<<< Dane tekstu >>>
Autor Bolesław Prus
Tytuł Wielki los
Pochodzenie Pisma Bolesława Prusa. Tom XXIII
Nowele, opowiadania, fragmenty. Tom II
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Narodowa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III.
ZROZPACZONY EDZIO CHCE ZACIĄGNĄĆ NOWĄ POŻYCZKĘ.

Nie jestem pewny, czy świat dowie się rzeczy nowej, gdy powiem, że ulice wielkich miast przedstawiają dużo rozmaitości i ruchu. W zarysach ogólnych podobne one są do strumieni, których podziurawione brzegi odpowiadają kamienicom z ich lokalami do wynajęcia. W dziurach tych niższe piętra zajmują raki, ze względu na drapieżność nie różniące się od gospodarzy domów. Na piętrach wyższych gnieżdżą się żaby, istoty posiadające łydki i nader lekkomyślne, które podczas kwakania w niezwykły sposób wydymają podgardla.
W dnie słoneczne strumień, jak i wielkomiejska ulica, roi się właściwą populacją. Widzisz tam większe i mniejsze rybki, podążające w obu kierunkach za swojemi rybiemi interesami, lub gromadkę kijanek, idących z guwernantką na spacer. Niekiedy na środek tej arterji ruchu wyjeżdża szczupak, niby znakomity pan, przed którym wszyscy uciekają. Niekiedy w tłumie zwykłych przechodniów pojawia się malutki szczupaczek, pierwowzór nowoczesnego liberała, który dlatego tylko nie kąsa, że mu jeszcze zęby nie urosły.
Kilkucalowy szczupaczek taki wobec parucalowych płotek zachowuje się bardzo przyzwoicie. Grzecznie ustępuje innym z drogi i nie zaczepia nikogo, kimby się mógł udławić. Ale otóż zły los napędził mu rybkę o połowę mniejszą od niego. Szczupak nagle staje, rybka uskakuje wbok, chce uciec, lecz nie wie gdzie... Już ją złapał!...
Pewnego dnia na ulicy Senatorskiej można było podziwiać białego i różowego młodzieńca w tyrolskim kapelusiku, z kwiatkiem w dziurce od guzika i z laseczką, w gałce której tokarski kunszt uwięził japońskiego żółwia, drżącego nieustannie jak galareta. Młodzian ten spoglądał na świat przez kryształowe binokle i do przechodzących kobiet wyszczerzał cztery sztuczne zęby perłowego koloru. Był on zresztą wesoły jak człowiek, który po śniadaniu złożonem z lekkiej herbatki, idzie na śniadanie złożone z porteru i mięsa.
Młodzieńcem tym jest kilka razy już wspomniany pan Edmund, kuzyn Hipolita. Zmierza on właśnie do najpierwszej jadłodajni w Warszawie i usiłuje rozwiązać zagadnienie matematyczne: jakiemi drogami może dojść do postawienia przyjaciołom kilku butelek wina ten, który ani grosza w kieszeni nie posiada?
Nagle — pięknie zarysowane brwi pana Edmunda ściągają się, a usta otwierają bardziej niż zwykle. Zwraca on spiesznie głowę nabok i poczyna patrzeć na wiszące za oknem stroje damskie, potem cofa się, chce przeskoczyć na drugą stronę ulicy, lecz wkońcu — uśmiecha się i biegnie w objęcia niskiego i grubego jegomości, który od kilku chwil bystro mu się w oczy wpatrywał.
Owym jegomością jest pan Piotr, który uchyla przed młodzieńcem kapelusz i ukazuje Europie parę garści szpakowatych i starannie utrzymanych włosów. Jakiś kupczyk, stojący w szklanych drzwiach sklepu, ze zdziwieniem obserwuje niezwykłe ruchy Edmunda i napróżno stara się sobie wytłomaczyć, dlaczego piękny młodzieniec zmieszał się tak na widok poczciwej fizjognomji pana Piotra? Tymczasem był to zwykły pojedynek małego szczupaka, z mniejszą od niego płotką.
— Dzień dobry!... dzień dobry!....— woła Edmund z nerwowym śmiechem, chwytając Piotra za pulchne ręce. — Pewnie myślisz pan, żem zapomniał? Otóż nie! Wybierałem się właśnie do pana w ciągu tego miesiąca ze sześć razy...
— Ależ czcigodny panie! — przerywa Piotr — któż o podobnej bagatelce mówi na ulicy...
— O nie!... to nie bagatelka... — woła Edmund. — Dług dla honorowego człowieka...
Pan Piotr uśmiecha się i przerywa:
— Czy pan wie, że mi zdechł kanarek?...
— Czy podobna?
— Jak pana poważam!
— Ach! jakże ubolewam nad tym wypadkiem! — upewnia Edmund. — I któryż to?
— Ten, któremu samiczka głowę oskubała...
— Pewnie zapalenie mózgu?...
