<<< Dane tekstu >>>
Autor Bolesław Prus
Tytuł Wielki los
Pochodzenie Pisma Bolesława Prusa. Tom XXIII
Nowele, opowiadania, fragmenty. Tom II
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Narodowa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VI.
NIESZCZĘŚCIA ZAKOCHANEGO I KŁOPOTY SZCZĘŚLIWYCH.

Dzienniki wieczorne z szybkością błyskawicy rozniosły naprzód po całej Warszawie, następnie po całym kraju, wkońcu zaś po całej kuli ziemskiej, że wielki los dostał się niejakiemu panu X., który niezależnie od tego wygrał na pożyczce premjowej, na losowaniu w Towarzystwie Zachęty Sztuk Pięknych, na papierach rumuńskich i jeszcze na czemś. Osoba pana Hipolita stała się przedmiotem podziwu i zazdrości, a jeden z najznakomitszych fotografów poważnie już rozmyślał nad tem, aby zrobić darmo wizerunek szczęśliwca, wraz z wygranemi przez niego kapitałami.
Ponieważ Kazimierz często słyszał od pana Hipolita, że tenże musi wygrać, jeżeli nie na wszystkich, to przynajmniej na jednej loterji, tknięty więc przeczuciem, pobiegł co żywo na Podwal. Był to chłopak dość trzeźwo patrzący na świat, lecz i on uległ wpływowi szczęścia. Zdawało mu się, że od tej chwili droga panna Amelja stanie się nieocenioną, że jest czemś nadziemskiem, do czego tylko na kolanach zbliżyć się wolno, że za jej uśmiech oddałby życie, nie licząc posady w dystylarni, i że raczej wyrzekłby się zbawienia duszy, aniżeli jej ręki.
Na samą myśl, że imponująca Amelja może zostać żoną innego, tracił przytomność i nabierał ochoty do wykonania aktu samobójstwa.
Z drugiej strony miłość własna podszeptywała mu, że bądź co bądź jest on dobrą partją, że jego pensja znaczy więcej, niż możliwy procent od posagu panny, że Melcia wyróżniała go zawsze z pomiędzy znanych jej mężczyzn i że pan Hipolit z powodu jakichś tam stu tysięcy, które w każdym razie nie na długo mu wystarczą, nie zechce łamać słowa danego uczciwemu człowiekowi. Hipolit wprawdzie miał wszystkie instynkta małomiejskich arystokratów, pod wpływem okoliczności często zmieniał poglądy, ależ od dziwactw do złamania wiary jest jeszcze bardzo daleko.
Z tych powodów Kazimierz był pełen otuchy, a chmurki wątpliwości, przesuwające się po jasnem niebie jego marzeń, odgrywały rolę cynamonu w jakiejś słodkiej potrawie. Dzięki tym drażniącym wątpliwościom, Melcia w jego wyobraźni przekształcała się w anioła, a jej ojciec w zacnego i dobrodusznego patrycjusza. Duchowemi uszyma słyszał prawie Kazimierz słowa, które miał mu wypowiedzieć pan Hipolit; brzmiały one mniej więcej tak:
— Ponieważ oświadczyłeś się o moją córkę wówczas, gdy była ubogą retuszerką i chciałeś związać swoją przyszłość z losami podupadłej rodziny, dziś więc oddaję ci Melcię z ładnym posagiem, prosząc tylko dla ciotki i siebie kącik w waszym domu.
Kazimierz, marząc tak, zgóry już ocierał oczy na rachunek przyszłych wzruszeń i dziwił się, że dorożka jedzie tak wolno jak furgon z węglami.
Zbytecznem byłoby nadmieniać, że wkońcu dojechał na Podwal, że serce mu biło, że pytał się w duchu, czy nie wypada ucałować rączek Melci?... Gdy wszedł do mieszkania, zastał pannę samą. Pierwszy raz nie czytała i nie retuszowała, tylko napół leżąc w fotelu, zdawała się marzyć. O czem, czy o kim? A może i o nim!
