<<< Dane tekstu >>>
Autor Adolf Dygasiński
Tytuł Wilk, psy i ludzie
Pochodzenie Wilk, psy i ludzie. W puszczy
Wydawca Drukarnia Granowskiego i Sikorskiego
Data wyd. 1898
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Uwagi Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



II.


Pod lasem, przy małej drożynce mieszkał Szymon strzelec, chłop stary, mądry, zawołany myśliwy, chodząca kronika boru. Wiedział on, ile sztuk sarn jest w kniei i gdzie się która o każdej porze dnia znajduje. Obyczaje dzików, wilków, lisów i zajęcy były mu dokładnie znane; z niektórymi osobnikami szczycił się nawet bardzo blizkiemi stosunkami znajomości, to znaczy, iż poznawał w lesie sztuki, które kiedyś uszły przed jego strzałem. Takim zwierzętom przypisywał Szymon niejako związki z siłami nadprzyrodzonemi. Miał on swojego zająca, którego już czterykroć chybił w ciągu dwóch lat przynajmniej. Był i lis taki, co zręcznie omijał wszelkie samołówki, sieci, oraz żelaza, a przed pogonią ogarów ginął nieraz, jakby pod ziemią. Gospodarzył też w tamtejszych lasach osobliwy dzik pojedynek; z nim to Szymon spotykał się już niejednokrotnie oko w oko, strzelał już do niego nabojem z grubych ćwieków, gdy zwykłe kule nie pomagały. Ale i to się na nic nie zdało. Następnie więc strzelec użył święconej kuli, na której trzechkrólową kredą zaznaczony był biały krzyżyk. Dzik ów znikał niekiedy z boru na jakiś czas, a potem znów się zjawiał, zakładając legowisko to w gąszczach, to na brzegach bieli w bagnach. Latem wyrządzał on niemałe szkody w polach przylegających do lasu, zwłaszcza też pustoszył kartofle. Szymon zasadzał się na zwierza nocami, i on, który w sprawach myśliwskich chciał być nieomylnym, pozwalał się dzikowi oszukiwać; bo pojedynek właśnie w czasie zasadzki albo wcale nie wyszedł w pole, albo pokazało się nazajutrz, że o trzysta kroków od zaczajonego strzelca skopał i zniszczył kawałek pola. Nie był to więc pospolity odyniec, jakich Szymon corocznie kilku kładł trupem. Nasz myśliwy sądził, że dzik znał jego myśli i zamiary, że więc niepodobieństwem było walczyć człowiekowi ze stworzeniem tak dziwnego rodzaju.
Jednakże ani ów mądry zając, ani przebiegły lis, ani dzik, nie mogły iść w porównanie z pewnym wilkiem, albo — jak go Szymon mianował — „wilkołakiem”.
„Przed siedmiu laty — są słowa starego myśliwca — przybyło w te strony nad Narew stado wilków, liczące coś trzynaście sztuk. Zima była wówczas bardzo mroźna i śnieżna. W końcu stycznia wilki owe podeszły nocą ku jednej wsi, podkopały się do chlewa i pożarły trzy sztuki świń. Nazajutrz zrobiliśmy polowanie; wyszło w nagankę dużo ludzi z drągami i widłami, a strzelców było ze dwudziestu. Obszedłem tropy, rozstawiłem wszystkich, jak należało, i sam nareszcie zająłem własne stanowisko. Nigdy tego nie zapomnę, jak spudłowałem wtedy o dwadzieścia kroków. A było to tak: Wilki rozbiły się podczas obławy, nawet jeden wilk z całej gromady zniknął gdzieś bez śladu, jak kamień w wodzie. Ubito już trzech, a z pięciu uszło przez łańcuch i przeprawiło się po lodzie za Narew. Na mnie wyparowały odrazu aż cztery wilki. Z przodu szło ogromne wilczysko, wyższe o głowę od innych; zwierz ten bynajmniej nie pędził, przestraszony krzykami i hałasem naganki, ale kroczył sobie dość wolno, podskakując zlekka; paszczę miał otwartą i język z boku wywieszony, a ogon podniesiony w górę jak pies. Karczysko było strasznie grube, porosłe płowemi kudłami. Nieulękły stanął nawprost mnie i bystro wytrzeszczył ślepie; zdawało się, że pilnie nasłuchuje. Nigdy jeszcze w życiu nie widziałem takiego wilka! Wziąłem go dokładnie na cel, będąc ukrytym za drzewem; jednakże strzelba nie wypaliła, a i łoskot wcale nie przeraził wilka. Szedł prosto ku mnie, jak nigdy nic, podczas gdy inne wilki rozbiegły się na wszystkie strony. Gdy przebiegał koło drzewa, za którem stałem ukryty, słyszałem wyraźnie, jak szczęknął zębami. Sięgnąłem po kapiszon, choć mi się zimno zrobiło, bo wilka tak zuchwałego na obławie nie widziałem nigdy. Spojrzałem w stronę, gdzie poszedł, a on sobie zwolna postępuje o jakie dwadzieścia kroków odemnie. Celuję i strzelam — chybiłem. Przeżegnałem się teraz, ale już nawet nie miałem odwagi poszukać, gdzie upadł nabój ostro nabity loftkami. Wielkie wilczysko uszło w bór, gdyż był to wilkołak, to jest zła dusza w wilczej skórze.
