Wodzirej/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Wodzirej | |
Podtytuł | Powieść | |
Wydawca | S. Lewental | |
Data wyd. | 1896 | |
Druk | S. Lewental | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały Tom I Cały Tom II | |
| ||
Indeks stron |
Gabryela Zapolska.
WODZIREJ
POWIEŚĆ.
WARSZAWA.
Дозволено Цензурою.
Варшава, 28 Декабря 1896 года.
Warszawa, Druk S. Lewentala Nowy-Świat Nr. 41.
|
— A więc décidément idziesz pan do domu?
— Décidément.
— Szkoda! szkoda!.. Poszlibyśmy trochę na Szkarpy, potém na Rury, potém... jakże to się nazywa?
— Na Pohulankę...
— Aha! aha! na Pohulankę... Napilibyśmy się mléka prosto od krowy... Pan wiész... une vache... ciepłe mléko... delicye... potem wrócilibyśmy do miasta i wpadlibyśmy na chwilę, gdy szwaczki idą do pracowni... i pensyonarki do konwiktów... Ii y en a!.. A ładne to, a młode... a... des anges!.. décidément!.. des anges!..
Mówiąc te słowa, Melunio Orlicki krzywił się, marszcząc swą twarz, twarz podobną do przegniłéj gruszki, podciągnął w górę brwi nakreślone grubo czarną mazią na skórze bez śladu zarostu i oczy swe czerwone, obwieszone dokoła workami ze skóry, a zaciągnięte bielmem starości, ku niebu ciągle podnosił.
Odziany był w wielki płaszcz czarny z peleryną, który wlókł mu się po ziemi i plątał pod stopami; na głowie, cokolwiek na bakier, z pewną fantazyą, szapoklak wspaniały, przyklejony do płasko ułożonych i wyczernionych silnie włosów.
Majowy ranek był zimny; stary Melunio trząsł się z wiosennego chłodu, lecz junacko pierś starego viveur’a naprzód wystawiał. Lśniący gors koszuli balowéj, w drobniuchne zakładeczki cały, cokolwiek zwiędły w atmosferze nocy balowéj, bielił się pomiędzy fałdami płaszcza. Nos Melunia był siny, cera trupia; wargi obwisły, nitka śliny sączyła się powoli, spadając na wyfiksaturowaną hiszpankę.
Lecz Melunio wracać do domu nie chciał. Obrzmiałemi oczyma po przestrzeni ulicy Jezuickiéj wodził, powtarzając:
— Des anges!.. des anges!..
Stojący naprzeciw niego Wielohradzki zaledwie mógł utaić swoje zniecierpliwienie.
— Na podobne wycieczki trzeba miéć siły hrabiego! — wyrzekł wreszcie, zapinając szczelnie pod szyję swoję palto — Il fait diablement froid, a kotylion trwał dłużéj niż zwykle...
— Oui! oui! — odparł z roztargnieniém Melunio. — Trzeba miéć mes forces i moją siłę życiową.
Uśmiechnął się, pokazując nagle cały rząd sztucznych zębów.
Złoto haczyków, ciemna chorobliwa massa kauczuku zagrały w blaskach wschodzącego słońca.
— J’ irai seul!.. — dodał z komiczną rezygnacyą.
— Żegnam hrabiego!..
— Żegnam! żegnam!..
Melunio rączkę, podobną do ręki kościotrupa, lecz starannie opiętą w jasną rękawiczkę, z fałd peleryny wysunął.
Wielohradzki, widząc ten giest, swą prawą dłoń już wyciągnął.
Lecz Melunio kilka razy tylko swą ręką w powietrzu potrząsł, nie podając jéj bynajmniéj Wielohradzkiemu.
— Żegnam!..
Zawrócił się i sztywno, prosto, skrzypiąc lakierkami, iść zaczął.
Za nim wlókł się tren płaszcza, zgarniając kurz uliczny i świeże kałuże wody, ociekłe z konewek i dzbanków sług, które co chwila przebiegały wzdłuż chodników przechylone, zaspane, z roztarganemi włosami, pełnemi pierza i zardzewiałych szpilek.
Wielohradzki szybko iść zaczął pod górę ulicy, mruknąwszy przez zaciśnięte zęby:
— Stara mumia!..
Myśl, iż „stara mumia” nie podała mu ręki, wprowadzała go w zły humor. Gryzł ładne różowe usta, palcami miął kieszenie palta. Błękitne oczy, duże, wypukłe, lecz mimo to dość sprytne, biegały teraz ze złością po pustéj ulicy. Nozdrza nosa, dużego, lecz niezmiernie kształtnie wykrojonego, poruszyły się nerwowo.
I znów z poza zaciśniętych, drobnych, jak u myszy, zębów wypadł syk:
— Stary idyota!..
Tymczasem wstawał tryumfalnie ranek wiosenny, biały różowy, liliowy, pełen delikatnych, pastelowych tonów.
Wszystkie te światła, te smugi, biel jasna i czysta powoli rozświetlającego się ponad domami nieba zdawała się istniéć po za jakąś taflą szklaną, która łamała światło i przepuszczała je napozór złagodzone, lecz błyszczące zimniejszym blaskiem.
Okna kamienic, zamknięte, zakryte firankami, tu i owdzie krwawiły się purpurowemi zasłonami, złociły się żółtą gipiurą lub zieleniały od szmaragdowych jedwabnych stor, bufowanych, jak suknie prababek.
Dzielnica to była arystokratyczna, uśpiona, cicha.
Wielohradzki szedł wciąż, kurcząc ramiona, strawiony wewnętrzną gorączką.
Szampan, który podawano u Boteckich, był złéj marki i ciepły, kawałek pasztetu, który zjadł w bufecie dla dotrzymania towarzystwa hrabinie Gwozdeckiej — nieświeży, w mazurze mylono się ciągle w chaîne i figura z zaprzęgiem chybiła efektu wskutek niezdarności kobiet, upuszczających ciągle końce chustek, które miały reprezentować lejce; w dodatku ten idyota Melunio nie podał mu ręki...
Stanowczo: dzisiejsza noc była... pechową!
Spojrzał przed siebie i przeraził się tą dużą przestrzenią, którą miał jeszcze do przebycia.
— Nie dolezę! — pomyślał, ciskając się coraz więcéj w ataku nerwowym.
Nagle na skręcie ulicy pojawiła się jakaś postać w długiéj, ciemnéj sukni.
Wielohradzki, jak każdy mające wypukłe źrenice, był krótkowidzem.
Dostrzegł jednak fałdy spódnicy, które wiatr rozwiewał, i duży oskrzydlony kapelusz.
Szybko rozpiął swe palto i rozrzucił klapy podbite jedwabiem.
Zabłysnął gors koszuli, zmięty i zwiędły, krawat jak postronek, kołnierzyk wykładany, z rogami zawiniętemi ku górze.
Lecz na klapach fraka zajaśniały srebrem, zlotem, barwami turkusów, rubinów, szmaragdów olbrzymie ordery kotylionowe.
Przez pierś krzyżowały się szerokie wstęgi, obwijając tors Wielohradzkiego jakby powijakiem jaskrawych barw, jakichś fantastycznych legij, orderów, znaków zaszczytnych, zdobytych na poległych setkach trupów nieprzyjacielskich.
Ordery błyszczały, mieniły się, grały kolorami tęczy. Niektóre, gazowe, ustrojone sztucznemi różami, fijołkami, niezapominajkami, miały w sobie lekkość motyli; niektóre, obwieszone brzękadłami, dzwoniły wyzywająco. Na samym środku, na tle szafirowéj, morowéj wstęgi rozkładało się olbrzymie słońce, a w niém kot czyścił but, z którego wyrastały lilie. Lecz już owo słońce wspaniałe niknęło co chwila, kryte przez kościaną grzechotkę ze srebrnemi grelotkami, zawieszoną na szyi za pomocą różowéj wstążki. Świstawka, trąbka i flecik dopełniały kolekcyi. Na brzuchu tańczyła duża, prawdziwa rzepa w siatce purpurowéj, przyczepiona do pasa nabijanego gwiazdami, z błękitnéj, jasnéj gazy.
Wielohradzki oczy zmrużył i szedł tak dumny i zwycięski z rozpiętém paltem, dzwoniąc brzękadłami, grelotkami, błyszcząc motylami orderów, jakby pancerzem, utkanym z cacek kosztownych i ze srebrnych i złotych nici.
Postać czarna zbliżała się powoli ku niemu, a on przybrał teraz minę znudzonego dandysa. Usta wygiął w podkowę i szedł jak lalka w tem słońcu wiosenném, zgrabnie stawiając dość duże, lecz wązkie stopy, obute w nowe, błyszczące lakierki.
Nagłe na twarzy wodzireja odbiło się znów niezadowolenie.
Stanowczo nie miał dziś szczęścia!
Sądził, że to jedna z „dam”, — ktoś z towarzystwa, śpieszący na mszę ranną lub na wody do Jezuickiego ogrodu.
Tymczasem, był to stary ksiądz, w długiéj, fałdzistéj sutannie i wielkim kapeluszu o kresach podniesionych.
Ksiądz poszedł powoli, pocierając ręką o swój sinawy podbródek.
Wielohradzki, zły, nagle popadły w śmieszność, zapinał szybko swe palto, czując teraz chłód, który się przez szczelinę gorsu koszuli wkradał.
Lecz teraz, powoli, ulica zapełniła się ludźmi śpieszącymi do swych zajęć, do biur, do sklepów, po pożywienie.
Jakkolwiek dzielnica była arystokratyczna, toć jeszcze była tu falanga gęsta i liczna tych, co obsługę pełnili i drobne lokale na tyłach kamienic zajmowali — nieśmiało kurcząc się, przemykając cicho wśród owego spokoju uśpionych „państwa” po za firankami z czerwonego lub żółtego jedwabiu.
Teraz, o porannéj porze, wysuwali się z bram ciężkich, przy których połyskiwały metalowe guziki dzwonków. Byli to ludzie ubrani czysto, ciemno, z widoczną starannością i chęcią nieobrażenia estetycznych pojęć osób zamieszkujących fronty kamienic. Kobiety zwłaszcza szły z jakąś godnością, przybierając mimowoli ton i maniery hrabin i dam spotykanych często na przejściu bramy lub na asfalcie chodnika.
I kobiety te przeważały, sunąc ku miastu, ukrywając starannie pod fałdami długich rotund koszyki z jarzynami i odrobiną mięsa, a niosąc z ostentacyą książki duże, o wyzłoconych grzbietach, z klamrami, jedyny luks i zbytek nabyty oszczędnością wśród mizernych kłopotów szczupłego budżetu.
Wszystkie te kobiety miały wygląd dewotek, tych czarno ubranych motyli trzepocących skrzydłami wielkiego kapelusza dokoła ogniska, roznieconego dla nich białemi rękami dam z arystokracyi.
Tuliły się do téj dzielnicy skurczone, pomarszczone, pokorne na pozór — legion czarny i dziwny, wiecznie do siebie podobny, o masce pełnéj pretensyi, patrzący z góry na nędzarzy przygodnych — tworząc arystokracyę nędzy i nosząc z dumą hidalga rozwiany welon swego wiecznego wdowieństwa, nos czerwony spiczasty, i ową czarną torbę, która była rodzajem broni, tornistra i całego ładunku tej specyalnéj pomiędzy kobietami armii.
I było ich setki, tysiące, legiony, nietylko we Lwowie, nietylko w Austryi, ale wszędzie, gdzie tylko „arystokracya” zamurowuje się w pewnéj dzielnicy miasta.
Wielohradzki, zirytowany zawodem, jaki go spotkał, szedł teraz z paltem zamkniętém i jedynie pod szyją rozchylił nieco kołnierz, aby pokazać wspaniały order „Króla kotylionu”, zawieszony tuż pod krawatem na blado-zielonéj wstążce.
Niektóre z czarno ubranych kobiet witały go skinieniem głowy. On oddawał im ukłon z tą samą miną, z jaką Melunio Orlicki pożegnał go przed chwilą.
— A!.. a!.. pan Tadeusz!.. zkądże to? od kogo?..
— Od Boteckich! — odrzucił niedbale Wielohradzki.
Czarno ubrana kobieta wzniosła w górę oczy.
— A! godny dom!.. wielcy państwo!..
— Żegnam panią!.. — rzucił jéj przez plecy młody człowiek.
Ręką nawet powachlował kilka razy w powietrzu.
— A mamunia, zdrowa?.. — pytała czarno ubrana dama.
Lecz nie było odpowiedzi.
Wielohradzki przyśpieszał kroku, czując się coraz więcéj zmęczonym.
Teraz tu i owdzie przed bramę wychodzili lokaje, stangreci, świéżo ubrani i ogoleni, w kamizelkach i fartuchach, niektórzy w pantoflach filcowych na płaskich, ordynarnych nogach.
Stróże oczyszczali chodniki; dopomagały im żony, odziane w jasne kaftaniki.
Na balkonie jednéj z kamienic pojawiła się pokojówka i zaczęła wynosić z głębi salonu doniczki z palmami. Jasna jéj głowa tonęła w massie liści, które rozwiewały się wysoko, tworząc nad jéj włosami las zielonych wachlarzy.
Kilka kropli wody spadło z wazonu na ulicę.
Stróż, młody chłopak o ciemnych oczach i zdrowych zębach, podniósł głowę i pogroził dziewczynie miotłą.
Pokojówka pokazała mu język i zaczęła śmiać się, zatykając usta kułakiem.
Stróż śmiał się także, a lokaj, założywszy ręce na brzuchu pod fartuchem, dogadywał ochrypłym głosem dowcipy, od których dziewczyna kryła się aż za gąszcz palm i po za wyzłoconą balustradę balkonu.
Wielohradzki minął tę grupę, zakrywając ręką swój złocisty order.
Wiedział bowiem, iż na tych ludzi wspaniałość jego trofeów kotylionowych nie działa: przeciwnie, do ironii i żartów pobudza.
Lokaj powiódł za nim wzrokiem i, widząc poły fraka wysuwające się z pod krótkiego paletka, zapytał z ironią w głosie:
— A nie potrza tam u panny frotera?
Dziewczyna przechyliła się przez balkon.
— Bez co się mnie pan o to pyta?
Lokaj ręką wskazał na oddalającą się sylwetkę Wielohradzkiego.
— A bo!.. — wyrzekł — no!.. tam...
Dziewczyna aż kucnęła ze śmiechu pomiędzy palmami.
Tymczasem Wielohradzki dochodził już do bramy kamienicy, którą wraz z matką zamieszkiwał.
Zły humor jego wzrastał.
Zapiął nawet teraz szczelnie kołnierz od palta i nasunął szapoklak głęboko na oczy.
Słońce bowiem wiosenne, jasne i przejrzyste, zaczęło przebijać chmury i słać złote strzały (uśmiechnięte gońce) w błękitne źrenice młodego człowieka.
Lecz źrenice te, od pyłu posadzek balowych i migotliwego blasku sztucznego oświetlenia zmęczone, biły powiekami, jak jaskółki skrzydłami.
Tadeusz słońca, jasności i czystego powietrza nie lubił.
Z bramy kamienicy wyszła powoli młoda dziewczyna, prowadząca za rękę małego chłopczyka w szarym, zbyt krótkim paltociku.
Dziewczyna była blada, prawie żółta, i tylko oczy jéj wielkie, czarne świeciły wśród bladéj maski twarzy i czerniały zdaleka.
Odziana była dziwacznie, niezgrabnie, z pewną ubogą a smutną pretensyą.
Więc — jersey ciemno-czerwony, jersey złego gatunku, gdyż pod trykotową tkaniną sterczały brutalnie fiszbiny gorsetu. Na wierzchu od szyi ku stanowi kawałek zmarszczonéj satyny, w kremowe i czerwone kratki, stanowił klassyczną kamizelkę. Spódnica szara, zbyt krótka z przodu, z tyłu wlokła się po ziemi. Na kształtnéj i ładnie uczesanéj głowie kapelusz kastorowy z rozfryzowaném piórem.
Pomimo téj pstrokacizny, dziewczyna potrafiła jednak zachować pewien kształt, wdzięk, urok młodzieńczy.
Drobna była, szczupła, z gorsem zapadłym.
Wyglądała, nie na młodą dziewczynę, lecz na dziewczynkę dorastającą.
Aureola włosów słonecznych ratowała jéj urodę: słońce włosów i przepaścista czerń oczów.
Chłopczyk, którego prowadziła, był podobny do niéj, jak cień: mały i skurczony.
Miał główkę ostrzyżoną przy skórze, czerwone pończoszki, buciki z rozluźnioną gumą, tabliczkę z szyfrem pod pachą i kieszenie wypchane massą nieokreślonych przedmiotów.
Idąc, piszczał:
— Żeby tak Tecia kupiła chleba świętojańskiego.
— Nie! — odparła młoda dziewczyna — kupię ci papatacz, to zdrowsze!..
Malec podciągnął nosem.
— Nie lubię papatacza — piszczał — chcę chleba świętojańskiego...
— Aha! żebyś znów pestki popołykał... Jutro rano!
Nagle urwała i stanęła w ponsach.
Spostrzegła Wielohradzkiego.
Mimowolnym, a każdéj kobiecie właściwym ruchem sięgnęła ręką ku grzywce.
Przypomniała sobie, iż dzisiaj nie zapiekła żelazkiem włosów, śpiesząc się odprowadzić Felka do freblowskiéj szkoły.
Lecz Wielohradzki, najeżony, napuszony, z brodą utopioną w kołnierzu palta, przemknął szybko, dotykając ręką kresów szapoklaka.
Dziewczyna niezgrabnie oddała ukłon i pociągnęła Felka za rękę.
— Chodź prędzéj... spóźnisz się!..
— A kupi Tecia chleba świętojańskiego?
Lecz Teci nagle nosek poczerwieniał i powieki szybko mrugać zaczęły.
— Chodź!.. — zawołała, zaciskając zęby — kupię! tylko nie skrzecz mi nad głową.
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
Tymczasem Wielohradzki, przeszedłszy wspaniałą bramę i asfaltem wyłożony dziedziniec, zaczął wspinać się po schodach oficyny, w któréj na dole mieściły się stajnie i wozownie lokatorów frontowéj części domu. Schody te, przeznaczone dla służby, ciemne były i niewygodne.
Lecz Wielohradzki, dobywszy ostatek sił, sadził po trzy i cztery stopnie, aż zatrzymał się na czwartém piętrze przede drzwiami swego mieszkania.
Sięgnął do kieszeni palta, chcąc wyjąć klucz, lecz drzwi otworzyły się na oścież i ukazała się czarna jama zupełnie ciemnego przedpokoju.
Wielohradzki wszedł i, przestępując próg, wyrzekł szybko znudzonym głosem:
— Dzień dobry, mameczce! Proszę bardzo mameczki nie robić mi wymówek za moje opóźnienie. Kolacyę podano bardzo późno... Kotylion trwał dwie godziny, a późniéj jeszcze tańczyliśmy białego mazura... Umieram ze znużenia...
W kącie przedpokoju zaszeleściała suknia kobieca.
— Widzisz, Tadeczku... Namiestnictwo...
Wielohradzki ręką klamki szukał w ciemności i nareszcie, otworzywszy drzwi, rzucił niedbale:
— To i cóż?.. Namiestnictwo nie ucieknie... wszyscy z mego kąta byli u Boteckich... Charłupko, Wojsa, Dobrojowski... wszyscy przyjdą późniéj... poszli do łaźni... A zresztą!.. Décidément...
Machnął ręką i ostrożnie szapoklak z głowy zdejmować zaczął.
— Niech mi mameczka da jaką tacę! — zawołał.
Za chwilę wsunęła się do pokoju „mameczka”, niosąc dużą blaszaną tacę.
— Proszę cię, mój Tadziu — wyrzekła, podając tacę, na którą Wielohradzki zaczął wysypywać z szapoklaka całe massy malutkich bukiecików, owiniętych w koronki i blondyny.
— Bukieciki? — zdziwiła się matka.
— Tak!.. dla kaprysu Muszki Dobrojowskiéj zmieniłem zwykły porządek. Och! tylko na jeden tour. Panie dostawały ordery, my zaś bukieciki... Lecz décidément nie jest to porządek klasyczny. Tak!.. dla rozrywki... dla kaprysu...
Bukieciki leżały teraz na tacy, zwiędłe, zmięte, zniszczone...
— Zabrałem tę trochę... resztę musiałem zostawić... miałem dwadzieścia siedem....
— O! o! — zdziwiła się matka.
Była to kobieta wysoka, silnéj budowy, odziana skromnie, lecz niezmiernie czysto, we flanelowy ciemny szlafrok i filcowe pantofle.
Dwa pasma siwiejących włosów zakrywały uszy małe, zręcznie wykrojone. Owal twarzy, trochę tłuszczem podbródka zepsuty, był niemniéj jeszcze piękny, a dołek w brodzie nadawał cechę jakiegoś figlarnego wdzięku. Nos piękny, prosty, arystokratyczny, oczy podobne do oczu syna, błękitne, wypukłe, czoło nizkie i kształtne, przecięte dwiema zmarszczkami.
Widoczném było w téj kobiecie pochodzenie rasowe i staranne pielęgnowanie ciała, chęć pozostania miłą dla oka, nawet w chwili krytycznego ku starości przejścia.
Jedynie ręce były zniszczone i czarne, paznogcie zjedzone ługiem i mydłem, pomimo gliceryny i coldcreamu, którym nacierane były.
Świadczyły one o pracy domowéj, ciężkiéj i niemiłéj, o braku posługaczki, o bieliźnie, pranéj po nocach, o samowarze i rondlach, szorowanych cegłą.
Lecz jeśli ręce były zużyte, postać cała trzymała się prosto, z fantazyą, z szykiem damy, z pewną dystynkcyą zdetronizowanéj królowéj.
Błękitne źrenice patrzyły z pod przymrużonych powiek, a usta miały arystokratyczne, niedostrzeżone skrzywienie.
Flanela szlafroka była tania i biedna, lecz szlafrok miał tren i fałdę Vatteau, spadającą od karku, po którym wiły się drobne siwe włosy.
Wielohradzka wzięła w rękę jeden z bukiecików i zaczęła przyglądać się kwiatom.
— Białe fijołki!.. — wymówiła, kręcąc głową.
— Och!.. akcesorya kotylionowe były niezłe, nawet bogate... ale kolacya fatalna!.. struli mnie majonezem i jakąś mieszaniną naśladującą pasztet.
Wielohradzka porwała się i zaczęła biedz w stronę kuchni.
— Nastawię samowar! — zawołała.
Lecz on wstrzymał ją ruchem ręki.
— Nie, nie... barszcz wystarczy. Jest barszcz?..
— Naturalnie... jednakże ja radzę ci...
Tadeusz za głowę się złapał.
— Błagam mamę... błagam mamę, niech mama nic nie radzi, głowa mi pęka!..
Głos jego brzmiał ostro, krzykliwie — niecierpliwym ruchem zaczął ściągać z ramion palto.
Jedna z gwiazdeczek zaplątała się o guzik.
Tadeusz zaczął szamotać się, zgrzytając zębami ze zdenerwowania.
Wielohradzka, która stała już na progu kuchni, zbliżyła się ku niemu.
— Pomogę ci! — wyrzekła łagodnie.
Zręcznie, szybko odplątała wstążkę. Tadeusz zesunął palto i schwycił matkę za rękę.
— Przepraszam mameczkę — wyrzekł dość potulnie — zapomniałem się przed chwilą... ale... jestem dziś szalenie zdenerwowany!..
Wielohradzka przesunęła ręką po jego niemal przy skórze ostrzyżonéj głowie.
— Ja wiem... ja wiem... — wyrzekła — ja to rozumiem! ja się nie gniewam.
Morze miłości macierzyńskiéj było w jéj błękitnych oczach.
Zachrobotało coś koło drzwi wejściowych.
— To Tecia!.. — zawołała Wielohradzka — kazałam jéj przynieść świéże salzsztangi — może zjész jedną z barszczem.
Tadeusz skrzywił się wykwintnie.
— Wątpię!..
— Sprobujesz!..
Pobiegła do przedpokoju otworzyć drzwi. Podszewka jéj szlafroka, złatana z kawałków jedwabiu, szumiała po wyfroterowanéj sosnowéj podłodze.
Do pokoju weszła Tecia.
Ochłonęła już ze swego wzruszenia.
Ukłoniła się niezgrabnie, nie patrząc nawet na Tadeusza, który przyglądał się swym zębom i uszom w lustrze, i położyła kilka bułek na brzegu stołu.
Jedna z nich, długa salzsztanga, obsypana kminkiem i solą, osunęła się na tacę pomiędzy bukieciki.
Lecz Tecia nie zwróciła na ten szczegół uwagi, tylko podeszła ku oknu i pudło z maszyny do szycia, stojącéj we framudze, zdejmować zaczęła.
W kuchni Wielohradzka krzątała się, nalewając barszcz do dużéj filiżanki.
— Odprowadziłaś Felka? — zapytała, podnosząc głos.
Tecia zarumieniła się gwałtownie.
— Tak, proszę pani.
— A wstąpiłaś do babki?
— Tak, proszę pani.
— Ma wszystko, co jéj potrzeba?
— Tak, proszę pani; ale o dwunastéj będę musiała pójść, żeby drzwi otworzyć, bo przyjdą te panie od świętéj Eulalii, żeby babcię obejrzéć...
— Ą nie wiész, kto przyjdzie?
— Nie, proszę pani...
— Dobrze — weź tymczasem tę aksamitną pelerynę pani Kozanackiéj i odpruj frendzlę. Mamy z tego zrobić kapelusz „rydikiul” i mufkę... A żwawo.
— Dobrze, proszę pani.
Tecia sięgnęła na stół, na którym leżała złożona w serwecie peleryna.
Tadeusz odwrócił się skrzywiony i zadzwonił brzękadłami, które miał na piersiach i biodrach.
— Cóż ten barszcz?
— Już gotów!..
Wielohradzka ukazała się we drzwiach.
— Niech mameczka zaniesie do mego pokoju. Wypiję, przebierając się. Gdzież ta salzsztanga?
Do stołu się zbliżył i nagle bułkę pomiędzy kwiatami ujrzał.
— Kto to wrzucił bułkę pomiędzy bukiety? — krzyknął. — Pewno panna Tecia... Panna Tecia wié, że dotykać się do moich kwiatów i orderów nie wolno...
Wyrzucił salzsztangę i ze złości zaczął gnieść i tak zgniecione bukieciki.
— O! o!.. jakie to wszystko pomięte!.. jak to wszystko wygląda!.. to skandal!.. to zgroza!.. Przecież tego do archiwum włożyć niepodobna...
Teci ręce drżały.
Wzięła pelerynę i chciała oddalić się od stołu. Nagle dostrzegła, jak z potrząsanych przez Tadeusza bukietów wypadła na ziemię maluchna zwinięta karteczka.
Tadeusz zirytowany bił się teraz po gorsie koszuli. Wszystkie brzękadła dzwoniły, jak orkiestra w jarmarcznéj budzie.
— Jak Boga kocham! — krzyczał — w tym domu utrzymać nic nie można... wszystko się...
Nagle urwał.
Tecia podawała mu ów znaleziony maluchny bilecik.
— Wypadło z bukietów!.. — wyrzekła, nie patrząc na Tadeusza.
On umilkł nagle, porwał karteczkę i, nie rzekłszy ani słowa, wpadł do swego pokoju i drzwi zatrzasnął.
Z kuchni wysunęła się cicho Wielohradzka.
— Dlaczego Tecia nie uważa? — zaczęła szeptać, prostując pomięte bukieciki. — Tadzio jest dziś bardzo rozdrażniony i zmęczony, byle co go w złość wprowadza... Trzeba uważać!
Tecia, dławiąc się od łez, usiadła na krześle i zaczęła pruć pelerynę.
Obok niéj — na wysokim stołku bez oparcia — zasiadła Wielohradzka i wyjęła z kieszeni okulary, które na nos włożyła.
— Tecia nie ma czego beczyć! — zaczęła znów półgłosem — tylko na drugi raz należy uważać! Tecia wié, że pan Tadeusz przynosi zawsze do domu najładniejsze akcesorya i chowa do swego archiwum. Dosyć trudu i pracy kosztuje go zdobycie tych pięknych rzeczy... przytém, to są pamiątki, dowody jego zręczności, „preferencyi”, jaką mu dają damy przed innymi mężczyznami... To wszystko ma swoją cenę, i Tecia powinna zrozumiéć, dlaczego pan Tadeusz tak bardzo dba o te wszystkie ordery i emblemata...
Lecz Tecia nie chciała nic zrozumiéć, tylko podciągała zaczerwienionym noskiem i zawzięcie próła frendzlę, z któréj podnosiły się tumany wiekowego kurzu.
Wielohradzka tymczasem nawlokła igłę, wpięła ją w stanik i, wstawszy, zaczęła szukać linijek i figurek metody Głodzińskiego, które sterczały w dużym koszyku tuż obok okna.
— Trzeba przerysować talię pani Kokonieckiéj — wyszeptała — pani Kokoniecka bowiem trochę przytyła, i dawny patron na nic się już nie przyda.
I znalazłszy wszystkie linijki, centymetry, kółeczka i ołówki, zaczęła rysować na kawałku glasy obszerną talię pani Kokonieckiéj.
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
Tymczasem Tadeusz zbliżył się do maluchnego, umieszczonego w górze okienka i czytać zaczął ową karteczkę wypadłą z bukietu.
Kartka owa widocznie była oderwana z balowego karnetu, gdyż był to gruby papier, naśladujący nieźle pergamin, mający kształt listka koniczyny. Cieniuchnemi literkami pośpiesznie nakreślone były słowa:
Attendez à l’entrée.
Pokręcił głową, przeczytał raz jeszcze karteczkę, obejrzał ją na wszystkie strony i nareszcie od okienka odstąpił.
— Proszę!.. proszę... — wyrzekł sam do siebie przez zaciśnięte zęby.
Zaczął zdejmować z siebie akcesorya kotylionowe i układał je starannie kolejno na stole, przykrytym jutową serwetą.
Poczém zdjął frak, kamizelkę i zaczął ściągać lakierki. Wdział filcowe pantofle i skierował się ku umywalni. Dzbanek pełen ciepłéj wody stał obok konewki napełnionéj zimną deszczówką. Gąbki, włochate ręczniki, rękawice do nacierania pleców i szyi wisiały w systematycznym porządku. Flakon z wodą kolońską i pudełeczko z krédą stały obok mydła, benzoesu, szczoteczek i pilniczków.
Na te wszystkie przybory, świadczące o doskonałéj chęci pielęgnowania ciała, padało światło smutne, skąpe, przyćmione.
Ów pokój, zajmowany przez Wielohradzkiego, był pokojem bez okna, opatrzonym jedynie w rodzaj niewielkiego jednoszybowego otworu, wykrojonego wysoko, prawie pod samym sufitem.
Ukośny promień światła wpadał więc i nie rozświetlał wiele w téj małéj przestrzeni, w któréj łóżko żelazne, pokryte wełnianym kocykiem, i umywalnia były głównemi sprzętami. Mały stolik, półeczki, na których drzemało kilka zapylonych książek, pudełeczko ze spinkami, koszyk ze zniszczonemi rękawiczkami balowemi, szczotki i flaszeczka doskonałych perfum angielskich — dopełniały umeblowania.
Na łóżku, porządnie ułożony, leżał codzienny garnitur Tadeusza i koszula, w któréj gors wpięte były spinki. Obok stały wyczyszczone buty i laska, zwieszało się z krzesła palto i kastorowy kapelusz.
Tadeusz ubierał się powoli, nie śpiesząc się, szczotkując starannie włosy, skrapiając kark i szyję wodą kolońską.
Przeglądał się w małém lusterku, zawieszoném nad umywalnią, i wytarł delikatnie i dyskretnie wąsy i włosy olejkiem rycinowym, zaprawionym esencyą heliotropową.
Zmienił bieliznę i włożył codzienny garnitur.
Poczém odświeżony, powróciwszy do humoru i równowagi, lecz mając jeszcze ciągle resztki katzenjammeru, wypił duszkiem filiżankę czystego barszczu i zagryzł go ową nieszczęsną salzsztangą.
Wziął ze stołu karteczkę, przeczytał raz jeszcze, uśmiechnął się, pokręcił znów głową i schował kartkę do pugilaresu. Uderzył w tamburyno, zagrzechotał grzechotką, zagwizdał na fleciku i już zupełnie dobrze usposobiony gotował się do wyjścia.
Przejrzał się jednak raz jeszcze w lustrze, i powróciwszy do stołu, policzył ordery.
Poczém drzwi otworzył i wszedł do pokoju, w którym pracowały Tecia i Wielohradzka.
Zastał tylko jedynie Tecię, gdyż Wielohradzka krzątała się znów w kuchni, przygotowując rogalik, który on codziennie do namiestnictwa z sobą zabierał, i tam o 12-éj zjadał w towarzystwie hrabiów i innych obiecujących młodzieńców, pełniących funkcyę concept-praktykantów, funkcyę będącą pierwszym szczeblem dyplomatycznéj i państwowéj karyery.
Wszedłszy więc do pokoju, Tadeusz ujrzał samą Tecię, stojącą przy stole i układającą systematycznie kawałki po prutéj peleryny, z któréj miała być mufka, kapelusz i „rydikiul” dla pani Kozanackiéj.
Tadeusz krótką chwilę spoglądał na posmutniałą dziewczynę.
Był teraz w dobrym humorze; woda kolońska, którą kark wytarł, barszcz, karteczka, naznaczająca mu rendez vous, zabarwiły mu życie różowo.
Zbliżył się do Teci i, biorąc delikatnie w palce, na których błyszczały, jak jasne opale, wyszlifowane gładko paznogcie, guzik swego palta, wyrzekł, udając obojętne roztargnienie:
— Nie mogłaby mi panna Tecia przymocować tego guzika? Oderwałem go, chcąc zdjąć z szyi gwizdawkę.
Tecia spiesznie zaczęła igłę jedwabiem nawlekać.
— Dobrze... ja przyszyję!
Podeszła posłuszna i już uradowana tonem jego głosu, żądaniem przysługi, o którą mógł się przecież zwrócić do matki.
On, patrząc na ten pośpiech, zaczął się uśmiechać.
— Niech się panna Tecia nie śpieszy. Mnie do biura nie pilno!
Lecz jéj pilno było zadowolnić jego żądanie. Tyranizował ją od lat dwóch, od chwili, kiedy babka oddała ją do „pomocy” pani Wielohradzkiéj. Wszystkie zmiany jego humoru, kaprysy nerwowca, człowieka, szamocącego się nie w swojéj sferze, odbijały się, jak w zwierciadle, na sposobie, w jaki traktował tę dziewczynę, zakochaną w nim do szaleństwa.
Wiedział o tém, miłość tę tolerował, bawił się nią, wywoływał ją, zachęcał, a czasem maltretował, kopał i szydził.
Wychowany przez matkę, do lat sześciu nosił sukienki dziewczęce i długie zakręcone w loki włosy. Bawił się lalkami i wykałał im oczy, przeglądając się późniéj w tych szklanych źrenicach, które trzymał do światła, badając, czy nie dojrzy czegoś nadzwyczajnego w tych perełkach turkusów lub dżetu.
Miał wszelkie cechy kobiety, połączone z niektóremi odcieniami, właściwemi jedynie mężczyźnie. Było to głównym jego czarem, urokiem, ta mieszanina podwójna i nieokreślona.
Wiedział o niéj i, łasząc się, jak duża płowa kotka, tyranizował matkę i nieszczęsną Tecię, któréj serce miało ciągłe palpitacye pod połamanemi fiszbinami gorsetu.
I teraz, gdy zbliżył się ku niéj, zwycięski i pachnący, ręce jéj dygotały, jak w febrze. Uczepiła się klapy palta i szyć zaczęła, pochylając nizko głowę... On patrzył na tę massę złocistą włosów, spiętą zręcznie na czubku głowy szpilkami z celluloidu. Bił z tych włosów odurzający zapach orzecha, jakaś woń młodości, pomimo anemii, widocznie trawiącéj dziewczynę.
— Dlaczego się Tecia na mnie chmurzy? — zapytał szeptem, rozdmuchując swym oddechem krótkie kręcone włosy, pokrywające kark dziewczyny.
Ona wzruszyła ramionami i szyła daléj, nie mogąc znaléźć słowa odpowiedzi.
— Nie trzeba się na mnie gniewać!.. — szeptał znów Tadeusz z uśmiechem. — Tecia wié, że jestem zwykle rozdraźniony, gdy z balu powrócę... że mam „kociokwik”... A przytém nie trzeba bułek kłaść na kwiaty. Będzie o tém Tecia pamiętała?
— Będę!.. — odparła cichutko dziewczyna.
— To bardzo dobrze... a teraz... proszę podnieść główkę... i popatrzéć mi prosto w oczy...
Lecz dziewczyna ładnym chłopskim ruchem zakryła twarz spracowaną ręką.
— Proszę mi spojrzéć w oczy!.. — nalegał Tadeusz.
Tecia powoli oderwała rękę od twarzy i podniosła na Tadeusza swe olbrzymie czarne źrenice.
W téj saméj chwili jednak poczuła na lewéj skroni gorące usta młodego chłopaka.
Cofnęła się szybko, zmieszana, ciągnąc za sobą nitkę jedwabiu przymocowaną do palta.
Tadeusz tryumfował, śmiał się, podkręcając cienkie wąsy.
— Przestraszyłem... co?.. — pytał.
Ona, rumiana nagle, trzymała teraz oczy wlepione w ziemię. Nagle urwała nerwowo nitkę i wpięła igłę w kamizelkę.
— Gniewa się jeszcze Tecia?.. — pytał Tadeusz.
Lecz już w téj chwili wchodziła Wielohradzka, trzymając w ręce rogalik zawinięty w papier.
— Mam doskonały twarożek i masło majowe, świéże... — wymówiła nieśmiało — może nasmarować ci bułkę?.. Zjész z apetytem...
Tadeusz wzruszył ramionami.
— Co téż mamcia wygaduje! — wyrzekł zgorszony. — Do czego to byłoby podobne, gdybym jadł twaróg w obecności... tych panów!
— Mógłbyś wyjść na kurytarz...
— Naturalnie, żeby mnie woźni widzieli. Mamcia nie wié, jak u nas, w namiestnictwie, trzeba być ostrożnym, ażeby nie wpaść w śmieszność. Nie mam ochoty zostać takiém pośmiewiskiem, jak Kafthan...
Wielohradzka wzruszyła ramionami.
— Co téż ty pleciesz!.. Kafthan to karykatura... widziałam go kilka razy u Jezuitów. Rozumiem, że się z niego śmieją...
— Tak! tak się to zdaje, ale paść na języczek któremu z tych panów, to człowiek zgubiony. Enfin niech mamcia da rogalik, bo idę do budy!
Wziął w rękę rogalik i ostrożnie wsuwał go do kieszeni.
— A cukier jest?
— Jest, włożyłam dwa kawałki.
— Dobrze!
Od pewnego czasu „ci panowie” wprowadzili w modę jedzenie na drugie śniadanie rogalików suchych i pogryzanie kawałkami cukru.
Naturalnie, Tadzio musiał także jeść suche rogaliki i ssać cukier.
Wielohradzka, niezadowolona, kręciła głową.
— Mógłbyś wziąć choć plasterek szynki...
— Ależ nie! nie!
Zbliżył się do matki układnie i wziął ją za rękę.
— Mamuś!.. daj mi kilka papierków na papierosy.
— A twoja pensya?
— Fiu!.. na dachu — rękawiczki, krawat, jedwabne skarpetki... cóż tam taka marna pensya!
Wielohradzka sięgnęła do kieszeni szlafroka.
— Masz pięć guldenów, tylko oszczędzaj! — prosiła. — Kropielnicki dziś przysyła po ratę.
— Po ratę... za co?
— Za twój frak czerwony. Nie pamiętasz?..
Tadeusz uderzył się w czoło.
— Ach!.. si! si! pamiętam teraz... myślałem tylko, że to już zapłacone od świętéj pamięci... Décidément pamięć tracę!
Przejął ten wyraz francuski od Melunia Orlickiego i szafował nim wobec osób, które Melunia nie znały.
Schował pięć guldenów do pugilaresu, cmoknął matkę w ramię i obejrzał się po pokoju.
— Skoro wrócę do domu, ułożę bukiety i ordery w archiwum! — wyrzekł, idąc już ku drzwiom.
I nagle, wspaniałomyślnością zdjęty, szerokim, uprzejmym giestem tacę z bukiecikami wskazał.
— Możecie panie wziąć sobie po jednym bukieciku... — wyrzekł uprzejmie, lecz natychmiast dodał:
— Bierzcie tylko te, które mają podartą koronkę... całe proszę zostawić!..
Wysunął się do przedpokoju, zginął w ciemnéj głębi i nagle ukazał się znów na progu, mrugając na matkę w tajemniczy sposób.
— Mamo!.. proszę mamy tu na chwileczkę!..
Wielohradzka wysunęła się z szelestem.
W przedpokoju Tadek ją za rękę złapał.
— Zostawiłem trzydzieści dwa ordery!.. wyszeptał — trzydzieści dwa!.. niech mamcia pamięta!..
Wielohradzka ramionami wzruszyła.
— Dobrze!.. będę pamiętała... ale dlaczego mi to mówisz? wiész, iż nikt tam nie wchodzi, tylko ja i Tecia...
— Wiem, wiem... ale strzeżonego Pan Bóg strzeże! Trzydzieści dwa: gwizdawka, tamburyno, trąbka, flecik, uprząż, baletowa spódniczka, fałszywy nos, sześć szarf i rzepa w siatce... Wszystko policzone!.. A teraz idę!.. do widzenia mamci!..
Cmoknął ją w rękę i drzwi wejściowe otworzył.
— A prosiłbym wyprasować mi na dziś wieczór koszulę...
— Czy idziesz na bal?
— Och!., na niewielką kręciołkę do Andrzejewiczów... nic szczególnego... mało osób z towarzystwa... Przyrzekłem prowadzić... muszę!.. Niech mamcia wyprasuje którą z tych dawnych, gładkich: tam się na modzie nie znają!..
— Dobrze... mógłbyś jednak wypocząć...
— Nie mogę!.. dałem słowo!.. enfin décidément uciekam!
I zbiegł ze wschodów jak huragan.
Wielohradzka wróciła do pokoju i, wziąwszy z tacy dwa pomięte bukieciki, jeden z nich podała Teci, która teraz bardzo pilnie wyskubywała nitki z poprutéj peleryny.
— Ma Tecia! — wyrzekła Wielohradzka — niech Tecia sobie sceruje koronki manszetu i zasuszy fijołki, będzie miała Tecia ładną pamiątkę.
Tecia wzięła w rękę bukiecik i machinalnie zaczęła palcem wiercić pomiędzy kwiatami.
Wielohradzka patrzyła na nią zdziwiona.
— Co też Tecia wyprawia? — zapytała surowo — czego Tecia szuka pomiędzy kwiatami?
Dziewczyna zarumieniła się gwałtownie i szybko położyła bukiecik na oknie.
— Musiała znów Tecia czytać jakie romanse! — ciągnęła Wielohradzka, chowając swój bukiecik do małéj szkatułki — i zaraz się Teci wydaje, że w bukietach kryją się listy i jakieś tajemnicze przesyłki... Niech sobie Tecia to wybije z głowy... Pisarze komponują fakty, które z życiem nie mają nic wspólnego. Zresztą — domy, w których Tadzio bywa, są to najpierwsze domy w Galicyi, a panienki w nich są dobrze wychowane i nie mają nic wspólnego z heroinami powieści, któremi nas obecnie autorowie częstują...
Tecia milczała, pochyliwszy nad robotą swą złotowłosą głowę — złotą całą od promieni słońca, które wiosennym snopem przez okno wbiegało — a po ustach dziewczyny przemknął się cień smutnego uśmiechu.
Wielohradzka zabrała się do swych linijek, kółek i ołówków; Tecia wyskubywała wciąż nici pokłótemi igłą palcami.
Zaległa wielka cisza, tylko z oddali dolatywały siekące tony fortepianu.
Pięć tonów systematycznie biło powietrze, szło w górę i powracało jak koń, wprzągnięty w koło karuzeli.
Wielohradzki wszedł w głąb kościoła, lecz cofnął się natychmiast, widząc, iż majowe nabożeństwo miało się ku końcowi.
Klęcząc, tłum śpiewał ostatnie zwrotki. U ołtarza gaszono powoli świéce. Błyszczał jednak jeszcze zdaleka ten ołtarz w bukiecie złotych światełek. Żółte światło oblewało pęki białych kwiatów, pośród których zielone liście kładły ciemne plamy.
Dokoła morze głów wypełniających szczelnie wnętrze kościoła. Jedynie tylko tu i owdzie sterczały chorągwie aksamitne, szychem dziane, i kołysały się popychane przez tłum, tłoczący się już ku wyjściu.
Wielohradzki zbiegł ze stopni kamiennych i przeszedł na drugą stronę ulicy.
Zbici w gęstą gromadę, stali już tam mężczyzni, oczekując na wychodzący z kościoła tłum. Niektórzy czekali tu na żony, siostry, matki, które, zdjęte potrzebą duszy w to wiosenne popołudnie, w woni kadzideł, kwiatów i płynących pod sklepienie hymnów, czyniły zadość swéj czci ku Świętéj Dziewicy.
Inni przychodzili dla zabicia czasu, dla ujrzenia dam z arystokracyi, téj lub owéj głośnéj z urody pani lub panny z mieszczańskiéj sfery, lub poprostu z nałogu, z przyzwyczajenia, tak, jak szli o pewnéj oznaczonéj godzinie na Wały, do Jezuickiego ogrodu.
Stojąc na rogu ulicy, zbici w gęstą kolumnę obserwowali, często robili półgłośne uwagi, które daléj nieco odsunięta massa pospólstwa chwytała, powtarzała, przerabiała według swoich pojęć i umysłowéj potrzeby.
Lecz już po za ową massą sług, uliczników, bab i téj gawiedzi, która zdaje się rodzić z kamieni jak owi legendowi ludzie, rżały konie pojazdów i biły kopytami o bruk, niecierpliwiąc się w ciasnéj przestrzeni placyku, na którym ekwipaże, ustawione w podwójnym szeregu, czekały na ukazanie się swych właścicieli w kamiennéj ramie drzwi głównych.
Liberye były przeważnie ciemnéj barwy. Konie także maści ciemnéj, zaprzęgi wytworne bez przeładowania stalą, lokaje i stangreci o ponurych, bladych twarzach, wygolonych starannie i o regularnych rysach chłopów, rodem ze wschodniéj części Galicyi.
Lokaje podchodzili teraz ku wschodom, wchodzili na nie, starając się wzrokiem odnaléźć swych chlebodawców, stangreci zbierali lejce, gotowali się do wyruszenia z miejsca. Tłum zaczął wylewać się już na wschody i zasypywać chodniki. Był to jednak tłum szary i bezbarwny, kobiety ubogie w chustkach na głowie, małe dziewczynki ślizgające się w zbyt dużych trzewikach, sługi wypomadowane w perkalikowych kaftanikach.
