<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wodzirej |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | S. Lewental |
Data wyd. | 1896 |
Druk | S. Lewental |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały Tom I Cały tekst |
Indeks stron |
Z bijącém sercem sięgnął Wielohradzki ręką po list, który na jego biurku w namiestnictwie leżał pomiędzy nielicznemi papierami, rozrzuconemi dokoła.
Koperta była zwyczajna, biała, bez zapachu, bez monogramu, — koperta osób niechcących się kompromitować lub niemających środków do wykwintnego dbania o sposoby korespondencyi.
Tadeusz chciał już rozerwać ową kopertę, gdy do pokoju wszedł Pozbitowski i Jurek Bodocki, rozmawiający głośno o świeżym skandalu w łonie arystokracyi galicyjskiéj. Książę Boniński ożenił się z wieloletnią swą „przyjaciółką”, córką ekonoma, i podobno miał zamiar otworzyć salony i przyjmować przyszłéj zimy. Bodocki pochwalał niezmiernie odwagę Bonińskiego i cieszył się nadzieją téj „bonne farce”, jaką Boniński damom galicyjskim urządził. Pozbitowski, mniéj ekscentryczny, bardziéj konserwatywny, ramionami ruszał i zdania swego nie wypowiadał.
Wielohradzki list do kieszeni włożył i wysunął się cicho z pokoju na kurytarz.
Po froterowanéj posadzce, wśród wąwozu ścian białych, biegła ścieżka dywanika aż ku oknu otwartemu szeroko; po za niém szumiały i zieleniały drzewa rosnące na szkarpach. Szybko w oddali przesunęła się z jednych drzwi do drugich sylwetka Wojsy, niosącego pod pachą egzemplarze sztuk teatralnych przysłane do cenzury.
Wielohradzki podszedł ku oknu i wreszcie kopertę rozerwał. Na białéj ćwiartce papieru nakreślono tylko te słowa:
— France, Finistère, Concarneau.
To było wszystko.
Wielohradzkiemu zdawało się, iż czyta wyrok swéj śmierci.
Wolał już zupełne Muszki milczenie. Te trzy wyrazy nakreślone smagały go chłostą nędzy. Schował list do kieszeni i, oparłszy się o okno, patrzył na ulicę, nie widząc nic, prawie obłąkany z bezsilnego gniewu, jaki nim miotać zaczął.
— Finistère, Concarneau!..
Musiało to być gdzieś na północy Francyi, nad brzegiem oceanu. Tysiące mil dzieliło go od tego miejsca. Nie mógł nawet marzyć o pojechaniu natychmiastowém. Postanowił nie mówić nawet matce o otrzymaniu listu. Po co? wszak ona nic poradzie nie jest w stanie.
Oparł się o ramę okna i bezmyślnie zaczął patrzéć przed siebie. Przed nim, po za szerokością placu, który szarzał jasno w przestrzeni, bieliły się brutalnie baryery, otaczające dokoła szkarpy. Po za niemi pnie drzew nabierały fioletowo-czerwonawych tonów. Na żółtym piasku alei grały złote plamy słoneczne. I daléj panował cień trawników dobrze utrzymanych, pokrytych baldachimem lipowych gałęzi. Tu i owdzie migały sylwetki ludzi, dzieci odzianych jasno, mundury żołnierzy, białe fartuchy nianiek. Gdzieś daleko grała katarynka i urywane, chrypliwe tony dolatywały do uszu Wielohradzkiego. Zdenerwowany, cofnął się od okna i powrócił do biura. Usiadł, starając ukryć się po za rodzaj szafki, stojącéj na biurku i przeznaczonéj na chowanie papierów. Lecz i tam słyszał ciągle nosowy głos Stenia, jego śmiech kozi i nizki gardłowy głos Jurka. Rozmawiali teraz o Malewiczu i o jego prawdopodobném małżeństwie z panną Statnicką. I znów Bodocki znajdował odwagę panny bardzo „bath”, a Pozbitowski ramionami ruszał. Poczém utonęli w powodzi drobnych plotek, zaglądając od czasu do czasu do rozmaitych psiarni, stajni i wozowni. Plotkowali z prawdziwém zamiłowaniem, zręcznie, dowcipnie, tak, jak to mężczyźni plotkować umieją.