„Jakoś w tydzień przeszło po polowaniu chwyciły cięższe jeszcze mrozy, tak, że ptastwo od nich padało; wilczych tropów pełno było po polach i koło lasu, choć nie dało się słyszeć, żeby gdzie we wsi stała się komu jaka szkoda od tych zwierząt. Pamiętam, było to w dzień św. Błażeja, wieś złożyła się na wotywę na intencyę sfolgowania mrozów. Po nabożeństwie w Goworowie zebrali się gospodarze na pogwarkę w Małowieskiej karczmie i tak też tam zeszło do zmierzchu. Wyszedłem z karczmy z sołtysem Matusem, miałem się zaś puścić zaraz ku chałupie, ale kum powiada: „Wstąpcie-no do mnie, Szymonie.” Zalazłem więc do Matusa i zabawiłem chwilkę czasu. Wyjrzał kum na świat i mówi: „Przenocujcie, Szymonie, bo się jakoś ściemnia, a z Małowieży macie spory kęs drogi do domu.” — „Ha to i lepiej, kiedy ciemno — rzeknę — widać dobrze zelżało, pomogła wotywa, może jutro będzie ponówka. A mnie przecie nie dziwno tłuc się nocą do domu.” I tak puściłem się w drogę, choć było bardzo ciemno. Śnieg zaczął lekko pruszyć, potem padał coraz gęstszy. Myślę sobie o jutrzejszem polowaniu, a tu naraz widzę, żem jakoś zboczył z drogi, którą przecie od jakich czterdziestu lat wracałem do chałupy, bywało i we dnie i nocami. Spojrzę, aż tu ni ztąd, ni zowąd, jestem w wiklinkach na łące. „Tfu, do licha ciężkiego, co to znaczy?” — myślałem sobie w duchu. Zawracam napowrót, śnieg gęsto wali mi w oczy, spoglądam, a ja tu znów jestem po drugiej stronie drogi w krzakach tarninowych. Widocznie kaduk mnie opętał i nosił. Ale z duszą chrześciańską nie tak to łatwo; odpiąłem ja kurtę, sięgam pod koszulę, a szkaplerz na wierzch wykładam i znów ku drodze zawracam. Idę, idę... ile mogę, przykładam się okiem do ziemi, do nieba, ciemno okrutnie, tylko płaty śniegu sypią. Zalazłem też w pole na gliniane pałygi, blizko wyrw i wąwozów, któremi corocznie woda z całej okolicy do lasu spływa. Przyszło mi więc do głowy zaśpiewać: „Kto się w opiekę.” Czy mi język od zimna zesztywniał, czy też zły już tak gębę zamurował, dosyć, żem ledwie parę z siebie puszczał, a głosu ani rusz dobyć nie mogłem. Wiedziałem ci ja dobrze, gdzie jestem: „tu stoję — myślałem sobie — tam za mną Małowieża, na lewo musi być droga, zaś rychtyk przedemną bór i moja chałupa.” Trafić jak nie mogłem, tak nie mogłem. „Może złego nie kusić — rzeknę do siebie — usiądę ot lepiej w jarze i przeczekam aż rozświta.” Zacząłem też szukać krzaczka jałowcu, żeby mi nazbyt za kołnierz nie napruszyło. Ale coś się nie udawało znaleźć wygodnego schronienia. Więc przebyłem wąwóz i zaszedłem pod gruszę, w czystem polu stojącą. Tu usiadłem sobie w zaciszu przed wiatrem a śniegiem; miałem ochotę teraz zdrzemnąć się kruszynę, ale chciałem przed tem jeszcze rozejrzeć się po świecie. Postawiłem strzelbę pod drzewem, przyłożyłem rękę do oka i patrzę to na niebo, czy śnieżyca nie ustanie — to przed siebie, czy nie widać czego. W górze ani jednej gwiazdeczki nie ujrzeć: czarno i czarno. W