<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wiry |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1910 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tom I Cały tekst |
Indeks stron |
Na świecie czynił się pierwszy brzask, gdy Władysław rozbudził się po przerywanym i trochę gorączkowym śnie. Czuł się nieźle, tylko paliło go pragnienie, począł więc szukać oczyma, czy niema przy nim kogoś, ktoby mu mógł podać wody, i spostrzegł siedzącą pod oknem pannę Anney. Musiała już czuwać od dawna, albowiem drzemała z dłońmi bezwładnie spoczywającemi na kolanach i z głową pochyloną tak nizko, że Władysław dojrzał w pierwszej chwili tylko jej jasne włosy, oświecone światłem zielonej lampy. Drgnęła jednak natychmiast, jakby przeczuwając, że chory się rozbudził — i mogło mu się zdawać, iż odgaduje jego myśli, gdyż, zbliżywszy się na palcach, zapytała:
— Czy nie podać wody?
Krzycki nie odpowiedział, tylko uśmiechnął się i mrugnął oczyma na znak zgody, poczem, gdy mu podała napój, wypił go chciwie, a następnie, objąwszy lekko swą zdrową ręką jej dłoń, przycisnął ją do ust i trzymał przy nich długo.
— Moja najdroższa ręka!... — szepnął.
I znów przycisnął wargi go jej dłoni.
Panna Anney nie próbowała nawet jej cofać, tylko drugą ręką wyjęła z niej szklankę i postawiła ją na szafce przy łóżku, sama zaś pochyliła się nad nim i rzekła:
— Panu trzeba spokoju... Ja zostanę tu, póki pan nie wyzdrowieje, ale teraz trzeba myśleć tylko o zdrowiu, tylko o zdrowiu.
Głos jej brzmiał tonem cichej i łagodnej perswazyi. Krzycki puścił jej dłoń. Przez czas jakiś poruszał ustami, ale nie można było dosłyszeć żadnego słowa, i widocznie osłabł ze wzruszenia, gdyż pobladł, a na czoło wystąpiły mu krople potu.
Panna Anney poczęła mu obcierać chustką twarz i mówiła dalej:
— Niech się pan uspokoi. Gdybym spostrzegła, że panu szkodzę, nie mogłabym tu przychodzić, a ja tak chcę być teraz przy panu. Ani słowa o niczem, póki nie pogoją się rany, ani słowa. Niech mi pan to obiecnie.
Nastąpiła chwila milczenia.
— Niech pani pójdzie spocząć! — ozwał się błagalnym głosem Krzycki.
— Pójdę, pójdę, chociaż wcale nie jestem zmęczona. Przez pierwszą połowę nocy siedział przy panu pan Groński, a ja spałam. Doprawdy, że nie jestem zmęczona — i wyśpię się jeszcze w dzień. Niech się pan stara usnąć. Trzeba nie patrzeć na mnie i zamknąć oczy, to sen sam przyjdzie. Dobranoc! — a raczej dzień dobry! — bo na świecie już dzień.
Jakoż na niebie różowiły się już i złociły zorze poranne, a słońce miało zejść lada chwila. Światło zielonej lampy mdlało coraz bardziej i zlewało się z blaskami dnia. Władysław, chcąc okazać, jak słucha każdego słowa swej umiłowanej opiekunki, przymknął oczy, udając, że śpi, ale po pewnym czasie na korytarzu dały się słyszeć kroki i wszedł doktór w towarzystwie służącej panny Anney, na którą przychodziła kolej czuwania. Doktór zaspany był okrutnie, tak, że zamiast oczu, widać mu było tylko dwie szparki, otoczone nabrzękłemi powiekami — ale wesół i hałaśliwy, jak zwykle. Obejrzał bandaże, uznał, że opatrunki trzymają się dobrze, zbadał puls chorego, znalazł, że wszystko w porządku; następnie pootwierał sam okna, by odświeżyć przesycone jodoformem powietrze.
— Pyszny poranek — mówił — co? Zdrowie z nieba leci. — Okna niech będą otwarte cały dzień. Jak tylko zaprzęgną, pojadę do miasta, bo mam chorych, którzy nie mogą czekać. Ale wrócę wieczorem i przywiozę dozorcę do posług przy rannym...
