Wigilja wygnańców

<<< Dane tekstu >>>
Autor Władysław Stanisław Reymont
Tytuł Wigilja wygnańców
Pochodzenie Krosnowa i świat
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1928
Druk W. L. Anczyc i spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


WIGILJA WYGNAŃCÓW.

Dwóch ich było — nazywali się... zresztą cóż po nazwiskach? Wystarczą numery, wypisane nad łóżkami. Na czarnej tablicy bielą się cyfry: 43 i 44. Być może, iż sami zapomnieli swych nazwisk, które nosili gdzieś, w ojczyźnie dalekiej.
Przeszli tak straszne koło nieszczęść, zawodów, widzieli rozsypujący się w gruzy czarowny gmach nadziei. Przetrwali wszystko — pół kraju spłonęło, tysiące bohaterów legło w ciszy śmierci... Oni pozostali. Dlaczego? Czyż mogli wiedzieć? To jedno tylko wiedzieli, że się znaleźli pod obcem, wrażem niebem, na twardym barłogu szpitalnym, z resztkami życia.
Zapomnieli swych nazwisk, jakgdyby pragnęli zapomnieć o swem istnieniu.
Zbliżyło ich cierpienie, wspólna niedola zbratała.
Kilka miesięcy szpitalnego życia zacieśniło jeszcze mocniej węzły przyjaźni... Stefan, silniejszy z natury, szybciej przychodził do zdrowia; zaczął się już podnosić z łóżka, mógł nawet przejść już o kiju do okna.
Lecz w zdrowiu Bolesława nie było poprawy. Żółty jak wosk, z każdym dniem mizerniejszy, czuł, że coraz bardziej z sił opada. Lekarze nie robili nadziei. Bezsilny i milczący, gdy mówił czasami o ojczyźnie, o powrocie do rodziny, uśmiechał się blado, raczej z rezygnacją, niż z nadzieją.
Leżał bez ruchu, niebieskie, zagasłe oczy, o martwym połysku, wlepił w okno, wychudłą rękę podsunął pod głowę i patrzył...
Ściemniło się, wieczór grudniowy szybko się zbliżał.
Oddalony gwar, niby szum morza, uderzał czasami o szyby, chwilami przedzierał się do wnętrza i, jakby spłoszony martwotą i ciszą na sali, milknął i rozpływał się.
Gdzieś, ponad stłoczonemi dachami domów, dogasały jeszcze ostatnie, krwawe blaski zachodzącego słońca; czerwone jak ogień światło przedzierało się przez mgły mroku i długiemi pasmami zaścielało podłogę i topniało w posępnych cieniach nocy.
Chory czas pewien leżał w milczeniu. Powoli twarz jego zaczęła się ożywiać.
Usta drgnęły boleśnie, po policzkach poczęły spływać grube łzy. Jakże gorzkie są łzy sieroctwa! Łzy drogich wspomnień, lepszych czasów, bliskich ludzi — tego, co bezpowrotnie minęło!
— To dzisiaj Wigilja Bożego Narodzenia! Przed oczyma stają wspomnienia ojczyzny dalekiej, rodziny, wśród której niegdyś przepędzał ten wieczór radosny! Pamiętał pasterkę o północy, w wiejskim kościółku, pachnącym świerkami, rzęsiście oświetlonym. Przypomniał mu się dom rodzinny, rodzice, rodzeństwo. — Widzi stół, nakryty białym obrusem, rozchodzi się zapach siana — wielka choina króluje w rogu, w aureoli jarzących świeczek... Siostrzyczki, małe, jasnowłose cheruby patrzą z powagą, na dnie której kryją się ciekawość i wzruszenie.
Służba, przejęta ważnością chwili, świątecznie wystrojona, o poczciwych, surowych twarzach, wyczekuje u okien pierwszej gwiazdy.
Cicho!... Niebo pogodne, ciemny szafir oblekł widnokrąg, jak okiem sięgnąć. Ziemia otulona puchami śniegów, z okien chat wiejskich biją łuny, czasem żóraw studzienny zaskrzypi, to śnieg zachrupi pod nogami... i znowu cisza. Oczy podnoszą się do góry, ku niezgłębionym przestworzom — ze wzruszeniem i miłością.
Cisza na niebie, cisza na ziemi... spokój w ludzkich sercach.
Naraz zrywa się okrzyk ze wszystkich piersi: — Jest! Jest gwiazda!
«Chwała na wysokości Panu, a na ziemi pokój ludziom dobrej woli».
Ojciec bierze chleb święty, łamie się z bracią... Chylą się postacie, obejmują w uścisku, usta szepczą dziękczynienia, a oczy, przymglone łzami rozrzewnienia, rozświetlają się rozradowaniem dusz wierzących i pobratanych...
Widzi to wszystko, przeżywa... Widzi, jak rodzice, domownicy obsiadają dokoła długi stół i spoglądają ukradkiem na niezajęte miejsce — puste! To jego miejsce!
