Wielki los/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wielki los |
Pochodzenie | Pisma Bolesława Prusa. Tom XXIII Nowele, opowiadania, fragmenty. Tom II |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1935 |
Druk | Drukarnia Narodowa |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst Cały tom II |
Indeks stron |
SŁÓWKO O POGLĄDACH MELCI
Był już początek czerwca. Widząc niezawodne symptomata bliskiej golizny, pan Hipolit drugi dzień tkwił zamknięty w gabinecie i albo myślał o znalezieniu dla Melci bogatego męża, albo pisał listy do dłużnika, błagając go na rany boskie o pieniądze.
Damy, to jest panna Amelja i jej ciotka, siedziały w saloniku na owych meblach sponiewieranych przez mole.
Ciocia dobrodziejka w przewidywaniu zimy robiła sobie włóczkowy kaftanik na drutach, panna zaś, zmęczona retuszowaniem, czytała. Wczoraj właśnie skończyła broszurę jakiegoś niemieckiego filozofa, który zaklinał się na Boga, że niema duszy i obiecywał we własnem laboratorjum zrobić człowieka z nogami i rękami, byle mu dano trochę czasu i odrobinę tlenu, wodoru i węgla, a nadewszystko fosforu. Celem zgłębienia przedmiotu, wzięła się dziś Melcia do fizjologji i właśnie studjowała rezultaty doświadczeń, wykonywanych na żywych zwierzętach.
W pokoju zalegało milczenie, w wysokim stopniu dokuczliwe dla cioci, której organa mówne, pomimo wieku, cieszyły się młodzieńczą rzeźwością. Jakiś czas spoglądała ona wyzywająco na siostrzenicę, wkońcu zaś, prawpodobnie z desperacji, zaczęła rozmawiać sama ze sobą, naprzód ciszej, potem głośniej.
Melcia, usłyszawszy to, parsknęła śmiechem i złożyła książkę, co znowu ucieszyło starowinę, słusznie odgadującą, że teraz właśnie nadeszła pora otworzenia upustów wymowy. Nie czekając zatem, rzekła:
— Dobrze ci się śmiać, ty filozofko!... Przy tobie zapomniałabym, że mi Pan Bóg język stworzył... Czyta tylko i czyta duby smalone!... Mogłabyś też i mnie trochę o tych bredniach powiedzieć, bo mi chyba uszy zarosną.
— Cha! cha! cha!... — śmiała się panna. — Alboż mnie ciocia zrozumie?
Ciotka obraziła się.
— A cóżeście to wy młode już wszystkie rozumy pozjadały? Myślisz, że i ja nie czytywałam dużo w mojem życiu?... Spróbuj tylko pogadać ze mną o tej tam waszej filozofji, a zobaczysz...
Panna Amelja oparła głowę na krawędzi fotelu i śmiała się, o ile jej na to małe usta pozwalały. Dopiero po kilku minutach, nachwytawszy się za boki i otarłszy oczy, odpowiedziała spokojniej, choć prędko, jak to było w jej zwyczaju:
— Więc dobrze, opowiem cioci. Czytam o doświadczeniach Flourensa, który krajał mózg gołębiom...
— Dość! dość!... — zawołała ciotka, gwałtownie trzepocząc rękoma. — Cóżto za oprawca, o miłosierny Boże!... Czy ty możesz myśleć nawet o podobnych obrzydliwościach? i czy nie lepiej zrobiłabyś, czytając mi „Złotą Elżunię,“ której tak jestem ciekawa?...
— Bardzo dziękuję! — odparła Melcia, kłaniając się z gestem lekceważenia. — Znam podobne rzeczy i mogę nawet cioci treść opowiedzieć: „Złota Elżunia“ musi być grzeczną dziewczynką, której Pan Bóg w nagrodę zsyła zacnego męża i pół tuzina nieumytych aniołków...
Teraz ciotka spoważniała i kładąc na stole robotę, rzekła:
— Co ty tak, moje dziecko, z małżeństwa nieustannie przedrwiwasz? Nie jestże to sakrament taki święty jak inne i — do czego zresztą sama rośniesz?
— Ach! rozumiem to na nieszczęście — odparła Melcia, rzucając pogardliwie ręką. — Nie mam wprawdzie odwagi zostać starą panną, ale też i nie myślę wyjść zamąż tak, jak miljony innych panien.
— Czy i na to wynalazłaś nowy sposób?
— Zapewne! Moja niewola musi być przyjemną, inaczej zaś wolałabym się utopić...
