<<< Dane tekstu >>>
Autor Bolesław Prus
Tytuł Wielki los
Pochodzenie Pisma Bolesława Prusa. Tom XXIII
Nowele, opowiadania, fragmenty. Tom II
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Narodowa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
V.
PAN PIOTR I EDZIO SĄ ZE SIEBIE CHWILOWO ZADOWOLENI.

Widząc obcego człowieka, który wpadł do mieszkania Hipolita, jakby go cała psiarnia szatanów ścigała, pan Piotr zatrzymał się na schodach. Zrobił on to nie przez gminną ciekawość, ale przez dobroć serca.
— Może jaki hultaj? — myślał Piotr i zbliżył się na palcach do uchylonych drzwi przedpokoju. — Nie wypada przecież ludzi zostawiać bez rezerwy z jakimś gwałtownikiem.
Gdy tak słuchał podszeptów swego zacnego serca, doleciały go z saloniku wyrazy gościa:
— Wygrało państwo!... wielki los!...
Skłonny do apopleksji, pan Piotr o mało nie upadł. Począł drżeć na całem ciele... nie wiedział, co mu zrobić wypada... Czy się ma gniewać na Hipolita, że wygrał wielki los, czy ma mu winszować... Tylko znowu winszować nie wypada, boby ci ludzie pomyśleli, że ich podsłuchiwał...
Z tem wszystkiem zrobiło się panu Piotrowi bardzo ckliwie, nie dlatego, że ktoś wygrał majątek, gdyż zacny kapitalista nie był zazdrosnym, lecz dlatego, że to nie on wygrał. Coby szkodziło Panu Bogu zesłać mu w początkach czerwca sto tysięcy, a choćby i dwakroć, jemu — człowiekowi statecznemu, nie zaś utracjuszowi Hipolitowi, który wiecznie długi zaciąga, a córkę swoją wychował na emancypantkę.
— Ciekawym, ile też ćwiartek trzymał? — szepnął Piotr.
Nagle schwycił się ręką za brodę, jakby go zęby zastrzykały, czoło zmarszczył i — chyłkiem a spiesznie zbiegł ze schodów. Dopiero widok stróża w sieni opamiętał go i skłonił do poważniejszego nieco chodu. Począł więc iść powoli, noga za nogą (tak mu się przynajmniej zdawało, gdyż w istocie szedł wyciągniętym kłusem). Minął Podwal i Senatorską. Na placu Teatralnym uczuł, że mu dech zapiera i nogi sztywnieją. Stanął tedy koło fontanny, chcąc sił nabrać, lecz po kilku sekundach zerwał się znowu, myśląc, że już Bóg wie ile czasu upłynęło.
Pod teatralnemi filarami usiłował uspokoić się i zapanować nad sobą, zatrzymał się więc przed jednym ze sklepów i niby to oglądał wystawione w oknie cacka. Lecz jakiś cierń ukryty kłuł go niemiłosiernie, gdyż znowu pobiegł naprzód i zadyszany, dygoczący wszedł do Stępkowskiego.
— Kieliszeczek wódeczki!... — rzekł zmienionym głosem, a potem dodał:
— A... co można mieć na... śniadanie?
Wyliczono mu kilka potraw, a gdy nie myśląc o jedzeniu, jedną wybrał, zapytano, gdzie siądzie.
— Zaraz powiem! — odparł spiesznie i począł zaglądać do gabinetów. W jednym z nich spotkał się oko w oko z Edmundem, już odrobinę poderżniętym, jak mówią.
— Tak to lubię! — krzyknął Edzio, zrywając się od stołu i biegnąc do Piotra. — Proszę!... bardzo proszę! — rzekł, prowadząc go do ustronnego pokoju. — Jeszcze dwie butelki na mój rachunek! — zawołał w przelocie do dyspozytora.
— Pan dobrodziej tu siądzie? — pytał Piotra usłużny subjekt, niosąc w ręku parę arkuszy bibuły, polędwicę, bułki i nakrycie.
— Można i tu! proszę!... — bełkotał kapitalista.
— Ależ ja pana, jak żyję, nie widziałem u Stępka?... — dziwił się Edmund.
— Owszem... Niekiedy pozwalam sobie... Ehem!
— No, więc drogi panie — mówił Edzio, pachnący jak świeżo wypróżniona kufa — ponieważ moi przyjaciele czekają... a zatem... Ileż mi pan przyniósł?... zapewne pięćdziesiąt?
Wyznać trzeba, że nigdy Edmund nie wydał się panu Piotrowi tak miłym i tak rozkosznie naiwnym. Zacny kapitalista rozpływał się, patrząc na zaczerwienione oblicze młodzieńca, a bardziej jeszcze słuchając jego pytań.