Wielohradzki wsunął się pomiędzy grupę mężczyzn i stanął na stopniu, prowadzącym do sklepu nożownika. Oparł się plecami o futrynę drzwi i odziany w swe dość jasne nowe palto, w zgrabny bronzowy kapelusz, przerastał innych mężczyzn o głowę, górując nad nimi, nietylko wskutek podwyższenia, jakie zajmował, ale wskutek swego wzrostu, urody i białości cery, która w tém popołudniowém wiosenném oświetleniu nabiera tonów perłowéj masy, grającéj w promieniach słonecznych.
Wytężonym wzrokiem patrzył na drzwi, z których wysypywały się teraz postacie kobiece, czarno ubrane, skurczone, z czarnemi torbami na rękach, odzianych w niciane mitenki.
Stawały na stopniach, witały się, rozmawiały, czyniły sobie honory i grzeczności, czując się na tym krużganku jak u siebie. Niektóre z nich były bardzo małe i wątłe, w sukniach zbyt długich, w kapeluszach zbyt wielkich, z torbami i książkami olbrzymiéj wielkości. Inne zaś, wysokie i chude, miały suknie nadto krótkie, podniesione dziwacznie z boku i z przodu, małe mantylki, dostające zaledwie do łopatek, niewielkie kapelusze na czubku głowy i małe książeczki w kościstych rękach. Dwie czy trzy szły tryumfalnie, niosąc z sobą koło krynoliny, która, jak balon, kołysała się dokoła ich wyschłych bioder. Gdyż wszystkie one — małe czy wysokie wzrostem — były chude, przerażające w téj chudości, o nosach i szczękach szpiczastych, policzkach zapadłych, ustach wązkich i bladych, poruszających się, jakby ciągłém żuciem do tego ruchu zmuszonych.
Wszystkie były podobne do siebie, smutne siostry bliźniacze, niemające w sobie czaru abnegacyi sióstr klasztornych, tak białych i wdzięcznych w obramowaniu czystém dziewiczych welonów.
Za niemi zaczęło się teraz wysuwać mieszczaństwo. Mężczyźni, stojący na rogu ulicy, ożywili się nagle i niektórzy zaczęli przybierać zwycięskie pozy.
Każda z kobiet wychodzących na światło dzienne miała ładny ruch nagle olśnionéj blaskiem słonecznym gazelli.
Mieszczanki ubrane były zręcznie, szykownie; figury miały dobre, twarze uśmiechnięte. Całe aureole złotych i czarnych włosów wydobywały się z pod kapeluszy, trochę wyzywających, z egretkami piór i pękami wstążek po nad czołem. Młode panienki i młode kobiety nie różniły się strojem. Gdzieniegdzie tylko dwa bicze warkoczy opadały na cokolwiek zgarbione plecy pensyonarki.
Lecz wszystkie prostowały się, idąc śmiało i zgrabnie, dzwoniąc obcasami o kamienie wschodów, wiedząc, iż są obserwowane, krytykowane, uwielbiane i chwalone.
Doszedłszy do podnóża wschodów, zatrzymywały się jeszcze, papląc, śmiejąc się, dzieląc się na grupy, rade, że żyją w tę wiosnę, która takim rozkosznym majem śmiała się dokoła.
Zatrzymywała je jeszcze chęć zobaczenia dam z arystokracyi, które w swoich ławkach zamodlone oczekiwały, aż cała foule wyjdzie z kościoła. Te małe mieszczaneczki żywiły pewien kult, trochę zazdrosny, dla tych dam, odzianych tak skromnie, a jeżdżących wspaniałemi ekwipażami.
Mściły się, strojąc się według ostatniéj mody, lecz za to mogły pozwolić sobie tylko na jednokonkę lub spacer pieszy. Często, mówiąc o „damach z towarzystwa”, wzruszały pogardliwie ramionami. „Adoptowały kostyum angielski pod pozorem szyku — mówiły — a to jedynie dlatego, że nie umieją się ubrać ani francuską ani wiedeńską modą!..”
Niemniéj przeto były ciekawe i zatrzymywały się umyślnie na chodniku, aby być świadkami wsiadania dam do czekających na nie ekwipaży.
Wielohradzki zaczął się niecierpliwić.
Oczy bolały go od ciągłego patrzenia, pozycya nie należała do najwygodniejszych; nie mógł jednak zejść na ziemię: zniknie wówczas w tłumie, a na karteczce był przecież rozkaz „oczekiwania przy wyjściu”.
Nagle mężczyźni, którzy do téj chwili z dość bierną obojętnością przyjmowali pojawienie się koteryi mieszczańskiéj, z obawy, aby jakaś uszczypliwa uwaga nie uraziła kogoś z blizkich obmawianéj kobiety, zaczęli się nagle popychać, pragnąc docisnąć się po nad brzeg chodnika, który był granicą ich terrytoryum.
W drzwiach zaczęły się pokazywać cienkie sylwetki panien, odzianych w ciemno-granatowe, ciemno-zielone, ciemno-bronzowe kostyumy, postaci matek w szarych lub czarnych płaszczach i młodych mężatek w zgrabnych kurtkach, o morowych wyłogach i długich żakietach. Jedna z nich miała nawet rodzaj palto-saka, spiętego z tyłu na patkę z sukna i schodziła tak powoli, mimo ohydnego worka, zgrabna, wdzięczna, pełna téj nieokreślonéj „dezinwoltury”, którą mają wielkie damy, a która nie będąc arrogancyą, graniczy z nią prawie, łagodząc subtelną linią to, co jest w arrogancyi nazbyt brutalnego.
Powozy zaczęły podjeżdżać z turkotem. Lokaje biegali, rozwiewając fałdy swych paltotów liberyjnych. Damy oczekiwały na swe pojazdy, rozmawiając pomiędzy sobą cicho, bez gestów, bez śmiechu. Wszystkie były uczesane gładko, bez grzywek; z włosami doskonale wyszczotkowanemi.
Panienki miały po większej części męskie kołnierzyki, mankietki i filcowe kapelusze.
Rysy ich były regularne, ale nic nie znaczące, oczy bez wyrazu, jakby zgaszone nagle pochodnie.
Mężczyźni, stojący na chodniku, zaczęli wskazywać sobie niektóre wybitniejsze osobistości.
— Patrz! ta w granatowym żakiecie, to Muszka Chotkiewiczówna, a ta w zielonéj sukni, to Muszka Birówna, a ta blondynka, taka czerwona na twarzy, to Muszka Zdatnicka.
— Cóż to wszystkie Muszki?
— A jakże!.. taka teraz u nich moda!
— A ta w jasnym żakiecie; która w téj chwili oddaje swoją książkę lokajowi?
— To Orzecka, z domu Charłupczanka.
— Ładna, bo ładna!..
— To téż dlatego wziął ją Orzecki, bo Charłupkowie, oprócz tytułu, nie mieli ani centa...
— Charłupkowie to co? baronowie? hrabiowie?..
— Hrabiowie, idyoto!.. tu wszyscy w Galicyi są hrabiami.
— E! takie tam hrabstwo galicyjskie...
— Cicho! cicho!.. jeszcze jedna! aa! ta, proszę siadać... warta grzechu!
— To Muszka Dobrojowska!
— A!..
Środkiem wschodów szla teraz młoda dziewczyna dziwnéj, niezwykłéj piękności.
Wysokiego wzrostu, wysmukła, giętka, owinięta jasno-bronzową wełną, idąc, miała ruchy odaliski dotującéj się do tańca. Linie jéj ciała nie były liniami posągu, lecz liniami ryciny mód z jakiegoś paryskiego żurnalu. Niezmiernie długi stan, silnie ściśnięty paskiem z bronzowéj skóry, szczupłe biodra, obciśnięte wybornie skrajaną spódnicą, szerokie ramiona, poszerzone jeszcze wolantami morowego, bronzowego koletu, tworzyły całość przypominającą raczéj jakieś smukłe ciało bronzowo-złotéj, o strzępiastych łapkach, gadziny.
Głowa, twarz — było to arcydzieło sztuki, tak prześliczny był mahoniowy kolor włosów obfitych, skarbowanych i nad czołem falą gęstą podniesionych. Lecz już uszy były do połowy zakryte tą massą rudawo-bronzową o złocistych, gorących połyskach. Cera twarzy była nadzwyczajnéj białości, widocznie sztucznie wypielęgnowana, usta drobne purpurowe, nos cokolwiek zadarty, lecz zgrabny i mały. Oczy szafirowe, niewielkie, lecz błyszczące silnie pod powiekami o błękitnym, zmęczonym odcieniu.
W obramowaniu tych włosów ciemno-rudych, łamiących się czerwonemi i złotemi skrętami, twarz ta blada, o ciężkich sinych powiekach, rzucała się gwałtownie w oczy. Wspaniały zarys czoła, nizkiego i trochę zmysłowego, migotanie oczu, śliczny czysty owal — dopełniały wrażenia.
Zapięta była szczelnie pod szyję w swym wełnianym kostyumie, który spowijał ją, odznaczając jéj kształty, jak szata Westalki.
Muszka Dobrojowska do linii biustu miała wszelkie cechy panny z arystokracyi, odzianéj w angielski kostyum krojem Redferna.
Lecz od biustu począwszy, wolanty koletu, podbite mieniącą się materyą, kołnierz, łamiący się na karku w fałdy, massa włosów, skarbowanych, przepiętych strzałą, na któréj świecił szmaragdami sadzony monogram, a zwłaszcza kapelusz z dwoma białemi skrzydłami Walkyryi, zwycięski i wyzywający, zbliżały tę śliczną dziewczynę do rycin francuskich dzienników, do tych sylwetek Guillaume’a lub Mars’a, do afiszów Cheret’a, na których rude smukłe lalki gną się wężowemi ruchami pomiędzy miękkiemi liniami draperyi swych strojów. Wszystko było w niéj sztuką, graniczącą z artyzmem, tak umiejętnie ślady sztuki zatarte były. Mahoniowego koloru włosy, ich lekka ondulacya, białość przejrzysta cery, szerokość ramion i przedziwna cienkość kibici — rzucały się w oczy, lecz ciągnęły zarazem, wabiły, czarowały, nawet zazdrosne oczy kobiet.
Młoda dziewczyna schodziła powoli ze wschodów, oblana złotawą jasnością zachodzącego słońca. I wszystko mieniło się dokoła niéj od gorących barw miedzi: włosy, podszewka koletu, wełna sukni, rączka parasolki.
Jedynie tylko twarz bieliła się zdaleka i czyniła wrażenie tych płaskich twarzyczek z kości słoniowéj, któremi japończycy inkrustują wachlarze.
Dokoła niéj, dokoła téj pięknéj lalki o zwycięskich skrzydłach Walkyryi na miedzianym kasku włosów, zrobiła się nagła pustka, jakby kobiety inne, spłoszone jéj nadzwyczajną pięknością, nie śmiały się do niéj zbliżyć, aby nadto na porównaniu nie tracić.
Hrabina Dobrojowska zatrzymała się u wejścia i rozmawiała z damami. Widać było tylko jéj proste plecy, z których spadał cache poussière z popielatego jedwabiu.
Gdy Muszka ukazała się we drzwiach kościoła i powoli ze stopni schodzić zaczęła, tłum stojący na ulicy zaszemrał:
— Muszka! Muszka Dobrojowska!
Było to bowiem dziecko lwowskie, wyrosłe w alejach Strelnicy i ławkach jezuickiego kościoła. Znano ją dobrze, interesowano się nią od dzieciństwa. Dziś Lwów cały pysznił się jéj niezwykłą urodą. Kraków miał kilka pięknych mieszczanek i jedną uroczą francuską księżnę, lecz Lwów za to posiadał... Muszkę Dobrojowską.
Muszka była obecnie jedną z ciekawości Lwowa. Mówiono cudzoziemcowi, który chciał odjeżdżać:
— A widziałeś pan Muszkę Dobrojowską? — nie? — to pan zostań jeszcze!..
Muszka wiedziała, iż była popularną. Znać to było po sposobie, w jaki owa lwowska professional beauty schodziła ze wschodów.
Szła powoli, jakby gotując się do tańca, jedno ramię odsunęła od ciała i wdzięcznym ruchem Merveilleuse’y opierała się lekko na dość długiéj parasolce o ciemnéj gałce.
Za każdym krokiem tkanina sukni łamała się i jedwab podszewek szumiał jak rozrzucane liście jesienne. Muszka szła, patrząc napozór obojętnym wzrokiem na cisnące się dokoła niéj tłumy. Z pod rzęs nawpół przymkniętych migotał szafir jéj oczu i, patrząc na wszystkich, Muszka zdawała się nie widzieć nikogo.
Powóz zajechał, elegancki, wytwornie zaprzężony, z kozłem nizkim, na którym stangret zdawał się zapadać w ziemię.
Hrabina zeszła szybko ze wschodów, podnosząc wysoko suknię i ukazując tłumom batystową, haftowaną spódnicę i aksamitne buciki.
Lecz nikt nie patrzył na matkę; oczy wszystkich były zwrócone na córkę, która chłodna, obojętna, spokojna, wsiadała do powozu pierwsza i stanąwszy na dywanie, zaczęła układać bronzową kołdrę, którą odrzucono na przód powozu. Stojąc tak na podwyższeniu, przerastając cały tłum wysokością swéj postaci, Muszka zatrzymała się chwilę, i nieruchoma, z rękami opuszczonemi, potoczyła wzrokiem dokoła.
Szafiry jéj oczu ślizgały się z szybkością motyla po otaczających powóz postaciach i jedną sekundę zatrzymały się na grupie mężczyzn, nad któremi górował Wielohradzki.
Lecz w téj saméj chwili, gdy Tadeusz podnosił rękę do kapelusza, aby się ukłonić, szafiry oczu Muszki cofnęły się pod przysłonięte szybko powieki i hrabianka szybko, zręcznie, ruchem wiewiórki, odwróciła się i, pochylając się ku matce, wsiadającéj do powozu, podała jéj rękę.
Wielohradzki pozostał z kapeluszem w ręce, z głową naprzód pochyloną, cały nagle oblany rumieńcem, czując śmieszność swego położenia. Tymczasem lokaj wskoczył na kozioł, powóz skoczył z miejsca i widać było tylko białe skrzydła na kapeluszu Muszki, miedzianéj barwy włosy i rozsypujące się dokoła fałdy koletu, które wiatr w gzygzaki rozwiewał.
Muszka siedziała prosto, sztywno, na sposób wiedeński, oparłszy ręce na parasolce, którą trzymała w poprzek kolan.
Dobrojowska, przeciwnie, utonęła w poduszkach chowając ręce pod koc jedwabny o lśniącym włosie, który szczelnie nogi obu pań ciepłą draperyą fałd otulał.
Jakby jedynie na owo pojawienie się swéj ulubienicy czekając, tłum szybko rozchodzić się zaczął. Niektórzy jeszcze opóźniali się, patrząc na potwornie szpetne córki jednego z dygnitarzy, wsiadające gęsiego do staréj landary.
Wielohradzki stał wciąż, jak przykuty do miejsca, które obrał poprzednio. Nie śmiał się ruszyć po doznanym afroncie. Zdawało mu się, iż wszyscy wiedzą, że Muszka, kazawszy mu czekać na siebie przy wyjściu, odwróciła się od niego w chwili, gdy on chciał się jéj ukłonić. Pewny był, iż go widziała. Poczuł dokładnie jéj wzrok na sobie. Dlaczego jednak odwróciła się od niego tak brutalnie? Po co mu przyjść kazała, skoro nie chciała nawet odpowiedziéć na jego daleki i niekompromitujący jéj ukłon?
Wielohradzki gryzł wargi ze złości i szybko zaczął zdejmować rękawiczki. Jak każdy nerwowo chory człowiek, nie mógł znieść silnie przylegającéj odzieży. Zwłaszcza rękawiczki draźniły go w szalony sposób. Włożył je dla Muszki, kupił nawet świeżo blado-orzechowe, tak bardzo liczył na ów ukłon, który zamierzał oddać długi, przeciągły, dziękczynny i mówiący wiele, jak pieśń bez słów.
Tymczasem — ukłon był fiaskiem, a fiasco to było niezrozumiałą zagadką.
Plac opustoszał powoli. Z kościoła wychodziły teraz kobiety, które lubiły i umiały się modlić, szwaczki, które przyszły pod koniec nabożeństwa.
Mężczyźni rozchodzili się także wolno, jakby z żalem, rozmawiając o wieczorném przedstawieniu i świeżych plotkach teatralnych.
Wielohradzki gotował się także do odejścia, gdy ze drzwi wyszła Tecia w swym trykotowym staniku i zbyt krótkiéj spódniczce. Schodząc ze wschodów, potknęła się niezgrabnie, lecz nikt na nią nie zważał, tak była nędzną i nic nieznaczącą. Zeszedłszy ze wschodów, przeszła ulicę i ujrzała Wielohradzkiego. On spostrzegł ją także i, nagłą potrzebą okrucieństwa zjęty, w chwili, gdy dziewczyna kłaniała mu się niezgrabnie, prześlizgnął się po niéj wzrokiem, naśladując wzrok hrabianki, i odwrócił się tym samym wiewiórczym ruchem, jakim odwróciła się od niego Muszka Dobrojowska.
Lecz znalazł się nosem na szybie drzwi nożownika, który, biorąc go za wchodzącego klijenta, drzwi szybko otworzył, chcąc ułatwić mu wejście do sklepu.
Rad nie rad, Wielohradzki wejść musiał i głosem wzburzonym zażądał pokazania angielskich scyzoryków.
Gdy kupiec rozkładał przed nim całą szufladę błyszczącą od stali, Wielohradzki przeklinał w duszy Tecię, przez którą do sklepu wejść musiał.
Powoli jednak ochłonął i zaczął szukać sposobu wykręcenia się od kupienia czegokolwiek.
— Widzę, że pan nie masz scyzoryków z Birmangh-Chaster — wyrzekł, nadrabiając miną — to najlepsza firma, kupiłem scyzoryk taki w Londynie przeszłego roku... był kolosalny!.. Zgubiłem go, a prawdopodobniéj służba mi ukradła. Poszukam w innych sklepach... jeśli nie znajdę, sprowadzi mi pan... ale koniecznie „Birmangh-Chaster”.
Wziął za kapelusz i wyszedł ze sklepu, skrzypiąc butami, zadowolniony na razie, że znalazł sposób wykręcenia się od kupna zbytecznego mu sprzętu.
Lecz na ulicy znów go ogarnęło rozdraźnienie i niepewność.
Być może, że popełnił czyn niewłaściwy, kłaniając się Muszce? Może należało stać nieruchomo i tylko oczyma dać jéj do poznania, iż „życzenie jéj było dla niego rozkazem”. Mając mało przygód podobnego rodzaju, nie znał przepisów obowiązujących mężczyznę, któremu kobieta naznacza podobne rendez-vous.
A gdyby nawet był jakiś kodeks w tym rodzaju, czyż podobna go zastosować wobec charakteru tak pełnego niespodziewanych zwrotów, jakim był charakter téj dziwacznéj istoty?
Czyż raczéj ona sama nie tworzyła osobnego swego własnego kodeksu, który zmieniała stosownie do potrzeby chwili?
Idąc ulicą ku domowi, Wielohradzki przechodził myślą wszystkie fazy swego do Muszki stosunku. Wyróżniała go nagle, podczas składkowego pikniku, gdy kotylion zapowiadał się z nadzwyczajną świetnością, i Wielohradzki, prowadzący tańce, zdawał się wahać z wyborem tancerki.
Dokoła szeptano o jakiéjś koronie z róż białych i tuberoz, która miała uwieńczyć przy dźwiękach walca głowę królowéj balu. Od Wielohradzkiego zależało prawdopodobnie kierować wyborem królowéj. Stał we drzwiach hotelowéj sali, w któréj się piknik odbywał, obramowany zielonemi fałdami gobelinu, którym komitetowi starali się zręcznie zamaskować pospolitą futrynę drzwi. Stał i wodził dokoła wzrokiem pełnym powagi, gryzł usta i zdawał się upadać pod ciężarem myśli. Lecz postać jego była kształtna, głowa śliczna, młodość aż olśniewała z téj postaci zdrowego, ładnego chłopaka. Przez pierś wypukłą czerwieniała wielka wstęga nabijana srebrnemi gwiazdami, wstęga wodzireja (conducteur de cotillon), dziwaczna jeszcze i oczekująca na grad orderów i odznak, które zasypać ją miały deszczem złotych motyli.
I nagle Muszka iść ku niemu zaczęła, cała złota w swéj gorąco-żółtéj gazie, w kasku swych rudych włosów, śląc gońce szafiry swych oczów w błękitne źrenice chłopaka.
Szła powoli, swym tanecznym krokiem, rozwiewając dokoła gazę swéj sukni, jak figurki, zdobiące florentyńskie wazy. Miała olbrzymie rękawy bufowane, pod któremi widać było jéj ramiona, trochę chude i pokryte skórą o połyskach atłasu.
Idąc, uśmiechała się dziwnym, zagadkowym uśmiechem sfinksa, który rzuca w téj chwili śmiertelną zagadkę wybranemu przez siebie śmiałkowi.
Uśmiech ten migał po jéj ustach, jak noże w rękach żonglera; igrał iskrząco, jak złote punkciki, błyszczące i znikające w skrętach jéj olbrzymich włosów.
Gdy znalazła się przed Wielohradzkim, który, zdziwiony tém nagłém objawieniem się wyłącznego dla niego uśmiechu, stał, oczekując na jakiś fakt niezwykły, przewyższający banalność salonowego flirtu, miała w sobie tryumfalną pewność siebie, doskonale pięknéj istoty, połączoną z nerwowością nagle zbudzonego kobiecego niepokoju.
Z uśmiechem tym samym, zagadkowym i zimnym, wysłuchała jego zaproszenia do kotyliona, do owego kotyliona, który chowała w głębi karnetu, od chwili przybycia na piknik; lecz już oczy jéj, błyszczące z pod długich, fryzowanych rzęs, ślizgały się niespokojnie po całéj postaci wodzireja — ślizgały się, migotały, płonęły, cofały się w głąb i znów powracały.
Zdawało się, że po raz pierwszy widziała go tak dokładnie, tak dobrze, tak „bien”, w całém słowa tego znaczeniu.
Urodą, szykiem, elegancyą strojnego motyla przewyższał wszystkich otaczających ją galicyjskich arystokratów.
Zaczęła się dziwić sobie, iż do téj chwili nie zwróciła na niego uwagi. Tańczyła z nim przecież chętnie, spotykała się z nim często, gdyż bywał prawie we wszystkich domach, w których i ona bywała, dopiero dziś dostrzegła jego piękność i tę jakąś błyskotliwość, która ja zawsze wabiła. Wszyscy mężczyźni gaśli przy nim i wydawali się jéj ternes. Stanowczo ten flirt ciągnął ją ku sobie.
I przy końcu kotyliona, gdy wirowali pod baldachimem wstążek, trzymanych wysoko przez olbrzymiego Stenia, oczy ich co chwila spotykały się, ręce szukały, usta podawały uśmiechy, które zakwitały nagle wśród warg purpurowych i gasły, jak gwiazdy spadające.
Wieczór ten dla Wielohradzkiego, nagle wyrwanego ze swego métier wodzireja patentowanego i uprzywilejowanego pomiędzy arystokracyą lwowską, miał wielkie, doniosłe znaczenie.
Zwykle, cały wieczór zajęty jedynie prowadzeniem tańców, akcesoryami kotylionowemi, zgrzany, schrypnięty, zmęczony, obarczony najuciążliwszą missyą, jaką na barki tancerza wkłada gospodyni domu, a przytém przejęty ważnością swéj godności, pragnący jak mistrz baletu godnie zaprezentować swych tancerzy, — nie miał czasu na flirty, szepty, miłosne awanturki, nawiązywane w kątach cieplarni lub postronnych buduarów, pod zielonemi wachlarzami palm lub fałdami tkanin oryentalnych, spadających tęczowemi barwami ze złoconych dzid po nad miękkim aksamitem jedwabnych dywaników Muezina.
Na to trzeba było mieć więcéj czasu. Wielohradzki myślał jedynie o udaniu się kotyliona i o rozpowszechnieniu Bostona, którego pierwszy na posadzkę salonów lwowskich wprowadził. Obecnie ten flirt z Muszką — z piękną Muszką, Muszką la Belle, l’Incomparable — wprowadził go nagle w świat inny, w świat, który otaczał go dokoła, lecz do którego zajrzéć nie miał czasu, a może i odwagi.
Panna uczyniła pierwszy krok, i gdy szła tak ku niemu uśmiechnięta, cała złota, wiotka i piękna, zdawało mu się, iż zbliża się nagle ku niemu zaczarowana kraina, pełna kuszących i rozkosznych obietnic.
Lecz była to jedynie... obietnica, nic więcéj!
Muszka bowiem, zdjęta ową nagłą fantazyą, pociągnąwszy go ku sobie, prowadziła na nitce pajęczych kaprysów, nie dopowiadając nigdy swej woli, swéj chęci, cofając swe źrenice, myśli słowa, uśmiechy, które posyłała naprzód, jak gwiazda promienie, i zanim promień ten mógł dotknąć oczu, serca, uszu Wieloradzkiego, już znikał w pół drogi, rozpływając się we mgle chłodu i wielkopańskiéj arrogancyi.
Wielohradzki postępował ostrożnie, nie awansując się, nie narzucając, czekając skinienia, gestu, zachęty, uśmiechu. Często czekał długo, nie przybierając wszakże postawy żebraka. Zrozumiał, iż rola jego powinna ograniczać się do „przyjmowania” téj niespodziewanéj bonne-forlune}}’y, która spadła na niego w chwili, gdy orkiestra stroiła instrumenty do walca z „Miss Helyet”. Sam nie ośmielał występować z czemś od siebie, z jakąś własną inicyatywą, posuwającą naprzód ten flirt dziwaczny, tajemniczy, podobny raczéj do jakiegoś początku skrywanego przed ludźmi wiarołomnego romansu. Było w téj przygodzie coś nienaturalnego, przewrotnego, coś, co się czaiło kociemi ruchami i cofało się szybko w głąb źrenic hrabianki. Szczególniéj Wielohradzki zauważył, iż Muszka pragnęła, aby nawet cień ich zbliżenia nie przekradł się do wiadomości ludzkiéj. Wobec innych traktowała go z lodowatą obojętnością i tańcząc z nim, na czele korowodów kotylionowych, miała zawsze pozór zimnéj statuy, obracanéj w ramionach obojętnego jéj manekina.
Lecz w chwili rozdawania orderów, bukietów, wstążek, w chwili najniespodziewańszéj a tajemniczéj, nerwowe uściśnienie ręki, półwzrok, półuśmiech spadał nań nagle z szybkością jastrzębia. Zanim zdołał się opamiętać, odpowiedziéć, już Muszka odwracała się spokojna, wyniosła, mierząc go arroganckim wzrokiem wykołysanéj w impertynencyach dziewczyny.
Nigdy nie zdradziła się jednym wyrazem, nie rzuciła mu jednego słowa, które mogłoby Rozjaśnić zagadkę jéj postępowania. Zamieniali zwykle banalne słowa tyczące się tańca. Po raz pierwszy wyszła ze swéj rezerwy, rzucając mu ów bukiecik. Zmieniła sama porządek figury kotylionowéj, i dziś Wielohradzki przypominał sobie dokładnie rozkazujący wzrok, z jakim mu wskazała bukiecik podawanych fijołków. On zaś — idyotycznie, mógł zgubić ową karteczkę i gdyby nie Tecia...
Złość go porwała na siebie, na Tecię, na Muszkę, na wszystkich...
Czuł, iż postąpił jak głupiec, kłaniając się hrabiance. Pewną ulgę przyniosło mu odemszczenie się na Teci, lecz niémniéj przeto czuł policzek, jaki mu wymierzyła Muszka, odwracając się od niego w chwili jego ukłonu.
— Jeżeli do mnie jeszcze napisze — myślał, idąc wielkiemi krokami po koszlawych chodnikach i dziurach asfaltu — nie pójdę!... Nie chcę widziéć jéj pleców... mam już téj zabawki dosyć.
Niemniéj przecież w głębi duszy przyznawał, że jest „wzięty”. Nie miał czasu, wcześnie rzucony na posadzki salonów, strawić się w atmosferze tanich miłostek. Rozdając całusy Teci, czuł się na seryo „wzięty” przez Muszkę i owo „wzięcie”, trwające od dwóch miesięcy, denerwowało go swą zagadkową i dziwaczną niepewnością.
— Nie pójdę już nigdy, skoro mnie wezwie! — zaręczał w duszy. — Wolę pójść do domu i dokończyć „Wołodyjowskiego”!
Po chodnikach snuły się tłumy.
Był to dzień wiosenny, jasny i przejrzysty, blado-liliowy od samego poranku, ku wieczorowi w ciemnię szafiru powoli przechodzący.
Wały zaczynały szumieć zielonością, a pod drzewami zaszumiała nagle fala kobiet, ubranych jasno, świątecznie, na cześć Wiosny, na cześć Mai o zielonych warkoczach, białawo liliowym welonie nieba i oczach z gwiazd złotych utkanych.
Zielone warkocze Mai, i jasne suknie kobiet; aureole kapeluszy podlotków, i białe paltociki dziewczynek; tu i owdzie jaskrawa plama czerwonéj parasolki, złagodzona łagodną barwą bławatków, fijołków, któremi przeważnie kobiety kapelusze swe tego roku przystrajać zaczęły.
I ciągle — wzdłuż chodników, koło szeroko otwartych drzwi sklepów i cukierni — fala sukien szumiących jedwabnemi spodami, całe słońca włosów złotych, kręconych ponad rozjaśnionemi czołami młodych dziewczyn...
Wielohradzki, włożywszy ręce w kieszenie palta, szedł, złożywszy usta jakby do gwizdania. Miał na twarzy wyraz gryzącéj ironii i niewysłowionéj pogardy. Żadna z tych kobiet nie interesowała go: przeciwnie, postaci ich uśmiechnięte, słońca ich włosów gniewały go i dręczyły.
— Gęsi!... myślał — gęsi mieszczańskie!... i czego to w domu nie siedzi? czego się to po ulicach włóczy?..
Mała odarta dziewczyna zabiegła mu drogę, podając bukiecik liliowych sasanek, sztucznie naśladujących fijołki.
Odsunął ją końcem buta, rad, że może na kimś swój gniew wywrzeć.
Dziewczyna zemściła się, rzucając za nim cienkim głosikiem.
— Sztucer!...[1]
Wielohradzki przejrzał się w szybie magazynu i ujrzał rzeczywiście „sztucera”, To go pocieszyło trochę, zwłaszcza, że właśnie przeszło mimo niego kilku ludzi źle ubranych. Jeden z nich miał spodnie prawie fioletowe! Wielohradzki wzruszył ramionami. Gdzie ten człowiek wynalazł podobne spodnie?
Nagle zamyślił się. Być może, iż w Paryżu lub Anglii ten kolor wszedł już w modę? Na strojach kobiecych fioletowa barwa przeważała. Wielohradzki ubierał się modą wiedeńską. Obejrzał się raz jeszcze za owym młodzieńcem o fioletowych spodniach, lecz tłum ludzi przyjął go pomiędzy siebie jak morze wpadającą rzekę. W każdym razie — myślał Wielohradzki — ten pan z pewnością nie nosi, tak jak ja, pończoch i angielskich podwiązek. To było widać po fatalnym układzie fałd sukna.
Lecz znów myślą powrócił do Muszki.
Jeżeli kazała czekać na siebie, musiała mieć w tém jakiś cel, choćby dla zobaczenia go, dla zamienienia z nim jednego spojrzenia. Dlaczego więc prześlizgnęła się po nim wzrokiem z taką lodowatą obojętnością? A może.. nie widziała go wcale?
Teraz już Wielohradzki nie był nawet pewnym czy hrabianka dostrzegła go wśród tłumu.
— Jeśli mnie zaraz nie odnalazła, czemuż nie szukała wzrokiem? czemuż nie chciała mnie szukać? — Wzruszył ramionami i zaczął iść szybciéj, stukając o asfalt obcasami.
— Niech ją tam! — zakonkludował — skończę tę głupią awanturę, zaczyna mi to jeść zdrowie i spokój odbiera... Nie mogę pracować... Od wczoraj czytam cztery kartki „Wołodyjowskiego” i w żaden sposób nie mogę wymyślić jakiejś szykownéj figury do kotyliona u Orzeckich.
I pełen najlepszych zamiarów dodał, wyciągając szyję, i jakby wietrząc w powietrzu projekt owéj „figury”:
„Zajmijmy się czemś seryo... dosyć tych głupstw bez sensu...”
Dochodził do domu i, spostrzegłszy to, zwolnił kroku. Myśl o zobaczeniu matki i Teci, o wejściu do téj ciemnéj nory, która nazywała się „jego pokojem” — stała mu się poniekąd przykrą. Wychodził pełen dobrego humoru i w doskonałém usposobieniu; teraz nie miał odwagi wnieść swych nagle osowiałych nerwów w tę ubogą ciszę, przerywaną jedynie turkotem maszyny i zgrzytem nożyczek.
— Przejdę się jeszcze... — pomyślał, kierując się ku ogrodowi Jezuickiemu.
Lecz nagle z bramy kamienicy wysunęła się jakaś ciemno ubrana kobieta.
Była bardzo brzydka i nad czołem jéj sterczała duża czarna grzywka, która formowała po nad jéj oczyma rodzaj daszka z czarnéj ceraty.
Była ubrana w granatowy wełniany kostyum i kapelusz z piórem. Małe oczy latały przenikliwie wśród żółtéj cery twarzy.
Ujrzawszy Wielohradzkiego, zbliżyła się szybko.
— Pan Wielohradzki? — spytała.
Tadeusz stanął i uchylił kapelusza,
— Tak... — odparł zdziwiony.
— Jestem panna służąca hrabianki Dobrojowskiéj...
Wielohradzki nałożył kapelusz, lecz serce mu zaczęło kołatać tak szybko, iż musiał aż usta otworzyć dla nabrania oddechu.
— Hrabianka kazała pana prosić, aby pan dziś był w teatrze!
Ukłoniła się i szybko przyciskając łokcie do bioder, uciekła.
Ani na chwilę nie przebiegła przez umysł Wielohradzkiego myśl: nie pójść! Pełen nadziei wbiegł do bramy, wdrapał się na schody, cały zajęty myślą wydostania od „mamusi” trzech guldenów, potrzebnych na bilet i wynajęcie lornetki. Radośnie, wesoło zadzwonił i, wpadłszy do pokoju, od progu zawołał:
— Mamusiu złota! jedyna! królowo! herbaty, bo Tadzio idzie do teatru!
Wielohradzka, szyjąca przy oknie, szybko podniosła głowę. Wiedziała, że gdy syn jéj zaczyna mówić o sobie w trzeciéj osobie, jest w doskonałym humorze i nerwy jego (o które tak bardzo się lękała) są najzupełniéj uspokojone.
Żwawo więc powstała od stołu i, biegnąc do kuchni, zawołała:
— Samowar gotów!... odgrzeję tylko pierożki!
Tadeusz pobiegł do swego pokoju i zaczął myć się, czesać, perfumować. Zamyślił się długo nad pudełkami, w których leżały krawaty.
Wreszcie zawołał:
— Mamuchno!... chodź tu na chwileczkę!
Wielohradzka, trzymając w ręku patelnię, na którą wrzuciła już kawałek masła, weszła szybko do pokoju.
— O co ci chodzi? — spytała.
— Nie wiem sam, jaki krawat włożyć do teatru... czy ten w ciapeczki? czy ten w podkówki? Jak mamcia myśli?
Wielohradzka postawiła patelnię na krześle i włożyła na nos binokle.
— Ja radzę ci w ciapeczki — wyrzekła — w podkowy strasznie obnoszone i teraz byle kto rzeczy sportowych się czepia!...
— Mameczka ma racyę! — zadecydował Tadeusz — trzeba będzie krawat w podkowy darować stróżowi!...
I zaczął się ubierać, wciągać kamizelkę, lecz teraz Wielohradzka nie odchodziła, tylko przez binokle przyglądała się z upodobaniem synowi.
— Wiesz, Tadziu!... — wyrzekła nareszcie — zdaje mi się, że ty tego roku jeszcze urosłeś... Przerastasz mnie teraz o głowę, a przecież ja nie ułomek!
Prostowała się z pewną butą — blada, a mimo to bardzo ładna w tém obramowaniu siwych włosów. Szalone przywiązanie, jakie miała do swego jedynaka, zdobiło jéj rysy, a zwłaszcza wyraz ust, prześliczną i żywą młodością.
Tadzio nadstawił swą głowę wytartą wodą kolońską.
— Niech mamuś pocałuje swego urwisa — prosi dziecinnym głosikiem.
Wielohradzka kilkakrotnie, gorąco, szczerze ucałowała głowę syna.
— Ach! ty pieszczochu! — wymówiła z lekkiém wzruszeniem w głosie.
Nagle zasyczało coś w kuchni.
— Jezu! coś się przypala!
Wielohradzka wybiegła z pokoju z szumem fałd swego szlafroka.
Teraz — Tadeusz był gotów.
Wonny, czysty, uśmiechnięty, wyglądał jak lalka wycięta z żurnalu.
Oglądając paznogcie, wszedł do pokoju matki, która szybko nakrywała stół obrusem i ustawiała na nim przybory do herbaty.
— Ja pomogę!... — odezwał się Tadeusz.
— Nie! nie! — zaoponowała matka — możesz sobie powalać mankiety, a zresztą to babska robota!...
On, bon prince, uśmiechając się, usiadł do stołu. Zgarnął łyżeczką kożuszek z garnuszka ze śmietanką i połknął go jednym haustem.
Poczem obejrzał się dokoła.
— Gdzież to Tecia?
— Głowa ją boli... — odparła Wielohradzka. — Pozwoliłam jéj chodzić na majowe nabożeństwo. Dziś wróciła z oczyma zaczerwienionemi i prosiła, aby jéj pozwolić odejść do domu.
Tadeusz smarował ostrożnie cieniuchną kromeczkę chleba grubą powłoką masła,
— Jak ją mamcia jutro zobaczy — wyrzekł — to niech mamcia jéj powie, że dlatego się jéj dziś nie ukłoniłem na ulicy, ponieważ jéj nie poznałem... Dopiero, kiedy przeszła, domyśliłem się, że to ona.
Teraz, kiedy on był zadowolniony, pragnął, aby inni byli także zadowolnieni.
— Dobrze! — odparła Wielohradzka — choć to dziwne... nie poznać Teci...
— Mamcia wie, że mam wzrok krótki.
— Prawda!...
Westchnęła i podsunęła mu cały talerz odgrzewanych pierogów.
— Jedz... pierożki odgrzewane... wiem, że je lubisz!...
— Naturalnie!
Zabrał się do jedzenia, popijając herbatą.
Nagle Wielohradzka spytała:
— Znasz kanoniczkę Martel?
— Znam.
— To szkoda!
— Dlaczego? Czy chciała dać mamie robotę?
— Tak!... przez babkę Teci...
Wielohradzki podniósł szybko głowę.
— Niechże mamcia nie bierze!... — zawołał niespokojnie. — Kanoniczkę spotykam bardzo często, bywa na wszystkich wieczorach...
Wielohradzka uspokoiła go łagodnym gestem.
— Nie bój się... skoro tylko znasz tę panią, możesz być przekonany, iż nie przyjmę od niéj roboty.
Umilkła na chwilę, poczem dodała:
— A jednak szkoda... podobno dobrze płaci...
— Mieszczanki także dobrze płacą! — podjął Tadeusz żywo — a mając pomiędzy niemi klijentki, nie może mi mamcia zaszkodzić!...
Zjadł pierogi, otarł usta, zagryzł ciastkiem i powstał z krzesła.
— Idę, a skoro wrócę, opowiem mamci, co grali i jak panie na scenie były ubrane!... — wyrzekł, biorąc kapelusz.
Wielohradzka, przez chwilę zafrasowana, uśmiechnęła się wesoło.
— Może tam będzie jaki oryginalny szlafrok; uważaj dobrze... to mi go późniéj narysujesz!
— Dobrze!...
Wziął ją za rękę i pocałował z przymileniem.
— A na bilet da mamuś Tadziowi? — zapytał.
Wielohradzka bez wahania sięgnęła ręką do kieszeni.
— Ileż ci trzeba?
— Trzy guldeny!...
— Aż tyle?
— Muszę iść na balkon pierwszego piętra... tam wszyscy z namiestnictwa chodzą... nie mogę bywać w krzesłach...
Podała mu z pośpiechem żądane pieniądze, tak była rada widzieć go w tym dobrym humorze, który rozjaśniał jéj smutne mieszkanie ciepłym, wiosennym promieniem.
Odprowadziła go na schody.
— Zapalę wieczorem lampkę i postawię na schodach — wyrzekła, opierając się o poręcz — zawsze się boję, skoro powracasz tak późno i możesz się poślizgnąć!
On, już na niższém piętrze, podniósł głowę z uśmiechem.
— Mam zapałki!... — wyrzekł.
— Pewnie w pudełku!... — troszczyła się znów Wielohradzka — tyle razy cię prosiłam, ażebyś nosił w tym metalowym futeraliku, który ci kupiłam. Jeszcze kiedy zapalą się w twéj kieszeni, a to fosfor... siarka... niech Bóg broni!...
Lecz on już zbiegał ze schodów.
— Nie bój się, mamuś... do widzenia!... — wołał, posyłając jéj pocałunki.
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
Z trudnością dostał Wielohradzki bilet do teatru. Dnia tego bowiem była wielka uczta artystyczna dla publiczności lwowskiéj, jedna z tych uczt, które pozostaną pomnikowemi w repertuarze sceny skarbkowskiéj.
Przybyło do Lwowa dwunastu studentów hiszpańskich, „Estudiantina”, ma chère! — jak mówiły damy, ciesząc się, iż posłyszą prawdziwy brzęk mandolin i zobaczą krucze włosy synów Andaluzyi. Mandoliny te brzęczeć miały w antraktach „jakiejś” sztuki! Ach, Boże! o sztukę tu nie szło... ale Estudiantina! prawdziwa Estudiantina!...
I pełno było w lożach gwaru, szelestu i śmiechu. Wachlarze powiewały, bo ten majowy karnawał przedwyścigowy upalny był i gorący, jak nigdy.
Gdy Wielohradzki wszedł na balkon pierwszego piętra, wszystkie miejsca oprócz kilku lóż parterowych i pierwszego piętra zajęte były przez publiczność. Kurtyna podniosła się powoli i ukazał się w jamie sceny kartonowy ogród z nadzwyczajnemi, bo rozpiętemi na siatkach dębami, łatanemi kawałkami płótna. Na scenie stało dwanaście krzeseł giętych, pustych.
Wielohradzki przecisnął się do swego miejsca i zajął je, cokolwiek oszołomiony gorącem, zaduchem i oślepiającym blaskiem gazu, który bił płomieniami z brudnych kloszów, umieszczonych tuż przed poręczą balkonu. Usiadłszy, starał się odzyskać równowagę, gdy usłyszał nagle nosowy, nizki głos:
— Dobry wieczór!
Obok niego siedział Kafthan, urzędnik z namiestnictwa, rozrosły, silny mężczyzna, trzymający się pochyło, mówiący wolno, przeważnie rzeczownikami, i służący za pośmiewisko „panom z kasyna”.
Wielohradzki przywitał się z nim dość ozięble. Ogarnęła go złość, iż wypadek dał mu miejsce obok Kafthana. Bał się, aby „ci panowie” nie pomyśleli, iż on jest „dobrze” z Kafthanem. Śmieszności lękał się jak ognia. Zdawało mu się, iż samo sąsiedztwo Kafthana już na niego szyderstwo sprowadza. A widział ich dokładnie, rzucali się w oczy natychmiast każdemu wchodzącemu do sali teatralnéj. Mieli swoją własną lożę kasynową, tak zwaną „końską”, i siedzieli w niéj teraz dwoma rzędami, poddając pod światło gazu swe jasne twarze i nieposzlakowanéj białości bieliznę.
Wbrew zapewnieniom niektórych powieściopisarzy nie była to rasa skarlała ani nędzna. Owszem — twarze tych ludzi były regularne, doskonale odżywione, ciała wybornie rozwinięte i utrzymane. Przeważnie rasa była szykowna, wielkopańska, trochę czasem mieszaniną parweniuszów lub ormian zepsuta. Gdzieniegdzie migały wielkie orle nosy lub duże kościste ręce, lecz przeważnie głowy były dziwnie kształtne i harmonijne — niektóre nawet zadziwiająco piękne, ramiona szerokie, ręce wązkie i ładnie pielęgnowane.
W pierwszym zaraz rzędzie, jak mumia, nagle do życia powołana, siedział Melunio Orlicki, wyczerniony, wyróżowany, w podwatowanym na ramionach smockingu, z różą świeżą w ustach. Siedział, mrugając oczyma, sztywny i wyprostowany pomiędzy tymi młodymi, którzy śmiali się zdaleka urodą, białością cery i zdrowiem. Wyglądał pomiędzy nimi jak plama atramentu. Lecz „końska loża” nie mogła istnieć bez Melunia. Stary kawaler zajmował to miejsce od lat tylu. Chwilami zdawało się, że umrze na tém krześle, na którem jego twardy skielet wysiedział już jamę grobową.
Wielohradzki odwrócił się od Kafthana i z niepokojem ujrzał, iż krzesło obok niego pozostało niezajęte. Kto je zajmie?
Wielohradzki rzadko bywał w teatrze, ale zawsze dbał, aby być dobrze „otoczonym”. Tymczasem dziś rozkaz Muszki zmusił go do wzięcia niemal ostatniego biletu, jaki w kasie pozostał. Z najwyższém rozdrażnieniem dostrzegł, iż zbliża się do niezajętego miejsca drugi urzędnik z namiestnictwa, Wojsa, młody ormianin, parweniusz, trzymany zdaleka przez „tych panów” i nie należący do kasyna.
Wojsa, nizki krępy brunet, z twarzą wesołéj papugi, usiadł, kiwając niedbale głową Wielohradzkiemu. I on widocznie nie rad był z sąsiedztwa Kafthana i Wielohradzkiego, gdyż wszyscy na tém targowisku próżności pogardzali jedni drugimi, pnąc się rozpaczliwie na szczeble, które w ich przekonaniu o tyle „wyżéj” w ustrój u społecznym postawione były.
Lecz już Kafthan wyjął afisz i rozkładać go zaczął, mrucząc:
— Estudiantina... o!... Pampillos, Madrillos, Ciquitos... granie... śpiewanie... o!...
Grubym palcem po afiszu wodził, wreszcie dodał:
— „Dom otwarty”...