Gwałtowny skurcz bólu ściska mu serce, aż do utraty przytomności. Już nie ujrzy swego kraju, ni swoich. Nie przyciśnie do piersi tych serc kochających a wiernych. Nie! Już nigdy! Przymyka oczy, i zdaje mu się, że już zapada w wieczność.
Po chwili zwraca się ku cichemu towarzyszowi niedoli, być może, zatopionemu w podobnych rozpamiętywaniach.
— Mój Stefku, jakąż to wigilję mieć będziemy tego roku? Trzebaby może coś kupić, coby nam przypomniało choć trochę podobne wieczory tam, u nas. Tak- bym chciał jeszcze przed śmiercią zobaczyć drzewko-choinkę! Żeby choć zapachniało lasem. Pamiętasz lasy, Stefku? Pamiętasz?
— Oh, tak, pamiętam — szeptał zdławionym głosem Stefan.
Chory, mówiąc o lasach, uniósł głowę, oczy mu rozgorzały, pierś podnosiła się szerokim oddechem, jakby wciągał w płuca balsamiczną woń lasów.
Lecz jak na to zaradzić? Obaj biedacy, nie mają grosza przy duszy. Stefan ma wprawdzie pierścionek z niebieskiem oczkiem, pierścionek nieraz ocalony kosztem głodu, lecz jest to skarb, który chowają na jeszcze cięższe czasy, które ich czekają po opuszczeniu szpitala.
— Biedny Bolek, taki chory, może się już nie wyleczy? Możeby sprzedać pierścionek i urządzić mu wigilję? — rozmyślał Stefan... Wahał się! Lecz widok cierpiącego towarzysza zdecydował.
Nieznacznie wezwał dozorcę, coś z nim szeptał, radził, liczył. Zdjął z palca pierścionek i wsunął mu w rękę.
A kiedy nastała noc, podchodził co chwila do okna i wyglądaj, dopóki nie ujrzał w mrokach wieczoru posłańca, biegnącego co tchu ku bramie szpitalnej.
Cichą i ponurą salę chorych słabo oświetlała lampa, zawieszona u sufitu. Wielkie, długie cienie kładły się na łóżkach i na nagich ścianach, poruszały się jak bezkształtne widma, niby gorączkowe majaczenia chorych.
Na poprzecznej ścianie wizerunek jakiegoś świętego ascety, oświetlony oliwną lampką — mdłem, żółtawem światełkiem, chwiejącem się za najlżejszym ruchem powietrza, patrzył obojętnie na długie szeregi powalonych niemocą. Nie było w tym wzroku ani pocieszenia, ani litości. Te martwe, nieubłagane, nieruchome oczy jak Przeznaczenie prześlizgiwały się chłodno po tej ludzkiej nędzy i biegły gdzieś dalej, przed siebie...
Chwilami odzywały się ludzkie szkielety, zaczynali jęczeć, chrapliwe przekleństwa wydzierały się ze ściśniętych bólem piersi, czasem płacz, czasem łkanie, rozdzierający szloch zrywał się w ciszy wieczornej i ucichał... Chwilami znów rozlegał się ostry, świszczący oddech lub gwałtowny, urywany kaszel, i znów na chwilę wszystko zamierało... Urywane oddechy, gorączkowe rzucanie się chorych, rozpaczliwe jęki, zgrzytania zębami ustawały, rozpływały się w mroku, opuszczeniu, smutku, jaki wyzierał z każdego kąta sali.
Niekiedy zaszemrał szept pacierza lub głuchy odgłos bicia się w piersi, błagający zmiłowania, litości... — Pomiłuj! — szeptały wykrzywione bólem usta. — Pomiłuj!...
Z ulicy przypływał wesoły gwar, śmiechy, okrzyki — echa śpiewów, urywki rozmów, bieganina, cały zdrowy, ochoczy rytm życia...
Stefan z ostrożnością przysunął szafkę, nakrył ją jakąś białą szmatą, postawił butelkę wina, ciasto i smażoną rybę, a pośrodku ustawił maleńką choinkę. Zapalił świecę, obsadzoną w obtłuczony syfon, i zapytał:
— Boleś, czy ty śpisz?
Chory otworzył podsiniałe oczy. Przy drgającym płomyku świecy i odblasku śniegu z dachów, ta improwizowana uczta wigilijna zdała mu się sennem przywidzeniem. Nie mógł oczom uwierzyć.
— Bolek, obudźże się! To wigilja! Nie można pozwolić, abyśmy się choć chlebem nie przełamali?
Uniósł chorego i oparł na poduszkach. Napełnił kieliszki, nakrajał chleba i — poczęli się łamać. Długo trzymali się w bratnim uścisku, łzy tamowały im mowę...
Poczęli snuć cudną a przebolesną przędzę wspomnień, przerywaną raz po raz wykrzyknikiem: — Pamiętasz?
Powoli ożywiał się Bolek, rozgadał, rumieniec krwawą plamą wystąpił mu na policzki, gdy z dziecięcą prostotą poprosił Stefana o kolędę:
— Dobrze, a którą mam ci zaśpiewać?
— Wszystko jedno, którą pamiętasz.
Więc zaczął śpiewać półgłosem, chwytając powietrze:

W żłobie leży, któż pobieży
Kolędować małemu...

Na pierwszy dźwięk melodji Bolek drgnął, uniósł się, prawie usiadł na łóżku. Twarz mu pałała, usta drgały nerwowo, rozgorzałe oczy wlepił w śpiewającego. Zdawało się, jakgdyby pił melodję całą swą istotą. Pierś podnosiła się gwałtownie, rozpierana wzruszeniem... był bliski omdlenia z nadmiaru szczęśliwości.
Lecz co to? Już nie słyszy Stefana?... Cały chór śpiewa! Jakiś kościół wiejski, barwne tłumy ludu, głosy organów poważnie płyną pod sklepieniami. Na stopniach ołtarza siwy ksiądz starczym, drżącym głosem intonuje:

W żłobie leży...

Rozkołysany tłum zbitą falą głów podchwytuje melodję i śpiewa z uniesieniem nieuczonemi głosami:

Któż pobieży...
Płynie pieśń szeroka, majestatyczna, przepojona uczuciem. Zaczyna więc cichym głosem wtórować:
Kolędować małemu...

Ekstatyczny dreszcz przeszył mu piersi, które go okrutnie zabolały.
— «Jezusowi...» — Łzy zalewały mu oczy, brakło tchu... — «Chrystusowi...».
Rozpalone oczy utkwił w ołtarzu... Wszystko się jakoś dziwnie porusza. Gipsowi święci zstępują z piedestałów, idą ku niemu z uśmiechem.

Dziś dla nas zesłanemu...

wyszeptał już z trudem. Poruszył ustami bez dźwięku, wyprężył się i opadł na poduszkę.
Stefan przypuszczał, że zasypia, zawołał więc nań po imieniu, wziął za rękę, lecz chory nie otworzył już oczu, nie odpowiadał. Choinka, którą trzymał, wypadła mu z dłoni i ułożyła się wpoprzek na łóżku, niby zielona palma, złożona u wezgłowia zmarłego.
Twarz rysowała się ostro na białem tle poduszki, wypogodziła się, odmłodniała, nabierała posągowej sztywności... po policzkach toczyły się jeszcze łzy... ostatnie! Stefan dotknął rąk — bezwładne były, zastygały. Serce bić przestawało.
Majestat śmierci kładł swą pieczęć na ofierze.
Nagle zrozumiał Stefan, że oto zostaje sam! Sam przy rozpoczętej uczcie, sam wobec przemocy życia, nowych cierpień, nowych łez... Sam! Zatrząsł się cały, chciał krzyczeć, lecz głos uwiązł mu w gardle, ręce opadły bezwładne, zgarbił się pod nieubłaganem uderzeniem losu... Spojrzał na umarłego. Szeroko otwarte oczy, jak otchłanie bez dna, patrzyły martwą, szklistą źrenicą i zdawały się prosić o zamknięcie... Wstał, pochylił się nad umarłym, przymknął mu powieki i z jękiem rzucił się na swoje posłanie.
Czuł łzy w mózgu, zapadał w chaos nieświadomości i, jakby pijany bólem, przytomny, począł śpiewać przerwaną kolędę:

W żłobie leży,

Któż pobieży

Kolędować małemu...

Złowrogiem echem odbił się śpiew w ciszy szpitalnej, ochrypły głos był jak wycie, jak huragan przekleństwa.
Rozkołysane cienie zadrgały. Chorzy podnosili z barłogów zdumione twarze...
A z poza pełgającego światełka oliwnej lampki patrzyły zimne, nieruchome, nieubłagane, jak Przeznaczenie, oczy świętego, prześlizgiwały się poprzez tę całą nędzę ludzką i patrzyły daleko, gdzieś, w Nieskończoność...

Krosnowa, rok 1892.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Władysław Stanisław Reymont.