— Przyszedłem państwu powinszować — zaczął Kazimierz. — Właśnie przed chwilą dowiedziałem się, a raczej domyśliłem, żeście państwo wygrali...
— Ach! tak... — odparła ze słabym uśmiechem Melcia. — Mieliśmy już z tego samego powodu wizyty kilku osób.
Wice-dyrektorowi zrobiło się trochę zimno.
— Czy pan Hipolit wyszedł?
— Bynajmniej! Ojciec jest u siebie, ale trochę cierpiący...
— A ciocia?
— Ciocia wyszła. Wygrawszy sto tysięcy, szuka sobie innego mieszkania — odpowiedziała Melcia — usiłując uwydatnić ironją w tych słowach.
Chwila milczenia.
— Sądziłem, że na pani wypadek ten większe zrobi wrażenie...!
— Mówi pan o wygranej? — spytała Melcia z łagodną melancholją patrząc na niego. — Drobnostka! — dodała. — Gdybyż to choć sto tysięcy rubli... Ale z taką sumą niewiele się nawet zmieni nasze życie. Nie będziemy mogli wziąć ani mieszkania obszerniejszego, ani kupić mebli piękniejszych, ani sukien droższych. O ekwipażu własnym, a nawet o wyjeździe zagranicę marzyć niepodobna... Musimy przecie rachować się, gdyż dary fortuny są mało prawdopodobne, a tem samem nie powtarzają się często.
— Pani żartuje ze mnie! — szepnął struchlały Kazimierz, któremu każdy wyraz tego wykładu ekonomji padał jak kamień na głowę.
— Wcale nie! Właśnie przed godziną zrobiłam rachunek. Będziemy mieli od sześciu do siedmiu tysięcy rocznie, chociaż — dodała z goryczą — gdyby nie dziwactwo ciotki, moglibyśmy mieć dwanaście do czternastu tysięcy.
— O Boże! — myślał Kazimierz — jakże mi ta kobieta serce depcze!...
W tej chwili wszedł Edmund. W jego oczach mgłą zaszłych i na spieczonych ustach widać było ślady dzisiejszego śniadania.
— Witam kuzynkę! — zaczął. — Wróciłem niedawno do siebie, gdzie powiedziano mi, że pan Hipolit dwa razy po mnie przysyłał. Czy jest w domu?
— Natychmiast poproszę ojca! — odparła Melcia i wyszła do następnych pokojów.
W parę minut potem ukazał się rozpromieniony jej ojciec. Choroby nie znać było na nim.
— A, kochany Edku! — zawołał — dobrze, że cię widzę... Panowie się nie znają? — spytał prędko, patrząc na Kazimierza. — Pan dyrektor fabryki, nasz kuzyn Edmund...
— Miałem szczęście widzieć już pana — odparł Edzio z eleganckim ukłonem.
— Mam do ciebie niesłychanie ważny interes, wejdź więc proszę cię do mego pokoju — mówił Hipolit. Następnie, zbliżywszy się do Kazimierza, wziął go pod rękę i dodał półgłosem:
— Wybaczy pan, że muszę na chwilę odejść z kuzynem, ale dziś jest dzień wyjątkowy... pan to pojmuje?...
Chemik ukłonił się.
— Co zaś do naszego rachuneczku, to... w tych dniach... A więc do przyjemnego widzenia!... Melciu, zabawże pana... Później będę cię prosił na chwilkę...
I wyszedł, kiwając jeszcze raz głową swemu gościowi i uśmiechając się uprzejmie.
Dzisiejszy pan Hipolit nie był już owym zbolałym ojcem, który chciał córkę wydać za szewca, ani zdesperowanym wierzycielem, któremu dłużnik nie płacił rat i który w kwestjach finansowych zasięgać musiał opinji ludzi niskiego pochodzenia. Był to już panek, eks-właściciel kamienicy, posiadacz stutysięcznego kapitału.