Wielohradzki nieznacznie teraz po lożach spoglądał, obiecując sobie nie ukłonić się nawet Muszce, skoro widocznie sobie tego nie życzyła. Miał zamiar tylko oczyma, wzrokiem dać jéj poznać wiele... co? sam nie wiedział, tak dziwne uczucie było w jego sercu dla niéj olśniewającéj dziewczyny. W każdym razie przygotował oczy melancholijne, głębokie, o ile jego wypukłe źrenice mogły mu na to pozwolić. Czuł jednak, że nie wygląda tak, jak tego pragnął. Kafthan psuł mu całą harmonię; zasłaniał go swem olbrzymiem ramieniém. Przytém ta płachta rozwieszonego afisza, bielącego się na tle różowawéj ballustrady, była wprost śmieszna. Subtelnie banalny charakter Wielohradzkiego odczuwał te drobiazgi i truł się niemi fatalnie. Była to zawsze męka jego życia.
Muszka jeszcze nie przybyła. Spóźniała się tak zawsze i wszędzie, wchodząc ostatnia, wychodząc najpierwsza. Zjawiała się zawsze, gdy już przestano ją oczekiwać, i odchodziła, gdy jeszcze nie zdołano się na nią napatrzyć. Wielohradzki wiedział o tém, czekał, ale niemniéj czuł pewną gorączkę, która mu ciągle wzrok do niezajętych lóż ciągnęła.
Nagle na pustą scenę wypadło dwunastu czarno ubranych mężczyzn, z których połowa była olbrzymiego wzrostu, a połowa dziwacznie mała. Jeden był tak otyły, iż wlókł się na ostatku, śmieszny w swych trykotach czarnych i krótkiéj kurteczce. Inny, malutki i chudy przerażająco, miał nogi jak dwie zapałki. Kostyumy ich były nędzne, welwetowe zrudziałe; twarze — pospolite, bez żadnych cech charakteru południowców.
Usiedli na krzesełkach, porwali za mandoliny i zaczęli brzęczéć jakieś melodye.
Nastąpiło rozczarowanie.
W lożach wzruszano ramionami. „Estudiantina“ zawiodła! Niemniéj przeto las lornetek skierował się na scenę. Hiszpanie grali ciągle, zapatrzeni w struny swych mandolin. I już powoli oswajano się z nimi. Zaczęto nawet przyznawać, iż Pompillos jest interesujący a mały Madrillos bardzo zabawny. Lecz co najwięcéj zaciekawiało wszystkich, to łyżeczki, które studenci mieli zatknięte za kapelusze. Podawano sobie lornetki, aby lepiéj te łyżeczki zobaczyć, i mówiono pocichu ich legendę. Brzęk mandolin tonął teraz w gwarze rozmowy. Kafthan palec ku scenie wyciągnął, mówiąc grobowym głosem:
— Łyżki!..
Nagle urwano rozmowę. Studenci, śpiewając, porwali się z krzeseł, wrzeszczeli „Olle!”, zdjęli kapelusze i, usiadłszy napowrót, grać zaczęli. Publiczność zdziwiona umilkła. I siedziano tak w monotonném brzęczeniu łaskotanych strun i duszącéj powodzi płonącego gazu. Mandoliny dzwoniły z przerażającą jednostajnością. Powoli jednak brzęk ten usypiać i rozmarzać zaczął. Kobiety pierwsze umilkły i poddawały się téj siekącéj kąpieli dziwacznych dźwięków. Kafthan zaś zadecydował półgłosem:
— Brzęczenie!...
Lecz Wielohradzki poczuł nagle szarpnięcie nerwów. Jedna z lóż pierwszego piętra zaroiła się świeżo przybyłemi postaciami. Wszystkie lornetki skierowały się w tę stronę. Wielohradzki, mimo szalonego wysiłku woli, nie mógł nie pobiedz wzrokiem w tym kierunku.
Oparta o poręcz loży, w narzuconym jeszcze na ramiona pluszowym płaszczu bronzowym, poddając się chętnie pod ogień lornetek, spokojna, chłodna i nad wyraz piękna stała Muszka, nie patrząc na scenę, nie patrząc na salę — patrząc a nie widząc, widząc a nie patrząc swemi szafirowemi źrenicami.
Powoli zsunęła z ramion płaszcz i usiadła na krześle, odwracając się plecami do balkonu, na którym się znajdował Wielohradzki. Obok niéj zajęła miejsce druga piękność lwowska, Orzecka, z domu Charłupczanka.
Lornetki całéj publiczności bezustannie teraz śledziły każde spojrzenie, każdy gest obu kobiet, a zwłaszcza Muszki, przy któréj bladła świeża i okrągła twarzyczka Orzeckiéj.
Muszka ubrana była w suknię z aksamitu w dziwaczne tygrysie pręgi. Suknia ta niezmiernie szczelnie przylegała do jéj wysmukłego ciała i dawała jéj wygląd dużéj tresowanéj tygrysicy. Rękawy olbrzymie z bronzowego tiulu, naszytego mieniącemi się kamieniami, osłaniały niedokładnie morę obnażonych ramion. W rubinach i topazach grały całe snopy iskier. Z tygrysiéj tkaniny wysuwały się przebłyski delikatnego, jasnego ciała, bo i szyja cała prawie była obnażona i podniesione wysoko włosy odsłaniały kark, po którym wiły się kręcone drobne, miedzianego koloru loczki.
I włosy te, zczesane wysoko, skręcone w ogromny węzeł przepięty rubinową strzałą, bramujące twarz bladą masą ciemno-rudych promieni, tworzyły kask tryumfatorski nad czołem téj dziewczyny, denerwującéj swą urodą całą salę i pozostającéj w tém ogólném zdenerwowaniu chłodną, spokojną i pamiętającą o wykarminowanych wargach, o układzie ręki, o pięknéj draperyi tworzącego tło płaszcza.
Estudiantina nagle brzęczéć przestała i hiszpanie, uciekli za kulisy, machając mandolinami. Frenetyczne oklaski zmusiły ich do ukazania się, poczém zapadła brudna i zniszczona płachta, nazwana kurtyną.
Kafthan palce w stronę Muszki wyciągnął.
— Dobrojowska! — wyrzekł. — Uroda, fumy, kokieterya, malatura... o!...
Wielohradzki nie odpowiadał, znów niespokojny i podrażniony. Muszka nie spojrzała nawet na balkon, gdzie wiedziała, iż on musi się znajdować. Zresztą nie patrzyła zupełnie na salę i skoro tylko kurtyna zapadła, wstała powoli, rosnąc jak sosna, z aksamitu balustrady, i wsunęła się w głąb loży, nie rzuciwszy nawet okiem po za siebie.
W teatrze tymczasem panował gwar i hałas nadzwyczajny. Orkiestra grała jakąś hałaśliwą polkę. W końskiéj loży pozostał tylko Melunio, wybijający takt futerałem od lornetki.
„Ci panowie” wchodzili teraz do lóż, witali się z damami i stojąc rozmawiali, wybuchając od czasu do czasu głośnym śmiechem.
Wielohradzki czuł się skrępowanym. Nie miał śmiałości oddawania wizyt w lożach damom, w których domach bywał, a nawet prowadził tańce. Wiedział, iż na to potrzeba być kimś należącym do „towarzystwa”. On zaś, pomimo wszystkich pozorów, nim nie był.
Nie chciał również wyjść na kurytarz. Bał się, ażeby Kafthan nie chciał mu towarzyszyć. Te same pobudki skłaniały Wojsę do siedzenia w fotelu. Wojsa bał się, aby Wielohradzki nie pragnął pokazać się w jego towarzystwie. Siedzieli więc wszyscy trzej kwaśni i niezadowoleni, patrząc na siebie z ukosa.
Wielohradzki bezustannie śledził lożę zajmowaną przez Muszkę i widział, jak Orzecka wstała i, szeleszcząc białą jedwabną suknią, zrobioną według mody z trzydziestego roku, poszła również w głąb loży. Od czasu do czasu słychać było tam wybuchy śmiechu Stania Pozbitowskiego i jego dziwaczny dyszkant, zimny i fałszywy.
Wielohradzki zaczął trawić się wewnątrz szalonem niezadowoleniem. Nie mógł otworzyć drzwi téj loży i wejść tak, jak inni. Na samą myśl tego salonowego zuchwalstwa drętwiał cały. Naraziłby się na śmieszność. Czuł to, wiedział, i to właśnie przeświadczenie sprawiało mu ból dojmujący.
Pocieszał się myślą, iż on jeden właśnie jest połączony z Muszką tą tajemną siecią, która go ciągnie za nią jak cień, siecią plątaną przez samą Muszkę i z jéj własnéj woli. Była to słaba i platoniczna pociecha. Dawało mu to mało radości, nic prawie, a zaczynało rwać mu już na strzępki dawną egzystencyę.
Antrakt miał się ku końcowi. Końska loża zapełniła się znowu i publiczność wracała powoli na swoje miejsca. Kobiety zajmowały brzegi lóż, i nagle zrobiło się w teatrze jasno, biało, różowo, złoto, błękitno, od jasnych barw i twarzy otoczonych aureolami włosów o złotych połyskach. Wachlarze zagrały ponownie, niektóre były tak barwne i delikatne, jak skrzydła motyle. Jakaś chórzystka na trzeciém piętrze miała wielki wachlarz japoński z purpurowego papieru. Zdaleka rzucał się w oczy jaskrawą plamą, zwłaszcza w tym białawym pyle, który teraz powoli zaczynał wypełniać teatralną salę.
Muszka powróciła na dawne miejsce. Napróżno Wielohradzki wysunął się na przód balkonu i sterroryzowawszy Kafthana, ręce wdzięcznie na balustradzie ułożył. Muszka usiadła, nie spojrzawszy nawet w tę stronę. Po za nią zjawił się Stanio Pozbitowski. Orzecka pozostała jeszcze w głębi loży.
Podniosła się kurtyna.
Grano „Dom otwarty” Bałuckiego.
Wielohradzki nie znał téj komedyi. Bywał w teatrze rzadko, nie mając ku temu środków. Pierwsze sceny nie uczyniły na nim wrażenia. Patrzył wciąż na plecy i na kark Muszki. Obok widział ciemne, silnie przygładzone włosy Stania i jego regularny, nic nie znaczący profil.
Nagle — na scenę wszedł Fikalski.
Wielohradzki zaczął mimowołi zwracać uwagę na tę postać. Kafthan aż trząsł się ze śmiechu. Wciąż czegoś w afiszu szukał. Chodziło mu o dowiedzenie się, jakie imię chrzestne miał Fikalski. Wielohradzki zmusił go do milczenia. Szelest papieru zaczął zwracać uwagę publiczności, a w téj chwili więcéj niż kiedykolwiek Wielohradzki nie chciał, aby się nim zajmowano. Ten Fatalny Fikalski ze swém wodzirejostwem, z owym karnetem, w którym wpisane były wieczory i bale zajęte i zamówione naprzód przez Salomejki, Pieprzykiewiczów i inne tańcujące osobistości, miał dużo analogii z sytuacją społeczną Wielohradzkiego. Tadeusz odczuł to i w jednéj chwili zrozumiał. W stanie nerwowego rozdrażnienia, w jakiem się znajdował, nadczułość jego wzrosła do potęgi. Cofnął się w głąb swego fotelu i gryzł gwałtownie wargi. Miał ochotę wypoliczkować, nietylko Kafthana, który śmiał się konwulsyjnie, ale i Wojsę, który nie śmiał się wcale, i całą publiczność, która zdawała się z najwyższem zajęciem śledzić ową postać Fikalskiego.
— A rozmiary sali? — pytał na scenie Fikalski.
Wielohradzki patrzył teraz ukosem na Muszkę. Trzymała przy oczach aluminiową lornetkę, osadzoną na długiéj rączce, i patrzyła na scenę. Stanio Pozbitowski coś opowiadał i chichotał się cicho, wtórowała mu Orzecka, która już wróciła na przód loży. Wielohradzki cierpiał męki Tantala. Był przekonany, że ci ludzie muszą mówić o nim i czynić porównanie pomiędzy Fikalskim scenicznym i ich „nadwornym wodzirejem”, jak czasem żartobliwie nazywano Wielohradzkiego. Rad był teraz z sąsiedztwa Kafthana, który go swemi wielkiemi plecami krył i zasuwał w cień. Z „końskiéj loży” skierowały się na balkon dwie lornetki. Wielohradzki, blady z gniewu, przysiągł sobie w téj chwili nie prowadzić więcéj tańców. Muszka śmiała się teraz wraz z całą publicznością z krygów aktora grającego Fikalskiego. Wielohradzki zapytywał siebie: „Czy Muszka znała sztukę i czy nie umyślnie sprowadziła go do teatru, aby go ośmieszyć?”
Nareszcie kurtyna zapadła. Wielohradzki chciał wstać i uciec z teatru, lecz prawie nikt z publiczności nie ruszał się z miejsca. Natomiast dostrzegł, iż Pozbitowski daje mu jakieś znaki i wywołuje go na kurytarz. Wielohradzki odął usta i, przymrużywszy oczy, patrzył na Stania z pewnego rodzaju arrogancyą. Mścił się, jak mógł i umiał. Wreszcie Stanio, zamieniwszy kilka słów z Muszką, wyszedł z loży i w kilka chwil ukazał się we drzwiach balkonowych. Śpiesznie powstał z miejsca Wojsa i Kafthan, pragnąc przywitać się z młodym „kasynowcem”. Lecz on minął ich, kiwnąwszy im obojętnie głową, i ku Wielohradzkiemu zmierzał. Krzesło po za Tadeuszem właśnie opustoszało. Stanio zajął je i ku Wielohradzkiemu się pochylił.
— Jak się masz!...
Wielohradzki kwaśno odparł:
— Dobrze! cóż to?... masz do mnie jakiś interes?
— Tak!... chciałbym, ażebyś w przyszłym antrakcie wyszedł na korytarz.
Wielohradzki w téj chwili wyobraził sobie, że to Muszka wydelegowała Stania. Uznał za stosowne podrożyć się.
— Nie wiem!... prawdopodobnie wyjdę zupełnie z teatru po Estudiantinie... nudzę się!...
Mówiąc to, odwracał się plecami do Wojsy, który teraz stał się uśmiechnięty, odwrócony twarzą ku Staniowi, czekając dobrego słowa ze strony młodego arystokraty.
Za kurtyną zaczęły brzęczeć mandoliny.
Stanio powstał z miejsca i z jedną ręką w kieszeni od spodni kierował się ku wyjściu.
Miał maniery dziwaczne, nawpół rubaszne, nawpół dystyngowane, i chwilami robił wrażenie stajennego parobka, przebranego w wykwintną odzież.
— W każdym razie liczę na ciebie... po Estudiantinie wyjdź na kurytarz... będę czekał... — wyrzekł, przechylając się przez poręcz ku Wielohradzkiemu.
— Enfin, skoro ci tak o to chodzi!... — wycedził przez zęby wodzirej.
Mówili sobie ty, gdyż pięć lat przesiedzieli w gimnazyum na jednéj ławce i razem zdali maturę. Późniéj, spotykając się ciągle w salonach, pozostali na stopie pewnéj poufałości.
Stanio odszedł i Wielohradzki używał teraz w pełni rozkoszy zadowolenia, wynikającego z pognębienia Wojsy i Kafthana. Stanio zajmował pewne wybitne stanowisko pomiędzy złotą młodzieżą, był silnie protegowany w namiestnictwie i, przeskakując awanse, miał już miejsce c. k. komisarza. Przytem majątek wielki, dwie siostry wspaniale za mąż do Wiednia wydane i pewna umiejętność noszenia nazwiska. Wszystko to imponowało Wojsie i Kafthanowi.
Wielohradzki uczuł się trochę pokrzepiony na duchu. Wizyta Stania, to wywołanie go konieczne na kurytarz, pochodzące prawdopodobnie z inicyatywy Muszki, wzdęło pierś jego pewną dumą. Zepchnął więc znów łokieć Kafthana z balustrady i wysunął się naprzód, pod oświetlenie płonącego gazu. Muszka nie odwróciła się nawet, ale Wielohradzki nie czuł się tém dotknięty.
Czekał cierpliwie antraktu. Bawił się lornetką i od czasu do czasu oglądał paznogcie. Wojsa zagadał do niego, pokazując mu w łoży drugiego piętra siedzące aktorki. Lecz on wzruszył tylko ramionami z pogardą i rzucił bystre spojrzenie na tygrysie plecy Muszki. Na scenie studenci hiszpańscy brzęczeli znów na mandolinach, zrywali się, krzyczeli olle!... i siadali z impetem na krzesłach. Za niémi chwiały się papierowe dęby, rozpięte na połatanych siatkach. Z jednéj kulisy widać było wypomadowaną głowę jakiéjś sługi, która się wysuwała z krzaka nadzwyczajnych róż i patrzyła na hiszpanów wyłupiastemi oczyma.
Nagle jeden z hiszpanów podniósł się i zaczął tańczyć, bijąc się tamburynem po karku, po nosie, po głowie, po udach, po kolanach, po piętach... Szarpał się, rzucał, jakby zdjęty epileptyczną drgawką. Publiczność śmiać się zaczęła i bić frenetyczne brawo.
Piękno przemawia zawsze do dusz ludzkich...
Hiszpan wierzgał, rzucał się, tamburyno dzwoniło, mandoliny brzęczały. Nagle wszystko ucichło, hiszpanie uciekli, kurtyna zapadła. Antrakt się rozpoczął. Wiolohradzki powstał i umyślnie nie śpiesząc się, powoli, wysunął się z balkonu.
Gdy wychodził na kurytarz, serce mu biło gwałtownie. Stanio już stał pod ścianą, tuż obok kołków z paltami, lecz nie był sam. Kilku kasynowców otaczało go. Zobaczywszy Wielohradzkiego, zbliżyli się ku niemu. Szybko Stanio wyłożył mu rzecz całą. Kasyno ma zamiar wydać piknik, chcąc odwdzięczyć się za karnawałowe przyjęcia. Hrabia Dezydery daje do dyspozycyi swoje apartamenty. Enfin, będzie to bal w całém słowa tego znaczeniu. Chodzi teraz o to, aby Wielohradzki przyjął prowadzenie tańców i zajął się przyborami do kotyliona. Trzeba wymyślić jakieś figury, dekoracye, enfin, urozmaicić i uświetnić zabawę...
Otaczali go teraz dokoła wytworni, grzeczni, mówiący pomału i dobrze, zaokrąglonemi frazesami. Biła od nich jedynie woń doskonałéj wody kolońskiéj, i to użytéj w niezmiernie dyskretnéj dozie.
Wielohradzki, oszołomiony, porwany swoją manią, upomniał już o Fikalskim i o swoich postanowieniach.
— A rozmiary sali? — zapytał, marszcząc brwi i gryząc usta.
Stanio mu coś odpowiedział, lecz on nie dosłyszał jego odpowiedzi, tak go przed chwilą wypowiedziane przez niego samego słowa niemile targnęły.
Mimowoli powtórzył frazes Fikalskiego. Spojrzał na stojących dokoła mężczyzn, sądząc, iż spotka się z ironicznemi uśmiechami, źle ukrywanemi pod maską chłodnéj grzeczności. Lecz oni zdawali się nie spostrzegać jego zakłopotania. Jeden tylko hrabia Charłupko, brat pięknéj Orzeckiéj, duży rozrosły blondyn o olbrzymich cygańskich źrenicach, patrzył z góry na Wielohradzkiego i zdawał się przeżuwać jakieś szyderstwo w złotych kędziorach swéj brody.
Wielohradzki próbował oponować.
— Dlaczegoż ja?... — pytał niepewnym głosem — dlaczego nie kto inny?.. wierzcie mi, jestem zmęczony!.. Zresztą c’est une corvée!..
— Wiemy, wiemy!. ale nie możesz nam odmówić téj grzeczności.
Wielohradzki wobec tych rasowców, tak doskonale wychowanych i ułożonych, głoszących swój dobrobyt każdym ruchem, przejrzystością cery, krojem odzieży, nie śmiał nawet wyciągnąć postaci Fikalskiego — trywialnéj lalki mieszczańskiéj — zastawić się nią dla usprawiedliwienia swego wahania.
Rzucił jednak z nieśmiałym uśmiechem:
— Cóż więc?.. mam już tak na całe życie pozostać waszym... Fikalskim?
Lecz ci panowie zagłuszyli go protestacyami.
— Cóż znowu?.. oni poprostu proszą go o oddanie im najwyższéj przysługi, wzięcia na siebie najważniejszéj części balu. Zresztą, tu niéma porównań, to śmieszne, jakże można nawet mówić o Fikalskim z powodu ich prośby...
Wielohradzki, podbity, ujęty, uśmiechał się głupkowato.
— Zresztą.. mon cher — wyrzekł Stanio, ujmując go uprzejmie pod ramię — musimy przecież wszyscy rozebrać pomiędzy sobą ciężar pracy, który z urządzaniem tego balu na nas spada. Ja zajmuję się dekoracyą salonów, Charłupko winami, Bodrowski kolacyą, Dezydery usługą — słusznie, że ty także z nami ten trud podzielisz. Entre nous, musi być zupełna równość pod względem pracy, inaczéj...
Nie dokończył zdania, lecz owo entre nous podbiło do reszty Wielohradzkiego. Tak Stanio, miał słuszność. Należało, aby każdy pracował wedle sił swoich i zdolności. Rozjaśniony już i rozweselony, przyrzekł wynaléźć nowe figury kotyliona. Prosił tylko o kilka dni czasu i crédit illimité. Przyznano mu ów kredyt jednomyślnie, zastrzegając wszakże, aby nie chciał rozdawać damom dyademów sadzonych perłami i szafirami. Wielohradzki protestował... cóż znowu! wystarczy kilkadziesiąt łokci gazy, tyleż kaszmiru i pomoc teatralnego dekoratora.
Ożywiał się i uśmiechał tajemniczo. Widząc jednak, że Charłupko, który w téj całéj grupie uchodził za filozofa (czytywał w biurze Platona), patrzy na niego ironicznie, pożegnał się i powrócił na balkon. Wchodząc, prostował się dumnie i oczyma po sali wodził.
Loża zajmowana przez Muszkę i Orzecką była pusta. Wielohradzki wychylił się i dostrzegł, że bukiet Muszki, lornetki, płaszcze — wszystko znikło. Obie kobiety wyszły i odjechały na raut do księżnéj Malenżyny. Tak przynajmniéj zapewnił go Kafthan, który zaszedł na chwilę do „końskiéj loży” i nasłuchał się plotek robionych w głębi przez całą paczkę starszych członków kasyna. Jeden tylko Melunio, prosty, sztywny, ufarbowany, sterczał ciągle na swém krześle jak drogowskaz na pobojowisku.
Wielohradzki cofnął się w głąb i ze drzwi wejściowych patrzył na scenę. Rozpoczął się akt drugi — Fikalski wprowadził swoją galeryę „froterów” — Wielohradzki ramionami ruszał. Może tam gdzieś u małych mieszczan zdarzają się takie typy Fikalskich, on jednak figur podobnych nie znał!.. Mimowoli prostował się, tors wydymał i przybierał ironiczny wyraz twarzy Charłupki. Obok niego stojąca bileterka, stara Matulowa, podobna do jakiéjś poczciwéj szewcowéj w swéj beżowéj szaréj sukni, czuła się sterroryzowaną pogardliwemi minami tego „młodego pana”.
Niesmak Wielohradzkiego wzrósł do potęgi, gdy weszła na scenę Ciuciumkiewiczowa ze swemi czterema córkami. Jedna z nich łudząco przypomniała mu Tecię. Ten sam jersey czerwony z białą „kamizelką”, spódnica, poddarta z przodu i wlokąca się z tylu, ta sama krédowa bladość twarzy i szeroko otwarte wielkie czarne oczy.
Wspomnienie téj dziewczyny łączyło się u niego z przypomnieniem smutnéj i tajemniczéj egzystencyi, jaką pędził w domu. Mimowoli wzrokiem pogonił w stronę loży, w któréj niedawno jeszcze siedziała Muszka. W téj pustéj przestrzeni jednak pozostało jéj widmo strojne, piękne, powabne i tak chłodem swym i spokojem ciągnące. Nagle Fikalski za sceną przeraźliwie zaczął:
— Grrrrrrande chaîne!..
Wielohradzki oddał Matulowéj lornetkę i uciekł z teatru.
Nie był to wszakże zły charakter, ani serce w nim nie przeszło w stan znieczulenia. Owszem — miał serce i dość łatwe do sentymentu, a nawet do romantyczności. Lecz nazwisko, które nosił, dawne mienie stracone przez dziada, a do reszty zaprzepaszczone przez ojca, było pierwszym fałszywym motorem jego postępowania. Nazwisko to brzmiało ładnie, pełno, szlachecko i domagało się nawet tytułu hrabiowskiego — przydomka bodaj krótkiego, trochę rycerskiego, przypominającego topory na purpurowém polu, ręce z mieczami na lazurze obramowanym gronostajami paludamentu.
I historya to była banalna napozór, to spadnięcie na bruk Lwowa téj wdowy po „obywatelu” z ładném, zgrabném chłopięciem. Z resztek wydartéj od ostatecznego ogołocenia fortuny zaczęło się łatanie edukacyi Tadzia, edukacyi bez żadnego nakreślonego planu, ani z góry obmyślonego projektu. Wielohradzka wiedziała, iż należy dziecko „dobrze wychowywać” i „wykształcić” — a więc gimnazyum — gimnazyum bezmundurowe, pełne pretensyi do elegancyi małych gogusiów, zaprawiających się na ławkach szkolnych do objęcia późniéj roli „sztucerów”, „kibiców” i „gigerlów”. Wielohradzka ubierała syna swego dobrze, strojnie, czysto, zdejmując zeń tę wykwintną odzież, gdy tylko wszedł na próg domu, czyszcząc, cerując, łatając nocami całemi. Chłopak, tak ubrany i noszący takie nazwisko, nie mógł przestawać z kolegami, noszącymi czapki z daszkiem i długie buty, lecz ciągnął, pchany instynktem i radami matki, ku Staniom Pozbitowskim, Charłupkom, książętom Malengom, zajmującym pierwsze dwie ławki w klasie. Chłopcy ci uczyli się dobrze, siedzieli cicho, nie krajali pulpitów scyzorykami i mieli czyste ręce z dobrze obciętemi paznogciami. Nie grali w „stalki”, nie kradli książek, nie chowali żab i kokonów w głębi pulpitów i nie brali udziału w ordynarnych farsach, urządzanych profesorom.
Tadeusz, który miał charakter kobiecy, spokojny na pozór i lubiący czystość, porządek i piękno, szybko zbliżył się ku „tym z arystokracyi”. Przyjęli go uprzejmie ze względu na nazwisko i piękne maniery. Tadek instynktem odgadł i zrozumiał różnicę, jaka była pomiędzy nim i temi dziećmi.
Właśnie wówczas Wielohradzka, widząc, iż szczupły jéj kapitał wyczerpuje się zupełnie, zabrała się do krawieczyzny, starając się znaléźć sobie w tajemnicy kilka pewnych klijentek, nieznających się pomiędzy sobą i nienależących do „towarzystwa”. Urodzona bowiem z bardzo rasowéj rodziny, nie chciała, aby ktokolwiek wiedział o jéj poszukiwaniu zarobku, wiedziona tym fałszywym wstydem, który był częścią jéj charakteru.
Ten wstyd pracy powoli przeszczepił się i w duszę Tadeusza. Widząc, iż matka kryje się ze swą krawieczyzną, nawet przed sąsiadami i osobami zamieszkującemi tę samą, co i oni, kamienicę, zaczął i on wstydzić się téj pracy. Z początku nigdy w szkołach nie mówił o swym domu. Późniéj kłamał, podniecony tém, co słyszał z ust Charłupki, Pozbitowskiego i innych. Chłopcy ci mówili pomiędzy sobą o swych domowych stosunkach z wielką swobodą. Znali się pomiędzy sobą od dziecka i należeli do téj saméj sfery towarzystwa. Wielohradzki sprytnie pochwytał niektóre szczegóły i z nich zlepiał i sztucznie budował dom fikcyjny, w którym niby to przebywał. Ci i drudzy, widząc go zawsze odzianym tak starannie, ułożonym dobrze, nie troszczyli się o resztę.
Co więcéj, Wielohradzki imponował im często pieniędzmi, które matka dawała mu na „drobne wydatki”. Była to jedyna wyższość, jaką miał nad swymi przyjaciółmi. Nadużywał więc jéj, wyłudzając od matki znaczne (jak dla dziecka) summy.
Gdy skończył gimnazyum i zdał maturę, Wielohradzka poradziła mu uczęszczać na... prawo, gdyż prawo według niéj było o wiele dystyngowańsze niż medycyna. Lecz prędko dawnemi stosunkami zdołała wkręcić go do namiestnictwa. Była to według niéj... karyera. Rzecz pewna, awanse — starostwa... kto wié, przy sprycie, powierzchowności i stosunkach, gdzie zajść można!.. I roiła już całe niebo doskonałości dla swego jedynaka. Zachęcała go całą siłą do uprawiania daléj zawiązanych w gimnazyum stosunków. Wprowadziła się na ulicę zamieszkaną „dobrze”, aby Wielohradzki mógł dać swój adres bez zarumienienia się. Nie przyjmowali jednak u siebie nikogo, zostawiając się jéj nieuleczalną i ciężką chorobą. Dniami i nocami szyła teraz, potrzebując wiele ze względu na wydatki, jakie pociągało „bywanie w świecie” Tadeusza. Lecz owo „bywanie” stanowiło dla niéj wielką pociechę. Według niéj — stosunki! stosunki!.. to była podstawa karyery Tadeusza.
Skoro Wielohradzki wyrobił sobie owe stanowisko wodzireja i zaczął być rozchwytywanym w salonach, ze względu na prawdziwie genialne zdolności w manewrowaniu tańcami; Wielohradzka nie posiadała się z radości. Bez najmniejszéj logiki, bez chwili zastanowienia się, cieszyła się z owych „stosunków”, jakie syn jéj wyrobi sobie, prowadząc mazury i kotyliony przy dźwiękach orkiestry. Dziwiła się tylko, że awansował powoli. Dlaczego? — przypisywała to brakowi jeszcze odpowiednich stosunków, lecz pocieszała się, iż to przyjdzie.
Tymczasem Tadeusz, w otoczeniu, w jakiém przebywał, powoli wyrobił się na zgrabną lalkę, doskonale wygimnastykowaną, mającą pewien gust artystyczny w aranżowaniu tańców i poetyzowaniu figur kotylionowych. Próżność jego wzrosła, mózg przestał się rozwijać. Lecz próżność ta rozwijała się tylko w podwójnym kierunku, a mianowicie: w noszeniu wykwintnéj odzieży i w królowaniu taneczném podczas balów, a nawet najzwyklejszych „kręciołek”, na których boston zastępował kotyliona. Szło mu usilnie o zdobycie jaknajwiększéj ilości orderów, lecz nie dbał, czyje ręce mu ten order przypinały. Kobiety w sali balowéj istniały dla niego o tyle, o ile istnieją pionki, posuwane wprawną ręką gracza na kwadratach szachownicy. Było to jego „ciało baletowe”, którego on był mistrzem. Kokieterya stroju, jaką roztaczał, była to kokieterya kobiety, ubierającéj się zarówno dla olśnienia kobiet, jak mężczyzn.
Zresztą kobiety nie zwracały nań zbytecznéj uwagi w salonach. Wiedziano, iż nie był bogaty, iż nie był to epuzer: nie liczył się więc dla panien; a dla mężatek nie przedstawiał ponęty przewrotnego flirtu. Wiecznie biegający, ustawiający pary i krzesła, zaaferowany, nie miał czasu na przedwstępne kokieterye.
Pierwsza Muszka wyróżniła go i pierwsza téż to była jego bonne fortune’a, i to... królewska. Olśniony, nie wierzący samemu sobie, rzucił się na oślep w otwierającą się przepaść. Lecz charakter jego uległ wielkiéj zmianie. Poprzednio, powróciwszy z biura, zakreślał arkusze papieru nowemi kombinacyami tańców, olśniewał matkę i Tecię opowiadaniami o przetańczonych wieczorach, lub leżał na łóżku, czytając powieści historyczne.
Była to jego pasya, te powieści historyczne, które pożerał z ciekawością młodéj mężatki, czytającéj po raz pierwszy zakazane romanse francuskie. Wyobraźnią autora gnany, galopował na dzianetach i kruszył kopie lub z muszkieterami dokonywał cudów waleczności. Gdy wstawał późniéj z łóżka i szedł do wypicia wieczornéj herbaty, miał w oczach chętkę okrucieństwa i pragnienie dokonania jakichś nadzwyczajnych czynów. Chętka ta rozpływała się w parze buchającéj z samowara i roztapiała się w maśle, którem Tadeusz grubo chléb smarować lubił.
Czasem jednak, nie mogąc, jak ongi rycerze, spadać z warownych zamków i niszczyć okolicznych pól, rzucał się jak jastrząb i terroryzował Tecię i matkę, szeleszcząc skrzydłami swych kaprysów. Lecz szybko, widząc, iż przebrał miarę, stawał się kobietą układną i miłą, uśmiechał się, przymilał i swemi błękitnemi, wypukłemi oczyma o przebaczenie prosił. W téj ciasnéj przestrzeni nędznego mieszkania był słońcem i chmurą, wszechwładnym panem.
Żył tak w cieple uczucia matki i bałamuconéj przez siebie dziewczyny, nie troszcząc się o prądy, które społeczeństwem wstrząsały. Nie zajmował się nawet polityką i rzadko czytywał dzienniki. Nie był nawet „karyerowiczem” i nie łasił się, nie prosił o awans. Wielohradzka od czasu do czasu rozniecała w nim chętkę „dojścia”, lecz szybko ta myśl suggiestyonowana gasła w tym ptasim mózgu, przysłoniętym gazą kobiecych kaprysów.
Nawet wybuchy jego gniewu były to półcienie, półtony. Od dziecka był to pastel delikatnemi barwy nakreślony. Próżność dzwoniła dokoła jego głowy, jak grzechotki tamburyny, które znosił do domu nad rankiem razem z innemi akcesoryami kotyliona.
Lecz z chwilą zbliżania się do Muszki, charakter jego zaostrzył się i pastelowe tony pociemniały nagle. Z początku zdziwiony, zdenerwowany tém zdziwieniem i niepewny, teraz szarpał się w jakiémś kole tajemniczéj zagadki, którą biała ręka panny Dobrojowskiéj zakreśliła dokoła jego postaci. Nie kochał jeszcze Muszki, nie umiał jeszcze kochać, lecz biegł za nią, czując dwuznaczną rolę i grę w jaką ta dziewczyna z nim grać zamierzała. Lecz próżność jego szczególniéj była tu podraźniona chorobliwie i, jakkolwiek strzegł się, aby nikt nie odkrył początku téj intrygi, niemniéj przeto miłość jego własna czuła się przyjemnie podnieconą. Tém więcéj zatém rozumiał nagłe kontrasty, w jakie bezustannie rzucała go fantastyczność panny Dobrojowskiéj.
Mając niezmiernie impulsywny charakter, przejmował mimowoli ową nierówność postępowania i jak piłkę odbijaną rzucał ją na głowę matki i Teci. Lecz teraz były to już razy bolesne i kobiety zaczynały cierpiéć dłużéj i silniej. On — pogrążony w swym egoizmie ładnego narcyza — pół chłopca, pół dziewczyny, nie wiedział nic, wiedziéć nie chciał, włócząc się teraz po ulicach, po kątach mieszkania, milczący, to znów nadmiernie i głupio gadatliwy, wyszukując powodów do gderania, do złości — lub przeciwnie, objawiając nagle jakieś radosne uniesienia, które zakrawały na początki ataków nerwowych.
Wielohradzka z trwogą śledziła ten dzwoniący spazmatycznym śmiechem głos w powietrzu.
Ojciec Tadeusza był człowiekiem niezmiernie nerwowym; dziecko odziedziczyło poszarpane struny nerwów po ojcu. I był w tym chłopcu cały prąd wieku wspaniałego i cudownego w swych nierównych wątpliwościach, lecz prąd ten płynął głupio, smutno, bezwiednie, w ciele ładnéj lalki koryto swe żłobiąc. Był to okaz „schyłkowca”, bardzo prosty, naturalny i nieskomplikowany — zwyczajny nerwowiec o duszy kobiecéj, z odcieniem silnego egoizmu ładnego mężczyzny, romantyk i fantasta, lubiący wojownicze legendy, świeże masło, frak ładnie skrojony i wytworne towarzystwo.
Nie miał żadnych potwornych ani zwyrodniałych zachcianek, dalekim był od gorzkiego pessymizmu, pomimo, iż bynajmniéj nie był optymistą.
Posuwał się po szachownicy życia jak zbyteczny pionek, który jednak nieraz służyć może do zamaskowania pustego miejsca. Wiatr lotosu kołysał nim na prawo i lewo — dłoń matki usuwała mu z pod nóg przeszkody. Ze wspaniałych salonów wpadał nagle do nory czystéj lecz biednéj, nazwanéj jego domem. Miał ciągle olśnienie krótkowidza, wtrąconego do piwnicy i wyrzuconego w snop słonecznych promieni. Nie miał czasu nawet zastanowić się nad swém położeniem. Był Twardowskim społecznym, zawieszonym między niebem a ziemią. Ave Maria ocaliło czarownika, Ave Maria pracy jego matki i próżność jéj utrzymywała go na tych pasach tanecznych, które kołysały nim w społecznéj przestrzeni. Przywykł do tego kołysania, i dopiéro w chwili zbliżania się do Muszki zaczął szarpać się, nie czując gruntu pod stopami. Lecz było to jeszcze poczucie niewyraźne, do którego przyznać się przed sobą nie chciał.
Przestał jednak czytać powieści historyczne i miał nierówny apetyt. Coraz częściéj spoglądał na oświetlone okna kasyna, do którego na członka dostać się nie mógł.
Zaczęło go już coś gryźć pod sercem i chwilami zdawało mu się, że stoi na jakiéjś trampolinie, z któréj ma skoczyć w przepaść. Wychodził wtedy na ulicę i szedł napuszony, z miną zblazowanego światowca. Daleką jednak w gruncie rzeczy była ta lalka od gangreny zużycia. Ciało było czerstwe, zdrowe, muskuły gimnastyką taneczną wyrobione — dusza młodego szlagona z pewnym pokostem wyszlifowanego światowca. Lecz zepsucia, zużycia, nie było śladu. Próżność, kokieterya specyalna, płytkość umysłowa, egoizm, zmieszany z tém, co ludzie zowią dobrém sercem, stanowiły podstawę charakteru Wielohradzkiego. Lekkość baletnika, uroda lalki, czar kobiecy, choroba woli, impulsywność dziwaczna, hypertrofia przy najzupełniejszym zastoju umysłowym kryły ten charakter welonem chorobliwego wdzięku.
Puściwszy w ruch walca tańcujące koło, Wielohradzki usiadł na złoconém krzesełku i otarł pot z czoła.
Przed nim wirowała tęcza barw, układająca się w faliste linie, łączących się z sobą par. Orkiestra, ukryta po za lasem palm i oleandrów, grała dyskretnie, jakby nie chcąc płoszyć kręcących się w smugach elektryczności postaci kobiet, z których spływała ku ziemi biel lub błękit gaz, rubin aksamitów i szmaragd jedwabiu. Cały szereg okien szeroko otwartych pozwalał majowéj nocy, czarnéj i ciepłéj, wpływać swobodnie, poruszać drganiem wiatru jedwabie kotar, zwieszających się ze ścian perłowo liliową kaskadą przepysznéj tkaniny lugduńskiéj.
Snopy róż i bzu o srebrnych odcieniach więdły teraz na głowach czterech marmurowych nimf, stojących w czterech rogach sali. Wachlarze elektrycznych lamp po nad pękami kwiatów rozkładały się olśniewającą koroną, a u sufitu, na którym złocił się niezwykły plafon w stylu Ludwika XVI-go, bogaty i bogactwem tém przygniatający, śmiały się w purpurę odziane boginie z palmami w dziwacznie skróconych rękach. W oddali bielił się olbrzymi komin, biały marmurowy, szeroko otwarty, podparty dwoma potworami o mistycznie zasmuconych twarzach.
I po nad kominem portret samego pana domu, Dezydyrego Dobrojowskiego, stryja Muszki, zdawał się dominować po nad całym tłumem gości. Elektryczność oświetlała silnie płótno, wydobywając zeń maskę twarzy starego kawalera, bladą, o rysach regularnych, cokolwiek zepsutych tłuszczem i opadnięciem muskułów. Ordery i wstęga błękitna, przepasująca kamizelkę, imponowały zdaleka.
Pod portretem, w wielkiéj żardinierce z rueńskiego fajansu, kwitły heliotropy i białe gwoździki, tworząc u stóp dygnitarza cały parter delikatnych barw. I była to dewiza życia tego człowieka: słać pod swe stopy wdzięk i czar życia. Kobiety, kwiaty, przepych, uśmiechy, woń i barw tęcza otaczały go dokoła. On życie swe kończył teraz spokojnie, bez wstrząśnień i wrażeń, żyjąc wspomnieniami swych dawnych miłostek i czarem chwili obecnéj, czarem platonicznym, kąpiąc się w atmosferze piękności i uśmiechach kobiet, których był powiernikiem i przyjacielem.
Najchętniéj oddawał swe wykwintnie urządzone apartamenty na usługi dam, i piknik dzisiejszy odbywał się w jego salonach pod jego protektoratem i opieką. Poprzednio wydał Dobrojowski już bal dla tego samego składu towarzystwa, i dziś ze spokojném już sumieniem i uśmiechniętą twarzą bawił „starsze panie”, zebrane w sali gobelinowéj.
Wielohradzki uważnie patrzył na tańczących, jak wódz, gdy rzuca w gorączkę bitwy garść ulubionéj swéj gwardyi. Czynił to już poniekąd z nałogu, bo walcem kierować nie mógł, zwłaszcza, że walc ten był prostym, wiedeńskim, rozmarzającym walcem. Lecz oczy Wielohradzkiego mimowoli ciągnęły zawsze za kołem taneczném.
Przed nim, jak maryonetki zgrabne i strojne, kręciło się par kilkanaście i czarne postaci mężczyzn ostro odcinały się na tle jasnych tualet kobiecych. Tańczyły przeważnie panny, i barwy blade, spłókane, nieśmiałe przeważały. Gazy, muśliny, jedwabie i tiule fruwały jak skrzydła olbrzymich libelul, o cienkich kibiciach i kapryśnych a błyszczących ciałach. Gdzieniegdzie czerwony frak migał jaskrawo, lub światło migotało snopem iskier w złotych blaszkach, któremi naszyta była suknia Orzeckiéj. Lecz natychmiast następowała cała fala bladego błękitu lub morze zieleni przeciętéj różowawą barwą miękkiego fularu. Jaskrawe barwy tonęły w tej bladéj powodzi.
I tylko od sufitu złociły się sztukaterye i spadało ciężkie wyzłocenie olbrzymiéj rozety, dokoła któréj boginie w purpurowych sukniach taneczne zakreślały koło. I ci tu na dole, biali i bledzi, jak wianek opali, zdawali się być poranną mgłą, rozpływającą się wśród delikatnéj zieleni palmowych liści, gdy u góry płomienne szaty, podkreślone złotem i zielenią, tryumfowały w apoteozie jasności elektrycznéj wraz z portretem starego kawalera, gniotącym stopami usuniętego w cień dyplomaty klomb wielkich heliotropów, przeciętych bielą rozstrzępionych i ostro woniejących gwoździków.
Wielohradzki oderwał oczy od tańczących i zaczął błądzić niemi po sali, szukając Muszki.
Dostrzegł ją w chwili, gdy wychodziła z sali balowéj do przyległego salonu. Zdawało mu się, iż stanęła we drzwiach i nie patrząc w jego stronę, zatrzymała się tak krótką chwilę na progu, jakby pragnąc, aby widział, że wychodzi do Petit Trianon.
Porwał z się z miejsca, lecz pozostał tak pod ścianą, nie śmiąc iść za tą dziewczyną, która dziś szczególnie działała na niego w dziwny sposób.
Stał i patrzył na drzwi otwarte szeroko, prowadzące do małego przedsionka, z którego było wejście do saloniku i gabinetu, nazwanego, z powodu stylowego umeblowania, Petit Trianon.
Patrzył i wejść nie śmiał. Od samego początku wieczora Muszka unikała go widocznie. Nawet oczy ich nie zdołały się spotkać. I gdy już ogarniała go nerwowa rozpacz na widok téj lodowatéj obojętności, uczuł nagle w chaîne w kadrylu gorący uścisk jéj ręki. Zanim ochłonąć zdołał z doznanego wzruszenia, Muszka znikła w tłumie płynących, jak w deptaku, tancerzy.
Po kadrylu zbliżył się do niéj, pragnął zawiązać rozmowę, lecz ona szybko odeszła, zajęta jakąś tajemniczą konferencyą ze swym kuzynem, Jerzym Malenim, olbrzymem, łysym, pomimo młodego wieku, pełnym powagi i słoniowéj dystynkcyi.
Wielohradzki uczuł się znów na rozdrożu i zaczął wmawiać w siebie, iż uścisk ów był tylko przywidzeniem jego zmęczonéj fantazyi, i z goryczą śledził białą suknię Muszki i kask jéj rudych włosów, w których światło zapalało rubinowe iskierki.
U pasa Muszka miała bukiet malw prawie czarnych, malw dziwacznych, o wielkich liściach, jak skrzydła nietoperzy, i te drżące delikatne płaty czarne o miedzianych blaskach żałobnie znaczyły się na atłasie białego pasa, jakim suknia Muszki ściśnięta była.
I suknia ta nie była suknią, ale raczéj jakąś olbrzymią massą bieli, opadającéj fałdami ku dołowi, falą tkaniny przezroczystéj, a mimo to zazdrośnie kryjącéj doskonałą jéj piękność. Z ramion, z gorsu suknia ta zlatywała, obnażając atłas skóry i delikatne zarysy biustu, i zdawało się, że lada chwila draperya spadnie i Muszka wykwitnie z téj śnieżnéj chmury, odziana jedynie w płaszcz swych włosów o miedzianych iskrach, które także rozlatywały się, zaledwie spięte strzałą, na któréj rubiny monogram hrabianki krwawą gwiazdą światu głosiły.
I w ubraniu tém — rozebrana, dziwnie czysta a mimo to niepokojąca, Muszka miała w sobie spokój prawie anielski, pogodne spojrzenie zadowolonéj ze siebie i ze świata istoty. Tańczyła mało i od czasu do czasu spoglądała w lustro. Z widoczną przyjemnością zatrzymywała wzrok na swéj własnéj postaci. Był to rodzaj niéméj kontemplacyi, cichéj, lecz wymownéj. Nie poprawiała jednak ani jednego włosa, nie nasuwała spadających z ramion, modą 1830 roku, rękawów. Stała przed lustrem i patrzyła na siebie spokojnie z pod przysłoniętych powiek. Widoczne było, iż znajdowała się doskonale piękną i harmonijną. Mówiła jeszcze mniéj, niż tańczyła, i obchodziła salony, obnosząc swą twarz pięknego bożyszcza tak, jakby sama się niosła w palankinie, wysadzanym brylantami. Czasem, przechodząc, uśmiechnęła się, lecz był to uśmiech sztuczny, odsłaniający jedynie doskonałą piękność drobnych zębów. I natychmiast twarz powracała do swéj nieruchomości, gdy włosy, rozrzucone dokoła, tańczyły szaloną sarabandę, a suknia zsuwała się z ramion, jak szata tańczącéj odaliski.