— Ależ kończmy, złoty... kochany panie! — nalegał Edzio. — Teraz już chyba nie zechcesz mnie pan dręczyć... Sama Opatrzność zesłała cię tu dla uratowania mego honoru, gdyż właśnie zamówiłem...
— Przysiągłem sobie — rzekł Piotr — nie pożyczać nikomu pieniędzy w winiarni... Bo to... pan rozumiesz?
— No, więc kup pan ode mnie ten zegarek!
— Cóżto ja jestem Żyd?... lichwiarz?... A zresztą coby powiedziała pańska ciocia, że nie szanujesz jej pamiątek?...
Edmund aż pięścią w stół uderzył.
— Dziwak z pana! oryginał!... Więc kup pan ode mnie bilet na loterją.
Piotrowi usta pobladły.
— Taką rzecz można kupić... — rzekł powoli. — Ale jak przegram?
— To ja panu zwrócę! — krzyknął młodzian niecierpliwie, wydobywając bilet z portmonety.
— Ileż mam dać za niego? — spytał Piotr, biorąc nóż i widelec, które ledwie mógł utrzymać w rękach.
— Och!... ile?... Cena nominalna jest piętnaście rubli z kopiejkami, boć przecie opłaciłem pięć klas. Ale... ponieważ numer może wyjść, wygrać główny los... więc...
Piotr w tej chwili wypełnił zsiniałe usta sporym kawałkiem polędwicy.
— Dasz pan pięćdziesiąt rubli? — pytał Edmund, bacznie patrząc mu w oczy.
— A jeżeli nic nie wygram?
— To przewyżkę zwrócę panu z procentem! — odparł niecierpliwy młodzian.
— Pisz pan skrypcik! — szepnął Piotr.
— Papieru i pióra! — zawołał Edmund.
Gdy subjekt przyniósł żądane przybory do pisania, bilet leżał na stole. Pan Piotr jadł polędwicę, lecz serce w nim zamierało ze strachu, aby subjekt nie spojrzał na numer. Niewiadomo dlaczego zdawało się Piotrowi, że o numerze tym mówi dziś cała Warszawa...
Edmund tymczasem pisał.
„Numer .... biletu loterji klasycznej sprzedaję panu Piotrowi za rubli srebrem pięćdziesiąt. W razie niewyjścia takowego, obowiązuję się zwrócić rubli srebrem trzydzieści pięć, to jest przewyżkę nad normalną cenę loterji.“
Schowawszy bilet i rewers do przepaścistego pugilaresu, Piotr wyliczył pięćdziesiąt rubli srebrem Edmundowi, który uściskał go, zapewnił o wdzięczności i wielu innych uczuciach i pobiegł do swego towarzystwa.
Interes był skończony. Kapitalista zapłacił za skromne śniadanie i chwiejąc się, wybiegł tylnemi drzwiami na podwórze. Ciekawy łatwo mógłby się tam przekonać, że pan Piotr nie przełknął polędwicy.
Na ulicy Wierzbowej siadł w dorożkę i kazał się wieźć na Krakowskie, lecz już na Saskim Placu zmienił zamiar i skręcił na Marszałkowską. Tam wysiadł, piechotą wstąpił do jakiejś dystrybucji, a zarazem kantoru loterji i przeczytał tabliczkę wygranych.
Robił to napozór tak obojętnie, że dopiero gdy zapalał cygaro, spojrzał w lustro, zobaczył, że jest śmiertelnie blady. Jednocześnie uczuł zawrót głowy, szum w uszach i — upadł zemdlony.
W kilka minut potem, dystrybutor przy pomocy żony, jej siostry, jej znajomej i paru gości otrzeźwił go. Usłużni ludziska chcieli pacjenta gwałtem odwieźć do szpitala, a przynajmniej zameldować policji. Ale pan Piotr, nie chcąc kłopotać społeczeństwa drobną swoją indywidualnością, odpocząwszy chwilę, zawołał dorożkę i kazał się wieźć na Pragę. W drodze przesiadł się do innego powozu i ostatecznie, choć osłabiony, wrócił do domu piechotą. Teraz był przynajmniej pewny, że nikt obcy nie dowie się ani o jego mieszkaniu, ani o nim.
Gdy się położył do łóżka, aby wytchnąć po wzruszeniach, pomyślał:
— Niezbadane wyroki boskie!... Moi najgorsi dłużnicy sprawili, żem odzyskał wszystkie stracone kiedykolwiek pieniądze — z doskonałym procentem!... No i czy podobna nie robić ludziom dobrze, czy można nie być uczciwym, skoro Opatrzność już za życia zsyła nagrodę cnoty?...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Głowacki.