Wielkie nadzieje/Tom II/Rozdział XXX
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Wielkie nadzieje |
Wydawca | Księgarnia Św. Wojciecha |
Data wyd. | 1918 |
Druk | Drukarnia Św. Wojciecha |
Miejsce wyd. | Poznań |
Tłumacz | Antoni Mazanowski |
Tytuł orygin. | Great Expectations |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały Tom II Cały tekst |
Indeks stron |
— I tyś Józefie szczęśliwy. Niema lepszej żony, niż twoja, na świecie. Zrobi cię ona szczęśliwym, tak, jak na to zasługujesz, kochany, dobry, czcigodny Józefie!
Józef popatrzył na mnie. Wargi mu drżały i obtarł oczy rękawem.
— Teraz, Józefie i Biddi, ponieważ dziś staliście przed ołtarzem, powinniście być w zgodzie i spokoju z całym światem, przyjmijcie zatem dziś wyrazy mej gorącej wdzięczności za wszystko, co czyniliście dla mnie, otrzymując w zamian tylko czarną niewdzięczność. Zostanę tu niedługo, wkrótce wyjadę za granicę, gdzie będę pracował dzień i noc, póki nie wypłacę sumy, jaką za mnie zwróciliście. Nie myślcie jednak, że gdy to uczynię, nie będę już czuł się waszym dłużnikiem. Nie, choćbym mógł spłacić wam i tysiąc razy więcej, nie pragnę nawet tego. Chcę zostać zawsze waszym dłużnikiem!
Byli wzruszeni memi słowami i prosili, abym przerwał tę rozmowę.
— Nie, muszę wam jeszcze coś powiedzieć. Drogi Józefie, mam nadzieję, że będziesz miał dzieci i może wkrótce jakiś malec będzie siedział wieczorem w kącie obok ciebie, przypominając ci chłopca, który na zawsze porzucił ten stary, kochany dom. Nie mów mu, Józiu, że byłem niewdzięcznym! Nie mów mu, Biddi, że byłem niewdzięcznym! Powiedzcie mu tylko, że szanowałem was z całej duszy za waszą dobroć i stałość w przyjaźni. Powiedzcie mu ode mnie, że on, jako syn wasz, powinien być znacznie lepszym, niż ja.
— No, nic takiego nie myślę mu mówić, Pip — rzekł Józef, nie odejmując rękawa od oczu — i Biddi tego nie powie. O podobnych rzeczach nikt nie będzie mówił.
— Teraz, choć jestem przekonany, żeście już w dobroci swojej mi przebaczyli z duszy, powiedzcie mi oboje, że mi wybaczacie! Błagam was, dajcie mi usłyszeć te radosne dla mnie słowa! Dźwięk ich wiecznie żyć będzie w mem sercu i będę mógł pocieszyć się myślą, że z czasem będziecie mogli wierzyć w mą przyjaźń i będziecie mieli lepsze o mnie mniemanie!
— Drogi Pipie, stary przyjacielu! Bóg widzi, że ci wybaczam wszystko, o ile mam co do wybaczenia.
— Bóg widzi, że i ja ci wybaczam — powtórzyła Biddi.
— Pozwólcie mi teraz popatrzeć na mój pokoik i pozostawcie mnie tam na chwilę samego. Potem zjadłszy coś, wyruszam w drogę. Może mnie odprowadzicie do drogowskazu. Tam się pożegnamy!
Sprzedałem wszystko, co miałem i odłożyłem z tych pieniędzy, wiele mogłem, aby spłacić długi. Wierzyciele moi zgodzili się na rozłożenie długów na dogodne spłaty. Pokończywszy interesa, porzuciłem Anglię i wyjechałem do Kairu do Herberta. Za dwa miesiące byłem już pomocnikiem domu handlowego Klarrikera i spółki. Nie przeszły nawet cztery całe miesiące, a już wszystkie interesa naszego domu na Wschodzie miałem w rękach, bo stary Bil Barie umarł a Herbert wyjechał, aby się ożenić z Klarą.