I tak dziwny i niepojęty był kontrast téj twarzy, marmurowo spokojnéj, ze sposobem ubrania i całego układu postaci, iż on to wytwarzał właśnie ową niepokojącą i denerwującą atmosferę, która jak fluid płynęła od téj dziewczyny i przenikała wszystkich, zarówno mężczyzn, jak i kobiety.
Niepokój ten często zmieniał się w pewien rodzaj trwogi. Sztucznie wybielona twarz panny Dobrojowskiéj, objęta ramą rudych włosów, zadziwiała i przerażała swoją pięknością. Był to kwiat egzotyczny nieznany i tajemniczy. Chód jéj ślizgający się, taneczny kołysał jéj ciałem wiotkiem jak łodygą lilii. I twarz miała białość lilii, lecz, nie tych rosnących na moczarach, ale sztucznie wychodowanych i centkowanych tygrysiemi pręgi. Biła od téj dziewczyny woń takiéj lilii, pomieszanéj z zapachem angielskich dzikich perfum jabłecznych. Chwilami woń ta była wprost odurzająca. Lecz zwykle tworzyła dokoła Muszki rodzaj niewidzialnego obłoku, ciągnącego jeszcze po zniknięciu kobiety swój tren komety tajemniczéj, echa przeciągłego, błąkającego się w cieniu, resztki piosenki dolatującéj zdaleka, pod z zasłon mgły górskiéj, opadającéj białemi szmatami na powierzchnię drzemiących w rozpadlinach stawów skalnych.
Wielohradzki stał wciąż oparty o ścianę, niepewny i wahający. Czuł nerwową częścią swéj istoty, iż coś go ciągnie do uroczych zakamarków Petit Trianon, a iść tam nie śmiał. Patrzył więc znów na tańczące grono i machinalnie liczył wirujące pary.
Chwilę zatrzymał swój wzrok na Orzeckiéj, tańczącéj ze Staniem Pozbitowskim. Kobieta ubrana była w suknię blado-liliową, haftowaną złotem. Delikatne jéj ramiona, ramiona porcelanowéj lalki, ubielone lekko różowym płynem, wysuwały się całe z berty, opadającéj szeroką falbaną aż do stanu, który, wbrew zwyczajowi, Orzecka nosiła wysoko, na wzór elegantek z czasów Restauracyi.
Czarna sylwetka Stania, ubranego we frak, krótkie spodnie i jedwabne pończochy czarne, odcinała się ostro na tle blado-liliowéj gazy. Często szeroki szmat sukni centkowanéj złotem owijał nogi tancerza i okrywał je chmurą niepewnéj barwy. I wówczas widać tylko było tors Stania, tors wykwintny, elegancki, który zdawał się w tajemniczy sposób planować w przestrzeni.
I dalej Wielohradzki dostrzegał wciąż znajome od lat tylu postaci — Charłupki, tańczącego z Lili Dalewską, Malewicza z Muszką Oleksińską, Sewera Drunickiego z jedną z księżniczek Hohensteigen Higmeringen. Pod ścianą stał Kafthan, odziany w czerwony frak i czarne pończochy, rozkładając na tle srebrzystéj materyi, okrywającéj ściany, swe rozrosłe plecy niezgrabnego niemca, wypierającego się swego pochodzenia. Stał pochylony, ciężki, smutny, śledząc przygasłemi oczyma tańczące grono. Tańczył źle, a bojaźń drwin „kasynowców”, którym służył za rodzaj ofiarnego kozła, nie dozwalała mu próbować sił i nabrać wprawy w tańcu.
Wielohradzki chwilę krótką patrzył na niego przez odległość salonu, i nagle uderzyła go myśl zbytecznéj obecności Kafthana wśród téj „śmietanki” towarzystwa. Jego odosobnienie, brutalna jakaś żałoba, którą wlókł za sobą pomimo jasnéj barwy odzieży, miała w sobie coś tragicznego. Pchany przez rodziców, wiedziony chęcią próżności, pozwalał deptać po sobie falandze tych motyli o barwnych skrzydłach różowego Pierrota. Nie odrzucał nigdy żartów, które jak grad spadały na jego głowę. Bał się urazić któregokolwiek z „kasynowców”. Przyjęto go na członka kasyna, gdyż przedstawił go hrabia Dezydery i dlatego, że w długie wieczory zimowe można było drwić z niego, robić plotki, bawić się jego kosztem i zabijać jego czas. On — znosił to wszystko, pochylając ramiona z mrukliwą obojętnością chłopca lub pajaca, przyzwyczajonego do pocisków rozbawionego tłumu, i tylko oczy wielkie, wsunięte w głąb, ciemniały mu chwilami i nikły w tém pociemnieniu, jak oczodoły w czaszce trupa.
Nagle ze drzwi prowadzących do Petit Trianon wysunął się hrabia Dezydery. Jako gospodarza domu, pełno go było wszędzie. Zjawiał się nagle, jakby wypchnięty z pod ziemi niewidzianą sprężyną. Stanął na progu, oczy zmrużył i widocznie kogoś szukał. Już Kafthan uśmiechał się blado i oczekiwał na jakieś uprzejme słowo, gdy nagle hrabia minął go i wprost ku Wielohradzkiemu zmierzał.
Tadeusz oczekiwał go, prostując się i starając przybrać jaknajkorzystniejszą pozę. Hrabia Dezydery był wyrocznią młodzieży lwowskiéj. Wielohradzki cenił go niezmiernie ze względu na jego szyk, gładkość obejścia i umiejętność artystyczną wydawania pieniędzy; lecz dziś szacunek ten spotęgowało jeszcze pokrewieństwo hrabiego do Muszki. Hrabia bowiem zastępował Muszce ojca i był jéj opiekunem.
Dezydery, manewrując pomiędzy tańczącymi, docierał powoli do Wielohradzkiego. W drodze znalazł uprzejme słowo i wdzięczny uśmiech dla każdéj z wirujących dam, a Orzecką pobudził nawet do chichotu rzuciwszy jéj w przelocie jakiś dowcip słodki, miły dla ucha, jak dźwięk menueta.
Wielohradzki miał ochotę podejść i ułatwić w ten sposób Dezyderemu zbliżenie się, lecz zdjęty respektem nie śmiał wyrywać się, bojąc się pomylić i wywołać wrażenie narzucania się swoją osobą.
Nareszcie hrabia stanął przed nim i z nadzwyczaj uprzejmym uśmiechem zaczął po francusku, zaokrąglając usta, dokoła których wygolona skóra układała w tysiączne zmarszczki:
— Je viens de la part de ma nièce..
Urwał, jakby sądząc, że Wielohradzki może nie umie po francusku, gdyż hrabia był niezmiernie sprytny i szybko w sytuacyi każdego człowieka oryentować się umiał.
— Siostrzenica moja phosi pana!... — dodał już po polsku, lekko r zmieniając na h — phosi pana, ażebyś przyszedł do Petit Thianon. Złożyliśmy tam akcesoria kotylionowe i Muszka phagnie dać panu pewne infohmacye...
I znów powtórzył:
— Pewne infohmacye!...
Wielohradzki wyprostował się i skłonił głowę z wielką elegancyą.
— Parfaitement, monsieur le comte! — odparł, starając się wymawiać jaknajlepiéj każde słowo — je suis aux ordres de mademoiselle votre nièce!
Szapoklak do piersi przycisnął i czekał z szacunkiem, aż hrabia monokl swój przeczyści, włoży w oko i odejdzie, uśmiechając się raz jeszcze jamą swych ust, w których bielały drobniuchne zęby, zęby Muszki.
Wielohradzki dyskretnie zaczął się przeciskać w stronę drzwi, nie śpiesząc się, pragnąc odzyskać zupełnie równowagę, zanim stanie przed Muszką.
Po raz to pierwszy miał spotkać się z nią sam na sam od chwili owéj karteczki, wsuniętéj tak nieostrożnie do bukietu, i przysłania panny służącéj z ustnem poleceniem bytności w teatrze.
Co mu powie? jak go przyjmie? czy wreszcie zdecyduje się rozjaśnić rzuconą przez siebie zagadkę.
Wielohradzki dochodził już do drzwi, gdy grupa, złożona z kilku osób, zatamowała mu drogę. Po nad głowami wszystkich ujrzał górujące, uparte czoło Kafthana i usłyszał wybuchy dziwacznego spazmatycznego śmiechu.
Staś Malewicz uczepił się teraz Kafthana i wmawiał w niego konieczność tańczenia kotyliona z najmłodszą córką hrabiego X. Kafthan gryzł usta nerwowo i przestępował z nogi na nogę, skrzypiąc nowemi lakierowanemi pantoflami. Ta „najmłodsza córka“ była jego postrachem i grozą.
Malewicz od kilku miesięcy wpadł na myśl wmawiania w Kafthana, iż owa „najmłodsza córka“ umiera dla niego z miłości. Kafthan, w gruncie rzeczy niegłupi, poznał się na żarcie, lecz nie śmiał oponować, nie umiał nakazać milczenia rozbawionemu paniczowi. I wszędzie, ciągle i zawsze; czy to w biurze podczas godzin porannych, czy na nocnéj inspekcyi, czy w kasynie podczas obiadu lub przy zielonym stoliku, czy teatrze, lub na Schnitzel-Jagdzie — wiecznie spadała na kark Kafthana owa „najmłodsza panna“. Znienawidził ją i przesuwał się koło téj małéj ormianki z bijącém sercem, schylając nizko głowę, lecz już Malewicz go dopadał i, chichocąc się cicho, urządzał mu ową tradycyonalną „piłę“. Zwłaszcza, skoro przegrał w karty, rzucał się wtedy z całą zajadłością na swoją ofiarę. Wykwintny, wysmukły, przysłowiowo piękny, o stalowéj barwy oczach i popielatych włosach, był graczem nałogowym i wojażował pomiędzy Lwowem a Krakowem, w wiecznéj pogoni za „dobrą partyą“, rozegrywaną na zieloném polu karcianego stolika. Kafthan często rozpaczliwie śledził wynik gry i stał nieruchomo, wpatrzony w wachlarz kart, wykwitający z białéj ręki Malewicza. Wiedział bowiem, że przegraną on zapłaci, przyjmując w milczeniu pociski ironii, szyderstwa, dziecinne żarty, które zdawały się sprawiać ulgę nieszczęśliwemu graczowi i uspakajać mu nerwy. Gdy zaś przeciwnie Malewicz wygrał znaczną summę, Kafthan oddychał.
Wczoraj jednak grano w kasynie, i to grano wściekle „wielką partyę“. Malewicz zgrał się jak włoskie skrzypce. Zgrzytnął zębami raz jeden i chichotać się zaczął. Dawno już stracił niewielkie mienie, jakie posiadał. Żył teraz z gry i nadzieją dobrego ożenku. Porwał więc Kafthana w swe szpony i dręczył żartami. Wielohradzki, przechodząc mimo, posłyszał:
— Musisz pan iść ją zaprosić do kotyliona... musisz pan... albo czekaj — ja to za pana uczynię...
Kilka panienek zatrzymało się opodal i rozbawione, różowe od tańca, patrzyły na Kafthana z po za koronkowych wachlarzy. Pozbitowski wzruszał ramionami. Znajdował, że Malewicz nudzi wszystkich. Trwa to zbyt długo, należałoby już coś innego wymyślić.
Wielohradzki wsunął się szybko do małego saloniku, tak białego, iż zdawał się być cały ulepiony z cukru. W alabastrową dużą urnę wpuszczona lampa rozlewała dokoła łagodny śnieżny blask. W bieli téj świetlanéj rozpływały się delikatne malowidła ścian, panneaux o białych tłach, zarzucone amorkami, różowemi jak zorze, i bukietami kwiatów delikatnych, chorobliwie bladych, wiązanych karbowanemi błękitnemi wstążkami. Bukiety owe, aniołki, wstążki pięły się tak ku górze, ku sufitowi owalnemu, po którym na błękitném tle nieba płynęła nimfa, poprzedzona armią gołębi, motyli i kolibrów. Pod ścianami, na silnie wywoskowanéj podłodze, stały białe meble, pokryte kremową w pasy materyą. W głębi majaczył kominek z różowawego marmuru; na nim statua wysmukłéj Dyany. Po obu stronach dwie wazy z porcelany sewrskiéj, dwa arcydzieła różowe, błękitne, białe, wyniosłe i w liniach swych czyste.
Wielohradzki spojrzał dokoła, lecz nigdzie nie dostrzegł Muszki. Drzwi od gabinetu stały otworem. Cicho, ślizgając się, aby zagłuszyć odgłos swych kroków, doszedł do tych drzwi.
W głębi dostrzegł, nie jedną, ale dziesiątki Muszek, które nieruchome, spokojnie, z rękoma niedbale zwieszonemi po obu stronach ciała, stały obok stosu akcesoryów kotylionowych. I wszędzie, wszędzie powtarzała się ta biała postać zwieńczona koroną włosów o połyskach miedzi.
Na odgłos kroków Wielohradzkiego Muszka odwróciła się powoli. Ten sam ruch powtórzyły też inne dziewczyny białe i tak samo piękne, jak ona, które, skąpane w potoku jasności, zdawały się być jéj orszakiem, jéj świtą posłuszną na każde skinienie. I był to cały las tych młodych dziewczyn, białych jak brzoza, a smukłych jak sosny, owianych zlatującą z nich draperyą, z ciemną plamą ponurych malw w miejscu serca.
Wielohradzki drgnął wobec tego niespodziewanego zjawiska. Stanął niepewny i wahający. Nie wiedział, w którą iść stronę i która z tych dziewcząt jest Muszką prawdziwą. Chwilę sądził, że to jest żart, to znów zaczął wątpić o swych zmysłach. Lecz Muszka, bez uśmiechu, spokojnie wyciągnęła rękę. I las rąk, jak w tajemniczym balecie, wyciągnął się nagle ku Tadeuszowi.
— Et bien?... — zapytała wreszcie dziewczyna.
Głos ten ocucił i oprzytomnił Wielohradzkiego.
Zrozumiał, iż gabinet miał ściany lustrzane i że układ tych luster sprawiał owo fantastyczne złudzenie. Śmiejąc się, podszedł ku Muszce. Lecz ona cofnęła już rękę i najspokojniéj zaczęła przerzucać przybory kotylionowe.
— Do czego to ma służyć? — spytała, ukazując cały stos welonów gazowych i lnianych burnusów zrzuconych na kanapkę w stylu empire, krytą żółtą materyą.
Wielohradzki starał się odzyskać zupełną swobodę i być tak spokojnym, jak ta dziewczyna, która w téj chwili zdawała się troszczyć jedynie o przybory kotylionowe.
— To moja tajemnica! — odparł, usuwając w głąb welony i burnusy.
— Och! — wyrzekła Muszka — zdawało mi się, że pan nie powinieneś miéć żadnych tajemnic przede mną.
Mówiąc te słowa, powoli podniosła na niego oczy i patrzyła mu wprost w źrenice swemi szafirami z pod długich fryzowanych rzęs o bronzowym odcieniu.
Wielohradzkiemu zabiło żywiéj serce. Po raz pierwszy Muszka uczyniła aluzyę do tego węzła, łączącego ich pomiędzy sobą.
Chciał koniecznie odpowiedzieć coś, coby podtrzymywało ową rozmowę, i w téj chwili nie znalazł nic mądrzejszego nad rzucenie banalnego zapytania:
— Dlaczego?
Po wązkich ustach dziewczyny przewinął się cień ironii.
— Bo... to my prowadzimy zawsze kotyliona... Tak, jak pan jesteś meneur de cotillon, tak samo mnie można nazwać menuese... a więc...
Urwała i wzruszyła ramionami.
— Enfin, skoro pan chcesz grać ze mną w cache-cache...
Wielohradzki zaczął obracać szapoklak.
— Ja?... — wyrzekł nareszcie. — Ja przeciwnie... pragnąłbym nie miéć nigdy przed panią żadnych tajemnic! Chciałbym, ażeby pani mogła czytać we mnie jak w otwartéj księdze...
Muszka oparła się o poręcz kanapy i patrzyła na niego wciąż z odcieniem ironii.
— Mais c’est de l’éloquence!... — rzuciła niedbale — à propos akcesoryów kotylionowych, podajesz mi pan zdanie wyjęte z jakiejś komedyi Ohneta... Dlaczego to pan czynisz?... Zemną taka gra na nic się nie przyda. Jeżeli zapragnę słyszéć des phrases bien tournées, zawołam Pozbitowskiego, Malewicza, mego kuzyna, i będę je mieć do przesytu. Nie lubię girland nawet na ścianach i saloniku, który poprzedza ten gabinet, znieść nie mogę. Nie wij mi pan więc girland z frazesów nigdy!... — vous entendez?... jamais.
Wielohradzki uczuł się bardzo skonfundowanym. Ów frazes przyszedł mu na usta bez żadnéj chęci popisywania się elokwencyą. Stał więc zmieszany, powiekami mrugał i usta w podkówkę ułożył, przybierając mimowoli minę, jaką czasem swą matkę i Tecię rozbrajał.
Muszka patrzyła na niego długą chwilę i nagle wyciągnęła doń rękę.
— O ile ja pana wolę, gdy pan nic nie mówi!... — wyrzekła, zaginając haczykowato palce, odziane w cienką białą rękawiczkę.
Wielohradzki rękę tę, któréj całe dziesiątki ujrzał znów w lustrze, pochwycił.
— Milczę!... — szepnął, nieśmiało palce drobne Muszki ściskając.
— Oui! oui! taisez-vous! — mówiła dziewczyna.
— Lecz oczy mówić będą... — szeptał Wielohradzki.
— Dlaczego?.. oczom można także nakazać milczenie!
Jakby na potwierdzenie tych słów, odbiegła od niego oczami i Wielohradzki poczuł, że jéj dłoń sztywnieje w jego dłoni. Chciał w jakikolwiek sposób przedłużyć tę chwilę rozbudzającéj się sympatyi i szybko zapytał:
— Tańczymy razem kotyliona?
Ona roześmiała się nagle i cale słońce zabłysło w jéj oczach, w dołkach jéj bladych, matowych policzków.
— Naturalnie! — odparła z niezwykłą żywością w głosie.
Ten głos, ten śmiech, to nagłe ożywienie się ośmieliły i porwały Wielohradzkiego. Natychmiast więc postarał się o spełnienie niedyskretnéj niezręczności.
— Ja... byłem przed kościołem!.. — wyszeptał, oglądając się na drzwi otwarte... — byłem przed kościołem i w teatrze...
Ręce ich rozplotły się.
Muszka nagle wyprostowała się, uśmiech jéj znikł, dawny spokój powrócił na jéj bladą twarz.
— A!.. — odparła obojętnie i przez zaciśnięte zęby — kiedy pan byłeś w teatrze? na jakiéj sztuce?..
Wielohradzki uczuł, że traci znów grunt pod stopami.
— Na „Domu otwartym”! — wykrztusił, czerwieniejąc nagle.
Muszka ramionami wzruszyła i, mrugając oczyma, zaczęła w pamięci szukać.
— „Dom otwarty”?.. connais pas!.. co to? balet? opera?.... enfin... peu m’importe!..
Odwróciła się szybko ku drzwiom i rzuciła okiem w głąb saloniku, w którym było słychać od pewnego czasu szelest sukni jedwabnéj.
— Marthe!.. — zawołała — est-ce toi?
— Oui! sois tranquille! — dał się słyszéć głos Orzeckiéj.
Muszka znów zwróciła się ku Wielohradzkiemu i wyniośle, zimno, obojętnie mówić zaczęła:
— Czy nie znalazłeś pan przypadkiem kartki pergaminu w formie treflu?.. wypadła mi z karnetu na wieczorze u Bodeckich... jeżeli ją pan znalazłeś... rendez-la moi.
I głosem stanowczym dodała: — J’y tiens!
Wielohradzki w milczeniu sięgnął do kieszeni fraka. Nie rozstawał się nigdy z tą kartką, na któréj zmienioném pismem nakreślone zacierały się już zupełnie literki.
Lecz nagle przyszła mu inna myśl do głowy.
Chciał naprawić swą niezręczność i pokazać się gentelmanem w oczach téj dziewczyny.
— Zdaje mi się, iż kartkę tę znalazłem — odparł starając się nadać głosowi ton obojętny — oddam ją pani za najpierwszém naszém widzeniem się.
Urwał i dodał, oglądając guziczki swoich rękawiczek:
— Nie wiedziałem, że ta kartka do pani należy... i zapomniałem formy karnetu pani.
Muszka patrzyła na niego chwilę i cień ironicznego uśmiechu przesunął się po jéj ukarminowanych ustach. Jakiś rodzaj wzgardliwéj litości dla tego człowieka, który kłamał w tak nędzny i źle udany sposób, ogarnął ją widocznie.
Zwróciła się ku stosowi welonów i burnusów i ujęła w rękę długi szmat białéj gazy, nakrapianéj srebrnemi gwiazdami.
— Niech mi pan powie, do czego to będzie służyć?
I znów głos jéj utracił ostrość i brzmiał równo, melodyjnie, bez cienia jakiéjkolwiek nerwowéj nierówności.
Przed drzwiami słychać było wciąż szelest sukni Orzeckiéj, która była tam widocznie na warcie przyjacielskiéj i dyskretnéj. W oddali konały tony walca, który dopływał do kresu.
Wielohradzki zaczął dawać Muszce potrzebne wyjaśnienia. Głos drżał mu lekko. Położył szapoklak i rozrzucał burnusy z mimowolną gracyą kupczyka. Ona patrzyła na niego jakby przez zasłonę, nie widząc prawie tych pięknych gestów. Podbijał ją swoją urodą i nieokreślonym wdziękiem dziewczyny zamienionéj czarodziejskiém zaklęciem w pięknego i zgrabnego chłopca. A piękność ta różniła się od urody i sposobu noszenia téj urody — Stasiów Pozbitowskick, Malewiczów, Bodeckich i całéj falangi „końskiéj loży”. Wielohradzki miał w sobie całą massę kobiecości, miękkiego, kociego ułożenia, kokieteryi i pewnéj, mimo wszystko, nieśmiałości dziecięcéj. Młodzież zaś z arystokracyi, pomimo dystynkcyi i pięknych manier, wygimnastykowana we wszystkich sportach, była dla niéj, dla téj Muszki, tak samo jak oni, sportswoman’ki — zamało subtelną i pociągającą.
Wielohradzki w téj chwili, z szerokim welonem gazy w obu rękach, wyciągniętych ruchem tancerki, podnosił ramiona, i przez te białe pajęcze zasłony widać było jego twarz drobną, bladą, usta różowe, delikatne, oczy błękitne, czoło nizkie, równo zarośnięte, czoło cesarzowych rzymskich na statuach pleśnią wieków porosłych. Mówił słodkim, harmonijnym głosem, iż panie welony te włożą na głowy i zostaną zamknięte w rodzaju maurytańskiego domku, panowie zaś, odziani w burnusy, jak arabowie spowici w biel draperyi, pukać będą do zamkniętych wrót domu, i panie kolejno (według woli) wychodzić mają, znajdując na progu tego, którego jéj los za tancerza przeznaczył.
Wskazywał na złożone w kącie dekoracye domku, wielkie płótna rozpięte na blejtramach teatralnych, i Muszka śledziła gest jego ręki i błysk doskonale wyszlifowanego paznogcia, w którym się światło łamało.
I nagle podbita wyrzekła spokojnie:
— Ja wyjdę wtedy, gdy posłyszę trzykrotne stuknięcie, i to w interwallach...
Wielohradzki chciał odpowiedziéć, lecz już wtargnęła do gabinetu Orzecka i, wziąwszy szybko w rękę jeden z welonów, zarzuciła go na głowę.
Śmiejąc się, przeglądała się w lustrze i szybko mówić zaczęła dość skrzeczącym głosem:
— Tak! tak! należy się porozumiéć, ażeby późniéj nie było zamieszania... według mnie, ten, który prowadzi kotyliona, dzieli swą odpowiedzialność i pracę z damą, która z nim tańczy... wszak prawda?
Głos jéj brzmiał jeszcze donośnie wśród massy lustrzanéj, gdyż już na progu stanął kuzyn Muszki, Maleni, i olbrzymią postacią swoją zasłonił prawie drzwi całe. Wyborny „koniarz” w ubraniu balowém wyglądał jakby trzymał lejce i prowadził owe sławne breaki, mail-coach’e, z których był tak dumny. Na jego widok Muszka wyprostowała się, porzuciła trzymane w ręku welony i, rzuciwszy przelotne spojrzenie na Orzecką, ujęła ją pod rękę.
— Teraz już wiem, o co chodzi... — wyrzekła — pan (tu wskazała brodą na Wielohradzkiego) wytłómaczył mi dokładnie; możemy wrócić do salonu. Viens, Marthe!..
I powoli, uczepiona u ręki Orzeckiéj, która także przybrała minę seryo, przesunęła się koło Maleniego, zamieniając z nim dość wymowne i głębokie spojrzenie. Lecz Maleni widocznie opierał się czemuś, nie chciał wykonać jéj rozkazu czy prośby, i ona sprytem swoim wyczytała to w jego oczach.
Nie zatrzymując się nawet, rzuciła mu przez ramię:
— Oh! je vous en prie!.. nie potrafię tańczyć inaczéj... je vous jure...
I odeszła, nie spojrzawszy nawet na Wielohradzkiego, który zmieszany nagłém pojawieniem się hrabiego (który mu szczególniéj imponował) zaczął składać porozrzucane burnusy i szale. Maleni stał ciągle w progu, oparłszy się ręką o drzwi białe, dyskretnie złocone.
Był to olbrzym łagodny i spokojny, kryjący pod maską wybornego światowca jakiekolwiek osobiste uczucia i wrażenia. Wysoko już postawiony u drabiny dyplomatycznéj, miał w sobie ciągłą dyskrecyę wzorowego dżentelmana, nieożywiającego się nigdy, lecz niepokazującego zarówno bezwzględnéj na wszystko obojętności. Oczami Maleni mówił często i dużo (to, co mówić zapragnął), lecz słowa, które z ust jego wypadały, zdawały się być zawsze przemierzone i zważone na wzorowéj szali zastanowienia i rozsądku.
Obaj mężczyźni pozostali teraz sami i Wielohradzki uczul ten dziwny lęk i zmieszanie, jakie ogarniało go zawsze w obecności Maleniego. Ten typ arystokraty-karyerowicza imponował mu, a człowiek nerwy mu szarpał.
Dla nabrania równowagi zaczął układać porozrzucane akcesorya kotylionowe; w lustrach jednak widział kilkakrotnie odbicie postaci hrabiego. Te wielkie blade twarze, powiększone jasnością łysiny i przecięte plamami czarnych oczu, zdawały się unosić w przestrzeni, jak potworne maski japońskie.
Nagle Maleni ręce w tył pod poły fraka założył i ku Wielohradzkiemu twarzą się zwrócił. Maski w lustrach mignęły i teraz kilka profilów bladych, niepewnych, rozlanych w fałdach podbródków, z nosami zadartemi, majaczyły w srebrnych taflach szklanych.
Hrabia otworzył kilkakrotnie usta i wreszcie wyrzucił z siebie krótkie, okrągłe frazesy, które niepomiernie zdziwiły Tadeusza:
— Urządzam pojutrze fête champêtre. U mnie, w Paprotce. Jechać będziemy mailami. Późniéj radbym, aby tańczono. Czy zechcesz pan należéć do nas? Może objąłbyś pan dyrekcyę tańców? Sądzę, iż możnaby urządzić kotyliona en plein air... coś nowego, niezwykłego. Enfin, bref, to już zostawiam znanéj imaginacyi artystycznéj pana.
Zawiesił głos i, nie zmieniając ani na chwilę pozy, dodał:
— Czy możemy liczyć na pana?
Wielohradzki w pierwszéj chwili miał ochotę odmówić, lecz nagle rozsłoniły się przed jego oczyma barwne horyzonty. Kotylion, płynący farandolą pomiędzy wyniosłemi cieniami drzew... Dekorator, baletmistrz, metteur en scène brał przewagę.
Skłonił się więc z powagą, mówiąc:
— Je suis à vos ordres!
Maleni pośpiesznie zaprzeczył:
— To ja jestem na pana rozkazy! Zechciéj je wydać, nie szczędząc swéj imaginacyi. Będą wykonane z najwyższą skrupulatnością.
Wielohradzki ciągle się czuł zmieszany tą wielkopańską grzecznością.
— Jutro... napiszę... i w namiestnictwie, jeśli hrabia pozwoli, moje plany prześlę.
— Parfaitement. Przyjdź pan sam do mego biura. Przynieś swoje projekty. Sans discussion są zatwierdzone.
Lekko głową kiwnął.
— Au revoir et merci!
Tadeusz nizko się skłonił i odetchnął, gdy Maleni zniknął z progu, na którym tkwił, jak potworny drogowskaz, wysuwając naprzód swój tors jarmarcznego siłacza.
Twarz Wielohradzkiego promieniała teraz radością. Muszka wyraźnie zaczynała zaznaczać swoją ku niemu sympatyę. Jakiego to rodzaju była sympatya, o to Wielohradzki się nie troszczył. Brał to, co mu podawano, czując się szczęśliwym z tych królewskich okruchów. Pełen więc różowych myśli wyszedł z gabinetu. W progu saloniku spotkał już całe grono panien, których białe, liliowe, seledynowe sukienki rozsypały się w przestrzeni jasnych ścian, jak nagle rozwiany bukiet, złożony z cieplarnianych kwiatów. Szczebiot pusty i dźwięczny zaszemrał razem z szelestem wstążek i szybko poruszanych wachlarzy. Był to cały „gołębnik“, wypuszczony nagle na wolność i porwany w siatkę kwieciem zaróżowionych ścian Petit Trianon’u. Dziewczyny delikatne, wysmukłe odziane lekko, powiewnie ślizgały się atłasowemi pantofelkami po lustrzanéj tafli woskowanéj podłogi lub siadały, rozwiewając dokoła fałdy bladych sukien, na fotelach pociągniętych białą laką i wybitych białą w kremowe pasy materyą. I wszędzie delikatne profile rysowały się na tle girland, z róż i niezapominajek splecionych; koronkowa złota piana włosów, jak piana czary szampana, biła jasną aureolą w tajemniczym półcieniu płonącéj w alabastrowéj kolumnie lampy.
Muszki, Musie, Minusie, Maniusie, umitrowane, bez mitry, z koroną o dziewięciu lub siedmiu perłach przesuwały się w téj bieli, jak damy dworskie Maryi Antoniny, i tylko brakło im panier’ów i wieńców róż księżnéj Lamballe.
Lecz sto lat minionych nie wywarło wielkiéj zmiany w układzie figur i mózgów tych wykwintnych lalek, stworzonych na przetańczenie wiosny życia bez troski o chléb powszedni. Nie zwróciły uwagi na przechodzącego Wielohradzkiego, zajęte całe studyowaniém swéj własnéj nicości. Przeglądały się w lustrach oprawnych w wązkie białe ramy i wydobywały z ukrytych kieszonek małe pudełeczka z pudrem. Znikały na chwilę w obłoku velutiny i pojawiały się znów z porcelaną twarzy, przygaszoną delikatną, dyskretną osłoną.
Wielohradzki nie szukał pomiędzy niemi Muszki. Wiedział, iż hrabianka trzyma się zawsze zdaleka od swych rówieśniczek i rada przestaje w towarzystwie młodych mężatek, przysłuchując się ze spokojną, marmurową twarzą ich lekkiéj i dowcipnéj rozmowie.
Zwrócił się więc ku orkiestrze, chcąc dać szefowi niektóre wskazówki, gdyż uroczysta godzina kotyliona zbliżała się i obecnie prawie całe towarzystwo, podzielone na małe grupy, zajęło stoliki w sali bufetowéj i przy dźwięku kryształów i srebra w powodzi świateł i kwiatów spożywało stosy wytwornych potraw i całe strumienie wina.
Tylko „panienki”, jak zawsze eteryczne, objadłszy się cukierkami i opiwszy oranżadą, ze względu na zbyt ściśnięte gorsety, uciekły do Petit Trianon’u.
W salonie krzątał się Wielohradzki, ustawiając krzesła, wydając służbie dyspozycye, układając akcesorya kotylionowe w rogu sali, odgraniczonym dwoma haftowanemi parawanami.
Niedaleko, koło ściany, ponury i tragiczny stał Kafthan, chmurnie wpatrzony w ziemię. Malewicz drwił dziś z niego bez litości, a Pozbitowski, Bodecki i inni dopomagać mu zaczęli. Perweniusz odcinać się nie śmiał, lecz teraz przetrawiał z domieszką żółci wszystkie usłyszane ironiczne przycinki, i karmił się niemi w milczeniu, jak trucizną, którą przecież pił dobrowolnie i któréj nawet poszukiwał.
Wielohradzki, przebiegając mimo, spojrzał na tę olbrzymią postać, stojącą samotnie na tle jasnego obicia.
— Czemu pan nie idziesz do bufetu? — zapytał, czując nagłą litość nad tą wyfraczoną niedolą, tak chmurną wśród blasku świateł i odgłosów śmiechu, dolatujących dokoła.
Lecz Kafthan nie odpowiedział ani słowa, pogrążony cały w upartém milczeniu.
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
Na środku salonu, w białe, czarne i pomarańczowe pręgi, stoi domek tekturowy z okienkami zakratowanemi w maurytańskim stylu. Kilka olbrzymich palm wyrasta z posadzki, z mogił mchu, i wysoko rozkłada swe wachlarze liści ciemnych i poszarpanych. Dokoła domku krąży grono Arabów, odzianych w długie burnusy i zawoje dziwacznéj formy. Z pod burnusów od czasu do czasu wysunie się noga, odziana w lakierowany trzewik i czarną pończochę jedwabną, lecz szybko niknie, i Arabowie krążą po woskowanéj posadzce, wśród palm i mchu tajemniczo, w takt dziwacznéj, wpółsennéj melodyi.
Koło wrót domku stoi Wielohradzki, odziany tak jak i inni tancerze, lecz burnus jego jest cieńszy, delikatniejszy, zawój ułożony w bardziéj artystyczne formy. Na ramieniu ma pęk róż bladych, niepewnéj barwy, i kwiaty te kładą poetyczną nutę w surową całość klasycznego stroju. Delikatna jego twarz występuje jeszcze delikatniéj wśród téj śnieżnéj bieli, wyrafinowaniem kokieteryjném; turban jego, cokolwiek z czoła zsunięty, odsłania dokładnie jego ładne, regularne rysy.
I co chwila z grona tancerzy występuje jeden i, doszedłszy do drzwi domku, puka i usuwa się na bok. Wówczas otwierają się powoli drzwi i na progu zjawia się postać kobieca, osłonięta welonem gazowym w duże srebrne gwiazdy. Nie odsłaniając owéj zasłony, podaje rękę tancerzowi i gdy drzwi zamkną się z powrotem, odchyla welon i ująwszy ramię araba, odsuwa się na bok, gdzie stoją już inne, związane wypadkiem, pary.
Gra ta budzi ogólne zainteresowanie. Ze wszystkich salonów pościągano, aby wiedziéć tę nową figurę kotyliona. Hrabia Dezydery wprowadził starą hrabinę Bodecką i usadził ją na wygodnym fotelu, pozostając przy jéj boku.
Wielka dama jest głucha, więc hrabia usiłuje krzyczéć, nie przekraczając miary dystynkcyi, i tłómaczy jéj cel owéj budowli tekturowéj, przypominającéj dekoracye pantomin, grywanych na arenie cyrkowéj.
We drzwiach sali balowéj tłok panuje nie mały. Wszyscy starsi mężczyźni przyszli, zwabieni dziwacznością piosenki arabskiéj, którą gra orkiestra z akompaniamentem dzwonków, tryanglów i tympanów.
Wielohradzki tryumfuje. Ogarnia okiem cisnące się tłumy i czuje się w téj chwili panem sytuacyi.
Przesadza ważność swéj roli wodzireja. Sam otwiera drzwiczki domku i, podając z gracyą rękę wychodzącéj damie, oddaje ją delikatnie i ostrożnie, jak bukiet szklanych kwiatów, czekającemu na nią tancerzowi. Z radością widzi zadowolenie na wszystkich twarzach, gdyż kostiumy podbudzają zawsze komedyancką stronę, drzemiącą w duszy każdego człowieka. Wielohradzki prostuje się dumnie i zaczyna mrużyć oczy i gryźć usta. Widzi, że Muszka jeszcze nie wyszła, czuje, iż ona jest tam, ukryta, czeka na dany znak, i że on, Wielohradzki, potrzebuje tylko uczynić jeden gest, aby przywołać do siebie tę dumną i piękną dziewczynę.
Wszyscy tancerze mają już swe tancerki. Biel welonów i burnusów zaścieła całą przestrzeń salonu.
Wielohradzki zbliża się do domku i trzykrotnie, słabo, dyskretnie uderza we drzwi. Otwiera je sam natychmiast i odsuwa się cokolwiek.
Na progu ukazuje się Muszka.
Wbrew przepisom, hrabianka ma welon odsłonięty i prześliczna jéj twarz ukazuje się nagle w obłoku białéj gazy i w srebrnéj koronie z gwiazd, jak nieziemskie zjawisko.
Ręce, splecione na piersi, przytrzymują fałdy welonu, który ją otacza przezroczystą smugą białą, jak mgła poranna.
Wiedziona instynktem kobiecym, przed włożeniem welonu przygładziła falujące włosy i podciągnęła skromnie opadające ramiączka sukni. W tych ciemnych pasmach włosów, w których nawet złoto iskier wygasło, twarz jéj nabiera dziwnego uroku dziewczęcego, niewinnego wdzięku.
Stoi chwilę nieruchoma, czując, że wszystkie spojrzenia biegną ku niéj i dziwią się téj niesłychanéj przemianie, lecz już Wielohradzki zbliża się ku niéj i rękę swą wyciąga.
Muszka podaje mu swą rękę, nie patrząc na niego, rozmarzona i wpół senna, zasłuchana w mełodyę arabską, kołysankę tęskną i porywającą.
Wielohradzki daje znak muzyce, i nagle kołysanka zmienia się w walca, który chwilę drga w powietrzu nieśmiało, jak nagle uwięzione echo, i powoli przechodzi w taneczne tempo.
Arabowie ujmują wpół swe odaliski, w mgłę i gwiazdy spowite.
I zaczyna się wić szereg srebrno-biały, rozkołysany namiętnie, śnieżny w potokach elektryczności, okrążający, jak wał śniegu, mury domku.
Burnusy wiewają, welony srebrzą się, iskrzą, jak szmaty mgły porannéj, rozjaśniane morą nagich gorsów i ramion lub złotem włosów, w których teraz światło migocące zapala iskierki.
W téj bieli, w tym delikatnym szumie wirujących tkanin, płyną powoli złączone pary rozbawione, rozflirtowane, uśmiechnięte, i tylko teraz ciemne wachlarze liści palmowych wznoszą się tryumfalnie, wykwitając w swéj apoteozie, jakby z massy skrzącego się śniegu i kołyszącego się lodu.
Dokoła rozległ się szmer uwielbienia. Ta biel, te welony, te gwiazdy płynące na skrzydłach gazy, ta odzież malownicza i wdzięczna — tworzyły całość artystyczną i ciągnącą oczy, przyzwyczajone do banalności fraków i balowych strojów kobiecych.
Tu i owdzie rozległy się oklaski.
Hrabia Dezydery wolał: — Bhavo bhavo!.. wtórowała mu stara hrabina Bodecka. Czar roztaczającéj się dokoła przeczystéj bieli zaczynał porywać wszystkich. We drzwiach duszono się literalnie.
Wówczas Wielohradzki uczuł wielką dumę, rozsadzającą mu piersi. Oklaski te, które tańcząc słyszał, bezwarunkowo należały się jedynie tylko jemu, gdyż to on ubrał te maryonetki i w ruch puścił. Tryumf ten upajał go. Metteur en scène promieniał w nim w całéj pełni. W objęciach trzymał Muszkę, która w téj chwili wydawała mu się nadziemską istotą, i czuł, jak ręka hrabianki ściskała delikatnie jego palce, pomimo, że oczy błądziły wśród tłumu przesuwających się przed nią postaci.
Lecz Wielohradzki na ten szczegół nie zważał; upojony, oczarowany, tańczył wciąż, mając w objęciach Muszkę, a przed sobą białą smugę wirujących par i mgłę rozwiewanych welonów, których gwiazdy, jak srebrne szlaki tajemnicze i urocze, migotały przed nim z uśmiechem wschodzących jutrzenek.
Wielohradzka zaczęła być na seryo o syna niespokojną.
Powróciwszy z pikniku, zamknął się on w swoim pokoju, gwizdał, nucił — był w dobrym humorze, lecz wbrew przyjętemu zwyczajowi nie pił barszczu i nie zjadł salzsztangi, którą mu Tecia przyniosła.
Poszedł do biura, mając pod pachą portfel pełen papierów, i wróciwszy z biura, zasiadł do obiadu jedynie dla formy.
Nie jadł ani rosołu, ani mięsa, ani mizeryi, tylko wciąż po obrusie jakieś kółka i gzygzaki kreślił, mrucząc półgłosem:
— Dwie czternaste pary!..
To znów liczył coś na palcach, nucąc, gwiżdżąc walce i polki, raz nawet krzyknął głośno:
— Arrêtez!..
Wielohradzka nigdy nie widziała go w tak gorączkowém usposobieniu. Wiedziała, iż układał figury i kombinacye, lecz ta gorliwość i pośpiech, z jakim pracował, zaczynały ją niepokoić.
— Jédz, Tadziu!.. — prosiła — zupełnie z sił opadniesz...
Lecz on uparcie głową kiwał.
— Nie! nie!.. może późniéj... teraz mam pilną robotę.
— Na wszystko jest czas! — odparła Wielohradzka — teraz powinieneś jeść obiad... proszę cię!..
— Nie!., gdyż nie mam ani chwili do stracenia — upierał się Tadeusz — jutro parti de plaisir w Paprotce... prowadzę tańce, nie mam jeszcze figury nowéj wymyślonéj. Żadnego clou!.. A rozumié mama, iż po wczorajszéj figurze arabskiéj muszę wykomponować coś niezwykłego. Sukces obowiązuje...
Nadymał się ciągle, nie mogąc zapomniéć szelestu braw, które do téj pory szumiały w jego uszach.
— W Paprotce? — spytała Wielohradzka.
— Tak, u Maleniego! — rzucił niedbale Tadeusz.
— U Maleniego?..
— Tak!..
Lecz nie mógł długo zachować obojętnego tonu. Radość tryskała mu z oczu. Szybko porwał matkę za rękę.
— Ha?.. co mamuś na to?.. Tadzio zaproszony do Maleniego?.. będzie fortancerował!.. Co mama na to?..
Wielohradzka rozradowała się szczerze. Pochyliła się i pocałowała syna w czoło.
— Dzięki Bogu!.. — wyrzekła — dzięki Bogu, zaczynasz już wchodzić na drogę do karyery... Maleni to gruba ryba... jeżeli zechce, może cię zaprotegować... możesz awansować...
Wielohradzki machnął ręką.
— Ech!.. ja tam o to nie dbam. Zostawiam to Charłupce!.. Teraz chodzi mi o co innego. Widzi więc mamcia, że mam nielada ciężar na swoich barkach.
— Widzę! widzę i cieszę się! Czy zechcesz, ażebym sprzątnęła ze stołu i przyniosła ci papier i pióro?.. Będziesz tu pracował...
Lecz Wielohradzki wyciągnął się na krześle.
— Dziękuję, mateczko!.. — wyrzekł powoli. — Chcę trochę wypocząć... Nie uwierzy matuś, jak taka praca umysłowa męczy...
Wielohradzka pokiwała głową i szukała w myśli łatwego tematu do rozmowy, który pozwoliłby wypocząć spracowanemu mózgowi wodzireja.
— Z kim tańczyłeś wczoraj kotyliona? — spytała.
— Z Muszką Dobrojowską.
— A która z panien była najpiękniejsza?
— Muszka Dobrojowska.
— A najładniéj ubrana?
— Muszka Dobrojowska.
Powstała z krzesła i wyniosła, majestatyczna, blada w obramowaniu swych siwych włosów, zaczęła zbierać salaterkę z mizeryą i półmisek z mięsem ze stołu.
— A zresztą... — dodała, zatrzymując się nagle tuż przed synem i kładąc mu rękę na ramieniu — czy ty wiész, co ci jeszcze Bóg w przyszłości dać raczy?... Jesteś jeszcze dzieckiem... całe życie przed tobą... Masz pełne prawo do ożenienia się bogato, z panną z dobrego domu, słowem, możesz zrobić... karyerę!
Wielohradzki podniósł na matkę swe wielkie, błękitne oczy.
— Och! — wyrzekł — nie myślę o tém nigdy!..
— To źle! — odparła Wielohradzka. — Bywając w salonach, powinieneś miéć na celu swą przyszłość, a tak piękny, elegancki, z dobrém nazwiskiem chłopak nie może przesunąć się niepostrzeżony... Pamiętaj, co ci mówię! Masz zupełne prawo do zrobienia świetnéj partyi. Niech to przekonanie nie odstępuje cię ani na chwilę...
Nagle w kuchence zaruszało się coś koło komina.
— Czy to ty, Teciu? — spytała Wielohradzka.
— Tak, ja, proszę pani! — odparł po chwili cienki głosik dziewczyny.
— Co tam robisz?
— Grzeję żelazka!
— Nie potrzeba... czy babka już ubrana?
— Tak, proszę pani!..
— Chodźże tutaj, co tam robisz jeszcze w téj ciemnéj kuchni?
Po chwili na progu drzwi ukazała się Tecia, ubrana w szkocką bluzkę i czarną spódniczkę wełnianą. Głowa jéj aż lśniła od jakiegoś olejku i włosy piętrzyły się wysoko, na czubku spięte całą bateryą szpilek z celluloidu.
— Babcia...czeka!.. — wyrzekła nieśmiało dziewczyna.
Wielohradzka spojrzała na nią ze zdziwieniem i nagle, przypominając coś sobie, uderzyła się w czoło.
— Ach! tak!.. tak!.. powiedz babci, że natychmiast przyjdziemy. Idź naprzód!
Tecia zniknęła we drzwiach kuchenki
Wielohradzka zbliżyła się układnie do syna.
— Mój Tadziu!.. — wyrzekła powoli — dziś imieniny Teci... możebyśmy poszli na chwilę do Pikniewiczowéj...
Wielohradzki wzruszył ramionami.
— Ani myślę!.. to stara plotkarka.