— O Boże! Boże!... — westchnęła staruszka. — Biednyż będzie ten twój mąż, kochanie...
— Wcale nie biedny! — pochwyciła ze śmiechem panna. — Przeciwnie, musi być majętny, a przynajmniej zamożny, abym mogła zajmować się czem chcę, wyjechać zagranicę...
— Więc wyjdź za pana Piotra...
— Kiedy wolę młodego i przystojnego.
— Niby takiego jak Edmund? — spytała złośliwie ciotka.
— Za mało ma rozumu.
— Więc bierz Kazimierza — pochwyciła staruszka, patrząc na nią badawczo.
Melcia spuściła oczy, zastanowiła się, lecz ani jeden muskuł jej twarzy nie drgnął.
— Od biedy, gdyby miał majątek, nie odrzuciłabym go...
— Dlaczegóż od biedy?
— Bo nie ma nazwiska, ani eleganckiego układu.
— Przecież wy o nazwiska nie dbacie! — zawołała ciotka.
— Gdzie indziej jest to zapewne obojętne, lecz u nas, z podobnym dodatkiem żyje się weselej niż bez niego.
— No więc Edmund przypada ci lepiej do gustu?
— Tylko w ostateczności i to pod warunkiem, że nareszcie odziedziczy ów majątek po dziadku. Z takim jak on mężem, żyć trudno, ale bywać w towarzystwach można, a i zrobić też z niego coś się da!
Ciotka pokręciła głową i rzekła nagle:
— A miłość?
Melcia znowu zaczęła się śmiać.
— Miłość!... z kwiatkami, księżycem, o głodzie, w brudnem mieszkaniu?... O moja ciociu, ależ ja jestem człowiekiem, ja chcę żyć!... Uczucia zawsze się znajdą, lecz o wygody trudniej. W biedzie miłość prędko ostygnie, ale przy majątku, wśród ciągle nowych wrażeń, można znaleźć tysiące przedmiotów do zachwytu, począwszy od pięknej sukni, a skończywszy na ładnej prelekcji. Przytem ludzkość i jej dobro stanowią niewyczerpane źródło uczuć, tylko ich szukać nie umiemy.
— Szczęśliwa twoja matka, że tego nie słyszy! — szepnęła staruszka.
A po chwili dodała:
— Ha! może to i samo przejdzie... Pamiętam, że nieboszczka Mania póki była panną, grała tylko na fortepianie i malowała pejzaże, a małemi dziećmi brzydziła się. Dopiero gdy jej Pan Bóg dał własne...
W tej chwili zapukano do przedpokoju i niebawem wszedł do saloniku młody człowiek niski, śniady, niezbyt zręczny, lecz z twarzą myślącą i bystremi oczyma. Zdawał on się być w wyjątkowo wesołym nastroju. Promieniował radością, jeżeli wolno porównywać człowieka z kaloryferem.
— Coś się stało — rzekła po przywitaniu ciotka — że pan Kazimierz przychodzi do nas w południe.
— Chciał nam zrobić niespodziankę — wtrąciła panna.
— Ma pani racją, stało się! — odparł Kazimierz tonem nietyle eleganckim, ile stanowczym. — Zostałem wicedyrektorem naszej dystylarni, mam sto rubli miesięcznie, cztery pokoje paradne, opał, światło... Cóż pani na to? — zwrócił się do Melci.
Panna skrzywiła się, poczem odpowiedziała zwolna:
— Ja na to?!... chyba — że będzie pan miał mieszkanie obszerne, widne i ciepłe.
Młody człowiek zarumienił się.
— Zasłużyłem na tę naukę! — odpowiedział zmieszany. — Ale... widzi pani, dostałem posadę dopiero przed paroma godzinami i prosto z fabryki przybiegłem, aby pan... państwu o tem donieść. Nie mam nikogo...
Teraz pannie Amelji zrobiło się przykro, wyciągnęła więc do Kazimierza rękę i rzekła:
— No, ale niech pan tego nie bierze zbyt poważnie. Ja tylko chciałam pana trochę zmartwić, chociaż także cieszymy się pańskiem powodzeniem.
W osobliwym widać nastroju przyszedł tu Kazimierz, łaskawe bowiem wyrazy stropiły go tak, że umilkł i zmieszał się jeszcze bardziej.
Scena ta dobre wrażenie zrobiła na cioci, która, wziąwszy robotę do rąk, rzekła, pilnie patrząc na druty:
— Teraz mógłby się pan nawet ożenić. Tysiąc dwieście rubli, mieszkanie i opał, to nie bagatela w Warszawie...
