. Dobra kobiecina nie żądała nawet kwitu od Kazimierza, tylko zaklęła go na honor, sumienie, Boga i pamięć rodziców, aby jej nie zdradził.
Pozostała jednak do wykonania druga część tej oryginalnej umowy, a mianowicie: doręczenie pieniędzy. Już staruszka sięgnęła pod materac, już wydobyła paczkę, już poczęła liczyć zawarte w niej listy zastawne, gdy nagle obudził się w niej jakiś niepokój.
— Patrzże... To są pięciusetrublowe... Jeden, dwa, trzy!... Ale... nie gniewaj się, nie zdradzisz ty mnie?
— Moja łaskawa pani — odparł zakłopotany wice-dyrektor — cóż ja pani na to odpowiem? Hipoteki nie mam żadnej, no, a nie mogę żądać od pani większej wiary w moje obietnice, niż ją pani sama posiada.
— Ależ ja ci wierzę!... tylko tobie!... — odparła uspokojona nieco staruszka. — Patrzajże: to są pięciusetrublowe... jeden, dwa... Przepraszam cię, moje dziecko — dodała, patrząc mu w oczy — a nie masz ty czasem jakich szkodliwych nałogów? Może karty, hulanki?...
Kazimierz lekko się skrzywił.
— No, no! — zawołała — tylko się nie obrażaj!... Ja ci przecież ufam... dość spojrzeć na ciebie... Patrzajże: to są pięciusetrublowe... Jeden, dwa, trzy...
Znowu przestała liczyć i zalawszy się rzewnemi łzami, krzyknęła:
— Boże mój! natchnij mnie łaską swoją, co ja mam robić nieszczęśliwa!...
— Moja droga pani! — rzekł Kazimierz — odłóżmy tę rzecz na kiedy indziej. Ja dziś tych pieniędzy nie wezmę...
— Więc chyba chcesz, żebym umarła? Czy ty Boga nie masz w sercu... czy nie czujesz litości dla nieszczęśliwej kobiety?
— Dobrze, biorę! — odparł zniecierpliwiony. — Niechże pani liczy...
Wobec takiej stanowczości, ciotce poczęły drżeć ręce i nogi. Kilka minut upłynęło, nim uspokoiła się i odpowiedziała:
— Dziś jakoś nie mam pamięci do rachowania... Możeby już kiedy indziej?...
— Wybornie!... Napisze pani do mnie bilet i ja przyjdę.
— Tak! tak!... — odparła szybko, zawijając papiery i obwiązując je sznurkiem. — Napiszę... napiszę!...
I zatrzymała paczkę na kolanach, widocznie nie chcąc jej chować przy Kazimierzu.
Teraz młody człowiek wstał i pożegnawszy stroskaną ciotkę, począł zabierać się do wyjścia. Gdy już był we drzwiach, dama krzyknęła:
— Panie Kazimierzu!... wróćże się, wróć... jeżeli Boga kochasz!
— Co pani każe? — spytał, stojąc w progu.
— Chodźże tu... Oddam ci pieniądze!
Ale gdy Kazimierz chciał zdjąć paleto, znowu rozmyśliła się i rzekła:
— Albo — wiesz co?... Idź już lepiej do domu! Napiszę do ciebie...
Tym razem wice-dyrektor wyszedł naprawdę, staruszka zaś poczęła zakładać łańcuszek, zamykać zatrzask i obracać kluczem. Robiąc to z podwójną ostrożnością, mruczała:
— Nikomu wierzyć nie można... Muszę zakopać, o muszę!... Jeżeli mnie zabiją, nic przynajmniej nie zabiorą!
Kazimierz zaś, idąc ku domowi, myślał:
— A to im się udało! Niech djabli raczą wziąć takie wesołe szczęście...


IX.
PAN PIOTR ZACZYNA WYKONYWAĆ SWÓJ PROJEKT, KTÓRY
KOŃCZY PAN EDMUND W SPOSÓB DOŚĆ NIESPODZIEWANY.

Hipolit nie na żarty bliskim był powtórnej ruiny. Nabywcę jego kamienicy zlicytowano, a pozostała suma spadła z hipoteki. Skutkiem tego dawniejsi wierzyciele Hipolita, wiedząc, że wygrał na loterji i że z nieruchomości nic już nie odbiorą, przyparli go tak energicznie, iż dla uniknięcia skandalu, oddać im musiał tysiąc kilkaset rubli gotówką.
Teraz Hipolit, dzięki wygranej, pozbył się kompletnie starych długów, ale i nowych pieniędzy. Jego kolacje były już mniej obfite, a goście mniej wykwintni. Najpierwej przestali odwiedzać go poważni panowie, zajeżdżający własnemi karetami, później przerzedziły się zastępy ślicznie wychowanych konkurentów Melci. Potem trzeba było oddalić służącego, a wkońcu — zanieść do „Kurjera“ anons, że w domu tym a tym, są do odstąpienia dwa umeblowane pokoje, po co jednak nikt się nie zgłaszał.