Wiele lat minęło, zanim stałem się wspólnikiem, ale przez ten cały czas żyłem bardzo szczęśliwie z Herbertem i jego żoną. Nie cierpiałem nędzy, wypłaciłem wszystkie długi i wciąż korespondowałem z Józefem. Wreszcie stałem się trzecim wspólnikiem, naszego domu. Klarriker wyjawił tajemnicę moją Herbertowi i opowiedział mu, dzięki komu dostał się do jego handlu. Zapewniał, że go już dawno męczyła ta tajemnica i dlatego ją odkrył. Naturalnie pozostaliśmy i nadal przyjaciółmi. Nie chcę, aby kto myślał, że dom nasz był bardzo poważny i że byliśmy bogaczami. Nie, nie prowadziliśmy ogromnego handlu, ale poważano go i interesy szły nam bardzo dobrze. Wiele zawdzięczaliśmy działalności Herberta i niezwykłemu jego zamiłowaniu pracy. Często też zadawałem sobie pytanie, z czego niegdyś wnioskowałem, że nie jest zdolny do niczego. Wreszcie, pewnego razu uświadomiłem sobie, że to nie on był niezdolnym do czynu, lecz ja.
Jedenaście lat minęło od chwili, gdym się rozstał z Józefami. Choć nie widziałem ich tak długo, często o nich myślałem. Wreszcie pięknego grudniowego wieczoru znalazłem się znowu w miejscu rodzinnem, przy drzwiach starej kuźni. Otworzywszy je cichutko, zajrzałem do kuchni. Na swem dawnem miejscu, paląc fajkę, siedział Józef; zupełnie się nie zmienił, tylko trochę posiwiał. Obok niego, na mojem maleńkiem krzesełku siedziałem ja sam, jako mały chłopiec.
— Nazwaliśmy go Pipem, na twoją pamiątkę, stary przyjacielu — rzekł Józef z tryumfem, kiedym usiadł obok chłopca — spodziewaliśmy się, że będzie do ciebie podobny; i myślę, że się nie omyliliśmy.
Zupełnie się z tem zgodziłem. Na drugi dzień poszedłem z Pipem na spacer, obaj mówiliśmy dużo i doskonale rozumieliśmy się. Poprowadziłem go na cmentarz i posadziłem na tak pamiętnym dla mnie nagrobku. Z tego podwyższenia pokazał mi płytę, na której był wycięty napis: Filip Pirrip i Georgina, żona powyższego.
— Biddi — rzekłem, rozmawiając z nią po obiedzie, gdy kołysała maleńką córeczkę — powinniście mi oddać Pipa, jeśli nie na zawsze, to przynajmniej na pewien czas.
— Nie, nie — odrzekła serdecznie Biddi — powinieneś się ożenić.
— To samo powtarzają mi Herbert i Klara, ale nie myślę, bym się kiedy ożenił. Stałem się już takim starym kawalerem i tak już przywyknąłem, do pożycia z nimi, że doprawdy nie pomyślę nawet o ożenku.
Biddi popatrzyła na dziecko, pocałowała je w rączkę i milcząc wzięła mnie za rękę. Ten gest i lekkie dotknięcie jej ślubnego pierścionka były wymowniejsze, nad wszystkie słowa.
— Kochany Pipie — rzekła wreszcie — czy jesteś pewien, że jej nie kochasz?
— Tak, zdaje mi się.
— Powiedz mi, jako dawnej przyjaciółce. Czyś o niej całkiem zapomniał?
— Droga Biddi, niczego nie zapomniałem ze swego życia. Ale moje smutne marzenia, jak je wówczas nazywałem, zniknęły na wieki.
Mimo tych słów, doskonale wiedziałem, że muszę w tym dniu jeszcze odwiedzić Satis-Haus. I to tylko z powodu Estelli.
Słyszałem, że była nieszczęśliwa w małżeństwie i mieszkała oddzielnie od męża, który po grubijańsku się z nią obchodził i był znany jako największy awanturnik i tyran w całej