— Nie! Prawdopodobnie niestrawność, bo znalazłem u niego w dzióbku trochę sałaty... Co się zaś tycze naszego interesu...
— Drogi panie! — mówi Edmund — możesz być zupełnie spokojny!... Bądź pan tylko łaskaw za ten miesiąc policzyć sobie procent... no... jaki pan chcesz...
— Aaa... panie! — oburza się Piotr. — Tylko tak pan ze mną nie rozmawiaj, bo odejdę bez pożegnania...
— Jesteś pan zbyt dobrym, ażebyś mógł mi zrobić podobną przykrość — odpowiada Edmund z miną serdecznie przyjacielską. — Co zaś do naszej sumki, to właśnie dziadek ma mi dać po wyścigach tysiąc rubli...
— Oj ten dziadek, zanadto kochanemu panu pobłaża!... Jakże jego szanowne zdrowie?
Edmund na znak smutku wysuwa naprzód dolną wargę.
— Nogi mu puchną... Jesteśmy zaniepokojeni!
— Dziwna rzecz! — mówi Piotr jakby do siebie — zdaje mi się, że wczoraj jeździł konno po placu Ujazdowskim?
— A tak!... Wczoraj miał się znacznie lepiej! — odpowiada Edmund, a potem chwyta Piotra pod rękę i idąc, szepcze mu do ucha:
— Uważa szanowny pan... Potrzebuję koniecznie, ale to koniecznie... w tej chwili pięćdziesięciu rubli. Idę na śniadanie, gdzie będzie kilku moich przyjaciół, a ponieważ z dziadkiem widzieć się nie mogłem (jest z nim dziś bardzo źle) więc... Pojmujesz pan?
Pan Piotr myśli w tej chwili o zmarłym ptaszku, a potem nagle pyta:
— Przepraszam... która też godzina na pańskim zegarku?
— Wpół do pierwszej! — odpowiada skwapliwie Edmund, patrząc na złoty chronometr.
— Śliczny mebelek!
— Dostałem go przed tygodniem od ciotki, do której dziś właśnie muszę iść na obiad... Więc... Czy nie mógłbyś pan zrealizować tych pięćdziesięciu rubli?...
— Nie mam, jak pana kocham!
— Może choć dwadzieścia...
— Dwieście! panie... gdybym miał. Ale nie mam...
Edmund jest zrozpaczony.
— Ach! wiem co zrobię! — woła, zatrzymując się na ulicy. — Mam bilet na loterją, kup go pan... wszakże to dziś ciągnienie... Namówił mnie Hipolit, do wzięcia ćwiartki jego losu, więc wygrana pewna...
— Kiedy nic nie mam przy sobie.
Edmund chwyta go za rękę i z wybuchem uczucia mówi:
— Drogi panie Piotrze! w tej chwili muszę iść do Stępka, więc przyszlij mi pan... no, niewiele... z dziesięć rubli! Nad wieczorem oddam panu, choćbym miał zegarek zastawić... Słowo honoru daję!
Poczem opuszcza pana Piotra i odchodzi złamany. Poczciwiec chwilę popatrzył za nim, kiwnął głową i zwolna podreptał ku Podwalowi.
Pan Piotr nie od dziś dnia miał interesa z Edmundem i kontentował się tylko procentami; kapitaliku bowiem przed śmiercią owego dziadka, który mimo zatrważającej puchliny w nogach jeździł konno, nie mógł odebrać.
Pewność zatem była niewielka, a termin dość nieokreślony, ale poczciwina nie martwił się tem. Miał on jakąś słabość do Edzia i lubił tolerować nawet jego wybryki. Pewnego razu Edzio tak dalece nadużył sympatji swego przyjaciela, że pożyczył od niego pieniędzy na kwit cudzem opatrzony nazwiskiem, które własnoręcznie podpisał. Piotr, wiedząc o tem, pogroził mu tylko palcem, lecz pieniądze dał, Edzio zaś ślubował sobie w duchu, że kiedyś hojnie wynagrodzi dyskrecją i pobłażliwość jowjalnego kapitalisty.
Był to chłopiec dobry — jak mówili pan Piotr i pan Hipolit — tylko trochę lekkomyślny. Z wiekiem jednak mógł się ustatkować i wyjść na zacnego obywatela.
Opinja ta musiała być słuszną, skoro podzielał ją sam Edmund i często powtarzał:
— Ja wiem o tem, że w gruncie rzeczy jestem najuczciwszym facetem i że nie mogę być innym, czując nieprzeparty pociąg do cnoty. Ale urodziłem się na wielkiego pana i muszę wydawać przynajmniej trzy tysiące rubli rocznie. Że zaś po śmierci dziadka i innych członków rodziny mogę mieć dwa razy tyle, więc z sumy tej wydam to, co jest dla moich potrzeb niezbędne, a resztę obrócę na pożytek ogólny i dobroczynne cele. Zobaczycie mnie wtedy!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Głowacki.