Napróżno zmartwiony Hipolit błagał Piotra o podwyższenie stopy procentu, lub o zwrot części kapitału. Punktualny Piotr narzekał na ciężkie czasy i przysięgał, że przed terminem ani grosza z powierzonych mu pieniędzy nie zwróci. Ufny w szczęście ojciec panny Melanji trzymał w dalszym ciągu loterją, na której ledwie wygrał stawkę: nabył też kilka pożyczek premjowych, lecz jakoś w połowie grudnia sprzedać je musiał na pokrycie niezbędnych wydatków. W rezultacie — pozostało mu tylko eleganckie mieszkanie, zapłacone do lipca, — sześć tysięcy rubli srebrem u Piotra, od których procent pobrał także do lipca i słaba nadzieja na wyciśnięcie piętnastu tysięcy rubli srebrem niby to należących do Edzia, czego zresztą żaden rozsądny człowiek nie mógł brać w poważną rachubę.
Spacerując po swem ładnem mieszkaniu i paląc z ostatniego pudła hawańskie cygara, pan Hipolit zachodził w głowę, jakim sposobem mógł wydać dziewięć tysięcy rubli w ciągu pięciu miesięcy? Nic tak znowu osobliwego nie użył, spłacił niewielki dług, a kosztowało go to około sześćdziesięciu rubli dziennie! Melcia również dziwiła się, nie odgadując naturalnie, że pan Hipolit przez pewien czas prowadził dwa domy, z których drugi, ludziom mniej znany, pochłonął sumkę wcale nieszpetną. Dziś jednak i ten drugi domeczek należał już do legendy.
Przecięciowo raz na tydzień widywał się pan Hipolit z Edmundem. Zwykle rozmowa ich zaczynała się od pytania:
— No i cóż?...
— Jeszcze nic — odpowiadał Edzio.
— Niedołęga jesteś! — wykrzykiwał wtedy pan Hipolit. — O własny honor nie dbasz! Jakto, więc pozwoliwszy się obedrzeć nędznikowi, nie masz teraz odwagi odebrać swego, upomnieć się nawet? Ja, gdybym był na twojem miejscu, poszedłbym do niego wprost — i...
— I co? — spytał Edmund ciekawie.
— Idź do licha! — odparł Hipolit w gruncie rzeczy niebardzo wiedząc, coby sam zrobił, poszedłszy wprost do Piotra. Prawdopodobnie nicby nie zrobił, ale dziś odgrażał się niezmiernie.
Jeżeli jednak Edzio głuchym był na odezwy kuzyna, to z drugiej strony umiał się zapalać wówczas, gdy mu potrzeba dokuczyła. Młodzian ten od pewnego czasu, za różne sprawki, a między innemi za nieumiarkowany pociąg do spirytualjów, utracił względy dziadka i wszystkich ciotek, że zaś i o pożyczki było trudno, niekiedy więc znajdował się w tem położeniu, iż nie wystarczało mu nawet na skromny obiadek. Wtedy zaspakajał apetyt paroma kieliszkami demokratycznej piołunówki i myślał o odebraniu swoich stu tysięcy od Piotra.
Tymczasem pan Piotr, zwolna lecz systematycznie, przygotowywał się do wykonania ulubionego planu, czyli innemi słowy: do wyjazdu zagranicę, gdzie to nie wyzyskują ludzi uczciwych.
Aby przyzwyczaić znajomych do swej nieobecności, Piotr wychodził z domu rzadko. W połowie grudnia miał już paszport. Kapitały ostrożnie wycofywał, chętnie przyjmował depozyta od ludzi goniących za wysokim procentem i wszystko wymieniał na zagraniczne papiery. Wkońcu miał jeszcze u swych dłużników parę tysięcy rubli, lecz nierównie więcej pieniędzy cudzych. Zresztą, mająteczku tego nie trzymał ani w kasie, ani w szkatułce, lecz zrobiwszy niewielką paczkę, nosił ją na własnych piersiach. Było to i cieplej i bezpieczniej.
Pewnego ranka, kiedy czerwone promienie zimowego słońca napróżno usiłowały przekształcić wyrosłe w ciągu nocy kwiaty szronu na oknach, pan Piotr, umywszy się i odziawszy w watowany szlafrok, grzał się przed piecem, w którym dogorywało wielkie brzemię twardego drzewa. Już to ciepło lubił kapitalista, nie dlatego, ażeby mu wiek krew ostudził, lecz — ot tak sobie, dla niczego! Lubił też patrzeć, jak powoli płomień ogarnia polano, które dymi się, syczy, strzela, a wkońcu staje słupem ognistym, prawie przeświecającym. Ustawione obok siebie, słupy takie przypominały Piotrowi jeszcze w dzieciństwie widziany pożar chaty. W tej chwili jeden z nich, strawiony przez ogień, pochyla się i łamie, dwa inne, oparłszy się o siebie, tworzą rodzaj krokwi... Potem skutkiem dziwnego skombinowania się mocy płomieni z siłą przyciągania, bezkształtny z początku stos drew formuje coś podobnego do kolumnady pałacu, złotego, zaczarowanego... Tylko patrzeć jak w długiej sieni stanie zaklęta księżniczka, w sukni perłami i brylantami obsypanej. Wogóle ogień na kominku, a nawet w zwykłym piecu, budzi w duszy wspomnienia legend, któremi nas usypiano w kolebce.
Z wysokości tych poetycznych dumań przy ognisku, na rzeczywisty grunt sprowadziło kapitalistę pukanie do drzwi. Rozmarzony jeszcze, zapomniał o zwykłych środkach ostrożności i myśląc, że to służący wraca z miasta — otworzył.