— Ależ mylisz się!.. — tłómaczyła matka. — Zresztą pomyśl, dawna nasza sąsiadka, stara kobieta... czeka na nas...
Zawahała się chwilę, wreszcie dodała dość szybko:
— Zrób to dla mnie!.. proszę cię!... Tecia jest mi wielką pomocą w méj pracy! Dziewczyna niezmiernie chętna i zręczna... Ja się starzeję... często ona pracuje za nas obie... Mój Tadziu!..
Wielohradzki powstał i kierował się do swego pokoju.
— Dobrze! dobrze!.. fraka przecież chyba nie włożę...
— Nie! nie!.. weź anglez, to wystarczy.
— Anglez?... co téż mama mówi!.. pójdę w żakiecie...
Lecz Wielohradzka znów prosić zaczęła.
— Mój Tadziu!.. zrób to dla mnie!.. Pikniewiczowa może się obrazić!.. żakiet w dniu imienin!.. Mój Tadziu!..
— No dobrze!.. dobrze!.. — zabrzmiał z po za drzwi głos Tadeusza — wezmę anglez, tylko ten stary, bez aksamitnego kołnierza...
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
Dokoła stołu, nakrytego serwetą siatkową, zasiadło cale towarzystwo.
Na stole znajdował się tort, biedny tort biszkoptowy obłożony cieniuchnemi plasterkami smażonego tataraku. Na środku tortu różowiła się cukrowa róża. Obok, na tacy, kieliszki, butelka wina i korkociąg i kilka małych talerzyków, na których srebrzyły się łyżeczki.
Pociągając wiecznie zakatarzonym noskiem, kręcił się dokoła stołu Felek w zbyt krótkim świątecznym garniturze. Na kanapce włosieniem pokrytéj Wielohradzka w jedwabnéj sukni i Pikniewiczowa, staruszka zmarszczona i chuda, w dużym czepku z fijoletowemi kokardami. Dolna jéj szczęka była w ciągłym ruchu, tak, jakby Pikniewiczowa w ustach miała prowizyę orzechów. Po za tém była to staruszka dość miła, o spłowiałych zielonych oczach, dystyngowana w ruchach i sposobie wyrażania się, lecz wiecznie rozbolała i rozpłakana. Wzdychała często i do téj chwili nie mogła przetrawić ruiny, w jaką ją zięć, a ojciec Teci i Felka, wpędził.
Obok matki, na fotelu bezstylowym i ciężkim, przypominającym brak gustu drugiego Cesarstwa i krynoliny, które się weń wciskały, siedział Wielohradzki, znudzony i myślą odbiegający z tego niewielkiego mieszkania, w którym panował płaczliwy smutek, siatkowe firanki i patarafki ze strzyżonych kawałeczków włóczki.
Chwilami zatrzymywał wzrok na siedzącym naprzeciw niego mężczyźnie. Był to wysoki blondyn, czerwony, z twarzą świecącą od potu, jak lakierowana lampa. Ubrany odświętnie w długi surdut, miął w ręku kapelusz z dużemi kresami. Pikniewiczowa traktowała go uprzejmie, zwysoka, z grzecznością wielkiéj damy.
Przedstawiając go Wielohradzkim, wyrzekła płaczliwie:
— Pan Janczewski!..
W błękitnych źrenicach mężczyzny nie znalazła już ani śladu sympatyi, téj przelotnéj fantazyi, która od lat dwóch czasem, w chwili dobrego humoru, przewijała się i ciągnęła ją w zastawione sieci.
Natomiast instynktem kobiecym odczuła zimno zupełne i pewien rodzaj estetycznéj odrazy. W jednéj chwili zrozumiała, iż była niezgrabną, źle ubraną, źle uczesaną, że Tadeusz nudził się i z grzeczności prostéj i banalnéj siedzi tu, przy tym stole około tortu i naprzeciw babki, która znów z Wielohradzką zapuszcza się w rodowody i wymienianie koligacyj znaczniejszych rodzin arystokracyi galicyjskiéj. Zwróciła się do stołu i znów, ukrajawszy kawałek tortu, położyła go na talerzu. Obojętnie skierowała się w stronę pana Janczewskiego, który napełniał gorliwie stojące rzędem kieliszki.
— Proszę pana! — wyrzekła dziewczynka, podając mu talerzyk.
Janczewski pośpiesznie postawił na stole butelkę i talerzyk pochwycił.
— Ślicznie dziękuję! — wyrzekł zmieszany, lecz pomimo zmieszania wzrok w twarz Teci zatapiający.
Lecz ona odwróciła się od niego tak, jak przed chwilą odwrócił się od niéj Tadeusz, i nagle osowiała i zmartwiona usiadła na brzeżku krzesła, miętosząc w czerwonych rękach wstążkę, którą bluzka jéj w pasie przewiązana była. Obok niéj Felek zapychał się kawałkiem tortu. Lecz babcia Pinkiewiczowa spojrzała na wnuka i natychmiast zawołała:
— Teciu! pokaż państwu, jakie to powinszowanie Felek wykaligrafował.
Chłopak, przyzwyczajony do popisów, jak uczona małpa, dojadał spokojnie resztę tortu i blademi oczami śledził siostrę, która, powstawszy, podeszła do komody i usiłowała otworzyć szufladę.
Nie udawało jéj się jednak. Komoda była ciężka, staroświecka, massive mahoniowa.
Pan Janczewski rzucił się do pomocy; mimowoli Tadeusz powstał i zbliżył się także.
— Niech pani pozwoli!..
Obaj przemówili równocześnie, stojąc po obu stronach klęczącéj przy szufladzie dziewczyny.
Ona, na sekundę, znalazła się pomiędzy nimi dwoma i przeszło ją gorące uczucie, jak gdyby jéj kto kark wrzącą wodą oblewał. Bezwiednie prawie zwróciła się w stronę mechanika.
— Proszę pana! — wyrzekła, powstając i miejsca mu przy komodzie ustępując.
Tadeusz powrócił na swój fotel i teraz jadł tort delikatnie, wybrednie, trzymając łyżeczkę estetycznie i odsuwając na bok tatarak osmażony w cukrze. Tort był dobry i świeży. Tadeusz lubił łakocie. Jedząc, błądził myślą po wczorajszym pikniku i jutrzejszéj majówce. Kombinował nowe figury kadryla i kotyliona. O mazurze nie można było marzyć, jakkolwiek doradził Maleniemu wysłać miejsce przeznaczone na salę balową wielką ilością sosnowych igieł. Tańcząc wczoraj kotyliona, kilkoma słowami umówił się z Muszką o prowadzenie tegoż tańca w Paprotce. Otaczała go atmosfera łaskocących wspomnień. Unikał wzrokiem widoku, ruszającéj się szczęki Pikniewiczowéj i siatkowych firanek, aby nie psuć sobie iluzyi. Byłby rad zamknął oczy, aby módz cofnąć się w głąb siebie i nie widzieć nic z otoczenia. które go tak raziło.
Tymczasem Tecia podała Wielohradzkiéj duży arkusz papieru o wyzłoconych ramach, po których czepiały się amorki i łabędzie i czerniły się niekształtne litery, z pod których wystawały gdzieniegdzie ślady źle wytartego ołówka. Tecia rozwiązała starannie tanią wstążeczkę, którą owa „laurka“ związana była, i położywszy rękę na głowie Felka, stała smutna, z ustami zaciśniętemi, z plamami swych czarnych oczu nagle w cień zapadłych.
Promienie wesołego wiosennego słońca przez szyby przymkniętych okien przez siatkę firanek wpadały do pokoju i słały się po sosnowéj podłodze, starannie wyfroterowanéj. Jasność ta ujawniała zniszczone tasiemki, któremi sukienka Teci mozolnie u dołu naszyta była, i jéj nowe buciki, zbyt ciasne, o płaskich obcasach, już cokolwiek skrzywione źle ustawioną stopą.
Wielohradzka unosiła się nad pięknością pisma Felka. Starała się ciągle być podwójnie uprzejmą, za siebie i za syna, który siedział wciąż milczący, z pustym talerzykiem w ręce.
Nagle Pikniewiczowa wytwornym gestem przywołała do siebie Felka.
— To nie wszystko! — wyrzekła. — Felix nauczył się powinszowania na pamięć...
I zwróciwszy się do wnuka, dodała parafiańską francuzczyzną:
— Dis ton compliment, mon ami!..
Felek podciągnął nosem, opuścił ręce, i przestępując z nogi na nogę, recytować zaczął:
Teciu miła, Teciu droga
W uroczysty dzień imienia,
Niechaj wielka łaska Boga
Twoje czoło opromienia.
Bądź szczęśliwą i wesołą,
Roztaczaj uśmiech wokoło;
Niechaj szczęście i dostatki
Staną na progu twéj chatki.
Recytujący głos dziecka rozlegał się w ciszy, którą przerywał tylko donośny oddech pana Janczewskiego, sapiącego w swém apoplektyczném usposobieniu. Pikniewiczowa kiwała w takt głową, Wielohradzka usiłowała przybrać zachwyconą minę, Tecia stała nieruchoma, wpatrzona teraz z rodzajem rozrzewnienia w bladą twarzyczkę brata. Zdawało się, że zapomniała o obojętności Tadeusza, o panu Janczewskim, o wszystkich, i jedynie widziała obecność tego dziecka, które sama dzieckiem jeszcze wyhodowała i wyniańczyła, zbudzona nagle do roli kobiety w swém przedwczesném sieroctwie.
Tymczasem Tadeusz, nagle wyrwany ze świata swych myśli, kołysany cienkim głosikiem recytującego Felka, powracał do swych kombinacyi i posługiwał się teraz perspektywą teatralną, rzucając na malownicze tło Paprotki grupy tancerek w jasnych sukniach i sylwetki mężczyzn, odzianych w ciemne stroje.
On sam stał na boku i patrzył, jak wódz, na rozstawioną elegancką i rozbawioną armię, wojującą z wrogiem... czasem, który koniecznie „zabić“ było trzeba. Obok siebie miał adjutanta w osobie Muszki, adjutanta o pancerzu z atłasowego różowego ciała i w kąsku włosów, rozrzuconych dokoła spokojnéj twarzy, kasku, zda się, splątanym z wężów o jedwabnym, miedzianym, pełnym złotych iskier, połysku.
Na placu Jura, tuż u stóp Sacré Coeur, naznaczono rendez-vous dla wyjazdu ekwipaży gości zaproszonych przez Maleniego do Paprotki.
Na szerokiéj jasno-blond płachcie piasku o białawych, niepewnych smugach czerniały teraz ekwipaże: amerykany, breaki, maile, victorie, żółciły się sztylpy butów służby Maleniego i Bodeckich, bielały taranty, zaprzężone do „koszyka“ Orzeckiéj, czerwieniał dach dziwacznego omnibusu, należącego do Stasia Pozbitowskiego. Kobiety powysiadały z powozów i teraz przechadzały się wśród kół ekwipaży, tuż pod kopytami i łbami koni z pewnością woltyżerek, gotujących się do wzięcia udziału w jakiéjś wielkiéj pantomimie. Panienki szczebiotały głośno, czując się tu więcéj u siebie, trochę daléj od oczu gawiedzi, która, cokolwiek odsunięta, rozsypywała się przerwanym różańcem kilkudziesięciu próżniaków, „flanujących“ w to czerwcowe popołudnie w cieniu ogrodu Jezuickiego i zwabionych brzękiem uprzęży i jasnemi barwami sukien i parasolek kobiecych.
Słońce jasne, promienne, zwycięskie i tryumfujące, błyszczało, jak olbrzymia lampa, z któréj zdjęto abażur mgły i szkło chmur. Szafirowe we środku, skrzyło się promieniami wszystkich barw, jak brylant olbrzymi, osadzony w morzu szafiru. I w głębi téj dekoracyi wznosiło się Sacré Coeur — klasztor wychowawczy, cichy i tajemniczy. Promienie słoneczne zapalały olśniewające ogniska w szybach zamkniętych okien. Czasem zdawało się, że w powietrzu słychać było przeciągły jęk organów, płynący z kaplicy klasztornéj. Wówczas panienki i panie zatrzymywały się, podnosząc głowy. Prawie wszystkie wychowane były w tych murach i znały dobrze głos tych organów, które co niedziela rozbrzmiewały po nad ich głowami, okrytemi w białe zasłony muślinowe. Niektóre z odcieniem żalu patrzyły na bramę klasztoru. Inne, a pomiędzy niemi Orzecka i Minusia Bodecka, wzruszały ramionami z uczuciem ulgi pięknych ptaków, które z cel wydostały się na swobodę. Lecz wszystkie czuły się jaku siebie pod temi murami, po za któremi rosły i rozwijały się teraz ich młodsze siostry lub córki. Lubiły ten wielki pałac, na którym odbywały się manewry i który swą pustynią rozrywał je w chwili odbywania naznaczonéj pokuty. Śmiejąc się, pokazywały Malewiczowi i Dezyderemu pewne małe okienko, tak zwany „pokój fortepianowy“, w którym zamykano uczennicę krnąbrną, nieposłuszną lub nagle zbuntowaną. Orzecka przyznawała się, iż przepędziła tam większą część czasu, przeznaczonego na swe wykształcenie, a zapytana przez Dezyderego, co robiła przez te długie godziny, zamknięta sama w pokoju, w którym, oprócz krzesła i fortepianu, nie było żadnego innego mebla, odpowiedziała, śmiejąc się wesoło:
— Wdrapywałam się na fortepian i spałam jak zabita.
Zachichotała znów, pokazując w tym uśmiechu dwa rzędy zębów białych, jak dobrane perły. Mężczyźni patrzyli na nią z zachwytem. Była to zdrowa roślina o pięknych kształtach, rada z życia, z siebie i ze swego otoczenia. Rujnowała męża na stroje ta mała Charłupczanka, flirtująca z Malewiczem, Pozbitowskim i innymi. Wiedziano wszakże, iż była uczciwą i wierną mężowi. Trzepotała się tylko w słońcu i rada przeglądała w oczach mężczyzn. Obecnie starała się czasem przybierać poważniejszą minę, gdyż wprowadzała w świat pupilkę męża, sierotę, Muszkę Statnicką. Przy wysokiéj, chudéj, spokojnéj dziewczynie Orzecka wydawała się jéj młodszą siostrą. Niemniéj przybierała poważne miny po to, aby za chwilę wybuchnąć śmiechem.
Bił od niéj ten śmiech srebrzysty i woń fijołków St. Remo, któremi przepajała swe suknie. I w téj chwili odziana w ametystowéj barwy fular, pachnąca świeżo i rozkosznie, wyglądała zdaleka jak olbrzymi fijołek, wytryskujący powabnym kielichem ze szmatu złotego piasku.
Dezydery pytał, kogo powiezie swemi kucami, które dzwoniły zdaleka trochę przeciążoną uprzężą o podkładach z fljoletowego aksamitu.
— Nie wiem — odparła Orzecka — zobaczę...
— Może Muszkę Dobrojowską.
— Cóż znowu?.. Muszka jedzie mail’em Maleniego, to rzecz dawno ułożona.
— Na koźle?
— Naturalnie!..
Malewicz podsunął się teraz. Twarz miał pobladłą z powodu nieprzespanéj nocy. Przegrał wszystko, co miał przy duszy, nadrabiał jednak sztucznym humorem.
I zaraz ofiarował się na towarzysza Orzeckiéj. Lecz młoda kobieta pokręciła głową.
— Nie! nie!.. Wezmę z sobą Musię Statnicką.
— Laissez la!.. pojedzie mail’em Bonickich, są jeszcze cztery miejsca wolne...
— Nie! nie! — protestowała Orzecka. — Musia pojedzie ze mną... została mi oddana w opiekę...
Malewicz chciał coś odpowiedziéć, lecz nagle na plac wypadł niewielki szaraban, zaprzężony w parę karych, jak piekielne smoki, koni.
Szaraban zakreślał gzygzaki; napróżno mężczyzna siedzący na koźle starał się pohamować zapał swych rumaków: niewprawna ręka ściągała zbytnie lejce, konie pędziły, wyrzucając kłęby piasku. Zaczęły z szaloną szybkością okrążać plac, waląc od czasu do czasu kopytami w pudło szarabana. Jak zjawisko dziwaczne i straszne pędziły, zakreślając koło i pozostawiając w środku całe zgromadzone towarzystwo, ekwipaże i inne konie. Wszyscy umilkli i śledzili z zadziwieniem ową piekielną jazdę czarnych koni, czarnego powozu i czarnego człowieka, który, olbrzymi, z ramionami ściągniętemi siedział na koźle, błyskając w skurczu rozpaczliwie skrzywionych ust dwoma rzędami dużych, zżółkłych zębów.
Orzecka przyłożyła do oczu swoją face à main, mężczyźni dobywali monokli.
— Qui est-ce? — pytano się wzajemnie.
Nagle Malewicz zaniósł się ze śmiechu.
— Kafthan! — krzyknął — daję słowo Kafthan!..
Tragiczny woźnica dobiegł mety, którą jego kapryśne rumaki zakreśliły sobie w przystępie chwilowego rozdrażnienia. Zwolniły bowiem biegu i zatrzymały się same, okryte kurzem i pianą. Kafthan, siny, trupio blady z gniewu i trwogi, nie śmiał ruszyć się na ławce. Szaraban jego o dwóch kołach, z dwiema poprzecznemi ławeczkami, nie miał właściwie kozła, lecz z prawéj strony coś nakształt wysuniętéj poduszeczki, na któréj powożący siedziéć musiał. Kafthan ostrożnie osunął się na ławeczkę, wyściełaną aksamitem centkowanym i przepiętym rzemykami i zbladł jeszcze bardziéj, widząc biegnącego ku niemu Malewicza.
— Co to, Kafthan? — krzyczał Malewicz — kupiłeś sobie bestye apokaliptyczne z obrazu Chełmońskiego?
Na plac w téj chwili wjechało lando namiestnikowéj.
Cztery panienki, odziane w skromne krotonowe sukienki, siedziały w głębi powozu.
— Co za szczęście, że wreszcie zdołałeś pohamować swe jukiery — ciągnął Malewicz. — Ręczę, że czwarta panna namiestnikówna dostałaby spazmów, patrząc na twą jazdę!..
Zaczął konie oglądać.
— Drogo zapłaciłeś?..
Kafthan rad, że Malewicz odwraca rozmowę i że będzie mógł pochwalić się zapłaconą sumą, odpowiedział:
— Dwa tysiące trzysta razem z szarabanem.
— Czego? centów?...
— Nie! reńskich!..
— To za drogo!.. A ta szkapa ma monatsblind na prawém oku...
Kafthan poruszył się niespokojnie.
— Co znowu!..
— Naturalnie!.. Stoisz na przeciągu, szkapy zgrzane... jeżeli nie mają monastblindu, to dostaną...
Nagle Malewicz otworzył drzwiczki szarabanu.
— Ja z tobą pojadę!
Kafthan pośpiesznie zaczął mu robić miejsce; wiedział, że przejdzie tortury, poddając się drwinom Malewicza przez cały czas drogi; czuł się jednak tak odosobnionym, iż byłby przyjął stu Malewiczów, aby tylko miéć któregokolwiek z tych paniczów w swoim ekwipażu.
Lecz teraz uwaga wszystkich zwróciła się nagle na ekwipaż Jurka Bodeckiego, zaprzężony w parę jukierów, z których jeden zwłaszcza był przedziwnéj piękności. Kosztował dwa tysiące guldenów i był bez zarzutu. Drugi, dobrany do maści i wzrostu, o wiele tańszy. Powóz — zwykła dorożka wiedeńska ze sławnemi kocami przewiészonemi przez kozieł. Woźnica — fiakier wiedeński, Bratfisch jakikolwiek, w zwykłém ubraniu dorożkarzy wiedeńskich. Zwartym murem otoczono jukiery, rozmowy wiodły się żwawe, szczebiot kobiet mieszał się z głosami mężczyzn. Jeden tylko Melunio Orlicki, uróżowany i wyczerniony, spowity w długi płaszcz popielaty i straszny w tém oświetleniu słoneczném, wdzięczył się do czterech panien namiestnikówien, które apatycznie siedziały we wnętrzu landa.
Lecz ciągle jeszcze nadjeżdżały powozy, a nawet dorożki, przywożące przeważnie mężczyzn niemających własnych powozów. Właśnie Orzecka dziwiła się nieobecności Muszki, gdy zdaleka poznano konie i liberyę Dobrojowskich. Za chwilę Muszka, wysiadłszy z powozu, odziana w długi płaszcz ze złotawego mieniącego się jedwabiu z massą pelerynek, nastroszonych dokoła jéj ślicznéj głowy, witała się z Malenim, który natychmiast dał znak gotowania się do wyjazdu. Długie trąby zabłysły w powietrzu jak złote szpady i przeciągła, dziwaczna melodya rozległa się po całym placu, głusząc rżenie koni, brzęk uprzęży i szmer rozmowy. Grali trębacze mail’u Maleniego. Zrobił się ruch; zaczęto wsiadać do powozów wśród śmiechu, wrzawy i nawoływania się. Orzecka biegła ku swoim kucom, ciągnąc za sobą Musię Statnicką. Aureola kapelusza Muszki Dobrojowskiéj zabłysła na koźle mail’u wysoko po nad głowami wszystkich. Kafthan, zielony z trwogi i zdenerwowania, powstrzymywał swe „szkapy“, które dźwięk trąb doprowadzał do szaleństwa. Teraz bowiem trąbom Maleniego odpowiadało echo trąb mail’u Bonickich, na który właśnie windował się z trudem Melunio Orlicki, pragnąc zająć miejsce w gronie panien, których jaskrawe parasolki zaczynały zamieniać powierzchnią breku na fantastyczny parter olbrzymich kwiatów.
Nagle, wśród chaosu i wrzawy, zajechała jeszcze jedna dorożka i wysiadł z niéj Wielohradzki, blady ze zdenerwowania i zmęczenia. W biurze dowiedział się z rozmowy, iż wszyscy mężczyźni biorą na siebie dziś płaszcze dla okrycia się przed kurzem, który na drodze do Paprotki był przysłowiowym.
Wielohradzki wybiegł z biura i do téj chwili szukał wszędzie gotowego płaszcza, który chciał kupić za wzięte od matki pieniądze. Znalazł wreszcie jeden, jedyny, popielaty z pelerynką, i porwała go głucha rozpacz! Płaszcz był według jego przekonania zbyt krótki. Lecz wysiadłszy z dorożki i rzuciwszy okiem dokoła, uspokoił się. Płaszcze Bodeckich i Pozbitowskich były jeszcze krótsze. To mu przywróciło trochę fantazyi, lecz teraz nie wiedział, gdzie się ma podziać, do jakiego wsiąść ekwipażu, do kogo się przyczepić.
Wszyscy ci ludzie zdawali się być sobą zajęci, tworzyli grupy, koterye, kółka, byli pomiędzy sobą jak jedna wielka rodzina. Wielohradzki wzrokiem zaczął szukać Muszki. Dostrzegł ją wysoko, królującą w tryumfie obok Maleniego, mającą po za sobą, jak dwór posłuszny jéj skinieniom, kilka rzędów kobiet i mężczyzn, zapełniających ławki mail’u.
Trąby dzwoniły wciąż uparcie i wesoło; służba, Odziana w buty ze sztylpami i kapelusze z kokardami, gotowała się do zajęcia miejsca wewnątrz powozu.
Wielohradzki nigdy chyba nie znalazł się w tak głupiém położeniu. Nikt na niego nie zważał, nikt go zdawał się nie widziéć. Orzecka przejechała mimo niego, zajęta cała prowadzeniem swych kuców. Pozbitowski przebiegł jak strzała, dążąc do swego omnibusu. Wielohradzki obejrzał się za swoją dorożką. Miał ochotę wsiąść do niéj i pojechać za całém towarzystwem. Lecz natychmiast myśl ta go opuściła. Dorożka wobec tak świetnéj linii powozów! Ogarnął go żal do Muszki, do Maleniego, iż zaprosiwszy go, nie pamiętali o nim. Rozgniewany, rozżalony, zaczął myśléć o powróceniu do domu. Lecz właśnie mail Maleniego ruszył z miejsca. I Wielohradzki widział, jak Muszka w aureoli swego wielkiego kapelusza rozpoczynała wieść cały orszak roześmiany, rozbawiony i powoli oddalała się, znikając na zakręcie drogi.
Powozy szykowały się jeden za drugim, i teraz był to długi szereg najdziwaczniejszych ekwipaży, które zdawały się być ogonem komety, zatapiającéj się w słoneczną jasność białéj drogi, szeroko otwartéj i płynącéj w przestrzeń nieskończoną długością olśniewającego węża.
Wielohradzki cały rwał się za tymi, którzy oddalali się od niego z obojętnością najwyższą; gorączkowo obejrzał się dokoła. Wzrok jego padł na szaraban Kafthana, który cierpliwie czekał, ażeby zająć ostatnie miejsce w tym tryumfalnym pochodzie.
Jednym susem Wielohradzki dopadł do drzwiczek szarabana.
— Macie dla mnie miejsce? — zapytał, i nie czekając odpowiedzi, wskoczył do wnętrza powozu.
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
Teraz służba zapalała lampy, osłaniając je abażurami w formie kolorowych tulipanów, i ustawiała je na stole. Podstawy lamp tonęły w massie liści, z których obrus był utkany. Ta orgia kwiatów i zieloności odurzała i rozmarzała zarazem. Kobiety co chwila odrywały róże z tych niezlicznych girland, które wiły się wśród srebra i kryształów, i gryzły nadwiędłe listki. Tylko kandelabry z mchu utkane stały całe i niewzruszone, wznosząc ku górze snopy jarzących świec.
Podniesiono całą jedną ścianę namiotu i oparto ją wysoko na dzidach. Przez tę szeroką bramę wpływało chłodne powietrze wieczoru i blado-niebieski zmrok nadchodzącéj nocy.
I tylko drzewa w oddali nabierały wyrazistszych kształtów. Niektóre miały rozpięte korony, jak olbrzymie wachlarze delikatnéj koronki, inne karlały jak murzynki smutne i opuszczone, inne szły prosto w górę, jakby uciekając przed wyrokiem ludzkim, który krzywdę im czynił.
I drzew tych była moc cała, nieskończona, armia nierówna wzrostem i umundurowaniem.
Nawet niejednakowe światło, niejednakowe cienie owijały je teraz powoli. Gdzie niegdzie białe smugi wlokły się wśród paproci i gąszczu się chwytały — to znów szafir czysty zdawał się być resztką dziennego nieba, zabłąkaną wśród zmroku.
Wielohradzki wzrokiem te odcienie i formy śledził. Siedział koło dwóch podlotków, które mówiły mało, lecz jadły dużo cukierków. Muszka tronowała w klanie Bodeckich i bawiła się wesoło z Jurkiem, tęgim i rosłym chłopcem, o twarzy ogolonéj, przypominającéj stajennego chłopca lub wielkiego pana. Wielohradzki, którego rola wodzireja rozpocząć się miała dopiero w chwili otworzenia balu, nudził się w czasie tego obiadu i w duszy krytykował całe urządzenie stołu, znajdując tę profuzyę liści śmiesznym objawem sentymentalności miejskich majówkowiczów.
— Koniecznie zachciało się im jeść na trawie... — myślał teraz, licząc świece i starając się odkryć, w jaki sposób mech trzymał się na drewnianych szkieletach kandelabrów.
Ukryta wśród lasu muzyka grała Symphonie pastorale Saint Saëns’a, lecz nikt nie zważał na te produkcye. Wszyscy rozmawiali z ożywieniem, tak jak pod koniec każdego obiadu, przy którym znaleźli się wszyscy „swoi“ i należący do jednéj sfery towarzystwa. Kilku wszakże ludzi milczało tak, jak Wielohradzki. Byli to urzędnicy z biura Maleniego, których on zaprosił na ową partie de plaisir z kurtuazyą wielkiego pana.
Siedzieli obcy, zmęczeni, znużeni, starając się przybierać o ile możności ożywione i pewne siebie miny. Naprzeciw Wielohradzkiego umieścił się Kafthan, jeszcze groźniejszy i tragiczniejszy niż zwykle. Malewicz drogo kazał mu opłacić zaszczyt wiezienia go swym szarabanem. Drwił z niego bez miłosierdzia przez całą drogę, folgując w ten sposób swym nerwom nad wszelki wyraz udręczonym „czarną seryą“, jaka się dla niego przy stoliku gry rozpoczęła od dni kilku. Teraz siedział obok Orzeckiéj i Stanickiéj i śmiejąc się coś im rozpowiadał. Kafthan był pewien, iż to o nim mowa, i gryzł się, przeżuwając tę zgryzotę, jak konieczną do wypicia truciznę.
Wielohradzki starał się nie patrzéć na twarz Kafthana i oczyma śledził wśród drzew resztki dnia dogasającego. Nie miał natury skłonnéj do marzeń, a jednak w téj chwili zapragnął serdecznie wyjść z tego namiotu, z pod snopów jarzącego światła i szeregu kolorowych tulipanów lamp, i pójść daleko w las, który filtrował przez szczeliny swéj piersi jasne błękity, szafiry, liliowe opale, biel pereł dogasającego światła i ciemne onyksy rozpoczynających się cieni. Pragnął przedewszystkiém znaléźć w spokoju i ciszy jakiś pozór do zbliżenia się do Muszki i wręczenia jéj owéj pamiętnéj kartki z karnetu, którą ona zwrócić sobie kazała.
W przystępie nadzwyczajnéj delikatności wytarł napisane przez dziewczynę wyrazy, tak, że teraz kartka była zupełnie biała i czysta, tak, jakby nigdy lekkomyślna ręka kobieca nie wezwała go na schadzkę za jéj pośrednictwem. Uczyniwszy to, rad był z siebie niezmiernie. Kłamliwe wykręty Muszki, które rzucała mu z lodowatą obojętnością, imponowały mu niezmiernie. Chciał dorównać jéj choć w części i pokazać, że i on potrafi być wysoce „dyskretnym“. Pewny był, że Muszka usiłowania jego odczuje, zrozumié i ocenić potrafi.
Dziś nie widział jéj prawie. Zabłysła mu wysoka na koźle mail’u, po nad czerwonemi smugami kół w aureoli swego wielkiego kapelusza. Późniéj przesunęła się koło niego z szelestem jedwabnych fałd płaszcza, którym otulała się zazdrośnie, kryjąc swą suknię przed oczyma innych kobiet. Słyszał ją tylko, jak prosiła Maleniego, aby zaprowadził ją do psiarni, i urywane zdania téj rozmowy dolatywały go wśród szumu lasu.
— Czy twoje nowe psy courants przybyły?
— Nie jeszcze, mam jednak cztery Gordon Setters, czarne, podpalane, prześliczne. Ręczę, że ci się podobają.
— Och, mnie się wszystkie twoje psy podobają. Pysznie je kompletujesz. A twoja suka gaskońska czy żyje?
— Żyje, ale nie mam już z niéj żadnéj pociechy. Chciałam ją wymienić u Jurka na dwa Bassety, wiesz, Dachshundy nizkie, ale przedziwnéj piękności, i dodać mu jednego z mych Briquetów d’Artois, lecz nie chciał...
— Czy to prawda, że Paton’a chciałeś dać Staniowi?
— Tak.
— Proszą cię, nie dawaj tego psa nikomu. Ręczę, że z niego będziesz miał pociechę... Black fiels Spaniels nigdy nie zawodzą...
Oddalili się, trzymając się pod ręce i Wielohradzki mimo woli patrzył, jak wśród gąszczu leśnego znikały ich sylwetki...
Poszedł obejrzéć miejsce przygotowane do tańców, poprawił girlandy, zdobiące estradę zarezerwowaną dla staréj Bodeckiéj, która zawsze musiała tronować, otoczona dworem hrabin i dam, wszedł po ścieżynce świeżo wygracowanéj i wijącéj się wężowo na dość wysoki wzgórek, odsłonięty i zakończony niewielką platformą obsadzoną liliami.
Z góry spojrzał na arenę, usypaną igłami, na nieskończoną ilość lampionów, pouczepianych na niewidocznych nitkach drutów, i stał tak chwilę udrapowany w fałdach swego cache-poussière’u, jak wódz w przeddzień walnéj potyczki.
Nareszcie zeszedł powoli, jakby z żalem, i szedł w stronę namiotu, pod którym zbierało się powoli całe towarzystwo. W drodze spotkał Kafthana, którego Malewicz wypuścił ze swych szpon, i dostrzegł, że Kafthan najwyraźniéj go unika. Przeszedł więc mimo i siedząc przy stole, starał się nawet nie spotkać ze wzrokiem swego kolegi biurowego. Obok Kafthana dwóch gogusiów, ubranych modnie, mówiących nazbyt głośno, przez cały czas trwania obiadu unosiło się nad taktem i ostrożnością, z jaką fiakier wiedeński schylił się dla ujęcia lejc i jak potém delikatnie a subtelnie trzymał te lejce trzema palcami każdéj ręki.
Teraz już rozmowa stała się ogólną w podnieceniu humorów, pomimo temperatury chłodnego wieczoru. Powietrze wiejskie upajało może więcéj niż wino. Kobiety zwłaszcza miały migocące iskierki w źrenicach, przyćmione odcieniem sentymentalności. Stara pani Bodecka, mająca w uszach brylanty wielkości korka od karafki, tronowała na honorowém miejscu, ze spokojem przywykłego do hołdów drewnianego Buddhy. Dezydery, pełen uśmiechu i uprzejmości, przyjmował od czasu do czasu zwierzenie, jakie mu rzucić raczyła. Daléj, w klanie młodszych kobiet ogniskiem, koło którego grupowały się spojrzenia, były Orzecka i Muszka, jedna podobna do ametystu w swych fijołkowych fularach, druga w lekkiéj jedwabnéj sukni, mieniącéj się złotem i zielenią, jak sukienka chrząszcza, czającego się wśród traw szerokolistnych.
Orkiestra grała teraz całą seryę starych menuetów i pierwszy skrzypek popisywał się solo, mając, jako akompaniament, dyskretny chór orkiestry całéj, przygłuszonéj jakby nagle opadającą zasłoną. Lecz nikt nie słuchał delikatnéj mełodyi, i powstawać zaczęto od stołu, na którym kwiaty więdły w gorącu świec, wydzielając powoli zapach spoconych i rozgrzanych ciał ludzkich.
W lasach zaczęły przebłyskiwać latarki. Panie naciągały okrycia i Wielohradzki, który jeden z pierwszych wysunął się z namiotu, widział, jak rozchodzono się po lesie grupami, parami, majacząc wzdłuż drzew, nakształt tajemniczych i dziwacznych cieni o bladych lub zupełnie ciemnych konturach.
Zapalił papierosa i zaczął iść także w głąb lasu, rad, że wreszcie znajdzie się sam i przestanie słyszéć chór uwielbień nad „dyskrecyą i taktem wiedeńskiego woźnicy, z jaką... i t. d.“. Obejrzał się jeszcze za Muszką i dostrzegł, jak stała przed namiotem, owinięta płaszczem i otoczona całą grupą mężczyzn. Była w téj chwili od niego bardzo daleko myślą i całą swą postacią. Spuściwszy głowę na piersi, zagłębił się Wielohradzki w zarośla. Wiedział, że pobudka, wydzwoniona przez trębaczy, da znać o rozpoczęciu balu. Miał jeszcze najmniéj godzinę czasu przed sobą.
Szedł więc wciąż wązką ścieżyną wśród niewielkich krzaków, u których stóp wszędzie sterczały wachlarze paproci.
A paproci tych była tak wielka ilość, a wysokość ich była tak olbrzymia, że chwilami szlak ścieżki ginął i Wielohradzki zapadał w tę ciemną zieleń po pas i musiał odgarniać z całą siłą gałęzie, okrywające mu plastron koszuli.
— Zgubię się jeszcze w tym stepie — pomyślał, lecz nagle przejęła go jakaś radość — niech tam — dodał w duchu — niech im prowadzi kotyliona, kto chce... skoro o mnie tak mało się troszczą.
Nagle zdawało mu się, iż posłyszał dźwięk pobudki, i porwał się do powrotu, lecz było to złudzenie słuchu; cisza była dokoła, cisza wielka przedwieczorna, zwiastunka nocnéj kołysanki. Gdzie las rzedniał, tam przez koronkę liści przeświecało teraz blado-żółte niebo. Wielohradzki kapelusz z głowy zdjął i pod chłód wieczorny poddawał rozpalone czoło. Ogarnęło go dziwne rozmarzenie. W kurzu miasta i klatkach biurowych wegetujące ciało upiło się przeczystém powietrzem wsi i do smutku ciągnęło duszę i serce. Sentymentalna strona jego kobiecéj natury zaczęła się budzić wśród tego wieczornego zmroku. Zapomniał w téj chwili o egoizmie i swéj narcyzowéj naturze. Człowiek pierwotny, drzemiący na dnie duszy każdéj ludzkiéj istoty, budził się w tym c. k. koncept-praktykancie, spaczonym przez wytwory pseudo-cywilizacyi. Pierś jego, rozrosłą i szeroką, krył krochmalny pancerz koszuli, wyprasowanéj przez matkę stalowém żelazkiem, a na karku sterczała obroża kołnierza i krawata czarnego, szerokiego, w stylu krawatów z trzydziestego roku. Tymczasem pierś pragnęła swobody, kark chciał się uwolnić z obroży, całe ciało zaczęło dążyć do prostoty. Chwilę szarpało się nieudolnie i nagle zapadło w smutek wielki, wtórujący milknącym w mrocznych cieniach drzewom, widząc się spętane powijakami mody i konwenansów, tak, jak duch spętany był fałszywą chęcią osiągnięcia najwyższéj summy kłamanego i sztucznego zadowolenia.
Wielohradzki nie analizował jednak swego stanu duszy i ciała. Nie zapadł jeszcze na chorobę analizy, która przy jego słabéj woli stać się mogła śmiertelném niebezpieczeństwem. Przyjmował sytuacyę i uczucia tak, jak przychodziły, i patrzył na nie wprost, nie stając nigdy w roli obserwatora.
W téj chwili czuł się smutnym i osamotnionym. Zapóźniona wiewiórka zaszemrała wśród gałęzi i skakać zaczęła szybko z drzewa na drzewo. Wielohradzki śledził ją przez chwilę, lecz bez najmniejszéj ciekawości. Znikła mu wśród cienia gałęzi. On szedł daléj i nagle wydostał się na niewielką, okrągłą polankę. Pomiędzy kępami paproci szemrała woda. Kilka dużych głazów pokrywał mech i bluszcze. Wielohradzki usiadł na jednym z nich i wpatrzył się w szmat nieba, widniejącego po nad ową polanką. Śledził zmianę barw nieba i dziwić się zaczął, że nigdy nie zauważył téj subtelnéj przemiany tonów w chwili nastania zmroku. Zanurzył rękę w miękką kępę mchu i zerwał duży liść paproci. Nagle przyszła mu na myśl matka, która zawsze za wsią tęskniła i miasta nie mogła znosić. Często chwaliła ciszę i urok wsi. Wielohradzki zaczynał rozumieć to jéj upodobanie. Oddychał lżéj i ten smutek, który go ogarnął, nie sprawiał mu fizycznego bólu. Zdawało mu się, iż zanurzono go nagle w jakiéjś chłodnéj kąpieli. Oparł głowę na ręce i siedział tak skurczony, smutny, bez śladu zwykłéj fantazyi i estetycznéj linii w formie pozy.
Nagle z boku polany rozsunęły się wachlarze paproci i pomiędzy tym bukietem olbrzymim i królewskim ukazała się Muszka, osłonięta szczelnie swym jedwabnym płaszczem. Na głowę zarzuciła jedną z pelerynek i spięła ją pod brodą, co tworzyło dokoła jéj twarzy rodzaj hełmu zapiętego ze złotéj blachy. Dostrzegłszy wstającego z kamienia Wielohradzkiego, szybko pobiegła ku niemu.
— Dobry wieczór! — zawołała prawie wesoło.
On tak był zdziwiony i olśniony tém niespodziewaném szczęściem, że stał, nie śmiąc się odezwać, ani wyciągnąć ręki.
Lecz ona już była przy nim i mówiła szybko, biegając oczyma po wierzchołkach drzew, otaczających polanę.
— Nie widziałam pana w chwili wyjazdu. Z kim pan przyjechałeś?
On, zdjęty nagle fałszywą ambicyą, nie chcąc się przyznać do jazdy w powozie Kafthana, odparł wymijająco:
— Z Malewiczem.
— A!.. sądziłam, że Malewicz jechał na mail’u, obok Statnickiéj...
Usiadła na kamieniu pomiędzy bluszczem a paprociami i obojętnie patrzyła dokoła.
Wielohradzki zdobył się na odwagę i ręką na okrąg polany ukazał.
— Ładnie tu? prawda? — zapytał.
— Oui!.. pas mal! — odparła Muszka i natychmiast dodała — widziałeś pan jukiery Bodockich? Nadzwyczajne!.. Maleni umiéra z chęci odkupienia ich za jakąkolwiek cenę. Ale Jurek powiedział, iż za żadną cenę nie sprzeda. Gdy byliśmy w psiarni, Maleni ofiarowywał Jurkowi cztery tysiące i swoje cztery nowosprowadzone Gordon Settery. I co pan powié... Jurek odmówił...
Mówiąc te słowa, wyciągnęła rękę w stronę Wielohradzkiego i położyła swe palce na dłoni młodego człowieka.
— Powiedziałam jednak Maleniemu — ciągnęła daléj, a w głosie jéj nie zaszła żadna zmiana — że jeśli Jurek po wyścigach zdecyduje się sprzedać jukiery, stanowczo mu radzę, aby sprowadził innego dorożkarza z Wiednia. Ten Bratnagel ma wygląd złego i ponurego człowieka...
Urwała na chwilę, poczém dodała:
— Nie lubię ludzi złych, być może dlatego, że sama jestem złą istotą...
Wielohradzki chciał zaprzeczyć, lecz sprytnie odczuł, iż zaprzeczenie to będzie zbyt banalnym frazesem.
— Pan jesteś dobrym, poczciwym chłopcem, prawda? — spytała nagle, pociągając go prawie ku sobie. — Ten właśnie łagodny wdzięk, ce charme presque enfantin, jest pana największą zaletą. Prawda, że pan nie umiész się gniewać?..
Wielohradzki z całą szczerością odpowiedział natychmiast:
— Nie!.. nie umiem!..
Był przy niéj tak blizko, iż mógł usiąść obok, na brzegu kamienia. Nie śmiał jednak, bojąc się ją spłoszyć. Przyklęknął tylko na poduszce z mchu, ciągle trzymając rękę dziewczyny. Zmrok zapadał coraz większy i nie można było dostrzedz kształtów paproci, które czerniły się w oddali zbitą massą tajemniczéj fali.
— Może się to panu dziwném wydawać, że sama będąc złą, lubię łagodne i dobre charaktery... — ciągnęła daléj dziewczyna — ale tak było ze mną od dziecka. Znosiłam tylko niańki, bony i guwernantki spokojnie i ciche... Nie pamiętam, czy kiedykolwiek można było co u mnie uzyskać inaczéj, jak pokorą i prośbą...
Wielohradzki mimo woli zaczął przybierać pokorną postawę. Instynktem i taktem wiedziony, miał w téj pokorze nutę dziecięcą, nawpół rozgrymaszoną, bez uniżoności żebraczéj.
Muszka patrzyła wciąż przed siebie szeroko otwartemi oczyma, jakby wśród ciemności odkrywały się przed nią nieskończone horyzonty.
— Naprzykład Mirzę, ponterkę francuską Maleniego, najlepiéj lubię z całéj psiarni Paprotki, bo pokorne to, dobre, kochane... Orzecką téż lubię, bo Marta jest najłagodniejszą kobietą na świecie... Enfin nawet w kwiatach, roślinach lubię bluszcze, mchy... bo to pełza pod stopami i ściele się pokornie...
Zapanowała chwila milczenia. Wielohradzki pragnął skorzystać z niéj i oddać Muszce ową kartkę z karnetu, lecz młoda dziewczyna nagle go spytała:
— Jakie pan ma imię?
Wielohradzki wstydził się trochę swego imienia. Ów „Tadeusz“ brzmiał według niego bardzo pospolicie. Postanowił je więc upiększyć, tłómacząc je na francuski język.
— Thaddée!.. — odparł półgłosem.
Lecz ona zdawała się już nie słyszéć jego odpowiedzi, goniąc ciągle przesuwające się jéj przez umysł myśli.
— Pan wyjeżdża na lato?
— Nie wiem... prawdopodobnie...
— Przez Orzecką panu powiem, gdzie będę w lecie...
Tadeusz gorąco zaczął dłoń dziewczyny ściskać.
— Dziękuję!.. dziękuję!..
Pochylił się nad jéj ręką i całować zaczął drobne pałce osłonięte duńską rękawiczką. Woń dzikiéj jabłoni ogarnęła go w téj chwili. Skóra rękawiczki przepojona była Apple Bloosom’em. Muszka ręki nie cofała i nizkim, trochę przyciszonym głosem rzuciła:
— Pokieruję tak, aby na season wybrać jakiéś nieznane wybrzeże morskie... Zabawimy tam najmniéj dwa miesiące...
Zawiesiła głos i po chwili dodała, patrząc znów przed siebie:
— Vous viendrez?.. n’est-ce pas?..
— Oui!.. — wyszeptał Tadeusz — oui!..
Muszka na chwilę przymknęła oczy, lecz nagle powstała z kamienia, prosta i smukła, owinięta w złoto swego płaszcza i w nocne cienie, które teraz zdawały się podnosić z ziemi, jak kłęby czarnéj i fatalnéj mgły, grozy i smutku pełnéj.
— Nous serons heureux! — wyszeptała nagle, jakby sama do siebie.
Po lesie rozległa się jękliwie pobudka.
— Bal się rozpoczyna!.. — wyrzekł Wielohradzki.
— Tak!.. chodźmy!..
Wielohradzki sięgnął po portfel.
— Przedewszystkiém muszę zwrócić pani zgubę.
Muszka zadziwiła się prawie impertynencko.
— Moją zgubę?.. Pan?..
— Tak... oto ona..
Podawał jéj kartkę złożoną nie tak, jak była w bukiecie, lecz tak, jak zwykle leżała w karnecie.
— A!!. — wyrzekła Muszka — mówi pan, że to moja zguba?.. niechże i tak będzie... nie przypominam sobie jednak, czy zgubiłam podobny przedmiot.
Wyciągnęła jednak rękę, wzięła kartkę i zaczęła ją drzéć w drobniuchne kawałki.
— Tańczyć więc będziemy jedynie walca, kadryla i kotyliona? — zapytała, rozrzucając strzępki papiéru dokoła polany.
Wielohradzki doznał niemałego zawodu, widząc, iż Muszka nie dostrzegła jego nadzwyczajnéj dyskrecyi w wytarciu śladów jéj pisma.
— Tak!.. — odparł — teren jest wysypany igłami, ale sądzę, iż jedynie walce i chodzone tańce można ryzykować. Miałem ochotę zorganizować pavane, gdyż cztery pary, które tańczyły go przeszłego roku w namiestnictwie, są dziś w komplecie, ale lękam się bez próby...