Kazimierz zanadto był wzruszony, aby mógł rozumieć ten odskok między wczorajszym i dzisiejszym człowiekiem, ale czuł wszystko.
Po przyjściu Edzia i panna Amelja ożywiła się.
— Pan wie — rzekła do swego nieszczęśliwego wielbiciela — że nasz kuzyn wygrał także sto tysięcy na ten sam numer?...
Teraz Kazimierzowi przyszło na myśl, że podobnie jak w jego wyobraźni Melcia, tak znowu w oczach Melci — Edmund dużo zyskał na głównej wygranej. Dotychczas uboga retuszerka dość lekceważąco traktowała Edzia, lecz dziś posażna panna znacznie już łaskawiej patrzyła na zbogaconego kuzyna.
Młody chemik wziął kapelusz do ręki.
— Pan już wychodzi? — spytała go, powstając z fotelu.
— Muszę! — odparł, czując ściskanie w gardle.
— Ale niechże pan o nas nie zapomina, pomimo głównej wygranej! — rzekła wesoło.
Kazimierz wyszedł odurzony. Przez cały ten czas był on jakby igrzyskiem dwóch walczących ze sobą sił. Piękność Amelji i nieostygłe jeszcze własne uczucia przyciągały go do niej, a całe zachowanie się odpychało. Oddawna uważał ją za kobietę niepospolitą, dziś jednak zdawało mu się, że jej twarz, oczy, usta — są kurtyną, poza którą ukrywa się coś niemiłego. W panience tej były wprawdzie nerwy czy uzdolnienia, jakich nie posiadały jej rówieśnice, lecz jednocześnie brakło tych nerwów czy uzdolnień, bez których człowiek zwykły staje się złym, a przynajmniej niesmacznym.
W bramie domu spotkał ciotkę.
— Ach! — zawołała — czy wiesz, że oni ze mną nie chcą mieszkać, dlatego, że im nie oddaję mojej wygranej?... Właśnie chodziłam teraz wynająć pokoik u mojej dobrej znajomej, ale powiem ci, że się wszystkich boję... Czy ja wiem?... Jeżeli szwagier i siostrzenica wydzierają pieniądze, to może kto obcy zechce mnie zabić?... Dziś jeszcze nie, ale jak odbiorę tę sumę, nie będę miała jej gdzie schować. Już teraz wszyscy mnie szpiegują... Służąca całuje mnie po rękach, czego nigdy nie robiła dawniej, stróż kłania się do samej ziemi, a gospodarz domu pyta, dlaczego po jego ogródku nie spaceruję, jakgdyby zapomniał, że mnie w maju sam z ogródka wypędził... Okropni ludzie!...
Teraz Kazimierz był pewny, że przynajmniej ciotce główna wygrana szczęścia nie przyniosła.
Tymczasem pan Hipolit, który z powodu silnych wzruszeń, połączonego z niemi roztargnienia, a może i z innych przyczyn, ciężko skompromitował się w oczach wice-dyrektora fabryki a konkurenta Melci, z niepohamowaną szybkością urzeczywistniał swoje projekta odnośnie do Edmunda. Naśladował on genjalnych strategików, którzy plany, w chwili natchnienia poczęte, wykonywają bez namysłu i zwłoki.
— Więc jeszcze nie domyślasz się poco cię wezwałem? — pytał Hipolit trochę zaniepokojonego Edmunda. — Ej! — dodał — wyglądasz mi dziś, jakby po dobrym obiedzie...
— Istotnie, że piłem trochę... Ale i cóżto za interes?
— O dobroduszny ulubieńcze fortuny! — zawołał gospodarz stylem wyższym, jak przystało na wielkiego pana — o prostaczku!... Wszakże wygraliśmy dziś wielki los...