Aż go coś „w wątrobę kolnęło,“ — gdy zamiast oczekiwanego famulusa, zobaczył Edmunda. Młody człowiek był już widocznie po piołunówce, miał ubranie zmiętoszone i zarost wcale nie budzący ufności.
— Eee... A co pan każe? — spytał Piotr, czując lekkie darcie w łydkach.
— Przyszedłem upomnieć się o swoje! — odparł Edzio głosem, zdradzającym częste przebywanie w źle dobranych towarzystwach.
Pan Piotr cofnął się na środek pokoju, gdzie stanął oparty krzyżem o biurko, na którem jakaś płaska paczka leżała, zawinięta w ceratę.
— Cóż, nie namyśliłeś się pan jeszcze zwrócić mi wyszachrowanych pieniędzy? — pytał dalej Edzio.
Piotr, widząc nader cienką laseczkę w rękach swego antagonisty, odzyskał kropelkę zimnej krwi i pomyślał o przewleczeniu układów aż do nadejścia służącego. Byle tym razem udało się!... Już dziś w południe kapitalista siądzie na pociąg i wyjedzie zagranicę. W tym dzikim kraju, gdzie uczciwych ludzi mianują oszustami, pan Piotr dłużej bawić nie może!
Idee te przemknęły mu jak błyskawica, rzekł więc:
— Czego się kochany pan bez powodu unosi?... Pogadajmy rozsądnie, spokojnie...
— Nie wdaję się w gawędy! — krzyknął uzuchwalony tą łagodnością Edmund. — Minął czas dysput!... Zdruzgotałeś pan dwa kochające się serca, zepchnąłeś mnie z drogi cnoty, zniechęciłeś do siebie mego kuzyna Hipolita...
— Więc i mój przyjaciel Hipolit maczał rękę w tej sprawie? — pomyślał kapitalista i gwałtownie zapragnął, aby już południe nadeszło.
— Mimo to — ciągnął Edmund — nie chcę ja pańskiej krzywdy. Wprawdzie majątek, zebrany z pomocą lichwy, nie zasługuje na opiekę prawa, ale pal go licho! Oddaj mi moje sto tysięcy, a resztę ci zostawię...
Piotr zsiniał i gwałtownym ruchem schwyciwszy obszytą w ceratę paczkę, przycisnął ją do piersi. Dałby tysiąc rubli na ubogich, gdyby w tej chwili mógł już siedzieć w wagonie.
Ruch ten był nadto znaczącym, a paczka zbyt podejrzaną, aby Edmund nie zwrócił na nią uwagi.
— Co to znaczy? — wykrzyknął, zbliżając się do Piotra.
— Gwałtu!... Złodziej!... Ratunku!... — począł wrzeszczeć kapitalista, chowając paczkę pod szlafrok.
— Moje pieniądze! — zawołał Edzio i wyrwawszy kapitaliście jego mały pakunek, chciał uciekać.
— Morderca! — wył Piotr, chwytając za skraj paletota.
Edzio raz i drugi kopnął finansistę, ale napróżno. Piotr upadł wprawdzie, lecz paletota nie puszczał i wlókł się za swym napastnikiem jak raniony pies, który wpił zęby w szczwanego dzika.
Na schodach rozległo się szybkie stąpanie.
— Ratunku! — krzyczał Piotr.
W uchylonych drzwiach ukazała się twarz jakiejś dziewczyny.
— Stróża zawołaj! policji!... — błagał leżący na ziemi kapitalista.
Dziewczyna znikła.
— Ha! podła duszo!... — zaklął Edmund. — Nie chcesz oddać mego, więc masz...
I rzucił paczkę w otwarty piec. Płomień w jednej chwili objął ceratę.
Teraz pan Piotr uwolnił Edmunda i skoczywszy do pieca, bez wahania wsunął obnażone ręce w ogień. Ale młodzian chwycił kapitalistę za kark i odepchnął go na środek pokoju.
Kilkadziesiąt tysięcy rubli gotówką i weksle dłużników płonęły tak szybko i wesoło jak stos zużytych rękopismów, albo miłosne listy od kochanki, która się już zestarzała.
— Złodziej! — jęczał Piotr, dmuchając na poparzone ręce.
— Nie oszukuj ludzi uczciwych, łotrze! — odparł Edzio i niezatrzymywany opuścił pokój.
Ale w sieni zastąpili mu drogę stróż, milicjant i kilku lokatorów.
W kwadrans potem był już w cyrkule, gdzie bez ceremonji opowiedział wszystko.
— Dlaczegóżeś pan to zrobił? — zapytał zdziwiony urzędnik.
— Honor i uczucie sprawiedliwości nakazały mi tak uczynić! — odparł z wielką pewnością siebie pan Edmund.
Dobry humor i przekonanie o wzniosłości spełnionego czynu nie opuściły go przez cały dzień. Lecz gdy wieczorem znalazł się na więziennym sienniku, począł płakać, prosić, aby go uwolniono, tudzież składać tysiące innych dowodów przerażenia i skruchy.