Poczem zwrócił się do panny Anney:
— Niech tylko pani nie przyjdzie do głowy samej po mnie jechać. Ranny ma się doskonale i gorączki — ledwo tam, ledwo! Panią Krzycką zobaczę jeszcze przed odjazdem. Nie trzeba jej przez cały dzień puszczać z łóżka — i niech jej kuzynki pilnują. Panu także zalecam łóżko. Oddychać można, wzdychać — nie. Ha! Wrócę koło piątej wieczorem — oczywiście, jeśli mi nie każą połknąć po drodze paru pigułek z socyalistycznej apteki. To modne teraz lekarstwo i trzeba przyznać, że działa szybko.
— Co się dzieje z matką? — zapytał zaniepokojony Władysław.
Na to Szremski zwrócił się znów do panny Anney:
— Niech mu pani każe leżeć cicho, bo mnie nie słucha. Matka pańska nie ma piętnastu lat. Wczoraj zerwała się, zapomniawszy o reumatyzmach i osłabionym mięśniu sercowym, kładła pana do łóżka, czekała na mój przyjazd, była przy opatrunku — i dopiero, gdy dowiedziała się, że panu nic nie grozi — od razu: bah! Trzeba ją było położyć do łóżka. Z naszemi kobietami tak zawsze. To muchy nie kobiety! Ale matce nic. Zwykła reakcja po chwilowem napięciu nerwów. Gdy przyszła do siebie, kazałem jej leżeć i nie pokazywać się tu pod karą śmierci dla... pana. Tem jednem ją wstrzymałem. Inaczej tkwiłaby tu przez całą noc. Teraz pilnują jej pańskie filigranowe kuzynki, które także omal nie poprzewracały koziołków. Miałbym czworo pacyentów w jednym domu. To żniwo — co?! Na szczęście znalazła się przynajmniej jedna dusza z innymi nerwami, która nie zemdlała poetycznie. Ha!
— Ależ gada! — pomyślał Krzycki.
Lecz doktór począł spoglądać z wielkim uznaniem na pannę Anney i mówił dalej:
— Rulle Britannia! Aż miło patrzeć, jak mi Bóg miły! Co za zdrowie, co za nerwy! Przesiedziała od północy do rana — i nic! Jakby świeżo strząsnęła z siebie rosę! Powtarzam jeszcze raz: aż miło patrzeć! — i idę do stołowego pokoju, zobaczyć, czy mi nie dadzą kawy przed wyjazdem, bom głodny.
Ale przed odejściem rzekł jeszcze do panny Anney i jej służącej:
— Pani niech idzie ze mną napić się przed snem czego ciepłego, a panienka niech siedzi przy panu Krzyckim. Trzeba mierzyć temperaturę i zapisywać. W razie czego dać znać panu Grońskiemu, któremu powiem, żeby tu zaglądał. Do widzenia!
I puściwszy przed sobą pannę Anney, która na odchodnem uśmiechnęła się do rannego i powtórzyła: »do widzenia!« wyszedł za nią. W stołowym pokoju zastali nie tylko kawę, ale dwie siostry, oraz Grońskiego i Dołhańskiego, gdyż w domu nikt się nie kładł. Pani Otocka i Marynia przesiedziały noc przy pani Krzyckiej, która zapadła ciężej, niż mówił synowi doktór, i tak nawet ciężko, iż była chwila wątpliwości, czy zbudzi się z długiego omdlenia. Obie »filigranowe« siostry były nadzwyczaj wyczerpane, a panna Marynia miała powieki koloru zupełnie liliowego. Groński chciał koniecznie, by doktór zbadał ją i zapisał jej coś wzmacniającego.
Lecz on, potrzymawszy ją przez chwilę za puls, rzekł:
— Przepiszę pani jako lekarstwo maksymę Konfucyusza, który powiada: »Jeśli prawdę chcecie wiedzieć, lepiej siedzieć niźli stać, lepiej leżeć niźli siedzieć, niźli leżeć, lepiej spać«.
— Dobrze — odpowiedziała — ale po tem wszystkiem, co zaszło, nie wiem, czy zasnę.