Edmund w okamgnieniu wytrzeźwiał, ale jednocześnie tak upadł na duchu, że przez chwilę siedział nieruchomy. Potem uderzył się ręką w czoło i szepnął:
— Teraz wszystko rozumiem!
Wprawdzie wykrzyknik ten odnosił się do dzisiejszego śniadania i do niefortunnych układów z panem Piotrem, ale Hipolit wziął go do siebie i mówił dalej, nie ukrywając radości:
— Nie potrzeba proroczego ducha, ażeby zrozumieć to, co ci własną moją pracą przygotowałem. Wiem, że kochasz Melcię i że ona ci również sprzyja. Pobierzcie się więc, a mając dwakroć, łatwiej już doczekacie śmierci... chciałem powiedzieć dziedzictwa po dziadku.
— Dwakroć? — spytał zdziwiony Edmund.
— Tak! tylko dwakroć niestety! — ciągnął Hipolit. — Mogliście mieć trzykroć, ale... — dodał ze smutnym uśmiechem — ludziom się to nie podobało i...
W Edmunda nowe życie wstąpiło. Więc Hipolit już wie o jego nieszczęściu, o oszustwie Piotra i pomimo to daje mu córkę z posagiem od siebie i ciotki. Więc zacny kuzyn nie myśli o wygranej, ceni tylko jego przymioty, nieprzeparty pociąg do dobrego...
Edmundowi zdało się teraz, że jest innym człowiekiem. Najszlachetniejsze instynkta zbiegły mu się do serca. Kochał ludzkość, uwielbiał kuzyna, ubóstwiał Melcię. To też nie dziw, że ze łzami w oczach rzucił się Hipolitowi na szyję i zawołał:
— Kochany kuzynie!... drogi ojcze!... doprawdy że nie godzien jestem tego szczęścia, ale na honor! czuję, że ono mnie podniesie...
— Naturalnie! naturalnie!... Kto się ożeni, ten się odmieni...
— W życiu mojem — mówił na dobre rozczulony Edmund — popełniłem wiele błędów...
— Zwyczajnie jak każdy młody.
— Ale dziś jest już inaczej. Miłość Melci i twoja szlachetność, ojcze, przerodziły mnie. A gdy raz wejdę na drogę cnoty...
— Cudowny chłopak, jak Pana Boga kocham! — dziwił się Hipolit. — Melciu!... Melciu!...
Panna wbiegła, patrząc niespokojnie na ojca i kuzyna.
— Spojrzyj-no na tego wisusa — mówił Hipolit do córki. — Zawsze dowodziliście, że to letkiewicz, paliwoda... Oto masz! Ledwiem mu powiedział, że zostaniesz jego żoną, a on w płacz i zaczyna mówić jak Demostenes... No, podajże mu rękę, Melciu! Przecież nie zechcesz gubić człowieka, który cię tak kocha...
Edmund ukląkł przed nią, a zarumieniona dziewica podała mu obie rączki.
— Ale ostrzegam kuzyna — rzekła — że ja chcę być panią w domu...
— Czyż może być inaczej... aniele!
— Niechże was Bóg błogosławi, moje dzieci, za tę chwilę szczęścia, jakąście mi dziś zrobili — mówił Hipolit, wznosząc ręce dogóry. — Niech całe życie spłynie wam bez trosk, we wzajemnej miłości, z szacunkiem ludzi uczciwych...
W tej uroczystej chwili nawet pozytywna Melcia uległa wzruszeniu. Wszakże miała zostać żoną...
Uściski, pocałunki, zapewnienia i wykrzykniki zajęły jeszcze niemało czasu. Potem narzeczeni poczęli rozmawiać o swej przyszłości i — na wyraźne żądanie połowy piękniejszej, postanowili zaraz po ślubie wyjechać z kraju. Melcia bowiem oddawna pragnęła kształcić się wyżej.