— Dajcie tylko znać dziadkowi, a on zwróci pieniądze! Zrobi to dla honoru familji... Sprowadźcie — błagał dalej — pana Piotra, a on sam wstawi się za mną... On przecież wie, że ja zrobiłem to po pijanemu!... przez prędkość!... O Boże, wyratuj mnie ostatni raz, a już wejdę na drogę cnoty...
Wieczorem całe miasto wiedziało, że Piotr stracił ogromne pieniądze. Kapitalista skutkiem wzburzenia był tyle nieostrożny, że wspomniał coś o swym projekcie wyjazdu zagranicę. Jego zaś wierzyciele, zmiarkowawszy o co chodzi, niezwłocznie rozpoczęli przeciw niemu dochodzenie sądowe.
Poczciwiec jednak nie miał czasu myśleć o następstwach tej awantury: płakał on bowiem, klął Edmunda, lub opatrywał sobie silnie pokaleczone ręce.


X.
DALSZE OWOCE WIELKIEGO LOSU.

I otóż nadeszły dla pana Hipolita godziny tak złe, jakich w najgorszych czasach nie pamiętał. Złożone u Piotra sześć tysięcy rubli srebrem przepadły do ostatniego szeląga, bez nadziei zwrotu. Nazwisko jego figurowało w kilku protokółach sądowych, w sposób bardzo dwuznaczny: Edmund bowiem powoływał się na niego jako na świadka, a Piotr wprost oskarżał go o podmawianie do napadu. Najmniej wymagający, najskromniejsi znajomi zerwali z nim stosunki, a resztka pieniędzy rozchodziła się tak szybko, że z całą ścisłością obrachować można było, w którym dniu nie wystarczy na obiad.
Pan Hipolit chciał sprzedać meble i wynająć opłacone do świętego Jana mieszkanie; ale tuzinkowi kupcy za sprzęty dawali bajecznie małą sumę, a do mieszkania nikt się nie zgłaszał. Trzeba było stąpać po dywanach, siadać na aksamitnych fotelach, potrącać głową o kosztowne portjery i przy tem wszystkiem — myśleć o głodzie!
A było ich znowu troje: pan Hipolit, Melcia i... zgadnijcie kto trzeci?... Może sługa?... Nie! gdyż zubożeli państwo musieli poprzestać na najemnicy. Więc któż? Oto ciotka, ta sama, która współcześnie z nimi wygrała na loterji, lękała się o swoje pieniądze, opuściła ich dom, a dziś znalazła się zpowrotem, ale biedniejsza od najbiedniejszych nędzarzów!
Historja pogodzenia się członków jednej rodziny, których szczęście zwaśniło, jest bardzo zajmującą. Opowiem ją w kilku wyrazach.
Na drugi dzień po spaleniu przez Edzia pieniędzy panu Piotrowi, Melcia i jej ojciec udali się do ciotki z prośbą o pomoc. Wszyscy podejrzewali, iż Piotr musi mieć jeszcze ukryte fundusze, pan Hipolit więc, łącznie z innymi wierzycielami kapitalisty, postanowili go procesować i bodaj na Lesznie zamknąć, jeżeliby nie zaspokoił ich dobrowolnie. Lecz na proces potrzebne są pieniądze; Hipolit ich nie miał, musiał zatem prosić o nie ciotki.
Gdy przez zamknięte drzwi Melcia zarekomendowała się staruszce, ciotkę opanowało tak silne wzruszenie, że ledwie mogła poodsuwać zatrzaski i poodczepiać łańcuszki. Zobaczywszy zaś szwagra i siostrzenicę w ich naturalnym kształcie i wielkości, zaniosła się od płaczu, że ją ledwie utulono! Nie wiedziała ona wprawdzie, poco przyszli, niemniej jednak cieszyła się i mówiła, szlochając:
— Potrzebaż nam było rozchodzić się, mój szwagrze, moja Melciu? Żylibyśmy razem, wy ze swoim, ja z moim groszem, bez smutku i strachu. Ja się tak bałam przez te pół roku, żem wkońcu zakopała pieniądze. Ale teraz wydobędę je, oddam wam i... niech się dzieje wola boska! Na starość milszy spokój, niż majątek przy ciągłej obawie...
Ale cóż u was słychać? — spytała, ocierając oczy.
— Jesteśmy zrujnowani! — odparł Hipolit. — Ja dałem moje pieniądze Piotrowi... Ale co siostrze?
— Nic! nic!... — szepnęła staruszka, chwytając się za głowę.
— Otóż — mówił Hipolit — trzeba nieszczęścia, że Piotr oszukał Edmunda, wytumanił od niego sto tysięcy...
— Cioci jest niedobrze? — spytała zaniepokojona Melcia.
— Nic! nic!... trochę mnie głowa zabolała, ale to przejdzie.
— Edmund — ciągnął Hipolit — kilka razy nachodził Piotra i upominał się o swój fundusz...
— On i mnie nachodził... To niedobry chłopiec!... — szeptała ciotka.
— Skończony łotr! — rzekł z westchnieniem szwagier. — Wyobraź sobie siostra, że niegodziwiec ten napadł Piotra, schwycił mu ogromną pakę pieniędzy i rzucił ją w piec!... Kilkadziesiąt tysięcy rubli przepadło, a między niemi i mój cały fundusz!...
— Edmund!... Edmund!... — jęknęła ciotka, podnosząc obie ręce do góry. W tej samej chwili pochyliła się na bok i zemdlała.