Młody człowiek począł niespokojnie kręcić się na krześle i zacierać ręce. Jednocześnie Melcia doświadczyła pewnego zakłopotania i pod pozorem odniesienia książki, zarumieniona trochę, wybiegła do swego pokoju.
Gdy zamknęła drzwi, Kazimierz pochylił się ku ciotce i drżącym nieco głosem szepnął do staruszki, jakgdyby między nimi oddawna istniało porozumienie:
— Przyszedłem oświadczyć się...
Ciotka aż klasnęła w ręce.
— A idźże prędzej za nią! — rzekła.
— Kiedy nie wiem co mówić?
— Padnij na kolana i powiedz, że ją kochasz.
— Wyśmieje mnie!
— Nie wyśmieje... Stary to obyczaj, ale dobry... Zróbże tak! — mówiła, trzęsąc rękoma. — Ona ma wprawdzie gorącą główkę, ale złote serce. Byleś ją rozczulił, a teraz właśnie pora, kiedy ci sama rękę podała, przyrzeknie ci i dotrzyma. Idź! idź! — dodała, popychając go ku drzwiom — jej właśnie takiego męża potrzeba!
Kazimierz wahał się chwilę, lecz nagle usiadł znowu z miną desperata.
— Skompromitowałbym się w jej oczach!... Nie mogę... Wolę pierwej z panem Hipolitem pogadać...
Skrzypnęły drzwi, Melcia wróciła. Kazimierz wlepił w ciotkę spojrzenie tak błagalne, że staruszka, zrozumiawszy niemą jego prośbę, przygryzła wargi z gniewu i rzekła:
— Rób jak chcesz! Wy młodzi macie swoje sposoby, podobno lepsze od dawnych.
Dla formy tylko dodamy, że panna Amelja z ostatnich słów wybornie domyśliła się, o co chodzi. Gdyby Kazimierz usłuchał rady ciotki i upadł przed panną na kolana, może wobec tego objawu uczuć, prysłyby lodowate poglądy jej na małżeństwo. Ale młody człowiek nieustannie chłodzony przez ukochaną, nie zdobył się na wybuch podobny, a i Melcia miała czas zebrać myśli i uporządkować swoje teorje. Wróciła więc do saloniku jak zwykle obojętna i bardziej odpychająca. W tej chwili nawet tajemne konszachty Kazimierza z ciotką wydały jej się zabawnemi, a jego plany matrymonjalne zuchwalstwem. Już to co prawda, Melcia była bardzo kapryśna.
Dalsza rozmowa ciągnęła się nieosobliwie. Panna zarzucała konkurenta pytaniami z zakresu fizjologji i pozostałej litanji nauk przyrodniczych; młody wice-dyrektor dystylarni był roztargniony, a ciotka rozgniewana. Szczęściem wszedł do saloniku pan Hipolit i zabrał niefortunnego wielbiciela do swej kancelarji, w celu zasięgnięcia jego opinji o jakiejś finansowej kwestji.
Hipolit był dziś tak znękany, że naprzód zapomniał włożyć krawata na szyję, a powtóre otworzył przed Kazimierzem serce naoścież i bolejącym głosem opowiadał chemikowi o wszystkich swoich kłopotach.
Zaczął naturalnie od sprzedaży kamienicy i kupienia mebli zjedzonych przez mole. Potem przeszedł do niesumiennego nabywcy domu, który ani rat, ani procentów płacić nie chce; dalej zwymyślał wszystkich dobrze urodzonych, „aczkolwiek sam z nich pochodził,“ natomiast zaś przepowiadał znakomitą przyszłość fabrykantom wogóle, a dystylatorom w szczególności.
— Jak szczęścia pragnę — zawołał rozżalony — że wydałbym Melcię prędzej za uczciwego szewca, aniżeli naprzykład za obywatela ziemskiego. To klasa zgubiona, spełnia się na niej wyrok Boży!
Kazimierz nie wiedział wprawdzie, jaki to mianowicie wyrok Boży spełnia się na obywatelach ziemskich i mimowoli przypomniał sobie, że przed miesiącem ten sam pan Hipolit o tej samej klasie narodu miał inne cokolwiek opinje. Że jednak sprzeczności podobnych nasłuchał się dosyć, zamiast więc polemizować ze zbolałym ojcem, przystąpił do kucia własnego interesu.