polu za to zdało mi się, że coś świeci; patrzę pilniej, światełko się przybliża: jedno, drugie, trzecie... Zrozumiałem zaraz, że to wilki. „Źle ze mną, w takiem szczerem polu i przy tak ciemnej nocy.” Dalejże strzelbę na plecy i myk w górę na gruszę. Ledwiem się dostał na gałęź, spojrzę ku dołowi, a tu wilki z pod drzewa wpatrują się we mnie, jak w obraz. Gdym je przerachował, naliczyłem pięciu. — „Dobryś, pewno to wilcze wesele, a moje takie psie szczęście, żem się na niem znalazł.” Cichutko opatrzyłem strzelbę, przykładam się, ale nie strzelam. — A czy ja wiem — strzelać, nie strzelać? Jak się bestye rozeżrą, gotowe i drzewo podgryźć, a wtedy zginę.” Przypomniałem sobie wówczas, że mam akurat pięć nabojów, to jest tyle, ilu było wilków, chociaż jeden tylko nabój był z kulą, loftek miałem na dwa strzały, na resztę śrót zajęczy. Była to dobra wróżba, dla każdego rozbójnika jeden nabój. I to mnie też — co prawda — tak pokrzepiło, żem zamyślał spróbować szczęścia. Trudno mi było ze strzelbą siedzieć niewinnie, jak ptak na gruszy. Wymierzyłem dobrze w dwie świeczki najbliższego wilczury, a choć w ciemności, wytrzymałem tęgą chwilę. Jak nie wytnę, Panie święty — tarach!... Pod gruszą stał się jakiś zamęt okrutny, ale mało co widzieć mogłem, bo i ciemno i przez gałęzie źle było patrzeć. Zmiarkowałem i tak przecie, żem strzału nie zmarnował; wilk się powalił, a kamraci — zamiast go ratować — zaczęli szarpać i tarmosić, przyczem słyszałem straszliwe warczenie i charkanie. Po tem wszystkiem wilki drapnęły na bok w pole; ale za chwilę przyskoczyły znów do drzewa; jak gdyby się wściekły, zaczęły pień z wielkim gwałtem podgryzać, tak, że czułem wstrząśnienia na mojej gałęzi. Pomyślałem wtedy: „Jeżeli zgryziecie ten twardy orzech, to wam, szelmy, już na mnie zębów chyba zabraknie.” Srożąc się, podskakiwały w górę, a jeden nawet na bok uskoczył, wspiął się, czy też przy pomocy skoku pochwycił w paszczę gałęź, co ku dołowi opadała, począł nią trząść i szarpać, aż konar pękł. Miałem chęć dać mu naukę, ale z powodu gęstych gałęzi nie mogłem go wziąć na oko; tem trudniej zaś było strzelać do wilków, tuż pod gruszą będących; szkoda mi było marnować naboje. Przeziębnięty, prawie skostniały, wdrapałem się, jak można było najwyżej. Spojrzę po niebie, chwała Bogu, znać już tu i owdzie gwiazdeczki, przeszły widać główne śniegowe chmury, zaczynało się przecierać; pogoda następowała. Opatrzyłem strzelbę i szepcząc pacierz, wlepiłem oczy w ziemię. Teraz już mi się nie migało przed oczyma, śnieg bielił się wyraźnie i wyraźnie także czerniały cielska wilków. Strzelać jednak prosto z góry na dół nie było podobna; byłem bez oparcia żadnego i otoczony gałęziami na wszystkie strony. Wściekłość też wilków zmalała, bo nie słychać było już takiego zgiełku, jak przedtem. Dopiero jeden z nich jak zacznie wyć, a inne za nim, to cieńszym, to grubszym głosem. Niech Pan Jezus broni, co też to była za kapela!...