Omdlenie trwało dobre pół godziny. Sprowadzono paru lekarzy, felczera i po wielu wysiłkach otrzeźwiono staruszkę. Zaczęła oddychać, oglądać się, poruszać i od czasu do czasu wypowiadać nie mające związku wyrazy, między któremi najczęściej powtarzał się: „Edmund!“
Przewieziono ją ostrożnie do mieszkania pana Hipolita, pielęgnowano, leczono... Po paru dniach już wstała i poczęła wykonywać jakieś ruchy palcami, a gdy na domysł lekarza podano jej bawełnę i druty — wzięła się do robienia pończochy i zrobiła coś bardzo podobnego do tej części odzieży.
Po upływie tygodnia dano jej włóczkę, a wtedy robiła kaftanik na drutach. Powrócił jej sen i apetyt, lecz doktorzy zaopinjowali, że straciła pamięć.
Był to ostatni cios dla pana Hipolita, wypadek ten bowiem odbierał wszelką nadzieję znalezienia zakopanych pieniędzy. Staruszka jednak musiała sobie coś przypominać o nich, każde bowiem pytanie, skierowane do tego przedmiotu, budziło w niej straszny niepokój. Zdawało się, że rozumie, o co chodzi; czerwieniła się, zrywała z krzesła, wskazywała gdzieś rękoma, lecz wysiłki te szybko ją wyczerpywały. Wtedy ulegała senności i apatji tak, że dla utrzymania jej przy życiu zarówno pan Hipolit, jak i Melcia postanowili nie dowiadywać się już o ukrytym majątku.
— Dajmy spokój! — mawiał Hipolit. — Przeklęte to są pieniądze!
Melcia nie odpowiadała nic, lecz niedługo potem ojciec zobaczył w pokoju jej pędzelki, miseczki z farbami i stosy fotografij. Po raz drugi zubożała panna wzięła się do retuszowania, tym razem z podwójną gorliwością, chociaż z nieosobliwem powodzeniem. Źle opalane mieszkanie było chłodne, w kątach pokojów zaczęły ukazywać się wilgotne plamy, w kuchni woda marzła, a biednej Melci siniały paznokcie i sztywniały delikatne paluszki. W podobnych okolicznościach trudno być artystą.
Klęski mają tę dobrą stronę, że uczą ludzi tego, o czem w chwilach powodzenia nie myśleli nawet. To też i pan Hipolit i jego córka poczęli kształcić się moralnie. Usługiwali sobie po większej części sami, żyli z zarobku Melci (a drobny był to zarobek!), długów nie zaciągali i chorą ciotkę, chociaż była dla nich tylko ciężarem, otaczali opieką, jakiej przedtem nie doświadczała nigdy.
Bieda zrobiła ich miłosiernymi i przezorniejszymi niż dotychczas, choć jeszcze nie uleczyła ze wszystkich wad. Głęboka przemiana charakterów ludzkich dokonywa się bardzo powoli, że zaś fakta i okoliczności zewnętrzne idą właściwym sobie trybem, — więc bez względu na nowe cnoty, dzięki starym grzechom, zdarzył się Melci w owym czasie wypadek, podobno najgorszy w życiu.
Kazimierz, ów zwiedziony konkurent jedynaczki pana Hipolita, kochał ją ciągle i nawet bardzo często rozmawiał o niej i o niefortunnej miłości ze swoją przyjaciółką panną Wandą Schmupfke, z którą go wciąż bezskutecznie swatano. Nareszcie gdy od Nowego Roku został naczelnikiem dystylarni i gdy wieść o wypadkach Hipolita rozeszła się po całej Warszawie, miał raz z Wandą taką rozmowę:
— Słyszałem dziś, że pan Hipolit znajduje się w wielkiej biedzie, tak że nie ma nawet na opał.
— A cóż się dzieje z ciotką?... Czy nie odzyskała pamięci?... Nie powiedziała, gdzie leżą pieniądze?
— Stracone to są rzeczy! — odparł Kazimierz, zamyślając się.
— Pana widzę bardzo obchodzą ci ludzie, nawet obecnie... — rzekła panna Wanda i zarumieniła się z powodów bliżej nam nieznanych.
A potem dodała ze złośliwym uśmieszkiem:
— Może im pan łatwo i skutecznie dopomóc, jeżeli wspomnienia pańskie są zawsze jednakowo świeże.
— Zdaje się, że usłucham rady pani — odpowiedział z naiwną powagą dyrektor, sądząc w prostocie ducha, że jego młoda przyjaciółka myśli tylko o tem, aby go z Melcią wyswatać.
Poglądy jednak panny Wandy na sprawę tę musiały być nieco odmienne, ponieważ pożegnała go trochę smutna, a trochę rozgniewana, życząc ironicznie, aby się spieszył z weselem i ją zaprosił na druchnę.
Kazimierz udał się wprost do mieszkania pana Hipolita, niemniej wzruszony jak i wówczas, kiedy się po raz pierwszy miał oświadczyć. Jak wygląda Melcia? czy istotnie jest tak biedną, jak mówią ludzie? czy go pamięta? jak go przyjmie? — pytał samego siebie, zbliżając się do celu.