On dit było ciągle na porządku dziennym. Wielohradzki, który dawniéj przysłuchiwał się takiéj rozmowie z pewnym rodzajem respektu, dziś gryzł sobie do krwi ręce, aby nie wybuchnąć nagle nerwowym płaczem i nie zacząć ciskać papierami i raportami na głowy arystokratycznych plotkarzy. Porwał Walter Scotta i zaczął czytać przerwaną powieść. Lecz teraz znów Bodocki powrócił do Malewicza i opowiadał, że zapanuje wielki smutek wśród dam, skoro ten professional lower ożeni się i przestanie w wolnych chwilach od grania w karty flirtować na seryo i na żarty.
Wielohradzki wetknął obydwa wielkie palce w uszy i siedział tak blady, z oczyma nagle podsiniałemi, z wargami pogryzionemi, w przystępie szalonego nerwowego podrażnienia.
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
Gdy powrócił do domu z silném postanowieniem niemówienia matce o otrzymanym liście, pierwsze jego słowa były:
— Mam list!..
Wielohradzka złożyła ręce jak do modlitwy.
— Chwała Bogu!.. — zawołała radośnie.
Lecz on zawrzał cały i wybuchnął teraz tak długo powstrzymywaną rozpaczą.
List!.. tak!.. zapewne, otrzymał list, a raczéj świstek, na którym było wypisane miejsce pobytu Muszki, lecz co mu z tego? do czego mu to służy?.. do czego?..
Położył przed matką ów arkusik papieru i sam zaczął biegać po pokoju, jak pantera po klatce. Rozerwał u szyi kołnierzyk i krawat. Rozdraźnienie i upał dusiły go. Sine żyły wystąpiły mu na skroniach, na delikatném tle przejrzystéj skóry.
Wielohradzka przeczytała list i zdziwiona spojrzała na syna.
— Nie rozumiem twego rozdraźnienia... Panna Dobrojowska przysyła ci swój adres, chcąc, ażebyś do niéj napisał. Trzeba, ażebyś brulion ułożył dziś wieczorem.
Lecz on przerwał jéj gwałtownie, nie hamując nawet swego uniesienia.
— Nie!.. — krzyknął — nie pisać, nie układać bruliony powinienem... ale... jechać!!! Tak! jechać do tego Concarneau!.. i to natychmiast. Zataiłem przed mamą, iż lekkomyślnie przyrzekłem Muszce przyjechać tam, gdzie ona będzie w lecie! Dziś, wierna swemu przyrzeczeniu, daje mi znać o sobie, i przesyłając adres, wzywa, abym dotrzymał danego jéj słowa... a ja... jechać nie mogę! nie mogę!.. nie mam za co!.. nie mam za co!..
Wielohradzka pobladła nagle i usiadła na poblizkiém krześle, jak ktoś, na kogo spada nagle nieprzewidziany zupełnie cios w chwili wielkiéj radości. Twarz jéj postarzała nagle o kilkanaście lat, ręce obwisły wzdłuż ciała.
Tymczasem Tadeusz zaczął znów biegać po pokoju, rwąc febrycznie krawat i zaciskając go dokoła szyi.
— Jechać!.. — śmiał się gorzko — jechać!.. z czém? z temi czterema guldenami w kieszeni?.. A!.. gdy pomyślę, że stracę Muszkę przez tę moją nędzę przeklętą, mam ochotę polecić nad staw Pełczyński i rzucić się w wodę!..
Chciał jeszcze mówić, lecz Wielohradzka powstała nagle i ze stanowczością żelazną w głosie wyrzekła:
— Postaraj się o urlop i dowiédz się, ile kosztuje koléj tam i z powrotem do tego Concarneau...
Tadeusz stanął na środku pokoju i ramionami wzruszył.
— Po co?... — zapytał — przecież nie pojadę!..
Lecz Wielohradzka odparła z prostotą;
— Pojedziesz!.. musisz!..
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
I Tadeusz pojechał.