Zapadł zmrok i młoda gosposia wyszła do kuchni upomnieć się o herbatę. Spotkawszy ciotkę, zajętą układaniem manatków, rzekła do niej w przelocie:
— Edmund się o mnie oświadczył i przyjęłam go. Widzi więc ciocia, że będę miała dwakroć!...
I trzasnęła drzwiami.
Pan Hipolit, korzystając z nieobecności córki, od poezji przeszedł do prozy i rzekł do Edmunda:
— Jutro przyjedzie tu kolektor z pieniędzmi, dajże mi więc twój bilet...
— Bilet?... — spytał narzeczony, jakby go kto przez wylanie kubła wody ze snu obudził.
— Rozumie się. Jeżeli go nie masz przy sobie, to natychmiast przynieś, a także obrachuj swoje długi, które niezwłocznie wypada spłacić.
— Ja przecie nie mam biletu... — wybełkotał Edmund.
Hipolit zerwał się z kanapy.
— Oszalałeś ze swojem przecie?... Ja go także nie mam przecie, gdyż za każdym razem oddawałem ci go do rąk.
— Piotr ode mnie kupił!... — jęknął Edmund.
— Cóżto znowu? Ty chyba gorączkę masz? — krzyczał Hipolit.
— Na honor!...
— Zuchwalcze! — wołał zapamiętały człowiek. — Ty ośmielasz się drwić z nas... targnąłeś się na dobre imię mojej córki... Ja ci w łeb strzelę...
Strach dodał Edmundowi energji.
— Cóżem ja winien?... Czyż ja pierwszy...
— Proszę milczeć!... Człowiek honoru nie wyzyskuje roztargnienia ludzi uczciwych!... Kiedyś pan wiedział, że nie masz biletu, nie miałeś nawet prawa słuchać tego, co ci mówił kochający ojciec pod wpływem wzruszenia. Idź mi natychmiast do Piotra i odkup... z gardła mu zresztą wydrzej bilet. Ten lichwiarz... nędznik!... zakłócił szczęście całej rodziny, dzięki twojej... głupocie czy przewrotności.
— Przecież państwo i tak macie dwakroć?... — wtrącił Edmund nieśmiało.
— A choćbyśmy mieli miljon, to cóż tobie do tego?... Ale my mamy tylko sto tysięcy, gdyż zacna ciotka zerwała z nami i wraz ze swoją sumą wynosi się gdzie indziej... Nikczemność na nikczemności!...
— Panie! — mówił struchlały Edzio — ja pójdę do ciotki, ja upadnę jej do nóg!... Ona przecież nie zechce sprowadzać mnie z drogi cnoty...
— A idźże sobie do licha hołyszu! oszuście!... — krzyczał już do wściekłości doprowadzony Hipolit. — Precz stąd! i ani słowa do nikogo o tem, co między nami zaszło, bo ci kości połamię!... Gdybyś teraz miał nawet majątek Rotszyldów, nie wydałbym nietylko własnej córki, ale jej pokojówki za ciebie. Jesteś nędznik, który wyciąga ludzi na słówka w celach nieuczciwych. Ale ze mną nie tak łatwo, mnie nie oszukasz!...
Smukły Edmund wyleciał jakby wyrzucony z procy, aż się binokle o drzwi zaczepiły.
— Dokąd tak prędko? — zawołała zdziwiona Melcia.
— Nie mów do tego pana! — krzyknął ojciec. — On już nie przestąpi naszego progu.
I kipiący z gniewu, w niewielu wyrazach objaśnił córce przebieg tej dziwnej i przykrej awantury.
Melcia pierwszy raz w życiu dostała serdecznego śmiechu.
— Skompromitował mnie ojciec! — krzyknęła.
Pan Hipolit nie wiedział, co jej ma na to odpowiedzieć. Szczęściem, spostrzegłszy w kącie popielatą z trwogi ciotkę, zwrócił się do niej z pretensją:
— Patrz, pani! — rzekł tonem wielkiej i szlachetnej boleści — oto jest rezultat twojej chciwości!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Głowacki.