Pan Hipolit spacerował po sali i ćmił fajeczkę, z której wychodzący dym niedość zdawał się pasować do aksamitnych mebli. Ujrzawszy Kazimierza, rzucił fajkę w kąt i zawołał:
— To pan jesteś, panie dyrektorze?... Pan, w domu niewdzięcznego bankruta?... O! jakaż to święta prawda, że przyjaciół poznaje się dopiero w nieszczęściu! Wszyscy ci, którzy objadali mnie wówczas, gdym był bogaty, stronią ode mnie, a ty jeden dziś przyszedłeś!...
Pozwól odtąd nazywać się po imieniu — dodał, całując Kazimierza. — Ja zawsze mam zwyczaj tykać się z prawdziwymi przyjaciółmi.
Kordjalność Hipolita, który zapomniał o afroncie i zawodzie zrobionym Kazimierzowi przed pół rokiem, była niespodzianką bardzo niemiłą. Młody człowiek opanował jednak budzące się uczucie niesmaku, zobaczywszy Melcię, która w tej chwili weszła ze swej pracowni do salonu.
Panna przywitała się z nim nader przyzwoicie, opowiedziała mu o chorobie ciotki i własnych zajęciach, lecz ani jednem słówkiem nie dotknęła przeszłości. Ale gdy pan Hipolit, chcąc ufetować gościa, wymknął się po papierosy, Kazimierz skorzystał z czasu i oświadczył się o jej rękę.
Przy tej okazji przekształcający się charakter panny Amelji zajaśniał dziwacznym blaskiem. Dziewica bowiem wysłuchała Kazimierza spokojnie, nawet z wyrazem zadowolenia na twarzy, ale... odpowiedziała, że żoną jego nie zostanie.
Kazimierz, który nigdy uczuć swoich nie krępował prawidłami etykiety towarzyskiej, usłyszawszy tak stanowczą odprawę, zerwał się z krzesła i opuścił salon. Była to ostatnia jego wizyta w tym dziwnym domu.
Pan Hipolit aż ręce załamał, nie zastawszy Kazimierza.
— Gdzie on jest?... Go się to stało?... — pytał.
— Oświadczył mi się, nie przyjęłam go i wyszedł — odpowiedziała sucho Amelja.
— Odrzuciłaś go! — krzyknął ojciec — odrzuciłaś człowieka, mającego przeszło trzy tysiące rubli rocznie!... Tyś chyba szalona, kobieto! Wszakże to był los, o jakim ledwie marzyć mogła panna bez posagu, utrzymująca cały dom ciężką i mało popłatną pracą... Gdzież ten twój rozum filozoficzny, twoje teorje, twoja duma wkońcu?... I cóż cię czeka?... Oto staropanieństwo i łaskawy chleb u krewnych, jeżeli ci raczą sobie nas przypomnieć!
Teraz Amelja straciła już władzę nad sobą.
— Jakto ojcze — zawołała z płaczem — więc dlatego, że nie mam posagu, muszę przyjmować oświadczyny pierwszego lepszego konkurenta jak łaskę i decydować się w ciągu pięciu minut? Ależ o rękę najuboższej dziewczyny dobijają się długiemi staraniami...
— To przesąd!... Sama mi przecież nieraz mówiłaś... Cóżto, więc miał ci do nóg padać?
— A cóżby w tem było złego?...
— Co?... Więc miał może i kwiatki przynosić?... Pisywać wiersze o księżycu?...
— Jeżeli robi się to dla innych, dlaczegóż nie miałoby się robić dla mnie?
— Ależ ty jesteś kobietą wyjątkową! — zawołał ojciec, tupnąwszy nogą. — Sama wiecznie żartowałaś z tych rzeczy... sama!... sama!...
— Kiedyś — ale nie dzisiaj.
— Chryste Panie! — mówił nieszczęśliwy Hipolit, chwytając się oburącz za głowę — dla takich głupstw, nieustannie przez siebie wyśmiewanych, poświęcić szczęście całego życia!... I cóż ci dziś pozostanie?... Nędza!... O pocóżem ja z domu wyszedł!... sama powiedz, czy już w tej chwili nie żałujesz tego nierozważnego kroku?
— Nie żałuję! — odpowiedziała Amelja tonem zaciętej stanowczości. — Skompromitowana przez zaręczyny z tym niegodziwcem Edmundem, mam dziś przynajmniej to zadowolenie, że własnowolnie odrzuciłam świetną partją. Nie mnie odepchnięto, ale ja odepchnęłam!... Oto moja pociecha.
— Więc tym sposobem nigdy nie wyjdziesz zamąż.
— Wyjdę, ale tylko za takiego, który będzie się o mnie starał.
— Tamten się także starał!
— Ale nie tak jak inni o inne kobiety.
Ojciec stanął przed nią i patrząc w oczy, zapytał:
— Powiedz, czy nie ty sama zrobiłaś go takim, czy nie ośmielałaś go, czyś nie przedrwiwała owych starodawnych zalotów, o które ci dziś tak chodzi?