„Wypogodziło się, śnieg teraz błyszczał i okolicę widziałem daleko. Było mi raźniej w duszy. Wziąłem na cel największego muzykanta, wypaliłem... Wilczysko jak bomba podskoczyło w górę, zwracając ku mnie błyszczące ślepie... Poznałem go wtedy, był to wilkołak... Puścił się w pole ku wąwozowi, a za nim popędziło trzech innych, jak za wodzem. Nie miałem czasu nabić strzelby nanowo. Na placu pozostał tylko wilk, zwalony na śmierć od pierwszego strzału.”
Biedny Szymon ciężko odchorował opowiedzianą tu przygodę. A nie było to ostatnie jego spotkanie z wilkołakiem. Potwór ten najniespodziewaniej przebiegał nieraz drogę wpoprzek, kiedy strzelec nasz zwiedzał knieję; innym razem znów ukazał mu w gąszczu osiwiałą paszczę, uzbrojoną w długie zębce i połyskującą parą wściekłych oczu.
Nadnarwiański wilkołak już to łączył się z gromadą wilków, już też pojedyńczo pędził samotne życie w kniei. W roku 1866 dobrał on sobie był małżonkę, która go obdarzyła jedynym potomkiem płci męzkiej. Szymon dobrze wiedział o owych związkach, ale nie lubił nawet o tem wspominać. I chociaż zawsze zabierał młode wilczęta, zrodzone w kniei podległej jego rewirowi, jednak tym razem brakło mu skwapliwości i nie kusił się bynajmniej o zdobycz.
Los atoli okazał się dla wilkołaków surowym i sprawił to, czego strzelec Szymon nie chciał dokonać z powodu swej zabobonności. Niejaki Wicek Soboń, czternastoletni pasterz krów i koni, zapuszczał się często w bór, mając zamiłowanie do poszukiwania gniazd ptasich. On to przypadkiem natrafił na młodego wilkołakowicza, który, iż był jeszcze w wieku niemowlęcym, nie zdołał pod nieobecność rodziców założyć skutecznej opozycyi i został zupełnie po ludzku anektowany. Przyznam się, że była to czarna niewdzięczność rodzaju ludzkiego, zważywszy okoliczność, iż onego czasu wilczyca przyczyniła się tak wspaniałomyślnie do założenia Rzymu.
Nad Narwią wypadki miały wprost odwrotny charakter; polski Faustulus wziął wilka w jasyr, a później stanął przedemną, proponując handelek. Za marną cenę jeniec świetnego rodu, urodzony w przepysznej miejscowości, zmienił pana — przepraszam — przywłaszczyciela. Wiedziałem dobrze, co kupuję, gdyż z łaski Szymona byłem wybornie poinformowany o biegu spraw w kniei. Ale stary strzelec, gdy się dowiedział o wszystkiem, co zaszło, przepowiadał smutne wypadki; zwłaszcza też Wickowi nie wróżył on szczęścia na tym bożym świecie. O ile zaś mogłem wyrozumieć z różnych kiwań głową, wzruszań ramionami, pomrukiwań, słówek rzucanych od niechcenia, to wieszczbę Szymona możnaby było sformułować w ten sposób: „Wilkołak mści się za doznaną krzywdę, a jeśli sobie kogo upatrzy, zmarnuje mu życie.”
Co się tyczy Wicka, mogę z góry zapewnić, że to opowiadanie całe nie będzie wyzyskane na temat ziszczenia się przepowiedni Szymona, jakkolwiek efekt mógłby mieć powodzenie. Bo cóż kto winien, że Wicek został później dworskim fornalem, a potem ożenił się z jedyną córką zagrodnika z Brzezia i z czasem został spadkobiercą chaty, sadu, stodoły, wozu, czterech krów, pary koni i piętnastu morgów gruntu, nie licząc w to wszystko trzody chlewnej, jałowizny, psa, kota i kilkunastu królików.
Wistocie, w parę dni potem wilki porwały chłopską czarną owcę; ale trudno to uważać za pełne świadomości uczucie zemsty. To samo mniej więcej wypada powiedzieć o zduszeniu pod lasem starej szkapy. Wypadki tego rodzaju miewały zawsze miejsce w Małowieży i jej okolicach nad Narwią, a w czasach dawniejszych drapieżność wilków — podobnie jak ludzi — musiała być jeszcze większa. Szymon atoli złowrogo oceniał wspomniane fakta, a mnie szczerze i wymownie doradzał, abym zaniechał idei wychowania wilkołakowego syna, lecz już raczej puścił go do lasu, gdzie — mówił — „znajdzie on swoich.”






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Adolf Dygasiński.