Przedewszystkiem tedy Kazimierz zawiadomił pana Hipolita o nowej posadzie, wspomniał o pensji, którą zapomocą godziwych dochodów powiększyćby można i o mieszkaniu z opałem i światłem, które w ostateczności rozszerzyćby się dało. Nadmienił, że około Nowego Roku zawakuje posada dyrektora z pensją trzech tysięcy rubli i wyraził nadzieję otrzymania jej: stryj bowiem kanonik niezawodnie pożyczy mu pieniędzy, aby mógł wejść do spółki.
Po tym wstępie młody człowiek odpoczął, otarł pot z czoła i oparłszy obie ręce na dygoczących ze wzruszenia kolanach, oświadczył panu Hipolitowi chęć wejścia w związki legalne z jego jedyną, pełnoletnią córką Amelją.
Skutek mówki był nadspodziewany. Hipolit roztkliwił się, uściskał wice-dyrektora, podziękował za wyrządzony jego domowi honor i obiecał ze swej strony nie stawiać przeszkód małżeństwu, jeżeli takowe zaakceptuje Melcia.
— Widzisz, mój kochany — kończył — dziś to jeszcze tak bardzo żenićbyś się nie mógł... Ale gdy zostaniesz dyrektorem, no!... staraj się tylko pozyskać serce Melci, a nadewszystko nic nie wspominaj o naszej rozmowie, bo to dziewczyna, jak ci wiadomo, strasznie samodzielna i gotowa zgrymasić, jeżeli się dowie o mojem postanowieniu zrobionem bez jej wiedzy.
Rada wydała się Kazimierzowi bardzo rozsądną. Wiedział on, że serce Melci trzeba zdobywać jak fortecę, tymczasem więc był kontent z pozyskania względów ojca, o których zawsze wątpił.
Potem uściskano się jeszcze raz i pogadano w niewielu słowach o interesie finansowym. Gdy następnie obaj panowie wyszli do saloniku, mieli już miny tak niewinne, że Melcia nie podejrzewała nawet aktu oświadczyn, a ciotka była przekonaną, że Kazimierz równie dobrze zląkł się teraz ojca, jak przed pół godziną córki.
Wkrótce konkurent pożegnał rodzinę, a Melcia w swym pokoiku wzięła się do retuszowania. Korzystając z tego, ciotka rzekła:
— Czy szwagier wie, że Kazimierz został wice-dyrektorem fabryki?
— Mówił mi o tem — odparł Hipolit, odwracając się do okna.
— Porządny człowiek! — dodała ciotka.
— E... he... hem! bardzo... bardzo...
— A czy szwagier wie, że on chce oświadczyć się o Melcię?...
— A... a... a... siostra skąd o tem wie? — spytał Hipolit, ciągle nie patrząc na nią.
— Domyślam się.
— Chybaby oszalał!... oszalał!... — odparł ojciec niespokojnie, pocierając kark ręką.
Niedługo potem dał słudze do zmienienia papierek dwudziestopięciorublowy, upominając ją, aby nie zgubiła. Niewiadomo dlaczego przywidziało się ciotce, że pan Hipolit pieniądze te pożyczył od Kazimierza; prawdopodobnie jednak były to podejrzenia zupełnie nieuzasadnione.
Ku wieczorowi pan Hipolit odzyskał zwykły humor. Był wesół i dumny jak dawniej, opowiadał pocieszne facecje o zarozumiałości dorobkiewiczów i marzył o wygranej na loterji już w tych dniach. Z powyższych objawów podejrzliwa skutkiem starości ciotka, wnioskowała, że jej szwagier musi mieć w portmonecie jeszcze jeden niezmieniony dwudziestopięciorublowy papierek i w duchu upierała się przy zdaniu, że albo Pan Bóg Hipolitowi z nieba spuścił pieniądze, albo je Kazimierz pożyczył.
Uprzedzenia żółciowej damy były tak wielkie, iż w rozumowaniach swoich nie wahała się iść dalej i przypuszczać, że Kazimierz oświadczył się ojcu o Melcię i że został przyjęty.
— Najniezawodniej obiecał mu! — mruczała staruszka. — Ciekawa tylko jestem, co pierwej odda: czy jemu córkę, czy mnie moje pieniądze?
Zagadkowe pytanie to mogłoby naprowadzić na myśl, że pan Hipolit wiele rzeczy obiecywał, choć nie wszystko dotrzymywał. Ponieważ jednak wypadki podobne trafiają się ludziom najporządniejszym, nie widzimy więc powodu dłużej zastanawiać się nad niemi.