Amelja nie odpowiedziała już nic. Naprzód nie chciała przypominać ojcu, że on sam nierównie cięższy zawód zrobił Kazimierzowi, że sam zaręczył ją z Edmundem w okolicznościach śmiesznych i wstręt budzących i że wogóle dużo zawinił w tej sprawie. Powtóre, mimo żalu i wzburzenia, zastanawiała się nad sobą, nie mogąc pojąć, co się z nią dzieje w tej chwili. Obok dawnych zimnych teoryj o postępowem małżeństwie, obudziło się w niej gorące serce kobiety. Czuła, że odmawiając swej ręki Kazimierzowi, chciała bezświadomie wywołać w nim jakiś żywszy objaw miłości, że wolałaby widzieć rozmarzonego kochanka, aniżeli majętnego dyrektora fabryki. Dziś mniej dbała o dochody, o wyjazdy zagranicę, a nawet o filozofją, lecz tem bardziej pragnęła być kochaną.
Na nieszczęście, uczucia i refleksje te ocknęły się w niej zbyt późno i przybrały nieodpowiednie formy. Kazimierzowi przedstawiała się jako zimna grymaśnica, która sama nie wie, czego chce, ojcu zaś jako osoba, która z niezrozumiałego powodu postępuje wbrew własnym zasadom. Żaden z nich nie rozumiał, że panna Amelja zmieniła się, że uczucia wzięły w niej górę nad doktrynami, lecz że okoliczności i nałogi w sposób bardzo niefortunny zamaskowały tę zmianę!


XI.
EPILOG.

W końcu karnawału los znowu uśmiechnął się do pana Hipolita. Odstąpił on swoje wykwintne mieszkanie za cenę stosunkowo dość dobrą i sprzedał meble. Zebrana tym sposobem gotówka pozwoliła mu wynająć parę szczupłych lecz ciepłych pokoików i rodzinę jego przynajmniej na jakiś czas zabezpieczyła od niedostatku.
W okresie tym dzieje osób, należących do niniejszego opowiadania, posunęły się naprzód. Wzdychający do cnoty Edzio siedział w więzieniu za napad, a cnotliwy Piotr bawił na Lesznie za długi. Ciotka doreszty straciła pamięć i robiła kaftaniki i pończochy coraz mniej mające sensu.
Melcia tymczasem pracowała jak wyrobnica, retuszując po kilkanaście godzin na dobę, a jedyną jej rozrywkę stanowiły... Może książki? Nie! Musiała przecież biedaczka wzrok oszczędzać, nie czytywała zatem, lecz marzyła. A marzyła o tem, że Kazimierz odgadnie nowy stan jej duszy, że wróci i że się oświadczy.
Z jakąż radością przyjęłaby go wówczas, jaką byłaby dobrą żoną!... Za to wyparcie się swych dawniejszych przekonań pragnęła jednej tylko nagrody, oto: żeby ją kochał!
Pan Hipolit, widząc niezmierną pracę córki, gryzł się, mizerniał, a wreszcie — począł szukać zajęcia. Lecz gdziekolwiek zwrócił się, zbywano go nieokreślonemi obietnicami, lub cierpką odmową. Wszędzie był nadmiar kandydatów na posady, nadto zaś do objęcia większej ich części pan Hipolit nie był uzdolniony. Chęci miał jak najszczersze, umiejętności żadnej.
Smutniał też coraz bardziej i coraz częściej wymykał się do miasta. Z wycieczek tych zawsze jednak wracał niepocieszony i zniechęcony do ludzi, z których najmniej skorymi do usług okazali się rzekomi przyjaciele. Ci, którzy pomagali mu do strwonienia fortuny, byli najniemiłosierniejsi.
Do zwiększenia goryczy obecnych zawodów, niemało przyczyniły się fakta, będące niby reminiscencją przeszłości.
Pewnego dnia do mieszkania pana Hipolita wszedł jakiś włościanin i już w progu zapytał:
— A czy tu mieszkają te państwo, co na święty Jan wygrali na loterją?
— Tu — odparł obecny temu pan Hipolit. — A co powiecie?
— Bo to widzi pan — mówił wieśniak — ja razem z wami wygrałem. Okpiły mnie Żydy coprawda, ale i tak dość jeszcze zostało z łaski Boga.
Zaciekawiony gospodarz prosił go, aby usiadł i zapytał, czy przyniósł mu szczęście tak łatwo nabyty majątek.
— Bogu dziękować, niczego! — odpowiedział gość. — Tylkom odebrał pieniądze, wnet dałem pięćset rubli na odnowienie naszego kościoła i dwieście rubli Wojciechowi Wiewiórce, co to mu się jak raz wtedy chata z dobytkiem spaliła. Pobudował się chłop i przez trzy msze święte krzyżem leżał na moją intencją. To też wiedzie mi się nieźle. Kupiłem folwark wcale duży, a do moich chłopców nająłem profesora, żeby ich do szkół oddać. Taj tylo! — zakończył o sobie, a potem dodał:
Gadali mi, że u państwa po onem wygraniu zalęgła się straszna bieda. Ale widzę, że dzięki Bogu tak nie jest. Macie izby ładne i statki porządne, więc ludzie musieli zełgać. Ja bo nawet chciałem wam dać parę rubli na zapomogę, ale kiedy tego nie potrzeba, to jeszcze lepiej.
Pan Hipolit zapewnił poczciwego wieśniaka, że się ma dobrze, że nic nie potrzebuje i że wdzięczny mu jest za chęć udzielenia pomocy. W duchu jednak zrobił gorzką uwagę, że to, co jego gościowi wydaje się ładnem i porządnem, w gruncie rzeczy jest tylko ruiną i ubóstwem.