— Tak!.. tak!.. — odrzuciła Muszka — lepiéj nie ryzykować... Uciekam!. Je me sauve!..
— Pani pozwoli... będę towarzyszył... już ciemno!..
— Och!.. znam doskonale Paprotkę, nie boję się, a wreszcie...
Pobiegła w stronę lasu.
— Marthe!.. Marthe!.. — zawołała.
— Me voilà!.. — odparł glos Orzeckiéj.
I nie spojrzawszy nawet na Wielohradzkiego, Muszka z szelestem i szumem zanurzała się w morzu paproci.
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
Kotylion ma się ku końcowi.
Setki lamp blado-zielonych i blado-różowych kołyszą się na gałęziach drzew. Gdzieniegdzie płoną pochodnie. Estrada cała utkana gwiazdami lampionów, z po za lasu ku górze, ku czarnemu oceanowi przeczystego szafiru biją snopy rac i tryskają bukiety złocistych fajerwerków. Muzyka gra jeszcze walca i w téj chwili Wielohradzki rozdaje różnokolorowe szklane latarki w formie gwiazd, które tancerze za pomocą rusztowań drucianych, opasujących ich ramiona i czaszkę, przytwierdzają sobie na czubku głowy. Śmiechy i żarty głuszą niemal dźwięki orkiestry, grającéj pianissimo. Orzecka zanosi się ze śmiechu, nie mogąc wejść w zbyt ciasny na jéj okrągłe ramiona pancerz drucianéj klatki. Malewicz pragnie jéj przyjść z pomocą, lecz ona zwraca się z prośbą ku Dezyderemu, który zeszedł z estrady, od boku staréj pani Bodockiéj, i wmieszał się pomiędzy tancerzy, zaciekawiony mnóstwem kolorowych światełek, które migotały teraz już na głowach tancerzy. Za nim Melunio Orlicki, zziębły pod warstwą bielidła, szedł jak cień nieodstępny, prezentując w tém czarodziejskiém oświetleniu swą bladą twarz staréj i źle zakonserwowanéj mumii. I teraz powoli w ślad za nimi osoby niebiorące udziału w kotylionie schodziły z estrady i mieszały się z tancerzami pod szmerem, szerokim baldachimem rozłożonych nad placykiem, gałęzi. Jasne sukienki kobiet nabierały w tych refleksach zielonych i pomarańczowych latarni tęczowych blasków, skradzionych z palety jakiegoś Van Gogha. Tu i owdzie nagle występowała blada twarz dziewczyny, twarz dziewic Boticellego o massie złotych włosów dokoła wydłużonego profilu, oblanego zieloném światłem, które czyniło z niéj nieziemską istotę, planującą w przestrzeni. To znów jaskrawy blask odcinał ramiona i plecy jakiejś kobiety, któréj głowa, okryta czarną massą włosów i pochylona na piersi, niknęła w cieniu.
I był to cały zbiór istot fantastycznych, chwilami monstrualnych, dzwoniących hałasem i śmiechem, tonących w powodzi dwubarwnych plam, szeleście drzew i delikatnéj harmonii menueta.
Zdaleka na estradzie, jak oczy mistycznego wilka, świeciły brylanty staréj pani Bodockiéj, rozdzielone bladawą plamą jéj twarzy. Dokoła niéj grupowały się inne kobiety w obramowaniu różnokolorowych lampionów. Potok łamiących się jedwabiów zalał estradę ciemnawą kaskadą. Gdzieniegdzie połyskiwały tony szmaragdu lub rubinu i niknęły w powodzi przytłumionych tonów. U stóp estrady, zbity w jeden wał, tłum mężczyzn czerniał, kończąc te harmonię ciemni, wśród któréj jarzyły się ognie dormeuses i żółte światło kandelabrów, płonących wewnątrz namiotu.
Wielohradzki dobywał ostatek sił, aby przyśpieszyć ową finalną apoteozę kotyliona. Prowadzenie tańców pod odkrytém niebem nużyło go niewymownie. Zachrypł, pomimo, iż od owego pamiętnego wieczoru, podczas którego po raz pierwszy ujrzał „Dom otwarty”, starał się nie krzyczéć głośno i komenderować dyskretnie. Pomimo tego jednak gardło go bolało i czuł wielkie znużenie. Kotylion był wyjątkowo świetny i tancerze sprawili się karnie. Teraz jednak należało antrakt skrócić, aby nie osłabiać wrażenia. Biegał więc tu i owdzie, zaklinając, prosząc o pośpiech, pomagając w przymocowaniu rusztowań drucianych, ustawiając kolejno mężczyzn i damy. Hałas jednak wzmagał się, wszyscy żartowali, nie śpiesząc się bynajmniéj, zadowolnieni z téj teatralnéj féerie, do któréj gotowali się z przejęciem, jak do walki z wiatrakami. Wielohradzki biegł ku Orzeckiéj, która miała na bakier przekrzywioną lampkę i śmiała się, otoczona całym sztabem młodzieży. Lecz nagle ogarnęło go zniechęcenie. Opuścił ręce, widząc, iż jest sam jeden przeciw całemu batalionowi, i stanąwszy na środku areny, oczyma szukał Muszki. Stała tuż obok niego, rozmawiając z Pozbitowskim. Złote słońce, jasne i przezroczyste, błyszczało po nad jéj głową. Szeroko rozchodziły się promienie tego słońca, szklane, delikatne, o gorąco żółtéj barwie. Wewnątrz, ukryte tajemniczo, płonęło światło, rozświetlające swym blaskiem całą powierzchnię słonecznéj lampy. Wszystkie inne latarki w formie gwiazdek malały i bladły wobec tego wspaniałego słońca, płonącego jasno po nad kaskiem rudawych włosów Muszki, włosów, które teraz mieniły się całą massą rubinowych iskier i miedzianych refleksów.
Mieniąca się suknia, która owijała jéj ciało, wydawała się utkaną ze złota i zieleni. Szeroko wycięta u szyi, z olbrzymiemi rękawami, kończącemi się wysoko po nad łokciami, dawała jéj pozór jakiejś fantastycznéj libelluli, zabłąkanéj wśród nocy, z rozpiętemi do lotu gotowemi skrzydłami. Wązkie i długie ciało, silnie obciśnięte mieniącą się materyą, wykwitało z nad ciemni, jak łodyga wspaniałego egzotycznego kwiatu.
Wielohradzki wpatrzył się w to urocze zjawisko i zapomniał na chwilę o swém wodzirejostwie. Słyszał jéj głos nizki, leniwy, słyszał, jak mówiła do Stania, wzruszając lekko ramionami:
— A gdyby i tak było?..
Stanio kręcił głową.
— Nie byłoby w tém najmniejszego sensu.
— Dlaczego?
— Statnicka jest bardzo bogata, a Malewicz nie ma ani centa...
Muszka znów wzruszyła ramionami.
— Cóż ztąd? — zapytała.
— Jakto? różnica majątkowa!
— Och! to nie przeszkoda...
Oddalili się, rozmawiając, i Wielohradzki uczuł, iż nagle jakiś ciężar moralny spada mu na piersi, coś nakształt refleksyi, zastanowienia się...
— Różnica majątkowa... — pomyślał — według niéj to nie przeszkoda!..
Lecz już szukano go, gdyż wszyscy mieli przytwierdzone lampki i teraz sami pragnęli znów rozpocząć tańce. Wielohradzki pobiegł ku muzyce i grać kazał farandolę. Zabrzękły tamburyna, zagrzechotały bębny i zapiszczały flety. Piosenka południa Francyi popłynęła w dal, ku paprociom galicyjskim. Śpiew chłopów Prowancyi wiódł do tańca łańcuch arystokracyi lwowskiéj. Powoli zaczął szykować się ów łańcuch i Wielohradzki dobierał barwy gwiazd według ułożonéj gammy przez jednego z nadwornych malarzy kasyna. Na czele zabłysło słońce Muszki.
Wielohradzki zbliżył się do niéj.
— Rzecz ułożona... pani powiedzie farandolę na sam szczyt pagórka, ja pilnować będę oświetlenia...
Uśmiechnęła się do niego w blaskach swego słońca, które oblewało ją złotą falą. Wielohradzki uczuł, iż traci głowę. Zebrał jednak resztę przytomności i klasnął w dłonie.
— En route!.. — zawołał.
Orkiestra wybuchnęła z całą siłą i Muszka popłynęła, znacząc takt dyskretnie, aby nie naruszyć estetycznéj linii, w jakiéj słońce płynąć miało. Wielohradzki cofnął się z areny ku krzakom, wśród których stali ukryci elektrotechnicy, mający rzucać elektryczne promienie na tańczące grono. W ciemności jednak, wiedzeni przez Muszkę, okrążali tancerze arenę, tworząc koło barwne, mieniące się od świateł, jak pierścień olbrzymi sadzony szafirami, rubinami, topazami, szmaragdami i spojony słońcem—brylantem. Klejnoty te zdawały się płynąć same w przestrzeni, bo tancerze, według informacyi Wielohradzkiego, starali się opuszczać twarze, aby nie psuć efektu.
I pierścień ten wił się teraz wężowo, jakby łamany nagle palcami olbrzyma, aż nagle rozerwał się na dwie części, które mijać się wzajemnie zaczęły i wreszcie złączone mieszały się harmonijnie po to, aby rozprysnąć się nagle w promienie krzyża, którego środek stanowiło słońce, płonące na czole Muszki. I teraz twarze zaczęły majaczyć fantastycznie, tajemniczo, przyciemnione obramowaniem włosów i u mężczyzn odcięte od reszty korpusu ciemną linią odzieży. I była to cala armia głów bez ciał, płynących w przestrzeni, roześmianych lecz milczących, często bladych trupio w błękitnym blasku, to znów purpurowych jak upiory w krwawém oświetleniu. I tylko, jak punkt kulminacyjny potężny i wspaniały, wytryskiwał z téj farandoli ściętych głów jaszczurczy tors Muszki, złoty, promienny, z białą plamą twarzy, pleców i karku. Wielohradzki, oparty o pień drzewa, śledził ewolucye tancerzy z gorączkowém natężeniem. Czuł, iż orszak ten, fantastycznie piękny, ma w sobie czar sabbatu nieszkodliwych upiorów, wiodących taneczny korowód przy dźwiękach wygrywanéj na gałęziach drzew symfonii północy. Wzrok jego gonił za Muszką i za wzrokiem biegła cała jego istota. Widział tylko niepewną sylwetkę jéj twarzy i biustu i teraz więcéj niż kiedykolwiek wydala mu się niepochwytną, doskonale harmonijną istotą. Zaczął mimowoli przypominać sobie całą rozmowę, przeprowadzoną na polance, i ogarnęła go gorączka. Obiecał, że przyjedzie nad morze... obiecał!..
Tymczasem farandola płynęła teraz powoli w stronę wzgórka, który zupełnie tonął w cieniu. Muszka bez wahania wiodła cały łańcuch i zaczęła piąć się po ścieżce, która spiralnie wznosiła się ku górze. Wielohradzki zbliżył się ku elektrykowi, który zaczął gotować się do rzucania promieni.
Wąż farandoli, sadzonéj szafirami, rubinami, topazami, płynął wciąż ku górze w takt dziwacznéj muzyki, drażniącéj formalnie nerwy. Słońce—Muszka wznosiła się powoli, coraz wyżéj, jakby na skrzydłach nocnych mgieł, i wiodła za sobą cały rój gwiazd, orszak barwny i migocący, królewski dwór, królewskiego jéj majestatu godny. Wszyscy na estradzie zgromadzeni i wśród areny stojący goście śledzili wzrokiem to promienne słońce, które biegło w ciemnie i chwilami wydobywało na jaw bladą twarz kobiecą i biust spowity w złotą tkaninę. Płynęła tak wśród ciemności, pierwsza i najpiękniejsza, tajemnicza i ciągnąca oczy ludzkie niewysłowionym, czarem piękności i nieukróconéj pychy. I nagle zatrzymała się na szczycie wzgórka, unieruchomiając całą farandolę, któréj wężowa linia, utkana gwiazdami, łączyła ją z ziemią migocącym łańcuchem.
Purpurowy, mieniący się zielenią i złotem promień światła oblał ją nagle gorącą kaskadą i z niéj spłynął ku innym tancerzom, stojącym teraz nieruchomo, jak szereg różnobarwnych posągów. Blaski lampek zgasły, lecz natomiast całe orgie barw grały teraz na fałdach sukien, na massach włosów, na szmatach ciał, na twarzach kobiet. I punktem kulminacyjnym tych blasków, źródłem światła promiennego, tęczą roztopionych klejnotów — była Muszka, wspaniała, tryumfująca w swéj piękności, wykwitająca z ciemnéj zieleni, jak kwiat złoty, czarowny i legendowy, z łodygi swego ciała, spowitego w mieniącą się blaskami złota i szmaragdów szatę. Nie śmiała się teraz; nagle spoważniała, z oczyma przysłoniętemi ciężarem powiek, z ustami zaciętemi w tajemniczém milczeniu.
Wielohradzki patrzył na nią jak na drogocenny brylant oprawny w złoto i rozrzucający dokoła słoneczne promienie i czar powabu kobiety z hojnością marnotrawcy. Wszystko płynęło ku niéj: spojrzenia i uwielbienie ludzi, promienie światła, tęcza barw, służąca jéj za tło, na którém jaśniała w tryumfie, w niezwyciężonéj i wiecznie doskonałéj piękności dziewiczéj.
Powoli zapadał zmrok i wkradał się do okna, przy którym szyła Wielohradzka.
Koło niéj Tecia składała już robotę i przysuwała maszynę do ściany.
Stara kobieta usiłowała napróżno nawlec igłę.
— Niech pani pozwoli... ja nawlekę!.. — wyrzekła Tecią — wyciągając rękę.
Wielohradzka podała jéj igłę i nitkę. Tecia zbliżyła się do okna i zaczęła nitkę zębami przygryzać.
Wielohradzka patrzyła na nią przez chwilę. Blada twarz młodéj dziewczyny nabrała teraz bladości opłatka: jedynie tylko czarne oczy świeciły się wśród téj białéj maski.
— Brałaś dziś pigułki? — spytała nagle Wielohradzka,
— Brałam, proszę pani.
— A piłaś wino czerwone?
— Piłam, proszę pani. Wczoraj babci pani Bodocka przysłała dwie butelki... Babcia mi dała do obiadu pół kieliszka.
Podała Wielohradzkiéj nawleczoną igłę.
— Proszę pani, już nawleczone!..
Lecz Wielohradzka zaczęła także składać robotę.
— Ciemno już... nie widzę... mogę sobie do reszty oczy popsuć...
Zwróciła się znów ku Teci:
— Niechże Tecia pamięta święcie słuchać doktora: brać pigułki i leczyć się. Tecia jest chora na niedokrwistość. Taka choroba nieuleczona może się na złe obrócić.
Tecia machnęła ręką.
Wielohradzka gest ten pochwyciła i zmarszczyła brwi surowo.
— Tecia jest głupia!.. — wyrzekła dobitnie. — Naczytała się znów Tecia romansów i zachciało się Teci umiérać. To grzech wyzywać śmierć, kiedy Bóg w nieskończonéj dobroci swéj Teci jeszcze do grobu iść nie każe. Czy Tecia zwaryowała, bawiąc się w jakąś desperacyę? Ma Tecia z łaski Boga i babki co jeść, w czém chodzić, gdzie spać, ma Tecia rodzinę zacną i dającą jaknajlepsze przykłady... czego się Teci zachciewa?
Tecia stała, przestępując z nogi na nogę i łykając ślinę. Ciemne oczy utkwiła w zamknięte drzwi, prowadzące do pokoju Tadeusza.
— Być może... — ciągnęła daléj Wielohradzka — iż z czasem trafi się Teci jaki poczciwy człowiek, i Tecia pójdzie za mąż...
— Nie, proszę pani!.. — przerwała nagle dość rezolutnie Tecia — ja nie pójdę za mąż!..
— Tecia jest jeszcze głupsza, niż przypuszczałam — odburknęła Wielohradzka. — Jeżeli się znajdzie uczciwy, z dobrém nazwiskiem i odpowiedniém stanowiskiem człowiek, to nikt Teci o zdanie nie będzie pytał. Zrobi się to, co się zrobić powinno... Słyszała Tecia?.. A teraz idź do domu, bo trzeba babce i Felkowi herbatę przygotować.
— Idę, proszę pani.
Z poręczy sofki zdjęła Tecia włóczkową chusteczkę i, owinąwszy się nią powoli, jakby z żalem, kierowała się ku wyjściu. Lecz nagle drzwi prowadzące do pokoju Tadeusza otworzyły się i w progu stanął sam Tadeusz. Natychmiast Tecia przyśpieszyła kroku i uciekła, jakby złapana na gorącym uczynku.
Tadeusz nie spojrzał nawet na wychodzącą, lecz powolnym, ospałym krokiem zbliżył się ku matce.
Ona wyciągnęła ku niemu rękę i z największą troskliwością ujęła jego dłoń.
— Tadziu!.. ty masz gorączkę! — wymówiła z odcieniem trwogi w głosie.
Tadeusz usiadł naprzeciw niéj na framudze okna i zaspanym wzrokiem powiódł dokoła.
— Nie mam gorączki!.. — wyrzekł powoli — tylko spałem długo i mocno!..
Ziewnął i dodał natychmiast:
— Niech mamuś da herbaty... Wypiję i położę się na dobre... Spać mi się chce...
Wielohradzka patrzyła na syna z wyrazem wielkiego współczucia.
— Musisz być chory... ciągle teraz śpisz... może odsypiasz karnawał... ale to nienaturalne... Dlaczego nie czytasz?.. dawniéj czytałeś przez cale lato!..
Wielohradzki skrzywił się leniwo i z framugi osunął się na krzesło..
— Och!.. dawniéj to co innego... teraz nie mogę czytać... w głowie mi się miesza!..
Położył głowę na kolanach matki.
— Strasznie jestem zmęczony i śpiący — wyrzekł wpół sennym głosem.
Wielohradzka pochyliła się i pocałowała syna w czoło.
— Wiem, co cię trapi — wyrzekła pocichu — ale bądź dobréj myśli: wszystko się na dobre obróci.
Tadeusz szybko podniósł głowę.
— Tak mamcia myśli?
— Naturalnie. Inaczéj miałabym o pannie Dobrojowskiéj bardzo złe wyobrażenie... Ale pod tym względem jestem spokojna. Znam jéj matkę i choć jest tylko Jeleń z domu, ale wiem, że ma doskonałe zasady i musiała je przekazać córce... Dla zabawki, z lekkomyślności taka dystyngowana i dobrze wychowana panna, jak Muszka, nie rozpoczyna tak ważnego kroku. Bądź spokojny: świetniejszą widzę przed tobą przyszłość, niż marzyć mogłam...
On patrzył na nią cokolwiek więcéj ożywionym wzrokiem. Od kilku tygodni o szaréj godzinie rozmawiali teraz otwarcie, gdyż Wielohradzki, trapiony swém kobiecém usposobieniem, czuł konieczną potrzebę jakiegoś dyskretnego powiernika. Wielohradzka, instynktem wiedziona, odgadła prawdę, półsłówkami doprowadzała syna na drogę zwierzeń i szybko uzyskała od zdenerwowanego chłopca dokładne określenie jego stosunku z Muszką. I nagle wypadło z jéj ust słowo, które jak grom uderzyło w Tadeusza.
Małżeństwo!
Według Wielohradzkiéj syn jéj mógł się ożenić z panną Dobrojowską. I przed olśnionym chłopcem zaczęła roztaczać tysiące przykładów, tysiące małżeństw, w których mąż oprócz nazwiska i urody nie przyniósł nic ze swéj strony. Według niéj te małżeństwa były bardzo szczęśliwe i dowodziły wielkiego przywiązania, boć i mężczyzna czynił ofiarę ze swéj miłości własnéj, przyjmując posażną żonę, i abnegacyą tą dawał jéj dowód swéj bezinteresownéj miłości. Było to dowodzenie cokolwiek bałamutne, lecz Wielohradzka czerpała je rzeczywiście w głębi duszy, przekonana o prawdzie słów swoich. I nagle zaczęła gorąco kochać tę Muszkę, nieznaną, zaledwie dojrzaną w cieniu kościelnym, która wyróżniła jéj syna i z taką lekkomyślną szczerością zdawała się objawiać mu swe uczucia.
I od téj chwili Wielohradzka całemi godzinami komentowała wraz z synem każde słowo, każdy ruch, każde spojrzenie Muszki. Wyszedłszy z założenia że Muszka, wychowana za granicą, ma swoje pojęcia i swój odrębny, a czasem nadto swobodny sposób zachowania się, tolerowała teraz w niéj wszystko, zaślepiona macierzyńską miłością, nieprzerażona niczém, nawet kartką, nawet potajemnemi uściskami rąk, igrających z palcami Tadeusza, jak z bukietem kwiatów lub ze skrzydłami wachlarza.
Wielohradzka widziała to jedno, iż Muszka kochała się w jéj synu. Kochając i przyznając się do tego uczucia, musiała myśléć o małżeństwie. Wielohradzka bowiem nie znała flirtu, nie wiedziała nic o tym nowomodnym objawie neurastenii i przewrotności ludzkiéj. Przyjmowała uczucia prosto i nie pojmowała inaczéj rozwiązania miłosnéj intrygi, jak w połączeniu dozgonném. Pomimo zaślepienia wiedziała doskonale, że pomiędzy Muszką a Tadeuszem leży cała przepaść, lecz, na romantyzmie wykarmiona i wyhodowana, sądziła, iż miłość Muszki zdoła te przepaść wypełnić. Dlatego więc owo tajemnicze i niewyraźne postępowanie panny Dobrojowskiéj znajdowała dość naturalném i tłómaczyła je delikatném sondowaniem serca i siły miłości, zanim do otwartéj walki z rodziną i światem przyjdzie. Wiedziała, iż walka ta będzie gorąca, ciężka i długa, lecz ani na chwilę nie wątpiła o zwycięstwie Tadeusza. Dziś rodzaj arrogancyi Muszki wydawał się jéj tylko objawem silnéj woli, i to, co dawniej poczytywała jéj za wadę, dziś dawało jéj rękojmię doskonałości charakteru dziewczyny. Słowem — według Wielohradzkiéj — była to „Miłość ubogiego młodzieńca” z bardziéj ludzką i szlachetniejszą bohaterką.
Ona zaś stawała po za postacią swego syna, gotowa także do walki, zbrojna w bezgraniczną miłość macierzyńską, w fałszywie pojęte przekonanie o szczęściu życiowém, i gorączkowo pragnęła jak najszybszego wyjaśnienia całéj sytuacyi. Zalecała jednak synowi dyskrecyę i cierpliwość, zachęcając go do zdania się zupełnego na wolę Muszki.
— Ona wié, czego chce, i wié najlepiéj, jakiemi środkami zdoła przeprowadzić swe plany!.. — mówiła Wielohradzka do syna.
I teraz, o szaréj godzinie, rozpoczynali ciągle i zawsze jedną i tę samę rozmowę, z tą jednak różnicą, iż o ile on stawał się niepewnym i wahającym, o tyle ona zdawała się być zupełnie spokojną, ufną i pełną otuchy. Lękała się zawsze, aby Tadeusz nie zawiązał stosunku z jaką zamężną kokietką, któraby mogła lekkomyślnością swoją zepsuć mu sytuacyę w świecie, w którym przebywał. Zrozumiawszy, iż w całéj téj sprawie chodzi o Muszkę, doznała olśnienia. Widziała syna swego mężem panny Dobrojowskiéj, komisarzem cesarsko-królewskim, starostą w Żółkwi lub Sądowéj Wiszni.. późniéj może... kto wie, starostą w Krakowie...
Serce jéj biło gwałtownie. Do ust cisnęła się modlitwa dziękczynna. Nareszcie... syn jéj nie zginie, „nie zmarnuje się” i zajmie przynależne mu stanowisko. Nie mówiła jednak z nim o karyerze. Wiedziała, iż owe możliwe awanse, owa drabina dygnitarska nie olśniewała go i nie ciągnęła nigdy. Kryła tę ambicyę w głębi duszy. Z Tadeuszem mówiła tylko o Muszce. Widziała, iż syn jéj zaczynał kochać się niemal po dziecinnemu, po studencku. Rzuciła słowo „małżeństwo” — i zmieniła tor jego myśli.
Od téj chwili Tadeusz spoważniał i zaczął sam uważać się za feuilletowskiego bohatera. Miał oczy powleczone mgłą i zdawał się ciągle myślą błądzić w przestrzeni. Ożywiał się tylko, rozmawiając z matką o Muszce, zdjęty kobiecą potrzebą zrzucenia ciężaru, jaki dręczył jego moralną istotę, egoistycznie nudny w ciągłém przeżuwaniu jednych i tych samych frazesów, które nizał na różaniec miłosnego samolubstwa.
Lecz Wielohradzka, równie jak on nieznużona, powracała teraz ciągle do tego tematu, podsycając nieustannie jego imaginacyę i tworząc dokoła niego atmosferę romantyzmu, przesiąkłego platoniczną obecnością Muszki. I Tadeusz dążył teraz do domu z najwyższą niecierpliwością, wiedząc, iż tam tylko jedynie może mówić swobodnie, myśléć głośno i że znajdzie w głosie matki echo własnych myśli. Winszował sobie, że wpadł na dobry projekt uczynienia z matki powiernika, który dodawał mu energii i słabnącą wiarę rozbudzał.
A wiara ta w istnienie jakiegokolwiek uczucia ze strony Muszki słabła teraz coraz więcéj, gdyż Muszka od chwili owéj rozmowy w Paprotce nie dała o sobie nawet znaku życia. Znając jéj kapryśne usposobienie, Tadeusz bał się jéj narzucać swoją osobą i teraz jedynie Wielohradzka chodziła do katedry, o godzinie dwunastéj w niedzielę, aby ujrzéć zdaleka Muszkę i powiedziéć o tém synowi. Lecz widziała ją zaledwie dwa razy.
Nadchodziły wyścigi; cała arystokracya galicyjska zaczęła ściągać do Lwowa. Urządzano nieustannie Schnitzel-Jagdy i Tadeusz słyszał, jak w biurze Malewicz, Pozbitowski i inni „koniarze” komentowali i rozbierali wypadki dnia poprzedniego, rzucając jak kulami, nazwiskami Dobrojowskich, Bodockich, Statnickich i innych. Wiedział, iż Orzecka miała fatalną szkapę i nosiła pod amazonką popielate jedwabne trykoty. Słyszał, jak Malewicz, zanosząc się ze śmiechu, opowiadał, iż wmówił w Kafthana, że koń jego wierzga, i Kafthan powinien sobie kazać na plecach rajtroka wyszyć wielką podkowę z białego sukna. Kafthan pochwycił tę myśl z wielką skwapliwością i dał odpowiednie polecenie krawcowi. Malewicz obiecywał sobie wiele radości z powodu owéj podkowy. Lecz już Stanio Pozbitowski blagował i śmiał się z Malewicza, który, będąc wybornym graczem, nie był tęgim jeźdzcem. Wygrawszy niedawno w karty znaczną summę, zjawił się nagle na placu Jura w chwili wyruszania całéj kawalkady na „halbblutce”, kupionej naprędce ze stajni Bodockich i mającéj brzydkie przyzwyczajenie tarzania się w piasku. Klacz, widząc step złotego piasku, ścielącego się dokoła, zapragnęła użyć kąpieli i położyła się, zmuszając Malewicza do zeskoczenia z siodła, ku wielkiéj uciesze Kafthana i całego towarzystwa. Stanio Pozbitowski, opowiadając ten fakt, śmiał się do łez. Wtórował mu Jurek Bodocki, który klacz natychmiast odebrał i pieniądze Malewiczowi zwrócił. Malewicz przyjmował te drwiny wesoło i piękna twarz jego, rozweselona i rozjaśniona, zadziwiała siedzącego przy biurku Wielohradzkiego regularnością rysów i czystością liliową doskonale pielęgnowanéj skóry.
Lecz w téj atmosferze plotek i stajennych przygód nie wspominano nigdy o Muszce. Wielohradzki nie śmiał się o nią pytać, lękając się zdradzić ze swą tajemnicą. Wiedział tylko, że była we Lwowie, gdyż raz Pozbitowski przyniósł zbiorową fotografię całego „towarzystwa” w chwili rozpoczęcia Schnitzel-Jagdu, prowadzonego przez Orzeckiego, któremu przypadła rola jelenia.
Pozbitowski zbliżył się do stolika, na którym leżała fotografia, i wymieniał osoby, wskazując je ołówkiem.
— Orzecka!.. o tu... wsiada na swoją szkapę... koło niéj Melunio w płaszczu i — w cylindrze na bakier... tu ja, tu — moja matka i dwie siostry, a tu stara pani Bodocka, tu hrabianki... niedaleko Kafthan...
— Nieprawda!.. pokaż!.. — zachichotał Malewicz.
Pochylił się nad stolikiem i śmiał się, mając usta zapchane rogalikiem i cukrem.
— Jak Boga kocham, prawda!.. — wołał — prawie przy samym powozie... umyślnie się tak umieścił... Hej!.. panie Kafthan...
Natychmiast w sąsiednim pokoju dały się słyszeć ciężkie kroki i na progu ukazała się olbrzymia, tragiczna postać Kafthana.
— Widziałeś pan fotografię?..
— Jaką?..
— A no zbiorową, z ostatniego Schnitzlu... Dlaczego umieściłeś się pan u stóp czwartéj panny?
Z pod brwi krzaczystych Kafthan rzucił na Malewicza ponure spojrzenie.
— Malédiction! — wrzasnął „koniarz” — co za oczy!.. jettatura!.. z pewnością dziś przegram moje ostatnie czterysta guldenów!..
Lecz Kafthan wyszedł z pokoju ciężkim krokiem, pochylając jeszcze więcéj zgarbione plecy. Tymczasem Pozbitowski przyglądał się drobnym figurkom, czerniącym się na fotografii, i starał się rozpoznawać fizyognomie.
— Zdaje mi się, że to... Maleni!.. tak, to jego łysina!
— Pst!... — zasyczał Bodocki, pokazując drzwi prowadzące na kurytarz.
— A to Muszka Dobrojowska, obok niéj Muszka Zahorowska, a tu niżéj Muszka Hrunicka...
Wielohradzki wpatrzył się w czarną plamkę, mającą reprezentować Muszkę, jego Muszkę... i mimowoli przedstawiał sobie chwilę, w któréj ta fotografia była zdejmowaną. Słoneczny plac Jura, setka ekwipaży, stroje kobiet, świetny szyk mężczyzn, wesołość, nietroszczenie się o jutro, bezustanna zabawa, jedna smuga śmiechu, błysku i wszelkich estetycznych zadowoleń. Ze świata tego był on prawie wykluczony, czasem jednak dopuszczany w chwili, gdy świat ten błyszczący kręcić się zaczynał. On w ruch puszczał i kierował. Lecz był zabiedny, aby módz znajdować się na takiéj fotografii i stanowić jedną z tych czarnych plamek, które były odbiciem ich postaci. Rozgoryczony powrócił do domu i, nie jadłszy prawie obiadu, rzucił się na łóżko. Zaczął po raz pierwszy może tak dotkliwie odczuwać swoją nędzę i ubóstwo. Dawniéj owe Schnitzel-Jagdy były mu obojętne. Dziś marzył o nich z gorączkową pożądliwością.
O szaréj godzinie przywlókł się do owéj framugi okna i usiadł naprzeciw matki, zdręczony, zbolały stokroć więcéj, niż to Wielohradzka przypuszczać nawet mogła. Ona, zmęczona całodzienną pracą pośpieszną, z całą przyjemnością zanurzyła się moralnie w ową kąpiel romantycznego uczucia i sama naprowadziła syna na drogę zwierzeń. Lecz dziś Tadeusz milczał, czując w sercu, oprócz miłosnego niepokoju, jad dręczących go od rana myśli. Nie mógł i nie chciał mówić o nich przed tą kobietą, która pokłóte palce owijała szmatkami płótna, pragnąc je wygoić do jutrzejszéj pracy. I w milczeniu tém się trawiąc, cierpiał więcéj, bo jego natura potrzebowała koniecznie ujścia. Milczał jednak, i szary cień zapadał mu na twarz, cień smutku i wielkiego niezadowolenia.
Tymczasem Wielohradzka starała się obudzić wiarę w sercu syna. Po raz setny powracała do tłómaczenia mu, iż postępowanie Muszki nawet ona sama znajduje naturalném.
— Jakże chcesz — mówiła — aby Muszka tak otwarcie i brutalnie stanęła do walki ze światem! Powoli, umiejętnie przygotowuje terren, stara się wybadać matkę, opiekuna, całe swe otoczenie.
Tadeusz, milcząc, głową kiwał.
Wielohradzka pochwyciła go za rękę.
— Słuchaj, dziecino! — wyrzekła. — Zmuszasz mnie tą swoję niewiarą do powiedzenia ci całéj prawdy. Małżeństwo twego ojca i moje było twém przyszłém małżeństwem z Muszką, I on, jak ty, był ubogi, tylko — rasowy, pan w każdym calu i mający piękne nazwisko. Ja, z zamożnego domu obywatelskiego dziewczyna, wyróżniłam go odrazu w tłumie otaczającéj mnie młodzieży. Przewalczyłam, przecierpiałam i doprowadziłam do tego, że ojciec twój mnie poślubił...
Zawahała się chwilę i twarz jéj piękna w obramowaniu siwych włosów, na które padał zmrok wieczoru, przybrała odcień zakłopotania.
— Nie powiem... ażebym postępowała z twoim ojcem, jak postępuje z tobą panna Dobrojowska — ciągnęła łagodnie — lecz... inne czasy, inne obyczaje. Rozumiem to i uwzględniam. I ja kryłam się długo, ze swoim wyborem, lękając się gniewu i oporu rodziców... Wreszcie przyznałam się...
Uścisnęła gorąco rękę syna.
— I ona się przyzna!.. — wyrzekła — zobaczysz będziesz szczęśliwy!.. ja także!.. och! droga, dzielna dziewczyna!..
Tadeusz od kilku chwil myślał o tém, iż zataił przed matką punkt ważny, to jest przyrzeczenie dane Muszce, iż przyjedzie nad morze w sezonie letnim tam, gdzie ona przebywać będzie.
Nie śmiał się do tego przyznać, nie śmiał o tém mówić. Rozpacz bezsilna ogarniała go. Nie miał nawet dziesiątéj części pieniędzy potrzebnych na tak daleką i kosztowną wycieczkę. Co począć miał!..
Minęły wyścigi, i Tadeusz przesiedział te dni w biurze i w domu. Nie chciał jechać dorożką na tor, co dawniéj byłby uważał za szczyt szczęścia. Zaczął się teraz robić coraz wybredniejszym w sposobie pojawiania się w towarzystwach, i sama myśl niewzięcia udziału w corso powyścigowém odwiodła go od myśli pojechania na tor. Te trzy dni były dla niego najwyższą męczarnią. W dodatku wiedział, iż odbyło się kilka wieczorów, na które go nie zaproszono. Zaczął tracić nadzieję w świetność gwiazdy, która go wiodła do téj chwili i ułatwiała mu przesuwanie się po ślizgawce życia.
Ostateczny cios spadł na niego z ust Stania Pozbitowskiego, który dnia jednego w rozmowie z Charłupką wspomniał o nagłém opustoszeniu Lwowa.
— Wszyscy wyjeżdżają! — mówił — przedwczoraj Bodoccy, wczoraj Muszka Dobrojowska, dziś Orzeccy...
— Ba!.. — odparł Charłupko — zostaną się panny namiestnikówne, kaiser-königliche fornalka, będziemy grać z niemi w tennis; namiestnikowa mówiła mi, iż urządzać będzie garden-party...
— Śliczna perspektywa!.. westchnął Pozbitowski.
Wielohradzki pochylił się nad swém biurkiem i udawał, że czyta Walter-Scotta. Ale litery skakały mu przed oczami. Muszka wyjechała, nie zobaczywszy się z nim nawet. Prawdopodobnie zapomniała o nim zupełnie.
Powrócił do domu i od progu matka, spojrzawszy na jego twarz zmienioną, spytała szeptem z powodu obecności Teci:
— Et bien?..
— Elle est partie!.. — rzucił Tadeusz przez zaciśnięte zęby.
Wszedł do swego pokoju i tam położył się na łóżko w palcie, zakrywając twarz ręką. Martwił się, nie jak mężczyzna, ale jak dziecko, jak nerwowa i rozkapryszona kobieta. Nie krył się przed matką ze swém zmartwieniem. Owszem, przesadzał je nawet, pragnąc wywołać współczucie.
Wielohradzka zbliżyła się ku niemu, starannie drzwi zamykając. Chwilę szukała wytłómaczenia postępku Muszki i sposobu pocieszenia syna, lecz nic znaléźć nie mogła. Zaczynała sama dziwić się, lecz nie straciła ani na chwilę wiary, ani pewności siebie. Pochyliła się nad leżącym Tadeuszem, który wcisnął twarz w haftowaną poduszkę.
— Nie martw się — pocieszała go. — Dostaniesz dziś jutro list, w którym znajdziesz słowo pożegnania i nadziei. Ja mam jaknajlepsze przeczucie... Prześpij się... ja wychodzę... wstąpię do kościoła... Bóg przemieni to nasze strapienie... Zobaczysz, list wkrótce miéć będziesz...
Wielohradzki nie odpowiedział ani słowa, lecz jeszcze większy niepokój pochwycił jego istotę. Listu tego bał się jak ognia.
Jeśli bowiem Muszka da mu znać, gdzie się znajduje, powinien jechać natychmiast. Lecz za co? zkąd wziąć potrzebnych na tę podróż pieniędzy? Kto wie, dokąd Dobrojowskie pojadą? Nad Atlantyk? lub nad morze Śródziemne?...
Wielohradzka, zasłoniwszy okienko firanką z ciemno-zielonéj satyny, wyszła cicho z pokoju. Koło okna siedziała Tecia i szyła pilnie, wyciągając nerwowym ruchem igłę z tkaniny. W jasném oświetleniu delikatny, blady jéj profil rozpływał się prawie i nikł w przestrzeni. Słońce zapalało świetlane blaski w jéj włosach i migotało w celluloidzie strzały, sterczącéj blond promieniom z pośród upiętéj wysoko torsady.
Siedząc tak przy tém oknie, z którego płynęły strugi przejrzystego światła, miała w sobie wdzięk obrazu, nakreślonego ręką jakiéjś belgijskiéj impresyonistki. Blado-liliowe draperye łączyły się z lekko zaprawioną woskiem podłogą, po któréj słały się promienie słońca.
Wielohradzka zbliżyła się do stołu i w kapeluszu i w okryciu zaczęła układać sfastrygowane z glasy staniki i rękawy. Starała się zawinąć je w gazetę tak, aby tworzyły jaknajmniejsze zawiniątko. Chwilę opuściła ręce i stała tak zafrasowana, spoglądając na zamknięte drzwi, prowadzące do pokoju syna.
Cierpiała nad tém, iż musiała w całéj téj sprawie pozostać bezczynną i nie mogła żadną miarą wystąpić ze swą interwencyą. Nie była jednak zdziwiona tą całą przygodą. Według niéj Tadeusz, czy prędzéj czy późniéj, powinien był zrobić „karyerę” i zacząć ją od zawarcia jakiegoś świetnego związku małżeńskiego. Zbroiła się więc do walki, znając słaby charakter syna. Postanowiła iść do kościoła i prosić Boga o siły i cierpliwość. Dziś, mając podwójne zmartwienie, potrzebowała ciszy kościoła. Oprócz bowiem strapienia z powodu syna, lękała się teraz, iż Tecia lada chwila opuścić ją może. Pikniewiczowa wezwała ją zrana do siebie i prosiła, aby wpływem swoim uzyskała od Teci zgodzenie się na zostanie żoną pana Janczewskiego. Mechanik oświadczył się o Tecię i, zyskawszy przychylną odpowiedź babki, znalazł się nagle wobec szalonego oporu ze strony saméj panny. Pikniewiczowa tłómaczyła Wielohradzkiéj, iż Janczewski, kolligacyami swemi spokrewniony z Charłupkami i innemi wysokiemi rodami, będzie awansował szybko i zrobi „karyerę”. Damy, opiekujące się Pikniewiczową i dające jéj dożywotnią zapomogę, życzyły sobie tego związku. Tymczasem Tecia wybuchem łez odpowiedziała na czynione jéj w tym względzie zapytania i teraz zamknęła się w uporczywém milczeniu, którego nic przełamać nie mogło. Wielohradzka z uśmiechem na ustach składała Pikniewiczowéj życzenia, lecz serce zamierało w jéj piersiach. Tecia, raz zamąż wydana, musiała, naturalnie, opuścić jéj pracownię i przestać dopomagać jéj w pracy. Była to dla niéj ruina, gdyż młoda dziewczyna prawie sama jedna dźwigała teraz cały ciężar powierzanych Wielohradzkiéj robót.
Nie chcąc jednak dla egoistycznych powodów druzgotać przyszłości całéj rodziny, Wielohradzka od rana usiłowała nakłonić Tecię do przyjęcia oświadczyn pana Janczewskiego. Tecia jednak bez gniewu i żalu odparła stanowczo, iż zamąż wyjść nie myśli, i z takim zapałem zajęła się szyciem i fastrygowaniem świeżo skrajanéj sukni, iż Wielohradzka poczuła chwilową otuchę, wstępującą w jéj zamierające z trwogi serce.
Niemniéj jednak obecnie, kierując się już ku wyjściu, uznała za stosowne zwrócić się ku dziewczynie, która z ustami pełnemi szpilek siedziała pochylona nad blado-liliową kaskadą jedwabiu, opływającą ją dokoła.
— Wychodzę... — wyrzekła Wielohradzka — powrócę za godzinę. Niech Tecia pomodli się o dobre natchnienie i zastanowi się nad tém, co powiedziałam. Pan Janczewski zdaje się być uczciwym i zacnym człowiekiem. Gniazdo dobre, ród bogobojny. Przytém babka będzie z tego niewymownie szczęśliwa...
Zawahała się chwilkę, poczém dodała mniéj już pewnym głosem:
— Ja... także!
Lecz Tecia, nie wyjmując z ust szpilek, zaczęła mówić przez zaciśnięte zęby:
— Proszę pani... ja nie mam się co namyślać... ja za mąż nie pójdę... mnie tak dobrze... ja zawsze zostanę przy babce... przy Felku... i przy pani... dokąd mnie pani zechce trzymać u siebie...
Wielohradzka miała ochotę pocałować Tecię w czoło, lecz powstrzymała to grzeszne według niéj uczucie radości.
— Niech się Tecia jeszcze namyśli... — wyrzekła, za klamkę ujmując — a!.. jeszcze jedno... niech nie szyje na maszynie, bo pan Tadeusz się położył...
I, jakby czując konieczną potrzebę zwierzenia się z części swego strapienia, dodała:
— Nie trzeba robić hałasu... Tadzio ma zmartwienie...
Tecia szybko głowę podniosła...
— Co mu się stało, proszę pani?.. — zapytała nieśmiało.
Lecz Wielohradzka ściągnęła tajemniczo usta.
— To są zmartwienia, których Tecia jeszcze nie rozumié!.. — odparła, znikając w głębi przedpokoju.
Za chwilę słychać było, jak delikatnie zamykała drzwi wejściowe, szumiąc jedwabną podszewką sukni, złataną z tysiąca kawałków różnorodnéj czarnéj materyi.
Koło okna pozostała Tecia, blada w jasném oświetleniu, które nadawało jéj cerze przejrzystość japońskiéj porcelany.
Ze złożonemi na kolanach rękami siedziała prosto, sztywno, jak dziewice na obrazie prymitystów, odziane w sztywne futerały blado zabarwionych brokartów. I tylko z jéj ciemnych oczu zaczęły szybko toczyć się duże łzy.
Z bijącém sercem sięgnął Wielohradzki ręką po list, który na jego biurku w namiestnictwie leżał pomiędzy nielicznemi papierami, rozrzuconemi dokoła.
Koperta była zwyczajna, biała, bez zapachu, bez monogramu, — koperta osób niechcących się kompromitować lub niemających środków do wykwintnego dbania o sposoby korespondencyi.
Tadeusz chciał już rozerwać ową kopertę, gdy do pokoju wszedł Pozbitowski i Jurek Bodocki, rozmawiający głośno o świeżym skandalu w łonie arystokracyi galicyjskiéj. Książę Boniński ożenił się z wieloletnią swą „przyjaciółką”, córką ekonoma, i podobno miał zamiar otworzyć salony i przyjmować przyszłéj zimy. Bodocki pochwalał niezmiernie odwagę Bonińskiego i cieszył się nadzieją téj „bonne farce”, jaką Boniński damom galicyjskim urządził. Pozbitowski, mniéj ekscentryczny, bardziéj konserwatywny, ramionami ruszał i zdania swego nie wypowiadał.
Wielohradzki list do kieszeni włożył i wysunął się cicho z pokoju na kurytarz.
Po froterowanéj posadzce, wśród wąwozu ścian białych, biegła ścieżka dywanika aż ku oknu otwartemu szeroko; po za niém szumiały i zieleniały drzewa rosnące na szkarpach. Szybko w oddali przesunęła się z jednych drzwi do drugich sylwetka Wojsy, niosącego pod pachą egzemplarze sztuk teatralnych przysłane do cenzury.
Wielohradzki podszedł ku oknu i wreszcie kopertę rozerwał. Na białéj ćwiartce papieru nakreślono tylko te słowa:
— France, Finistère, Concarneau.
To było wszystko.
Wielohradzkiemu zdawało się, iż czyta wyrok swéj śmierci.
Wolał już zupełne Muszki milczenie. Te trzy wyrazy nakreślone smagały go chłostą nędzy. Schował list do kieszeni i, oparłszy się o okno, patrzył na ulicę, nie widząc nic, prawie obłąkany z bezsilnego gniewu, jaki nim miotać zaczął.
— Finistère, Concarneau!..
Musiało to być gdzieś na północy Francyi, nad brzegiem oceanu. Tysiące mil dzieliło go od tego miejsca. Nie mógł nawet marzyć o pojechaniu natychmiastowém. Postanowił nie mówić nawet matce o otrzymaniu listu. Po co? wszak ona nic poradzie nie jest w stanie.