— To niech pani kto zaśpiewa: »A! a! kotki dwa, szare bure obydwa!« Byle nie siostra, bo siostrze zapisuję także to samo — aż do skutku!
Turkot bryczki przerwał dalszą rozmowę. Doktór połknął gorącą kawę i począł się żegnać. Dołhański wyszedł za nim, i siadłszy na konia, którego trzymał stajenny, oświadczył, że odprowadzi go przez las.
— Jeśli to dla mego bezpieczeństwa, to zupełnie niepotrzebne — rzekł doktór.
— Ja co dzień jeżdżę konno — odpowiedział Dołhański — a prócz tego chcę zobaczyć, czy do jastrzębskich lasów nie przybyła znów jaka majówka.
— Nie — rzekł, śmiejąc się, doktór. — Myślę, że teraz nieprędko się pojawią. Oni mają w tych rzeczach pewną metodę. Wolą być myśliwymi niż zwierzyną, a rozumieją, że teraz może przyjść do obławy. Za jakiś tydzień lub dwa, gdy się dowiedzą, że zamach się nie udał, trzeba się będzie mieć bardziej na ostrożności.
— Kiedy Krzycki będzie mógł wyjechać?
— Zależy od tego, czy ma zdrową krew, a przypuszczam, że ją ma. Zresztą nie potrzebuje czekać w Jastrzębiu na zupełne wyzdrowienie. Sianem się wykręcił — niema co mówić. Bo gdybym był nie przyjechał tego samego dnia — mogłoby przyjść do jakiego małego zakażenia. Ale tak, to aseptyka zrobi swoje. Ach ta Angielka, która patrzy niebieską mgłą! To mi kobieta — co? Wiesz pan, że ja w pierwszej chwili mało koziołka nie przewróciłem z oburzenia na panów, żeście jej pozwolili jechać w takich warunkach. Dopiero sama mi powiedziała, jak to było. Jeśli się w niej nie zakocham, to jestem marynowanym śledziem bez mleczka!
— Nie radzę — rzekł Dołhański — gdyż zdaje się, że na tym lądzie zjawił się już Wilhelm-Zdobywca.
— Sądzi pan! Może być! może! I mnie to przychodziło do głowy.
— Czy dlatego, że angielska pruderya i angielski »shocking« poszły w kąt?
— Nie. Nie tylko dlatego. Pielęgnować rannych, to kobieca rzecz — i wobec tego »shocking« musi iść w kąt. Nawet wczorajsza jej wyprawa dowodziłaby tylko odwagi i energii. Ale przez tę niebieską mgłę przechodzą ku naszemu rannemu jakieś takie ciepłe promienie, że oj! To zresztą wcale nie przeszkodzi mi się zakochać. Skoro stary Dzwonkowski zakochał się w pańskiej małej kuzynce, to dlaczego ja nie miałbym sobie pozwolić.
— Tak samo mógłby się kochać w świętej Cecylii — rzekł Dołhański. — Moja kuzynka to nie kobieta o dwóch nogach, ale symbol.
I nagle przerwał, albowiem usłyszał jakieś głosy, dochodzące z głębi lasu, i puścił ku nim konia.
— Jednakże ten klubowiec nie ma duszy na ramieniu — pomyślał doktór.
Ale alarm był próżny, gdyż byli to tylko chłopcy wiejscy, pasący bydło. Doktór, który już zlazł z bryczki, ażeby w danym razie pośpieszyć Dołhańskiemu z pomocą, zobaczył ich niebawem między krzakami leszczyny. Po chwili ukazał się i Dołhański — i wciskając w oko monokl, który mu wytrąciła jakaś gałązka, rzekł:
— To tylko niewinny wiejski obrazek: pastuszkowie i krowy w cudzym lesie — nic więcej.
Poczem pożegnał doktora i wrócił do domu.
Panna Anney nie poszła jeszcze spać, gdyż zastał ją rozmawiającą z Grońskim i zajętą zwijaniem jodoformowej gazy. Na jego widok podniosła oczy i zapytała:
— Nic nowego w lesie?
— Owszem, zdarzyło się coś z doktorem. Postrzelony!
Na to zerwali się oboje z Grońskim:
— Co? gdzie? w lesie?
— Nie! W Jastrzębiu — odpowiedział Dołhański.