Gdy włościanin wyszedł, Amelja rzekła do ojca:
— Ten przynajmniej jest szczęśliwy.
— To jakaś zacna dusza! — odparł ojciec.
Jednocześnie pomyśleli oboje, że dziwnym zbiegiem wypadków, szczęście w tym człowieku zetknęło się z uczciwością. Czyżby istotnie cnota była owym talizmanem, który utrwala dary losu?
I znowu zostali sami i opuszczeni jak dawniej. Znowu pan Hipolit w niewatowanym paletocie biegał za zajęciem, a jego córka marzyła.
— Wróci, niezawodnie wróci! — myślała, przypominając sobie każde słówko i każde spojrzenie Kazimierza. Była pewna stałości swego wielbiciela i tylko niecierpliwiła się tem, że zwłóczy. Niekiedy nawet zdawało jej się, że gdyby nagle wszedł Kazimierz, wówczas kto wie, czyby potrafiła odegrać dobrze rolę osoby obrażonej.
Zajęta pracą lub swemi medytacjami, ledwie zdołała spostrzec, że ojciec od kilku dni wychodzi z domu dość rano, wpada na obiad na pół godziny i wraca późnym wieczorem zmęczony. Nietyle dziwiła ją ciągła nieobecność ojca, do której miała czas przywyknąć, ile raczej systematyczność w wychodzeniu i tajemniczość, jaką się okrywał.
Dopiero na drugi dzień po świętym Józefie, gdy ojciec wcale nie przyszedł na obiad, postanowiła zapytać go o znaczenie tych wycieczek.
— Kto wie — mówiła do siebie — a może ojciec u Kazimierza bywa, może z nim jakie układy prowadzi, chcąc mi zrobić niespodziankę?
Przypuszczenie to, na niczem zresztą nieoparte, było wymownem świadectwem uczuć Amelji dla Kazimierza. Występował on w każdej nieomal kombinacji, potrzebny czy niepotrzebny, ale często!
Z niepokojem czekając powrotu ojca, wzięła się do odczytania w tej chwili przyniesionego „Kurjera.“ I otóż między doniesieniami o weselach, znalazła artykuł następny:
„W dniu wczorajszym liczne grono rodziny i przyjaciół uczestniczyło przy obrzędzie zaślubin pana Kazimierza .... dyrektora dystylarni, z panną Wandą Schmupfkówną, córką właściciela browaru. Do ołtarza prowadzili pannę młodą stryjeczni bracia: Mieczysław i Bolesław Schmupfkowie, od ołtarza zaś pan Fryderyk Schultz i Gotlieb Müller. Pana młodego i t. d.
„Wesele odbyło się w domu czcigodnych rodziców panny młodej, którzy dobrane kółko osób podejmowali ze staropolską gościnnością.“
Na Melci wiadomość ta straszne zrobiła wrażenie. Biedna dziewczyna nie myślała już ani o swoich projektach, ani o zawodzie, jaki ją spotkał. Serce jej ścisnęło się i uczuła w głowie taki zamęt, że chcąc gwałtem odepchnąć od siebie obraz Kazimierza i jego żony, poczęła zastanawiać się nad tem, jaki związek istnieć może między rodziną Schmupfke i staropolską gościnnością, — i dlaczego synowie ojców nazywających się Fryderykami lub Gotliebami, noszą już imiona: Bolesław i Mieczysław.
Cierpienia ludzkie rozmaite przybierają formy!
Około dziesiątej wrócił ojciec, jakiś pomieszany — i ze smutnym uśmiechem rzekł:
— Ciesz się, Melciu! Dostałem nareszcie posadę... Mam aż dwanaście rubli na miesiąc!
— Gdzie?
— W składzie węgli... Jestem tam pisarzem!
Melcia podała mu „Kurjera.“ Przeczytał ogłoszenie o ślubie Kazimierza i pobladł.
— Ostatnia nadzieja naszej lepszej przyszłości! — szepnął.
Córka zarzuciła mu ręce na szyję i oparła głowę na jego piersiach. Stali tak przez chwilę z zasłoniętemi twarzami, wśród głębokiej ciszy, którą tylko przerywał ciężki i jednostajny oddech śpiącej ciotki.
— Zawiódł nas wielki los! — rzekł pan Hipolit, ocierając oczy.

Z opowiadania niniejszego nie wypływa bynajmniej ten sens, aby osoby, obdarzone główną wygraną, dla ocalenia swej duszy i ciała miały wyrzucać łatwo nabyty grosz za okno. Bynajmniej! Autor nie zakładał sobie takiego celu.
Chciał on tylko wypowiedzieć to przekonanie, że nawet hojny posiew losu złe wydaje owoce, jeżeli trafi na niedobre charaktery i że ludzie w gonitwie za szczęściem nietyle powinni zwracać uwagę na okoliczności zewnętrzne, ile raczej na własną duszę.
Chciał też autor wskazać wszystkim „usiłującym wejść na drogę cnoty“ — szczeble, po których schodzi się do występku, — a także nadmienić, iż teorje nieprzetrawione i z instynktami serca niezgodne, skrzywiają niekiedy i zatruwają życie.
Następuje to wcześniej lub później, ale zawsze wporę.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Głowacki.