Oparł się o ramę okna i bezmyślnie zaczął patrzéć przed siebie. Przed nim, po za szerokością placu, który szarzał jasno w przestrzeni, bieliły się brutalnie baryery, otaczające dokoła szkarpy. Po za niemi pnie drzew nabierały fioletowo-czerwonawych tonów. Na żółtym piasku alei grały złote plamy słoneczne. I daléj panował cień trawników dobrze utrzymanych, pokrytych baldachimem lipowych gałęzi. Tu i owdzie migały sylwetki ludzi, dzieci odzianych jasno, mundury żołnierzy, białe fartuchy nianiek. Gdzieś daleko grała katarynka i urywane, chrypliwe tony dolatywały do uszu Wielohradzkiego. Zdenerwowany, cofnął się od okna i powrócił do biura. Usiadł, starając ukryć się po za rodzaj szafki, stojącéj na biurku i przeznaczonéj na chowanie papierów. Lecz i tam słyszał ciągle nosowy głos Stenia, jego śmiech kozi i nizki gardłowy głos Jurka. Rozmawiali teraz o Malewiczu i o jego prawdopodobném małżeństwie z panną Statnicką. I znów Bodocki znajdował odwagę panny bardzo „bath”, a Pozbitowski ramionami ruszał. Poczém utonęli w powodzi drobnych plotek, zaglądając od czasu do czasu do rozmaitych psiarni, stajni i wozowni. Plotkowali z prawdziwém zamiłowaniem, zręcznie, dowcipnie, tak, jak to mężczyźni plotkować umieją.
On dit było ciągle na porządku dziennym. Wielohradzki, który dawniéj przysłuchiwał się takiéj rozmowie z pewnym rodzajem respektu, dziś gryzł sobie do krwi ręce, aby nie wybuchnąć nagle nerwowym płaczem i nie zacząć ciskać papierami i raportami na głowy arystokratycznych plotkarzy. Porwał Walter Scotta i zaczął czytać przerwaną powieść. Lecz teraz znów Bodocki powrócił do Malewicza i opowiadał, że zapanuje wielki smutek wśród dam, skoro ten professional lower ożeni się i przestanie w wolnych chwilach od grania w karty flirtować na seryo i na żarty.
Wielohradzki wetknął obydwa wielkie palce w uszy i siedział tak blady, z oczyma nagle podsiniałemi, z wargami pogryzionemi, w przystępie szalonego nerwowego podrażnienia.
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
Gdy powrócił do domu z silném postanowieniem niemówienia matce o otrzymanym liście, pierwsze jego słowa były:
— Mam list!..
Wielohradzka złożyła ręce jak do modlitwy.
— Chwała Bogu!.. — zawołała radośnie.
Lecz on zawrzał cały i wybuchnął teraz tak długo powstrzymywaną rozpaczą.
List!.. tak!.. zapewne, otrzymał list, a raczéj świstek, na którym było wypisane miejsce pobytu Muszki, lecz co mu z tego? do czego mu to służy?.. do czego?..
Położył przed matką ów arkusik papieru i sam zaczął biegać po pokoju, jak pantera po klatce. Rozerwał u szyi kołnierzyk i krawat. Rozdraźnienie i upał dusiły go. Sine żyły wystąpiły mu na skroniach, na delikatném tle przejrzystéj skóry.
Wielohradzka przeczytała list i zdziwiona spojrzała na syna.
— Nie rozumiem twego rozdraźnienia... Panna Dobrojowska przysyła ci swój adres, chcąc, ażebyś do niéj napisał. Trzeba, ażebyś brulion ułożył dziś wieczorem.
Lecz on przerwał jéj gwałtownie, nie hamując nawet swego uniesienia.
— Nie!.. — krzyknął — nie pisać, nie układać bruliony powinienem... ale... jechać!!! Tak! jechać do tego Concarneau!.. i to natychmiast. Zataiłem przed mamą, iż lekkomyślnie przyrzekłem Muszce przyjechać tam, gdzie ona będzie w lecie! Dziś, wierna swemu przyrzeczeniu, daje mi znać o sobie, i przesyłając adres, wzywa, abym dotrzymał danego jéj słowa... a ja... jechać nie mogę! nie mogę!.. nie mam za co!.. nie mam za co!..
Wielohradzka pobladła nagle i usiadła na poblizkiém krześle, jak ktoś, na kogo spada nagle nieprzewidziany zupełnie cios w chwili wielkiéj radości. Twarz jéj postarzała nagle o kilkanaście lat, ręce obwisły wzdłuż ciała.
Tymczasem Tadeusz zaczął znów biegać po pokoju, rwąc febrycznie krawat i zaciskając go dokoła szyi.
— Jechać!.. — śmiał się gorzko — jechać!.. z czém? z temi czterema guldenami w kieszeni?.. A!.. gdy pomyślę, że stracę Muszkę przez tę moją nędzę przeklętą, mam ochotę polecić nad staw Pełczyński i rzucić się w wodę!..
Chciał jeszcze mówić, lecz Wielohradzka powstała nagle i ze stanowczością żelazną w głosie wyrzekła:
— Postaraj się o urlop i dowiédz się, ile kosztuje koléj tam i z powrotem do tego Concarneau...
Tadeusz stanął na środku pokoju i ramionami wzruszył.
— Po co?... — zapytał — przecież nie pojadę!..
Lecz Wielohradzka odparła z prostotą;
— Pojedziesz!.. musisz!..
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
I Tadeusz pojechał.
Trzęsący omnibus hotelowy o wyzłoconém dziwacznie pudle zaczął dudniéć z hałasem po bruku. Tadeusz, zmęczony forsowną w trzeciéj klasie jazdą, wtulił się w kąt i przymknął oczy. Lecz w okienku drzwi pojawiła się głowa posługacza, który wrzasnął z całéj siły:
— Le port!..
Tadeusz oczy otworzył i zaczął patrzeć przez szyby na panoramę portu Concarneau, znajdującego się w chwili zupełnego przypływu morza. Patrzył i oczom swym nie wierzył, tak czarowny widok miał przed sobą. Wychowany pomiędzy ulicą Jezuicką i namiestnictwem, nie zastanawiał się nawet, iż na świecie, oprócz Wałów i salonów, ogrzanych sztuczném światłem i przesyconych duszną atmosferą, są inne jeszcze miejsca, pełne jasności, przestronne i całe białe od szerokiéj płachty staczającego się w przepaść widnokręgu.
Jego biedne oczy koncepspraktykanta otwarły się szeroko na widok starego miasta Concarneau, występującego nagle fortyfikacyami z granitu z fal morza, fal w téj chwili szaro-zielonych, osrebrzonych massą białéj piany, która śniegowym wałem bramowała obrosłe szmaragdową pleśnią granity.
A dokoła téj fortecy, tak czarodziejsko wyrastającéj wśród fał, jak potworny i skamieniały kwiat o zębatéj koronie, kołysał się cały las bark, statków i łodzi o jasno-zielonych, purpurowych i bronzowych korpusach. Z purpury téj i zieleni sterczały wysoko w górę maszty, z których spływały olbrzymie siatki, wydęte wichrem o czarująco delikatnych, niepewnych i zmieniających się barwach. Zdaleka wyglądały te siatki jak olbrzymie wuale z krepy szafirowéj, bronzowéj, liliowéj, szaréj... Wiatr rozwiewał je jak najcieńsze, najdelikatniejsze zasłony. Na ciemném szafirze nieba cień tych krep siatkowych nabierał mistycznych, dziwacznych tonów, kryjąc w swych fałdach brutalność masztowego skieletu. I daleko, daleko, wzdłuż kamiennego ocembrowania wybrzeża, widać było tę massę wualów, wiewających powoli, wysoko, po nad tłumem rybaków i rybaczek, cisnących się po nad wybrzeżem. Omnibus zawraca teraz dokoła placu, po którym biegały dzieci, odziane w szafirowe płótno i w klekocące drewniane saboty. Wielohradzki dojrzał jeszcze całą massę białych, muślinowych czepków, których szarfy wiatr rozwiewał, — płaskie kosze, osrebrzone tysiącami sardynek, i żółte stroje rybaków, rozchodzących się z bark po szynkach i knajpach nadbrzeżnych.
Owionął go ostry zapach warechu i świéżych ryb. Czuł się dziwnie niespokojnym i mimowoli drżał teraz na całém ciele. Lecz już omnibus zajeżdżał przed hotel pierwszorzędny i wysoka kobieta w małym czepku, odziana czarno, z twarzą rozpaczliwie smutną, otwierała drzwiczki omnibusu. Była to sama właścicielka hotelu, pani Leclinche, chłopka bretońska, zbogacona i wiecznie zachmurzona. Szybko zmierzyła wzrokiem wykwintne ubranie podróżne Wielohradzkiego i oceniła jego bagaże. Widziała, iż walizki nie były wielkie, lecz dość eleganckie, okryte pokrowcami z szarego płótna, na których czerniły się dyskretnie wyszyte monogramy. Zwróciwszy się do służby, zadysponowała numer 42 i, oddawszy dziewczynie walizki, powróciła na ławkę, stojącą przed hotelem, na któréj usiadłszy z założonemi na piersiach rękami, zdawała się zapominać o Wielohradzkim i o świecie całym. Z pod oka jednak śledziła wciąż sardynierki, przechodzące z koszami pełnemi sardynek przez plac, czekając na wysłanie swych ludzi w chwili, gdy fabryki przestaną już kupować potrzebne im ilości ryb. Późniéj bowiem przybyłe barki musiały sprzedawać połów swój za bezcen, nie chcąc być zmuszonemi do wrzucania sardynek w morze. Pani Leclinche miała niewielką fabrykę, cokolwiek oddaloną od miasta. Skupowała zwykle już trochę przestarzałe sardynki i miała je za znacznie niższą cenę, spekulując na ogólnéj nędzy, panującéj pomiędzy rybakami Concarneau.
Tymczasem Tadeusz gorączkowo obmywał się z podróżnego kurzu i, zadzwoniwszy na służącą, rzucił jéj z niechcenia pytanie: czy hrabina Dobrojowska mieszka w tym hotelu? Dziewczyna, gapiowata bretonka o wspaniałych czarnych oczach, cała roześmiana w promieniach muślinu swego czepka i olbrzymiego kołnierza, odparła, że jest w hotelu „comtesse Dobrożeki” i że te panie są teraz na wybrzeżu. Tadeusz podziękował jéj uprzejmie, na co bretonka odparła skromnie, iż „niéma za co”, i, pozostawszy sam, otworzył walizy i rozkładał na krzesłach, fotelach i stole zgniecione cokolwiek przez tak daleką drogę ubranie. Po głębszym jednak namyśle postanowił nie zmieniać podróżnego garnituru i jedynie włożyć świéżą bieliznę, krawat i kapelusz. Nie wiedział bowiem, co i kiedy się kładzie nad owém „morzem”, pomimo, że krawiec we Lwowie dał mu odpowiednie informacye.
Ubrawszy się, uczesawszy, skropiwszy wodą kolońską, przejrzał się Tadeusz z zadowolnieniem w lustrze. Zmęczenie podróży dodało mu interesującéj bladości. Schudł trochę i oczy mu zapadły. Znalazł się ładnym i powrócił jeszcze raz do lustra, aby lekko pociągnąć popękane od wiatru wargi pomadką poziomkową. Wciągnął rękawiczki i, nałożywszy kapelusz, wyszedł wreszcie, starając się odgadnąć, które z tych zamkniętych drzwi prowadziły do pokoju Muszki.
Na wschodach spotkał się nagle z całą bandą młodych dziewczyn — w białych, różowych, niebieskich bluzkach i szewiotowych ciemnych spódnicach. Panny te mówiły po angielsku i miały duże nogi, obute w jasne trzewiki, i wielkie zęby, wysuwające się fatalnie aż po nad dolne wargi. Niektóre miały małe męskie kapelusiki na gładko wyczesanych włosach, inne — berety, a dwie czy trzy — sukienne kratkowane czapki z daszkami silnie opuszczonemi na cokolwiek zaczerwienione nosy. Panny te przemknęły koło Tadeusza jak cienie, nie zwracając na niego uwagi, szwargocąc głośno i dźwigając pod pachą teki, pudełka z farbami, płótna na blejtramach, składane krzesełka, a nawet małe stalugi trzcinowe.
Wielohradzki wyszedł na ulicę i szedł teraz wzdłuż ocembrowanego brzegu, pragnąc wydostać się na „plażę”, gdzie prawdopodobnie znajdowała się Muszka. Lecz tłumy bretonek, cisnące się dokoła bark, z których rybacy podawali im cebry i kosze sardynek, zmuszały go co chwila do zatrzymywania się. Pod domami siedziały cale rzędy kobiet bezczynnych, z rękami opuszczonemi na czarnych fałdach odzieży, i patrzyły na port, do którego bezustannie wpływały barki o żółtych i pomarańczowych żaglach. Żagle te przy wejściu do portów zwijały się szybko, jak skrzydła olbrzymich ptaków dążących do gniazda o wieczornéj porze. I zamiast żagli, powoli ku górze wznosiły się siatki rozpięte szeroko, siatki, w których szafirze lub zieleni przebłyskiwały srebrne ciała dużych ryb o purpurowych ogonach i skrzelach. Dno barki wyściełał śnieg sardynek, w którym słońce zapalało złotawe iskierki. I kołysząc się zwolna, nowo przybyłe łodzie torowały sobie drogę ku kamieniom ocembrowania pomiędzy massą innych bark, a na podstawie srebrnéj sardynek rysowała się teraz postać rybaka, brutalna i niezgrabna, w niekształtnych liniach odzieży, uszytéj z żaglowego płótna, gorąco-pomarańczowego koloru.
Od brzegu wyciągały się ręce, ramiona kobiet, rzucające po przez głowy innych, jak piłkę potworną i pękniętą, płaskie koszyki. Krzyk gardłowy wypełniał powietrze. Ciemne twarze mężczyzn, zjedzone przez wiatr i wodę morską, ciemniały jeszcze pod wpływem nabiegającéj krwi z wysiłku przy dźwiganiu koszów. Kobiety zachowywały ciągle dziwną przejrzystość płci, niemal dziewiczéj, pod delikatném obramowaniem swych prześlicznych muślinowych czepków. Kilkanaście szarf długich, oszytych koronką, zwieszało się z pod takiego czepka, a wiatr rozwiewał je dokoła, jak promienie świetlanéj i doskonale białéj mgły. Kołnierze białe odsłaniały szyje rybaczek i spadały do pasa na czarnéj tkaninie aksamitem ubranego stanika. Spódnice krótkie sięgały niemal do kolan i odsłaniały nogi w wysokich skarpetkach z zielonéj wełny. Na nogach klekotały saboty.
Wielohradzkiemu zdawało się, iż nagle znalazł się na przedstawieniu jakiegoś baletu, i że te rybaczki w koronkach i zielonych skarpetkach zaczną niezadługo jakiś taniec przy dźwiękach orkiestry teatralnéj. Lecz one rozchodziły się wolno po zaułkach miasta, po dwie, niosąc kosze sardynek.
Niektóre przechodziły most zwodzony i znikały w obrębie fortyfikacyi starego miasta, które teraz traciło cokolwiek na swéj tajemniczości, pokryte lasem masztów i siatek pełnych ryb.
Wielohradzki zapominał się ciągle, stając co chwila na brzegu ocembrowania. Ten ruch, to morze, tak blizko rozbijające się o kamienie, tuż pod jego stopami, zadziwiały go. W oddali po za linią portu dostrzegał białawą płaszczyznę olbrzymią, niezmierzoną. Był to ocean, i Wielohradzki uczuł nagle dreszcz trwogi. Biedna dusza lwowskiego filistra doznała wstrząśnienia. Odwrócił się i zaczął iść szybko wzdłuż domów, na których progu siedzieli mężczyźni szyjący kobiece spódnice i dziecinne sukienki. Tymczasem kobiety, obarczone ciężarem ryb, kierowały się szybko w stronę fabryk, których kominy sterczały samotnie wzdłuż wybrzeży. Tu i owdzie z szynków dochodziły ochrypłe głosy, rybacy wychodzili z łodzi i znikali w głębi szynkowni, zmęczeni i żujący tytuń.
Wielohradzki błądził chwilę wśród tych domów pomiędzy bandami dzieci, które przeciągały po ulicach poważne i milczące w swych aksamitnych czepkach, haftowanych złotem i szklanemi paciorkami. Zatrzymał się przed sklepem sabotów i dziwił się, jak ludzie mogą chodzić w podobnych pudełkach. Lecz tuż obok niego maluchna dziewczynka szła szybko, klekocąc po bruku drewnianemi podeszwami sabotów, i malutkie jéj nóżki wysuwały się z pod dość długiéj szafirowéj spódniczki, obciągnięte czerwonemi pończoszkami. Nagle Wielohradzki pochylił się ku dziecku, pytając:
— Où est la plage?
Lecz mała podniosła na niego wielkie czarne oczy i nie odpowiedziała nic, nie rozumiejąc po francusku. Weszła w wązką uliczkę, która schodziła na dół, cała obwieszona massą liliowych akacyj, zwieszających się z murów bramujących ten wąwóz. Wielohradzki patrzył na dziecko, jak szło poważne i spokojne, podobne do szafirowo odzianéj mniszki, podnosząc sabotami brzeg sukienki i niosąc niemal nieruchomie swą głowę, okrytą muślinem bardzo skomplikowanego czepka.
Mimowoli ta miniaturka kobiety, niknąca coraz daléj wśród murów zielonych od pleśni, pociągnęła go za sobą. Wszedł w tę uliczkę cichą i odludną i szedł tak długo pomiędzy ciasną przestrzenią liliową, zieloną i różową od akacyj i złotą od przedzierających się przez gałęzie promieni słonecznych. I nagie doznał olśnienia. Uliczka urywała się na zakręcie, i oczom Tadeusza odsłoniło się morze, całe różowe i jasno popielate; rozciągające się niezmierzoną płaszczyzną pod baldachimem przeczystego szafiru.
Wielohradzki stanął na chwilę i zamienił się cały w oczy, zapominając na sekundę o Muszce, oczarowany, podbity; lecz wnet usunąć się musiał, gdyż z wąwozu uliczki wypadł teraz mały wózek, naładowany rozmaitéj wielkości łódeczkami i okręcikami, ciągniony przez dwóch chłopczyków odzianych w białe flanelowe garnitury z ponsowemi beretami na złotych włosach. Za wózkiem pędziło kilka dziewczynek z łopatami i kubełkami w obnażonych do pleców rękach. Cała ta banda, piszcząc, krzycząc, migając purpurą beretów, rozwiewając różowe i białe fałdy sukienek, przemknęła koło Wielohradzkiego i zapadła po kostki w piasek biały i czysty, który rozściełał się dokoła delikatną warstwą, obramowany zielenią tuż ciągnących się łąk, które szły w górę, ku miastu, służąc za podstawę nadbrzeżnym willom i murom opasującym zabudowania fabryczne.
I wówczas dopiéro Wielohradzki zrozumiał, że jest na owéj „plaży”, któréj szukał. Przed nim — morze wyżarło rodzaj małéj zatoki i teraz łagodnie muskało ten brzeg, cały biały od lekko zwilgotniałego piasku, po którym snuły się ciemne sylwetki postaci ludzkich. W półokrąg, jak loże teatralne, stały kabiny, pomalowane czerwono lub żółto, i sterczał duży piec blaszany, przy którym jakaś kobieta olbrzymia, odziana w rybacki kaftan i męski kapelusz, grzała kubły z wodą. Kilkadziesiąt osób zajmowało brzeg „plaży”.
Zdaleka widział Wielohradzki kilka kobiet odzianych w długie białe peniuary, chodzących tu i owdzie pomiędzy grupami osób siedzących na składanych krzesełkach lub na fotelach w formie małych namiotów. W liliowéj powierzchni morza migotały blizko brzegu czarne punkciki. Byli to bez wątpienia kąpiący się. Po lewéj, na wierzchołku niewielkiéj skały, odcinały się czysto, jak chińskie cienie, sylwetki kilku małych chłopców, giestykulujących żwawo. Cisza była wielka i tylko szmer lekki rozbijającéj się o kamienie wody rozpływał się w powietrzu.
Wielohradzki stanął niepewny i niezdecydowany. Przez całą drogę gorączkowo podniecony odsuwał myślą chwilę spotkania się z Muszką. Tyle razy był boleśnie dotknięty, gdy przybył przez nią wezwany, iż zaczynał nie miéć więcéj złudzeń. Mimo to jednak urok téj długiéj, pierwszéj w życiu podróży, romantyczne rady matki upoiły i rozkołysały go. Teraz stanął wobec rzeczywistości. Wyobrażał sobie, iż Muszka, ta jego Muszka, jest tam, o kilka kroków, i ogarniała go wielka nieśmiałość. Wezwała go sama, lecz czy pamiętała już, iż sformułowała z dobréj woli to wezwanie? Jak go przyjmie? co mu powie? może wobec tych wszystkich ludzi odwróci się od niego, jak od natrętnego intruza...
Zaczął powoli okrążać „plażę”, topiąc nogi w piasku i posuwając się z trudnością. Nie miał odwagi zejść na dół i zmieszać się z tymi ludźmi, którzy na tém morskiém wybrzeżu, pod ścianami kabin, zdawali się być u siebie, na swojém terytoryum. Gdy przedostał się na drugą stronę zatoki, ze zdziwieniem ujrzał, iż po za pierwszą jest druga „plaża”, a za tą trzecia i czwarta.
Lecz tu było mniéj osób. Dwie kabiny, zamknięte na kłódki, sterczały samotnie, oparte o skałę. Kilka osób znajdowało się na wybrzeżu.
To ośmieliło Wielohradzkiego. Brnąc w piasku, zeszedł i odetchnął, gdy poczuł żwir pod stopami. Wtedy dostrzegł, że po brzegu chodzili mężczyźni w kostiumach kąpielowych i wygrzewali się na słońcu. Byli to ludzie dziwaczni, z długiemi włosami i brodami. Dwóch paliło fajki, plując na żwir, a jeden z nich, kościsty, olbrzymi brunet, który miał na plecach swego trykotu wyhaftowaną wieżę Eiffel, siedział na piasku, z nogami podkurczonemi na sposób turecki i w milczeniu patrzył na morze.
Żaden z tych ludzi nic spojrzał nawet na Wielohradzkiego. Wszyscy zdawali się być pogrążeni w jakiéjś niéméj kontemplacyi i zajęci tajemnicą własnych myśli. Po za jedną z kabin Wielohradzki, przechodząc, zauważył stalugi, płótno, pudełka z farbami i drzemiącą murzynkę, odzianą w jaskrawą żółto-czerwoną szatę. Do murzynki tuliła się małpa, nawpół zakopana w piasku.
Wielohradzki minął i tę „plażę” i mimowoli szukał teraz kąta, gdzie mógłby myśli zebrać i nakreślić sobie plan działania. Trzecia „plaża” była zupełnie pusta, bez kabin, bez kąpiących się ludzi. Olbrzymi szmat piasku rozściełał się od morza ku górze, ujęty z obu stron w ciemne ramiona skał i przechodzący powoli w zieleń łąk, z których tu i owdzie wystrzelały czerwonawe pnie świerków o czarnych bogatych baldachimach.
I tylko po prawéj stronie, na wierzchołku skały, zamajaczyła zdaleka jakaś sylwetka. Mewy od czasu do czasu zrywały się z brzegów, przelatywały po nad powierzchnią morza i spadały znów na skały, gdzie pozostawały nieruchome, zapatrzone w dal, zasłuchane w łoskot fal.
Wielohradzki zaczął iść w kierunku skały. Pragnął usiąść na jéj wierzchołku i zostać chwilę sam z sobą. Nie pragnął teraz ujrzéć Muszki, wpierw chciał się otrząsnąć z doznanych wrażeń.
Teraz, pozostawiony sam sobie, samotny, zaczynał się analizować i instynktem oszczędzał swe nerwy. Czuł, iż nie jest w téj chwili przygotowany do stanięcia oko w oko z Muszką.
Wszedł na wierzchołek skały i nagle, z drugiéj strony odłamu kamienia, ujrzał pannę Dobrojowską.
Oddech mu zamarł w piersiach, ona zaś zupełnie spokojnie, z lekkim odcieniem dobrze odegranego zdziwienia, wyrzekła, podając mu rękę:
— Tiens!.. c’est vous?..
I z pod przysłoniętych rzęs patrzyła mu prosto w twarz, z takim spokojem, jakby to nie ona rozkazem swoim zwabiła go na ten kraniec Europy, nad brzegi oceanu.
On patrzył również na nią, lecz był zmieszany, jak człowiek złapany na gorącym uczynku kradzieży albo innéj zbrodni. Widział przed sobą jéj prześliczną twarzyczkę, wysuwającą się z dziwacznego kapelusza, zrobionego z różowego batystu w formie dużéj budki, jaką noszą angielskie Katy Grenway dziewczynki.
Miedzianego koloru jéj włosy lekką złotawą pianą ciemniały pod arkadą koronek i batystu, przez którą przeświecały różowe, słoneczne blaski. Nigdy może Muszka nie wydała mu się tak piękną, tak złagodzoną jakimś dziecinnym, uroczym wdziękiem.
Szerokim, miękkim giestem ukazała mu natychmiast horyzont, mówiąc z półuśmiechem:
— Regardez!.. comme c’est beau!..
Wielohradzki pobiegł oczami po za tę rękę, która, wysmukła i piękna, zamajaczyła przed nim, opięta długą rękawiczką duńską. Pragnął porwać ją, przycisnąć do ust, do serca, zdjęty nagłą potrzebą wypowiadania wszystkiego, co tłumił w sobie od tak dawna, lecz milczenie Muszki dławiło mu wyrazy cisnące się do gardła. Nie chciał być śmiesznym: a czuł, iż byłby śmiesznym, dając w téj chwili ujście swym romantycznym popędom.
Muszka, zapatrzona w dal, zdawała się w téj chwili już zapominać o jego obecności.
Przed nią słońce zapadało powoli, zawieszone jeszcze po nad morzem naksztalt olbrzymiéj purpurowéj lampy. Odbijało się w morzu daleko, rozpłaszczając się na całe pasma, drżące złotem i krwią rubinów. Lecz już w oddali, ku skrajom widnokręgów, i niebo i morze przybierało żółto-białe tony i zlewało się razem tak, iż zdawać się mogło, że to ocean podnosi się ku górze i przechodzi w ten ciemny szafir, służący za tło purpurze słonecznéj. Z mokrego warechu, który włóczył się bronzowemi kłębami po rozpadlinach skały, wznosiła się ostra woń jodu. Dziwaczne zielony mchy o szmaragdowych cieniach czepiały się kamieni jak warkocze topielicy.
I nagle, z szaloną szybkością, zaczął konać dzień. Morze cofało się, odsłaniając coraz więcéj wybrzeże, pokryte teraz gładką powierzchnią zwilżonego piasku. Po morzu liliowo-białém, o czerwonawych smugach świéżo przelanéj krwi, przesuwały się barki o brunatnych, szeroko rozpiętych żaglach. Wiatr powiał silniejszy i w górze słońce bladło, zatracając swą purpurę, topiąc ją w blaskach chłodnéj, pomarańczowéj barwy.
Wielohradzki chciał coś przemówić, rozpocząć rozmowę, chwaląc morze, pytając o starą hrabinę, lecz Muszka uprzedziła go szybkim ruchem, nakazując mu milczenie.
— Oh!.. tais-toi!.. — zawołała po raz pierwszy mówiąc mu ty — tais-toi!..
On umilkł, nie mogąc pojąć, dlaczego ona każe mu milczeć wtedy, gdy jemu potrzeba słowa piersi rozsadza, wtedy, gdy są sami i mówić mogą bezpiecznie. Lecz ona powróciła znów do swéj kontemplacyi i pragnęła odnaléźć widocznie przerwane przez Wielohradzkiego marzenie.
Trudno jednak było. Urok znikł, Muszka zmarszczyła brwi i niecierpliwie zaczęła gryźć usta.
— Czar prysł!.. — wyrzekła jakby do siebie półgłosem.
Wielohradzki naiwnie zapytał:
— Dlaczego?
Ona popatrzyła na niego z pewnym rodzajem współczucia i nareszcie wzruszyła ramionami.
— Nic... nic... chodźmy!.. — wyrzekła.
Zeszli powoli ze skały i Wielohradzki, który ślizgał się po wilgotnéj massie warechu, podziwiał, jak Muszka zsuwała się lekko, stawiając umiejętnie na odłamkach skały swe stopy, obute w płócienne o gumowych podeszwach trzewiki.
Milcząc, przeszli całą „plażę”, i teraz Muszka szła cokolwiek naprzód, dziwnie wiotka i kształtna w swym białym flanelowym kostiumie, składającym się ze spódnicy, krótkiego żakietu i sznurowanéj u szyi bluzki. Przechodząc mimo drugiéj „plaży”, Muszka zatrzymała się na chwilę, obok drzemiącéj murzynki.
— Cóż to? śpisz, Dżałi? — spytała po francusku.
Murzynka, a raczéj taitianka, otworzyła szeroko swe prześliczne czarne oczy (oczy dobrego domowego zwierzęcia) i z uśmiechem, odsłaniającym w ciemni jéj twarzy dwa sznury białych zębów, odparła chrapliwie:
— Moâ... froid!..
Przytuliła małpę, owinęła się w szmatę jedwabiu i znów zaczęła drzemać, ciągle zmarzła i drżąca, nawet w jaskrawym blasku słońca. Muszka pochyliła się nad małpą i głaskać zaczęła jéj kosmatą czaszkę.
— Joli Coco!.. — mówiła pieszczotliwym głosem.
W sercu Wielohradzkiego wezbrał wielki żal. Muszka miała nawet dla zwierząt dobre słowo: dla niego nic, prócz odegranéj komedyi w chwili powitania. Gdy odeszli od małpy, zdjęty nagłą determinacyą, wyciągnął rękę.
— Ja panią pożegnam! — wyrzekł, starając się ukryć zły humor.
Lecz ona wciąż szła daléj, nie patrząc na niego.
— Cóż znowu? — odparła — zaczekaj pan chwilę, przedstawię pana mojéj mamie...
Dochodzili do kabin, i Wielohradzki ujrzał zdaleka samą hrabinę Dobrojowską, która stalą na stopniach swéj kabiny, ubrana szaro, z parasolką białą w ręku. Obok niéj krzątała się panna służąca, składając fotele, stołeczki, książki, i wnosząc ten cały bazar do wnętrza kabiny. Wielohradzki poznał w niéj natychmiast tę samą istotę, która oczekiwała nań we Lwowie przed bramą domu i wezwała go w imieniu Muszki do teatru. Otoczyła go natychmiast dziwaczna atmosfera tajemnicy i kłamstwa. Ta służąca powiernica, spełniająca tajemnicze zlecenia córki i krzątająca się koło matki, przejęła go niesmakiem i trwogą. Lecz już widok saméj Dobrojowskiéj, którą widywał tylko zdaleka, dopełnił téj trwogi. Zdawało mu się, że od téj szaro-ubranéj damy, na pozór nic nie znaczącéj i podobnéj do tuzina dam z arystokracyi, zależą losy jego przyszłego życia. Mimo swego zmieszania, starał się jednak iść z gracyą, o ile mu piasek, wypełniający jego półbuciki, na to pozwalał. Nie miał pojęcia, w jaki sposób odbędzie się owa ważna prezentacya. Tymczasem Muszka, doszedłszy do matki, wyciągnęła rękę w stronę Wielohradzkiego i wyrzekła z wielką prostotą:
— Mamo! pan Wielohradzki!..
Dobrojowska uśmiechnęła się blado i uznała za stosowne zdziwić się: co robi ten pan Wielohradzki w Concarneau, tak daleko od Lwowa?
— A!.. a!.. — wyrzekła, głową kręcąc — zkąd pan się tu wziąłeś?.. Taki kąt zapadły!.. co pana tu zagnało?..
Wielohradzki nie przewidywał tego zapytania. Spadło na niego, jak piorun, lecz Muszka, dostrzegłszy jego zakłopotanie, zaczęła mówić:
— Och!.. pan Wielohradzki nie może się tu znudzić... Artysta!..
— Pan maluje?.. — spytała stara hrabina.
— Tak!.. trochę!.. akwarelle... — odparł Wielohradzki, patrząc uparcie na końce swych bucików.
— A!.. w takim razie — mówiła Dobrojowska — rozumiem pana preferencyę dla Concarneau. Mnóstwo tu artystów. Sanderson, pejzażysta amerykański, z całą szkołą amerykanek, także tu bawi... Trzydzieści panienek... bardzo oryginalne dziewczęta. Przytém jest kilku Francuzów malarzy... ale to wielkie oryginały... Czasem się ich lękam... mają długie brody... włosy... Ils ont l’air des anarchistes...
Zaczęła śmiać się cicho i zwróciła się ku pannie służącéj, która zamykała kabinę na klucz, chmurna i czarna pod strzechą swéj odstającéj grzywy.
— Panna Marcela skończyła? — spytała hrabina.
— Tak, proszę pani hrabiny.
— Proszę wziąć Mopcię i zawołać Tamtutkę...
Panna Marcela wyciągnęła rękę, i dopiéro teraz Wielohradzki dostrzegł, iż hrabina trzymała pod pachą małego pieska, tak popielatego, jak jéj okrycie.
— Tamtutka!.. — wołała panna Marcela.
Z po za kabin wybiegł śliczny King-Charles z olbrzymiemi czarnemi oczami.
— En route!.. — zakomenderowała hrabina. — Muszko, podaj mi ramię, bo utonę w tym piasku!
Muszka podała matce ramię i obie, skinąwszy głową Wielohradzkiemu, odeszły powoli, kierując się w stronę wązkiéj uliczki, którą wydostał się na „plażę” Wielohradzki.
Tadeusz patrzył za niemi przez długą chwilę. Szły wolno, obie sztywne, prawie jednakowego wzrostu, obojętne na wszystko, co się wokoło nich działo.
Za niemi, jak cień, wlokła się czarno ubrana panna Marcela, a za panną Marcelą kopała się w piasku Tamtutka, wyglądająca zdaleka jak czarna niewielka kula.
Za chwilę cała ta karawana, obnosząca z taką godnością swe moralne i fizyczne ja, zniknęła pod arkadami liliowych akacyj i różowych powojów.
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
Table d’hôte!..
Wielohradzki pewny, że spotka przy stole Muszkę, wszedł pierwszy do sali jadalnéj.
Chciał cofnąć się od progu, widząc, iż niéma jeszcze nikogo, lecz już pani Leclinche płaczliwie wskazywała mu miejsce w samym środku długiego stołu.
— Oto miejsce pana! — wyrzekła grobowym głosem.
Wielohradzki usiadł i zaczął wodzić wzrokiem po ścianach pokrytych deskami, na których wisiały stare porcelanowe talerze z Quimper i rozkładały się dziwaczne obrazy o brutalnych płaskich sposobach malowania. Gdzieniegdzie jaśniał blado-liliowy pasek morza roztopionego w szklance osłodzonéj wody. Jasne światło gazu wydobywało złośliwie na wierzch wszelkie wahania się nieumiejętnéj techniki wirtuozów pendzla i oświetlało tryumfalnie proste środki, jakiemi widocznie „nowi” starali się osiągnąć doskonałą summę wrażeń dla patrzącego na ich obraz człowieka.
Wielohradzki, zdziwiony, uznał w duszy, iż podobne „bohomazy” nie powinny być zawieszane nawet w salach hotelu, a wiedząc tyle o prerafaelitach, co o królowéj siamskiéj, ciasną duszą filistra zwracał się chętniéj ku liliowym piaskom, mającym być olejną fotografią nieskończonego w swym majestacie morza.
Tymczasem dokoła stołów krzątały się sługi, przeważnie młode dziewczyny, odziane w kostiumy rybaczek, tylko w dłuższych spódnicach i bez sabotów na nogach.
Zapalały kandelabry, układały owoce, przynosiły serwetki wsunięte w srebrne i kościane kółka, oznaczone nazwiskiem właściciela, i kładły je obok talerzy. Wielohradzki usiłował odgadnąć, gdzie siedziéć będzie Muszka, i gorąco mu się robiło na myśl, iż może zajmie miejsce obok niego. Po za nim, przez rząd szeroko otwartych okien, widać było konanie dnia, przepływającego z jasności w błękitnawo-szarą mgłę. Z trzaskiem zamykano żaluzye. Rybacy kłócili się na placu i ochrypłe ich głosy mieszały się ze szczękiem talerzy. Nagle, z ostatnią zamkniętą żaluzyą, wrzask ten ucichł i teraz tylko słychać było dźwięk fajansu i suchy łoskot przetrząsanego srebra.
Lecz już powoli drzwi otwierać się zaczęły i wchodzili goście, szukając swych miejsc, odsuwając krzesła, oglądając serwety, zamieniając je, witając się wzajemnie. Nikt nie zwracał uwagi na Wielohradzkiego, który w swym kostiumie lwowskim, skrajanym modą wiedeńską, w sztywnym kołnierzyku i krawacie miał minę wystrojonego komiwojażera. Wszyscy ci ludzie, którzy wchodzili do sali jadalnéj, przybierając maniery i pozy rybaków i rybaczek, mieli na sobie odzież flanelową, luźne bluzy, koszule rozchylone u szyi, szewiotowe żakiety, alpagowe kurtki, ręce opalone, twarze zaczerwienione i pogryzione słoném, morskiém powietrzem. Z hałasem i śmiechem wtargnęła grupa dzieci, dwóch chłopców w marynarskich kurtkach, dwie dziewczynki w długich, flanelowych, różowych sukienkach. Rzucili się do swych krzeseł, czyniąc wielkie zamieszanie, zajmując dużo miejsca swemi maluchnemi osóbkami.
Prawie wszystkie miejsca przy stole były teraz zajęte. Dwa krzesła obok Wielohradzkiego i trzy naprzeciw pozostały próżne. Teraz rzędem zaczęły wchodzić amerykanki i zasiadać dokoła osobnego stołu, który bielił się, jak długi wązki wąż, w głębi sali. Wszystkie te miss były do siebie podobne: chude, cienkie, w bluzkach perkalowych, odstających na plecach jak balony, w spódnicach z ciemnéj wełny. Niektóre miały cerę dość świéżą i przejrzystą, przeważnie jednak były to brzydkie dziewczyny.
Na samym końcu stołu, w otoczeniu owych amerykanek, zajął miejsce siwy mężczyzna, wysoki, blady, o długiéj, białéj brodzie i spłowiałych turkusowych oczach. Miał wygląd morfinomana i źrenice zaszklone. Był to sławny malarz amerykański, Sanderson, nauczyciel téj całéj falangi młodych miss, które przywędrowały za nim po grzbiecie oceanu do Bretanii, dla „studyowania morza”.
Dziewczyny usługujące roznosiły zupę, bulion bladawo-żółty, po którym pływały kawałki chleba. Łyżki zaczęły dzwonić o talerze i jedynie ten hałas przerywał grobową ciszę panującą w sali. Grono malarzy Amerykanów i Anglików, odzianych correct w surduty i krawaty, odbijało od reszty gości swą zimną poprawnością niekompromitujących się w zbytniém laisser aller ludzi. Wielohradzki zaczął się przypatrywać ciekawie tym bladym, podłużnym twarzom, oprawionym w wązkie paski baków lub wygolonym starannie, jak twarze aktorów lub dżokiejów. Zauważył, iż od czasu do czasu malarze przesyłali znaczące spojrzenia ku missom, a te nawzajem odpowiadały z pod przysłoniętych powiek, zaczerwienionych od wiatru i słonego powietrza morskiego.
Nagle drzwi się otworzyły z hałasem i wtargnęło do sali czterech mężczyzn oraz owa murzynka, którą Wielohradzki widział drzemiącą na „plaży” po za kabinami. Murzynka miała teraz tryumfujący turban z fularu mocno czerwonego. Dreptała po za mężczyznami, którzy szli prosto ku swoim miejscom, rozmawiając głośno. Odziani byli dziwacznie, brudno w zbyt ciasnych koszulach, w wyplamionych kurtkach. Jeden z nich miał na nogach saboty i stukał niemi przeraźliwie; inni szli cicho, jak koty, mlaskając kaloszami o zbyt wyfroterowaną podłogę.
Swobodnie i niedbale zajęli miejsca i zabrali się ostro do jedzenia zupy, odgarniając długie włosy i brody, które im spadały na ramiona, nadając pozór bandytów włoskich. Koło Wielohradzkiego usiadła murzynka i natychmiast wpakowała olbrzymi kawałek chleba w swoje szerokie usta. Miała ruchy małpy i kurczyła się na krześle, ciągle zziębła. Gorąco jednak zaczynało już panować w sali i jedna z dziewczynek otwierała wentylatory. Inne sprzątały talerze i przynosiły półmiski. Wielohradzki posmutniał i zaczął melancholijnie wpatrywać się w swój pusty talerz.
Muszka nie przyszła.
Liczył tak wiele na owo zbliżenie się przy stole, na ciągłą rozmowę, na to odosobnienie się, pomimo obecności współbiesiadników! Zamiast Muszki, miał obok siebie potworną postać taitianki, czarno-żółtą w okrutném świetle gazu, z plamami sinemi paznogci na długich kościstych palcach.
Wielohradzki podniósł oczy, chcąc uniknąć widoku téj ręki, która ciemniała przed nim na bieli obrusa, poruszając się nerwowo, jak gad czarny i potwornie brzydki. Szmer rozmów zaczynał powoli dzwięczeć w powietrzu. Roznoszono ryby nieznane Wielohradzkiemu, prawie purpurowe. Francuzi ożywiali się, nalewając wino, jabłecznik lub piwo. Dzieci rozprawiały dość głośno o zapowiedzianych za dni parę regatach, w których miały wziąć udział wszelkie malutkie okręciki, jachty, barki będące w posiadaniu dzieciarni w Concarneau. Długowłosi mężczyźni zawiązali pomiędzy sobą pogawędkę, interpelując się przez stół, nazywając się pomiędzy sobą nabi[2] i zdając się nie zważać na otaczające ich osoby. Jedynie tylko klan malarzy amerykańskich jadł w milczeniu, zamieniając spojrzenia z miss’ami, które jadły powoli, nie śpiesząc się, wyprostowane w sztywnych kołnierzykach kretonowych bluzek.
Wielohradzki szczęśliwy był z owego braku ciekawości, jakim się odznaczali ci wszyscy ludzie. Był jedném krzesłem zapełnioném czémś, co zdawało się nie egzystować w przestrzeni. Nie potrzebował ukrywać wcale złego humoru i zdenerwowania, jakie go ogarniało. Myślą przebiegał świéżo odbytą podróż, męczącą, straszną, upokarzającą, w brudnym wagonie trzeciéj klasy, pomiędzy chłopami, plującymi bez przerwy na podłogę, i handlarzami koni, którzy powracali do Laval. Jechał tak bez wytchnienia przez Wiedeń, przebiegał miasta, goniąc tanie pociągi, i dopiéro w Laval wsiadł do pierwszéj klasy, lękając się jakiego nieprzewidzianego wypadku, który-by mu kazał się wstydzić za tę źle ukrytą nędzę. Przywitanie z Muszką nie odpowiedziało jego oczekiwaniom. Dziewczyna znów zamknęła się w sobie zazdrośnie i nie dala mu niczém poznać, że była rada z jego przybycia...
— Chouxfleurs, sauce blanche... — zabrzmiało nad jego uchem.
Wziął odrobinę kalafiorów, pragnąc odosobnić się znów i powrócić do swoich myśli. Lecz teraz było to już niepodobieństwem. Rozmowy krzyżowały się w powietrzu, a grupa długowłosych mężczyzn żarliwą dyskusyą przewyższała wszystkich. Wielohradzki zaczął się im przyglądać uważniéj i zdziwiony był dziwną łagodnością, jaka przebijała się z tych twarzy. Wszyscy byli do siebie podobni; sposób noszenia długich włosów i bród nadawał im zapewne ową wspólną cechę. Z rozmowy ich Wielohradzki zrozumiał, że to była właśnie owa grupa źle wychowanych malarzy francuskich, o których mówiła hrabina Dobrojowską. Zblizka jednak byli mniéj straszni, niż widziani na wybrzeżu w purpurze zachodzącego słońca. Wielohradzki starał się pochwycić treść ich rozmowy. Lecz napróżno wytężał swoją inteligencyę. Słyszał ciągle słowa: „synteza”, „symbol”, „styl” — imiona: Gwido ze Sieny, Cimabue, Ghirlandajo, Monticelli... I znów, z błyskotliwością, właściwą wykształconym Francuzom, ludzie ci przeskakiwali w rozmowie do wad ustroju społecznego, do namiętności wstrząsających umysłem ludzkim, do psychologii, do filozofii, wspominając bezustannie Platona, cytując Villiers de l’Isle Adam’a. Był to chaos, gorączka słów, wymiana myśli, chwytanie w lot wrażeń. Wielohradzki, ze swoim biednym, zaciemnionym umysłem filistra lwowskiego, przeraził się wobec téj napozór bezładnéj gadaniny ludzi, tak jaskrawo już wysuwających się po za zwyczajne objawy szaroty codziennego życia ślimaka biurowego. Dla niego prócz ścian namiestnictwa, salonów i powieści historycznych, nie istniały żadne horyzonty. Tymczasem ci ludzie o długich włosach i poplamionych farbami kurtkach grali w piłkę wiedzą i własném zrozumieniem obowiązków człowieka. Malarze amerykańscy, ciągle milczący, zdawali się uważnie przysłuchiwać słowom tych czterech „rozczochrańców.” Czasem półgłosem zamieniali z sobą jakąś uwagę, lecz natychmiast milkli i siedzieli jakby skamieniałe sfinksy w swoich dobrze wykrochmalonych gorsach, nad talerzami, zieleniejącemi resztką sosem oblanych kalafiorów.
Obiad dobiegał do końca. Wnoszono pieczyste i sałatę. W okienku, przez które wysuwano z kuchni półmiski, ukazała się biała postać „szefa” i obok niego tragicznie melancholijna pani Leclinche. Gwar rozmów wypełniał teraz całą salę. Jedna z dziewczynek różowo ubranych, korzystając z zamieszania, piła czyste wino szklankami i purpurowe rumieńce wykwitły na jéj małą twarzyczkę. Francuzi promienieli na widok salaterek z sałatą. Miss angielskie żądały już séra i owoców, jedząc bardzo mało, dla zachowania „wiotkości” swojéj kibici. I nagle, tuż po za Tadeuszem, zaczęły rozmawiać dwie usługujące dziewczyny. Jedna z nich zapytywała drugą: czy comtesse posłano sałaty. Na przeczącą odpowiedź, dziewczyna wzięła salaterkę i znikła z nią we drzwiach, które do téj chwili były zamknięte. Przez szczelinę Tadeusz dostrzegł brzeg nakrytego obrusem stołu, oblanego jarzącém światłem. Natychmiast zrozumiał, że Dobrojowska jada osobno, w małym saloniku. Sprawiło to mu pewną ulgę, iż wiedział, że przez ścianę znajduje się Muszka, która zanadto była wyniosła i dumna, aby się mieszać z tym szarym tłumem. Zaczął żywić sekretną nadzieję, iż może hrabina zaprosi go do swojego stołu, i z wielkim apetytem zjadł udko kurczęcia oraz cały stos sałaty. Nalał nawet murzynce szklankę wina, za co otrzymał tak straszne przewrócenie białkami, iż wzdrygnął się nerwowo, nie będąc przygotowanym na podobne wyrażenie wdzięczności.
Gorąco w sali panowało straszliwe. Francuzi pocili się, i mężczyźni bez żenady rozpinali kamizelki, rozwiązywali krawaty. Kobiety wachlowały się serwetami. Dzieci kręciły się na krzesłach, pijąc coraz więcéj wina. Jedynie tylko amerykanie i amerykanki pozostali spokojni. Za to malarze francuscy gestykulowali teraz zawzięcie, deklamując całe tyrady na cześć Oven’a. Dziewczyny usługujące krzątały się, roznosząc sér, ciastka i owoce, a białe ich czepki wirowały po sali, jak olbrzymie ćmy, zwabione światłem gazu. I nagle z wielkim hałasem zaczęto wstawać od stołów, cisnąc się ku wyjściu. Wielohradzki, pragnąc pokazać się dobrze wychowanym, ukłonił się murzynce, która roześmiała się, pokazując dwa rzędy olbrzymich, zżółkłych zębów. Turban zsunął się jéj na bakier, fałszowane wino podniecało dobry humor. Zaczęła podskakiwać, jak małpa, pomiędzy dziećmi, które ją otaczały, przyglądając się jéj ze źle ukrytą ciekawością.
Wszyscy przechodzili teraz do salonu i na werendę, każąc sobie podawać tam kawę i likiery. Wielohradzki, nieprzyzwyczajony do jedzenia obiadu o tak późnéj porze, wysunął się na plac, pragnąc odetchnąć świeżém powietrzem.
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
Uśpieni w barkach ludzie leżeli na dnie łodzi, poowijani smołą napojoném płótnem, które w słabém świetle zawieszonych u burty latarek nabierało tonów blado-oranżowych.
Barki te stały rzędem wzdłuż ocembrowania, jak cała serya dziwacznych i nędznych alków, wrytych teraz w dno portu, z którego morze uciekło, odsłaniając łożysko zawalone kamieniami i krzakami warechu, przybierającemi w cieniach nocy zagadkowe kształty przysiadłych do ziemi potworów.
Na środku portu, czarną massą dźwigając się od ziemi, uśpione i ciche, wznosiło się stare miasto Concarneau, i tylko most zwodzony, oświetlony kilkoma latarkami, znaczył się mistyczną ścieżką, zawieszoną w przestrzeni.
Wielohradzki szedł wzdłuż wybrzeży i łoskot jego kroków po kamieniach rozchodził się daleko. Jedynie tylko oświetlone szynki wyrzucały ze swego wnętrza kłęby ludzkich głosów, głosów ochrypłych, przyciszonych szczelnie zamkniętemi drzwiami. Gdzieniegdzie pijany rybak leżał na chodniku lub zataczał się wzdłuż wybrzeża, pragnąc znaléźć swą barkę. I tylko u góry, pomimo panujących ciemności, kołysały się lekko wiatrem wydymane welony siatek, jak wuale niewidzialnych żałobnych tancerek wykonywujących ewolucye pod sklepieniem w kir spowitéj świątyni.
Wielohradzki oddychał z trudnością. Straszne wyziewy rozkładających się ryb zatruwały powietrze. Szybko Tadeusz odnalazł ową uliczkę, którą się wydostał na „plażę”, i biedz nią zaczął. Znalazłszy się przed kabinami, odetchnął. Powietrze było czyste. Dokoła panowała cisza i spokój zupełny. Tylko zdaleka słychać było szelest fal morskich. Wszystko jednak rozpływało się teraz w ciemności. W oddali wszakże, wysoko, jakby w powietrzu zawieszone, płonęły purpurowo latarnie morskie. Wyglądały jak nagle rozpalone w przestrzeni ogniska. Promienie ich płynęły daleko. Lecz nic dostrzedz więcéj nie było można. Morze cofnęło się, jak zwierz do legowiska.
Wielohradzki zaczął błądzić po „plaży” i znów uczucie wielkiego osamotnienia przepełniło mu serce. Przypomniał sobie matkę i usilne staranie, z jakiém zdołała pożyczyć w różnych miejscach tych pięćset guldenów, jakie mu dała na drogę. Nie starał się powstrzymywać jéj w tém szaloném postanowieniu. Wydawało mu się rzeczywiście, iż przyjazdem swoim dokona cudu. Tymczasem rezultat był nędzny, mały i smutny. Tadeusz postanowił nie pisać matce całéj prawdy. Oddalony od niéj, nie pobudzany serdecznością jéj głosu do szczerych zwierzeń, zaczynał znów być blagierem i pozwalał chętce przechwalania się brać górę nad codzienną szczerością. Zresztą, nie wiedział jeszcze nic pewnego. Kto wie, co mu jutro przyniesie...
Nagle zobaczył jakieś dwa cienie, sunące po skałach i niknące w oddali. Wytężał wzrok i śledził je, gdy znów podobna para musnęła go prawie i zniknęła w jakiéjś rozpadlinie. Wielohradzki, nagle zaniepokojony temi milczącemi zjawiskami, zaczął iść pośpiesznie w stronę hotelu. Lecz co chwila spotykał teraz takie pary, przesuwające się w stronę skał, jak sylwetki pokutujących cieni.
W jednéj z tych par Wielohradzki poznał jedną z miss amerykańskich, prowadzoną pod rękę przez jednego z amerykańskich malarzy. Wybrzeże zaroiło się teraz od tych czarnych sylwetek. Zdawało się nawet Tadeuszowi, iż w jednéj z tych kańciastych i sztywnych postaci poznał samego mistrza, Sandersona, o szklistych źrenicach morfinomana, prowadzącego pod rękę najmłodszą ze swych uczennic lecz nie był pewnym.
Powrócił teraz na wybrzeże, gdzie coraz więcéj w płótno smołowe owiniętych postaci zaległo dna barek. Latarki, kołysane wiatrem, rzucały niepewne drżące smugi. W jednym szynku drzwi uchyliły się nagłe i Tadeusz dostrzegł całą bandę francuskich malarzy, pijących koniak razem z rybakami i chłopami. W ponurém oświetleniu szynkownianéj izby brodate ich twarze nabierały znów wyrazu fantastycznéj dzikości. Pomiędzy nimi płonął turban murzynki i błyskały białka jéj oczu. Nagle drzwi się zamknęły i w umyśle Tadeusza pozostało widzenie ujrzanego nagle dziwacznego obrazu.
Gdzieś, w oddali, jakiś majtek zaczął wyć popularną piosenkę:
Allons à-Lorient
Pêcher la sardine...
I nie mogąc przypomniéć sobie daléj ani melodyi, ani słów, powracał ciągle do tych dwóch wierszy, do tych dwóch taktów, z uporem pijaka. W wycie to przeciągłe wpadł nagle odgłos dzwonów. Było to couvre-feu, godzina dziewiąta, godzina spoczynku.
Głos dzwonów przeleciał w téj czerni po nad barkami, po nad starém miastem, zamkniętém w kamiennéj skorupie fortu, i po fałdach rozwianych wichrem siatkowych welonów popłynął na morze, nad którém czerwieniała purpura latarni portowych.
Po placu błądził Wielohradzki, wpatrując się w okna hotelu, w których powoli światła gasły. Chciał odgadnąć, gdzie się znajdował pokój Muszki, i banalny w objawie swych uczuć, zwracał się w swą moralną istotę, pragnąc pobudzić serce do rozwiązania téj zagadki.
Lecz serce milczało...
— Niechże pan weźmie moje bokale, a ja poniosę siateczki.
— Więc na seryo idziemy łowić kraby?
— Na seryo... robię to codzień po odpływie morza. Zobaczy pan, jak się wybornie bawić będziemy!
W białym berecie, z pod którego wymykały się pasma kręconych włosów, w białym krótkim żakiecie o dużych złoconych guzikach, z siatkami na ramieniu, ze szklanemi słojami pod pachą i z niezwykłą wesołością w szafirach oczu, przywitała Muszka schodzącego wczesnym rankiem ze wschodów, Tadeusza.
Wielohradzki trzymał w ręce list, który napisał w nocy do matki, proste zawiadomienie o szczęśliwém przybyciu i kilka słów o serdeczném powitaniu Muszki.
Nie spodziewał się zastać panny Dobrojowskiéj w przedsionku hotelowym. Zmieszał się i list ukrył w kieszeni. Muszka dostrzegła ten manewr i przygryzła usta. Szybko jednak przybrała na twarz maskę wesołéj obojętności, oddała Wielohradzkiemu słoje i zaprosiła go na połów krabów.
— Musimy wstąpić na „plażę” do naszéj kabiny — wyrzekła — nie mogę przecież wejść do wody ubrana tak, jak jestem w téj chwili.
Przeszli plac i zagłębili się w wąwóz, na który spadał deszcz akacyj. Poranek był prześliczny. Niebo miało tony opalu. Słońce z trudem przebijało się przez te mgły mleczne, które powoli rozdzierały się, znacząc owe rozdarcia złotemi zygzakami. Gdy doszli do „plaży”, morze zdaleka miało te same białe barwy, niepewne i wahające. Gdzieniegdzie migotała złotawa iskierka, lecz szybko gasła, pokryta płatami piany. Szeroko rozciągała się piaszczysta wydma łożyska, na którego jasnéj posadzce występowały brutalnie czarne skały, przyczajone, to znów wyciągające się w górę, pierwsze nakształt uśpionych potworów, drugie, jak olbrzymie, zrywające się do lotu ptaki wodne.
Wielohradzki stał koło kabiny, w któréj przebierała się Muszka; i smutek jego i zniechęcenie rozpływały się razem z temi mgłami, które słońce ostrzem swych promieni rozpraszało. Życie wydało mu się całém pasmem nieskończonych rozkoszy, i pełen otuchy przyglądał się swemu białemu flanelowemu garniturowi w wązkie niebieskie paseczki. Na nogach miał długie ciemno-granatowe pończochy, silnie obciągnięte i wybornie kształt łydki uwidoczniające. Obuty w płócienne trzewiki o kauczukowych podeszwach, które kazał sobie wczesnym rankiem do hotelu przynieść, odsłaniał stopę małą, kształtną, stopę kobiety o charakterze wiecznie chwiejnym i niezdecydowanym. Szeroki pas granatowy jedwabny ściskał jego biodra. Głęboko wycięta biała koszula wełniana, związana krawatem z tego samego, co i pas, jedwabiu, dopełniała kostiumu. Na głowie Tadeusz miał beret granatowy, włożony z pewnym szykiem, tak, jak noszą berety młode kobiety, nie uciskając całéj czaszki i nie zakrywając czoła. W tém całém ubraniu, a raczéj półchłopięcym kostiumie uroda jego, delikatna i dziewczęca, uwidoczniała się i nabierała wdzięku. Woniał dyskretnie werweną, i ten zapach, cokolwiek mdły i niewyraźny, był wybornym akompaniamentem do jego całéj istoty.
Drzwi kajuty otworzyły się zcicha i wybiegła z nich Muszka, odziana dziwacznie, w szerokich plisowanych spodniach z granatowéj serży, które opadały dokoła niéj nakształt spódniczki. Wązkie stopy obute miała w espadrille białe płócienne, tors zaś okryty granatową, fularową koszulą, szeroko otwartą u szyi, z dużym, wełnianym białym marynarskim kołnierzem. Na głowie beret biały, a na plecach zarzucony żakiecik ciemny o świecących guzikach. Wyglądała jak paź smukły i zuchwały, nosząc ten kostium trochę ryzykowny z nieporównaną dystynkcyą i wdziękiem.
Wielohradzki wpatrywał się w nią z niemym zachwytem, ona zaś patrzyła na niego z widoczném upodobaniem. Chwilę tak skrzyżowały się te cztery źrenice. Pierwszy ocknął się mężczyzna i, uśmiechając się teraz tak, jak uśmiechają się ci, którzy mają atu w ręku, wyrzekł:
— Chodźmy!
I poszli w głąb wydmy piaszczystéj, ku drzemiącym lub zrywającym się do lotu skałom, po za któremi białe, jak mleko, morze powoli zaczynało się złocić i różowić po brzegach szumiących fal.
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
Szli tak długo, milcząc, aż dotarli tam, gdzie woda cienkiemi strumykami przepływała po piasku, na kształt niezliczonych strumieni, czystych jak łza i szemrzących cichutko po milionach muszelek, które się żółciły, różowiły, bielały i czerniły wśród niepewnego tła piasku. Wielohradzki zdjął trzewiki i pończochy, ukrył je w rozpadlinie skały i brodził teraz boso po piasku, cokolwiek zażenowany, nieoswojony ze zwyczajami przyjętemi na wybrzeżach morskich. Lękał się kataru i newralgii, lecz widząc, z jaką odwagą i niedbałością Muszka zanurza się w coraz głębsze pasma wody, usiłował ją naśladować, pomimo pewnego wstrętu, jaki mu ta zimna, szczypiąca woda sprawiała.
Co chwila przelatywały drobniuchne szare rybki, uderzały go po nogach i zakopywały się szybko w piasek, niknąć w jednéj chwili, niemal w czarodziejski sposób. Czasem przewinął się jakiś długi robak, który zastanawiał Muszkę, śledzącą ciekawie jego wężykowate ciało. Tu i owdzie płynęła dziwaczna gwiazda kraba, mała i jakby z kryształu zrobiona. Muszka jednak potrząsała głową. Pragnęła dziś złowić kilka większych krabów do swojego akwaryum, które miała w pokoju hotelowym.
Szli więc coraz daléj, spotykając teraz gromadki dzieci błądzące wśród wody, z siateczkami na ramionach, wpół nagie, ciemne od wiatru morskiego, lub młode dziewczyny w kostiumach kąpielowych, idące na połów krewetek. Jakiś pies, chudy i brzydki, błądził wśród skał i nagle pokornie przyplątał się do stóp Muszki, która przyjaźnie pogłaskała go po długim, lisim pysku.
— Pan się dziwi, że ja tak lubię zwierzęta?... — spytała nagle. — Lubię je, bo wiem, że pieszczotą swoją sprawiam im wiele radości... Pokorne to i tak się łasi...
Głaskała wciąż łeb kudłatego kundla.
— Czegóż ty szukasz tu po skałach, sieroto? — spytała — może czekasz na swojego pana, który barką popłynął na morze?...
Nagle zwróciła się ku Wielohradzkiemu i dość rozkazująco spytała:
— Do kogo był ten list, który pan schował do kieszeni, widząc mnie w bramie hotelu?...
Wielohradzki spojrzał na nią zdziwiony i ogarnęła go wielka radość.
Ta jéj niedyskrecya zbliżała ich już, łączyła jakimś węzłem, w słowach wyrażonego uczucia zazdrości.
Płaski jego umysł nie znalazł nic lepszego, jak w banalny sposób wyzyskać sytuacyę.
— Och!... — wyrzekł, cedząc wyrazy — pani téj osoby nie zna... to... enfin... nie mówmy o tém.
Uśmiech ironii przesunął się przez usta Muszki.
— Powiedziałam już panu — wyrzekła tym samym ostrym głosem — że lubię tylko istoty dobre, potulne i proste... Jestem sama trop bonne comédienne, ażebym mogła znosić grę innych aktorów koło siebie. Prosto, otwarcie, szczerze, poczciwie powiedz mi pan, do kogo pisałeś?
Wielohradzki w téj chwili porzucił maskę subtelnego światowca.
— Do mojéj mamy!... — odpowiedział prawie dziecinnym głosem.
Muszka uśmiechnęła się teraz znowu, lecz bez śladu ironii, i szafiry swoich oczu utkwiła w twarzy Tadeusza.
— Powtórz to pan jeszcze raz!... — wyrzekła.
— Do mojéj mamy!... — powtarzał Tadeusz.
A ona podała mu nagle swoją rękę i, wciąż się uśmiechając, wyrzekła:
— Dziękuję!...
Rzuciła siatki na skałę i usiadła na wielkim kamieniu płaskim, głaszcząc wciąż jedną ręką zbłąkanego psa, który się do niéj tulił, a drugą przyciągając ku sobie Tadeusza, pokornego i usiłującego być jaknajprostszym, jaknajszczerszym, skoro w ten sposób mógł zdobyć jéj dobre słowo i — serce.
Słońce teraz tryumfalnie rozproszyło mgły i blady błękit zaczął się ukazywać, kładąc niebieskie plamy na powierzchnię morza. Tu i owdzie zjawiały się barki o szeroko rozpiętych żółtych i pomarańczowych żaglach. Jakiś jacht przepłynął zdaleka, płaski, z parasolem dachu w purpurowe i białe paski. Po skałach, gdzie czerniały całe masy warechu, chodziły bretonki w białych czepkach i, schylając się, zbierały brunatne kłęby roślin, składając je, mokre i oślizgłe, w duże płachty szafirowe, rozciągnięte na grzbiecie kamieni. I nagłe wyjechał z po za skały wóz zaprzągnięty w dużego rudego konia, napełniony warechem, mając na wierzchu téj zionącéj jodem sterty dwoje dzieci w niebieskich sukienkach i czerwonych, jak mak polny, czepkach. Stary breton, dawny rybak, z twarzą zjedzoną morzem, niemal brunatną w jasném oświetleniu słoneczném, trzymał konia za uzdę i przeprowadzał wóz ostrożnie śród nagromadzonych dokoła kamieni. Jedno z dzieci podniosło się nagle i przez chwilę chwiało się na czarnéj płaszczyźnie warechu, jak roślina o błękitnéj łodydze, uwieńczona purpurowym kwiatem. I nagle pozostało nieruchome, z wyciągniętemi rękami, odcinając się z przeczystą dokładnością na tle coraz bardziéj jaśniejącéj przestrzeni.
Muszka, szeroko oddychając, piła tę czystość i ciszę, ten bezmiar olbrzymiéj krystalicznéj pustyni i, trzymając wciąż rękę Tadeusza, zaczęła mówić nizkim, harmonijnym głosem:
— Niech mi pan tu nigdy nie mówi o Lwowie... o tych, którzy nam są wspólnie znani... Ja tu chcę żyć zupełnie inném, pełniejszém, piękniejszém życiem... Nie chcę, aby mi sylwetki tych ludzi mąciły jasną linię morza...
— Dobrze! — odparł Tadeusz. — Ja sam radbym o nich zapomniéć.
Był w téj chwili zupełnie szczery. Ta poranna wycieczka, złota od słońca i różowa od uśmiechu i obecności Muszki, przenosiła go w nieznaną mu dotąd krainę szczęścia. Ogarnęło go rozmarzenie, smutek; uczuł, że zaczyna się kochać w Muszce bez pamięci. Lwów majaczył w oddali, jak wejście do butwiejącego grobowca. Chciał o nim zapomniéć, o swéj nędzy, o namiestnictwie, o wszystkiém.
Muszka szerokim giestem ukazała mu przechodzącą grupę rybaczek.
— O ile one od nas estetyczniejsze... o ile więcéj mają w sobie wdzięku!...
Lecz Tadeusz nie odczuwał jeszcze tego piękna i zauważył w duchu, że wszystkie te kobiety były płaskie i źle zbudowane. Zachował jednak dla siebie tę uwagę, teraz przykląkł obok Muszki i delikatnie, kolejno całował jéj cokolwiek opalone palce, z których Muszka poprzednio zsunęła rękawiczki, rzucając je na deseczkę kabiny.
Białe ptaki nagle porwały się do lotu i zaczęły bić skrzydłami, kierując się w stronę morza. Płynęły w jasności słonecznéj, która powoli zaczęła gorzéć łuną na skraju horyzontu. Muszka radosnym głosem zawołała:
— Mewy!... patrz!... mewy!...
Tadeusz rękę jéj do swéj twarzy przytulił.
— Jaka pani dobra!... — wyszeptał.
Muszka śmiać się zaczęła przeciągle.
— Muszę!... choćbym nie chciała... Mam wszystko, dokoła mnie, co mi jest drogie... morze... słońce... tęczę barw... ciszę... i dwa poczciwe stworzenia...
Obiema rękami pogłaskała psa po łbie.
Lecz Wielohradzki nie czuł tego dziwnego zidentyfikowania go z psim przybłędą.
— Nie znałem pani... z téj strony — wyrzekł — byłaś pani tak zawsze poważną, dziwną, niemal surową...
— Och!... — odrzuciła Muszka — nie uwierzy pan, jak owo milieu przejrzyste i jasne na mnie działa... A przytém...
Urwała i pochyliła się teraz nad psem, któremu uważnie przyglądać się zaczęła.
— Jak pan sądzi? jaka to rasa? mnie się zdaje, że to będzie chien-loup. Spotykałam często takie psy w Bretanii, tylko... tamte miały guzy na czole, a ten... nie ma guza.
Wysunęła prawą rękę z dłoni Wielohradzkiego i zaczęła gorliwie poszukiwać owego guza na łbie zwierzęcia.
— Niema... — wyrzekła po chwili — co téż to może być za rasa?... A może to jaki bâtard, a ja napróżno sobie głowę łamię. Jak pan sądzi?
— Nie wiem... nie znam się...
— Prawda, zapomniałam. Nie należysz pan do sportowców... I w tém cały pana wdzięk...
Dawniéj Tadeusz byłby się nadął i odpowiedział: „nie lubię sportów”; dziś czuł, iż to kłamstwo fałszywe może sprawić złe wrażenie, więc milczał, klęcząc wciąż na kamieniu z potulną miną grzecznego chłopczyka.
Muszka zdawała się teraz pogrążoną w ciągłéj kontemplacyi morza.
— Patrz pan — wyrzekła — jak się tam mienią turkusy, szafiry, szmaragdy... Wszystko to wypływa z liliowéj bieli porannéj i powoli zamienia się w cały pas najkosztowniejszych klejnotów.
Po chwili dodała, przeciągając zgłoski:
— Ja kocham się w morzu!...
— Tak!... — podchwycił Tadeusz — dobrze pani mówi, że kocha się w morzu. Pani kocha w tych mieniących się falach siebie samą... swój charakter... swe porywy... nawet barwę swych oczu...
— Więc według pana jestem taką mieniącą się tęczą?
— Tak!...
— Jedną z tych heroin obecnych francuskich romansów, niepochwytną, nadzwyczajną, une Slave aux yeux glauques... prawda?
Głos jéj brzmiał ironicznie. Różowe usta w złośliwym uśmiechu krzywiły się niemiło.
Tadeusz doznał uczucia zimna.
— Tak!... trochę!... — wybełkotał, tracąc kontenans.
Ona leciuchno, prawie niedostrzeżenie wzruszyła ramionami.
— Oh!... que c’est fade!... — wyrzekła, odwracając głowę.
Zapanowało głuche milczenie, przerwane tylko na chwilę cieniutkiemi głosami dzieci, które powracały z połowu, zmoczone, obryzgane wodą, z kieszeniami wypchanemi masą muszli, ze wstążkami warechu, przewieszonemi przez plecy. Nagie ich różowe nóżki zamigotały w powietrzu, purpurowe berety przez chwilę rzuciły płomienną nutę i zgasły po za parawanem skał.
Tadeusz klęczał, jak dzieciak na pokucie, szczerze zmartwiony i skubał własne palce z gorliwością, godną lepszéj sprawy. Nagle zdecydował się położyć kres téj sytuacyi.
— Pani znów niedobra!... — wyrzekł cicho, a głos jego brzmiał taką szczerą pokorą, iż Muszka odwróciła się szybko i z uśmiechem spojrzała na jego zasmuconą minę.
— Ależ nie!... nie!... — zawołała — nie jestem niedobra!... nie lubię tylko, gdy kto chce ze mnie gwałtem zrobić ekscentryczną istotę. Nie znam nic trywialniejszego i bardziéj banalnego, jak wszelkie ekscentryczności...
I zrywając się nagle ze skały, dodała:
— Chodźmy łowić kraby!...
I poszli znów daléj ku morzu, wśród ciemnych stert warechu, pełzającego po piasku, jak najcudowniéj wycinane wstęgi. Przed niemi masa niezmierzona wody pokrywała się coraz gęściéj kadłubami statków i teraz tryumfalnie z owéj walki złota, rubinów, opali i szmaragdów stawała się jednym wielkim szafirem, czystym, doskonałym, który przechodził ku brzegom w bladość turkusu, oprawionego w srebro pian.
— Mamy jeszcze godzinę czasu przed sobą... — wymówiła Muszka — późniéj wrócimy na śniadanie i, idąc koło poczty, wrzucimy list do mamy.
Wymawiając te słowa, starała się nadać im intonacyę głosu Wielohradzkiego. On, nagle porwany, usłyszał ten dźwięk i przejęła go radość i nadzieja, gdy Muszka raz jeszcze, jakby wsłuchując się w ulubioną melodyę, powtórzyła z lubością melomana:
— Do mamy!...
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
Codziennie teraz rano wychodzili na połów owych krabów i siadali na odłamach skały pomiędzy stosami brunatnego warechu. I natychmiast Tadeusz szukał ręki dziewczyny, która poddawała się chętnie téj dyskretnéj pieszczocie i pozwalała całować swe palce długie, wązkie, zakończone różowemi pazurkami.
Patrzyli na morze, mówili niewiele: ona — ciągle pomimo pozornego przystępu szczeréj dobroci zamknięta w sobie, często ironiczna; on — niepewny i wahający się, lecz wchodzący już w rolę pokornego psa, czekającego cierpliwie na dobre słowo swego pana i chlebodawcy.
Często spotykali na skałach którąś z Amerykanek, siedzącą sztywno przed stalugami pod parasolem z białego płótna, przymocowanym do poręczy krzesełka. Muszka zamieniała z malarką kilka słów po angielsku, co pozwalało amerykance pokazać szereg strasznych zębów i rzucić na Tadeusza przelotne, ledwie dostrzegalne spojrzenie.
Raz Wielohradzki posłyszał najwyraźniéj:
— Your correspondent!..,
— No!... — odparła Muszka.
Lecz amerykanka zaczęła śmiać się tak, iż jéj bluzka, tworząca na plecach garb, zupełnie wysunęła się z paska.
Tadeusz zmarszczył brwi i uczuł się tym śmiechem mocno dotknięty.
Skoro zeszli ze skały, odezwał się natychmiast:
— Cóż to za monstrum!...
Mówił umyślnie głośno, pragnąc, aby amerykanka usłyszała ostatni wyraz.
Lecz Muszka, będąca dnia tego w wenie wielkiéj pobłażliwości, wyrzekła tonem właściwym doskonale pięknym kobietom, które w obecności mężczyzny bronią innych, doskonale brzydkich kobiet:
— Och!... piękność jest rzeczą względną... On ne sait jamais, co ludzie rozumieją pod słowem piękność! Te panienki nie są piękne... być może.., ale mają dużo dystynkcyi... są zgrabne... doskonale wychowane... ułożone... i rozumieją życie...
— Co do téj ostatniéj kwestyi, ma pani najzupełniejszą racyę — odparł ciągle zirytowany Tadeusz.
Muszka spojrzała na niego ze zdziwieniem.
— Pana zapewne razi ich flirt z kolegami? Co do mnie uznaję to za rzecz zupełnie naturalną. Korzystają z wolności i swobody... są młode... kochają....
— Och!... — podjął Tadeusz.
— Ależ tak!... — ciągnęła Muszka — kochają sezono-wo... Taka miłość kompletuje ogólną harmonię, całą pieśń morza, nieba, gwiazd, urok ciszy i promieni słońca... Czy pan tego nie rozumie?
— Nie!... — odparł Tadeusz.
— A!... zdziwiła się Muszka — tiens, ja myślałam...
Lecz Tadeusz, zdjęty naglą śmiałością, szybko mówić zaczął:
— Nie... nie rozumiem... miłość nie może być sezonowa... to nie jest miłość, to zabawka...
— A!... pan rozumie tylko miłość tragiczną... na całe życie!...
— Tak!... na całe życie!...
Zatrzymali się teraz na środku dużéj płaszczyzny, po któréj biegły srebrne strumienie wody.
Oczy ich po raz pierwszy może spotkały się szczerze, otwarcie, i pierwsza kobieta uciekła w bok źrenicami, jakby ten nadmiar silnego uczucia, który się objawił w tym lalkowatym wzroku mężczyzny, przeraził ją i sprawił w jéj moralnéj istocie silne wstrząśnienie. Zaczęła iść naprzód szybko, milcząc, nagle spoważniała, zamyślona, lecz on dogonił ją i, ująwszy jéj rękę, zapytał nizkim głosem, pochylając się nad jéj ramieniém:
— Czy to cię przeraża?....
Ona nie odpowiadała, pobladła, z oczyma rozszerzonemi, postarzała nagle, jakby na jéj barki walił sic ciężar przechodzący siły.
Lecz nie odsuwała od siebie drżącego i olśnionego swoją śmiałością chłopaka: przeciwnie, zwalniała kroku, jakby pod urokiem mistycznéj i niewidzialnéj siły.
— Czy cię to przeraża? — powtarzał Tadeusz.
— Nie!... — odparła nareszcie zaledwie dosłyszalnym głosem.
Milczeli chwilę, oddychając ciężko, lecz szli ciągle ku morzu, które, dziś wzburzone, biło z dalekim głuchym łoskotem o skały i podstawy sygnałów.
Tadeusz pochylił się tak, iż ustami prawie dotykał włosów dziewczyny.
— Na całe życie?... — zapytał.
— Na całe życie!... — zabrzmiało jak echo.
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
Tego dnia Tadeusz, powróciwszy do hotelu, zastał dwa listy pod swoim adresem.
Na jednéj kopercie poznał rękę matki, drugi adres był nakreślony nieznaném mu pismem. Zadziwił się niepomiernie.
Oprócz matki, nie wiedział nikt o miejscu jego pobytu.
Zdjął go nerwowy niepokój. Zamknął drzwi na klucz i rozerwał ową kopertę. Ukazała się ordynaryjna ćwiartka papieru, zakreślona drobnem, niewyrobionem, prawie dziecinnem pismem. Wielohradzki brwi zmarszczył i, usiadłszy na stole, czytać zaczął.
Bardzo się pan zapewne zadziwi, dostawszy ten list, i to jeszcze więcéj pana zadziwi, że to ja do pana piszę w sekrecie przed Babką i Mamą Pana. Ale ja bardzo dużo walczyłam, zanim wzięłam pióro do ręki, dużo płakałam, bo wiedziałam, że źle robię i że nie powinnam pisać do Pana tak w sekrecie przed Babką i przed Pana Mamą. Tylko mnie się zdawało, że Pan był dla mnie bardzo życzliwy, a nawet przez jakiś czas to Pan mówił mi, że jest moim przyjacielem. Więc ja pomyślałam, że przecież Pan to sobie przypomni i tego mojego listu za złe wielkie mi nie poczyta. Ja, widzi Pan, nic nigdy nie zapomniałam z Pana dobroci dla mnie, i teraz mam to wszystko ciągle żywo przed oczami, tak, że ani na chwilę nie mam wolnéj myśli, i schudłam i nie śpię, a wciąż tylko przypominam sobie, że Pan był dla mnie taki dobry i tak życzliwie się ze mną obchodził.
Ja nie wiem, czy Pan to wszystko pamięta i czy Pan téż jeszcze myśli o mnie kiedy, bo ostatniémi czasy to zdawało mi się, że Pan mnie nie lubi, i starałam się Panu z drogi schodzić, aby tylko Pan źle na mnie nie patrzył, bo takie Pana oczy to mi bardzo wielki smutek sprawiały i ja już potém w nocy nigdy nawet zasnąć nie mogłam.
Więc ja-bym wolała, żeby mi Pan poprostu powiedział i poradził, co ja mam począć, bo Babka i Mama Pana chcą, żebym wyszła za mąż za pana Janczewskiego, i chwili spokoju teraz w domu nie mam, tak mnie ciągle Babka prosi i namawia. Babka mówi, że to będzie dla niéj śmierć spokojna i los Felka zapewniony... Ja chciałabym wiedzieć, co mam robić, czy mam się jeszcze czego dobrego spodziewać w życiu i czekać cierpliwie, czy téż już tak powiedzieć sobie, że dla mnie wszystko przepadło i pójść za tego pana, Babkę uspokoić i bratu dać wychowanie? Niech Pan mi napisze szczerze, jak na świętéj spowiedzi: ja się nie pogniewam i przebaczę Panu, i będę zawsze dla Pana i dla Mamy Pana życzliwą przyjaciółką. Choć smutno mi będzie i bardzo ciężko tak wyrzec się wszystkiego. Ale niech będzie tak, jak Bóg chce. Ja tak postąpię, jak Pan powie, i nigdy się nawet żalić nie będę, że o mnie tak Pan prędko zapomniał. Niech Pan ten list spali, proszę Pana na słowo honoru, bo bardzo się boję, ażeby kto nie dowiedział się kiedy o téj mojéj śmiałości. Ale to tylko rozpacz mnie doprowadziła do tego, niech mi Pan wierzy i nie myśli źle o mnie, bo ja jestem bardzo nieszczęśliwa i mam przeczucie, że ja to już taka nieszczęśliwa zostanę na całe życie. Adres Pana to ja podpatrzyłam z koperty, jak Mama adresowała, tylko błagam Pana, niech Pan mnie nigdy nie zdradzi, bo chyba zabiłabym się ze wstydu, gdyby się ludzie dowiedzieli, że ja do Pana taki list napisałam. Niech Pan napisze na pocztę restante, to ja codzień wpadnę, jak będę odprowadzać Felka do szkoły. I raz Pana jeszcze proszę, na wszystko co panu święte, niech Pan mi napisze całą prawdę, niech ja wiem, czy Pan téż jeszcze o mnie myśli.
Tadeusz wolno odłożył list na bok.
Skrzywił usta, zasępił się, przez długą chwilę siedział nieruchomy, przenosząc się nagle myślą do Lwowa, do ciasnych i smutnych klatek swego mieszkania, do wyrobniczéj postaci Teci w czerwonym jerseyu, schylającéj swą anemiczną twarz nad turkocącą maszyną. I powstało w nim wielkie uczucie niesmaku i odrazy do samego siebie za to bezmyślne i głupie zbliżanie się do tego dziecka, do którego nic go nie ciągnęło! Nie mógł teraz zrozumieć, dlaczego w sekrecie przed matką zamieniał z ową Tecią spojrzenia, uściski rąk, nawet pocałunki. Dziewczyna wzięła tę rzecz na seryo i najwyraźniéj w liście pragnęła dowiedzieć się prawdy. Pogrążony w egoistyczném zadowoleniu nie odczuł ani na chwilę rozpaczy, jaka dławić musiała serce dziewczyny. Siedząc tak na stole, w tym eleganckim numerze hotelowym, obwieszonym draperyami zielonego aksamitu i zastawionym meblami z różanego drzewa i palisandru, mając przed sobą przez otwarte szeroko okna cały port morski, z którego wystawały tajemnicze i fantastyczne fortyfikacye starego grodu, cały jeszcze upojony pięknością, elegancyą, szykiem Muszki, sam szykowny i zgrabny w swéj białéj flanelowéj koszuli i pasie z czarnéj wełny, z beretem na lekko zafryzowanych włosach, nie umiał a raczéj nie chciał zrozumieć smutków innéj istoty. I tak jak w porcie mijał obojętnie klnących i złorzeczących sobie rybaków, którzy wskutek konkurencyi zmuszeni byli wyrzucać owoc całodziennéj, ciężkiéj pracy w otchłań morza i skazywać tém samém siebie i swą rodzinę na nędzę i głód całéj doby, tak samo stawał obojętny, a raczéj znudzony, wobec skargi Teci, uważając ten list tylko jak rodzaj intruza, nieproszonego gościa, który mu przypominał w niewłaściwéj chwili szarą banalność jego życiowéj ścieżki i jego niewytłómaczoną minioną głupotę.
Wyciągnął rękę i sięgnął po list matki. Otworzył kopertę i czytać zaczął ćwiartki blado-zielone, zakreślone pięknem, równem pismem spokojnéj i ufnéj zawsze w przyszłość kobiety.
Najmilszy mój i najukochańszy Synu.
Po twym pierwszym liście, krótkim i nakreślonym z widocznym pośpiechem, nadszedł wreszcie twój list drugi, dłuższy i szczerze mnie radujący. Te trzy dni, które trwała twoja podróż, spędziłam na modlitwie, tak bardzo się lękałam jakiego wypadku na kolei, boć to o to nietrudno, zwłaszcza za granicą. Nareszcie odetchnęłam, mając od ciebie wiadomość. Gdybyś wiedział, ile mi szczęścia i radości przysporzyły te słowa twojego listu, w którym tak ładnie i serdecznie piszesz, iż pierwszy twój list został wrzucony do puszki przez „was dwoje”. Błogosławiłam was w myśli oboje, ciebie mój Tadziu najdroższy, i tę dobrą, szlachetną dziewczynkę, którą codziennie więcéj kocham i którą z taką radością przycisnę do serca i nazwę swą córką. Mów jéj często o mnie — i nawzajem wywdzięczając się za jéj dla mnie delikatne i poczciwe uczucie, staraj się być z jaknajwiększą atencyą i respektem dla jéj matki. Wiem, iż nie potrzebuję ci tego polecać. Znam twój takt i wiem, że rozumiesz całą doniosłość podobnego kroku. Potrzeba, ażebyś pozyskał serce nietylko panny, ale i całéj rodziny; wtenczas poczujesz się pomiędzy niemi jak u siebie i sytuacya twoja się ugruntuje. Niemniéj przeto bądź pełnym szacunku dla hrabiny, lecz bez zbytniéj uniżoności. Oni mają za sobą w téj chwili przewagę materyalną, lecz ty — moralną. Oboje wraz z Muszką walcząc zwyciężycie, a wasza stara matka odetchnie radośnie ciesząc się waszem szczęściem. Mówię — ciesząc się z daleka — gdyż ja z wami mieszkać nie będę. Wiem, że młode małżeństwo lubi być w domu samo. Wyślecie mnie na wieś, na moją drogą wieś, do któréj bardzo tęsknię, i tam ja odetchnę swobodnie i dokończę życia w spokoju, ciszy i modlitwie za was oboje i za szczęście wasze. Jeszcze dwa tygodnie, zanim cię ujrzę i przycisnę do mego serca. Bardzo mi tu smutno bez ciebie, każdy kącik mi ciebie przypomina. Wczoraj uporządkowałam twoje archiwum. Nie bój się, nie popsułam nic i wszystkie ordery i cacka napowrót ułożyłam na swojem miejscu. Zdrowie moje niezłe, trochę mi tylko oczy nie dopisują. Tecia za to ma się jakoś niedobrze, chudnie i traci siły. Piknicka koniecznie postanowiła ją wydać za mąż. Ja się zachowuję neutralnie. Oto chyba wszystkie nowiny. Niewiele cię one obchodzą, bo masz teraz o czemś ważniejszem do myślenia, o czemś, co los twego całego życia rozstrzyga. Zawsze miałam nadzieję i wiarę w miłosierdzie Boskie. Wiedziałam, że nie dziś to jutro pozycya twoja się zmieni i że powrócisz nareszcie na stanowisko, które zajmować winieneś. Dobroć Boża jest nieograniczona. A teraz niech cię ucałuję, mój synu najukochańszy, i polecając opiece Boskiéj i natchnieniu Bożemu, kreślę znak Krzyża nad twoją głową.
P. S. — Mój drogi Tadziu — staraj się, aby te pieniądze, które ci dałam, wystarczyły, bo trudno byłoby mi posłać ci jeszcze cośkolwiek. Całuję cię raz jeszcze — was dwoje — Twoja matka.
Tadeusz obydwa listy złożył do szafy, namyślił się jednak i, szybko zapaliwszy świecę, wyjął listy i spalił je w głębi kominka. Uczyniwszy to, obejrzał popiół, roztarł w palcach to, co jeszcze pozostało z kawałków spalonego papieru, i wydobywszy z podróżnéj teczki arkusik papieru, pisać zaczął.
Droga Mamo!
Liścik Mamy w téj chwili otrzymałem i natychmiast nań odpowiadam, całując ręce Mameczki za jéj dobre słowa i poczciwe życzenia. Spełniło się przewidywanie Mamuchny. Dziś, przed chwilą — ja i Muszka zamieniliśmy z sobą przyrzeczenie dozgonnego przywiązania. Nie wiem teraz, co mam począć. Czy zapytać jéj, jak mam postępować? Jak Mamuchna myśli? Boję się jakimś niestosownym krokiem popsuć to, co ona, biedactwo, musi zdobywać u swéj rodziny. Nie mówiliśmy nigdy o tem, bo pojmuje Mateczka, jaka to jest delikatna materya. Przyznałbym się w takim razie do mojéj infériorité, musielibyśmy analizować sytuacyę, a to dla nas obojga byłoby niewymownie przykre. Obecnie jednak jestem prawie spokojny, bo Muszka nie kryje już przedemną swego uczucia i, nie zapominając na chwilę o takcie i godności kobiecéj, otwarcie daje mi do poznania, iż jestem dla niéj czemś i że się liczę w jéj życiu. Nigdy nie widziałem jéj we Lwowie tak milą, naturalną, dobrą i szczerą, jak tutaj. Jestem przekonany, że Mateczka przywiąże się do niéj całą duszą. Dlaczego Mamusia pisze, że z Tadziem już mieszkać nie będzie, skoro się Tadzio z Muszką ożeni? Mamusia będzie zawsze z nami: jestem pewny, że Muszka nie pozwoli, aby Mamcia osobno mieszkała. Wszystkie garnitury leżą doskonale, tylko się trochę w kuferku pogniotły. Koszule zaś, tak jak Mamcia je zwija, są wybornie dowiezione i gorsy zupełnie nie połamane. Tylko tutaj chyba nigdy nie włożę fraka, bo tu niema kasyna i wieczorem wszyscy się rozchodzą do swoich pokojów. Posłucham rady Mameczki co do zyskania sympatyi saméj hrabiny, ale, jak dotąd, nie widziałem jéj prawie. Muszka mnie przedstawiła matce, hrabina mnie doskonale przyjęła, i od téj chwili znikła mi z przed oczu. Pójdę jutro na plażę w godzinie kąpieli i zastosuję się do życzenia Mamy. Kończę ten list, bo lada chwila zadzwonią na obiad. Niech się Mamuchna nie boi: nie wydam więcéj, jak Mamcia mi dała, gdyż, tu niema poprostu na co wydawać. Wiem, że i te pieniądze Mamcia cudem zdobyła, ale może już w niedalekiéj przyszłości zdołam odwdzięczyć się Mamci za wszystkie jéj dla mnie dobrodziejstwa.
Ręce i nogi Mamci całuję i proszę kochać mnie zawsze i być jaknajlepszéj myśli i nadziei.
P. S. Niech Mameczka powie Teci, że ja radzę jéj szczerze, aby się nie wahała i poszła za mąż za pana Janczewskiego.
Włożywszy list do koperty i nakreśliwszy adres, Tadeusz umył ręce, przygładził włosy, uperfumował się dyskretnie wodą kolońską i zeszedł do sali jadalnéj, nie zmieniając ubrania. Przyjął bowiem sposób życia Francuzów, którzy siadali do stołu we flanelowych koszulach i espadrillach o podeszwach słomianych, nie żenując się bynajmniéj, przesadzając o ile możności owo zaniedbanie w stroju, jakby dla kontrastu z Amerykanami, którzy, zawsze correct, zmieniali swe dzienne kurtki na smokingi i stanowili w kącie stołu klan światowy, detonując tą poprawnością na ogólnem tle stajennego zaniedbania innych gości.
Wielohradzki zasiadł na swojem krześle i z miną znudzonego wielkiego pana zaczął czytać menu. Zauważył, iż dystyngowańsze osoby piły wody mineralne i droższe wina. I on miał teraz swoją armię butelek, którą obstawiał dokoła talerze. Nie rozmawiał z nikim, niezmiernie dumny ze swéj blizkiéj zażyłości z Dobrojowskiemi, których odosobnienie się imponowało niezmiernie Francuzom. Naprzeciw niego malarze francuscy, codzień więcéj rozczochrani i dziwaczni, pro wadzili teraz rozmowę o Wolterze, starając się zrehabilitować jego fatalną a niezasłużoną opinię. I nagle, przeskakując z przedmiotu na przedmiot, zaczęli mówić o Muszce, porównywając jéj rysy do obrazu Tomasza Grimma, znajdującego się w Southampton Galerie. Wielohradzki zmarszczył brwi, zaczął gryźć usta i wyzywająco spojrzał na rozczochrane głowy malarzy, gotowy w każdéj chwili do nerwowego wystąpienia w razie, gdyby który z tych panów ośmielił się w lekceważący sposób odezwać o pannie Dobrojowskiéj.
Lecz malarze, jedząc szparagi, debatowali teraz, czy nie należy przyjąć jako pewnik teoryę, iż zamiast transformacyi, udoskonalającéj coraz więcéj żywą istotę, istnieje wręcz przeciwna transformacya obniżająca. I tak my, ludzie, jesteśmy niższe istoty niż owady i ptaki, lecz wyższe niż zwierzokrzewy i rośliny. Powoli zatracając ruch, który jest życiem, i wrastając w ziemię, staniemy się cząstką kamieni, gruntu skalnego, i utworzymy ową bryłę wystygłą, która będzie w przyszłości ziemią naszą.
Wielohradzki przez chwilę starał się zrozumieć wątek téj rozmowy tak, jak codziennie mimowoli starał się wniknąć w sens owych dziwacznych a dla niego niezrozumiałych słów, które po przez stół krzyżowały się dokoła niego z szybkością i migotliwością błyskawicy. Lecz malarze, znudzeni już tym przedmiotem, zajmowali się teraz „Katechizmem buddyjskim” przez Soubhadrę Brikshon i ganili niezmiernie jego zbyt dowolny układ, „dla użytku europejczyków” sporządzony.
Powstała dyskusya gorąca i ożywiona, gdyż jeden z malarzy bronił owego Soubhadrę i usiłował dowieść, że katechizm ów jest najzupełniéj zgodny z doktryną Buddhy Gotamy. Wśród téj wrzawy murzynka, coraz więcéj zziębnięta, zjadła całą stertę szparagów, połykając je całe, i otwierała przytem tak szeroko swe grube wargi, iż zdawało się, że połknie cały stół wraz z biesiadnikami. Niektórzy goście, siedzący bliżéj klanu malarzów, zaczęli mieszać się do téj dyskusyi, i nagle Wielohradzki uczuł się otoczony teozoficzną atmosferą, pełną burżuazyjnego mistycyzmu. Pojawienie się olbrzymich baranich pieczeni, złocących się rudemi masami w obramowaniu białych półmisków, przerwało żarliwe ścieranie się zdań przeciw i w obronie budyzmu. Rzucono się z zapałem do mięsa i sałaty i przez długi czas widać było tylko szczęki poruszające się i miażdżące jadło. Lecz, gdy służące zjawiły się, aby uprzątnąć talerze, błękitny kwiat młodego mistycyzmu zaczął krążyć znów w przestrzeni. Wypoczywano po zwalczeniu trochę twardéj baraniny, w oczekiwaniu kremu czekoladowego, który zapowiadało menu, przelatując z rąk do rąk z szybkością papierowego motyla. Czasu tego użyto na powrócenie do badania źródeł wszelkich religii. Jakiś komiwojażer zaimponował wszystkim, mówiąc, iż ma znajomego, którego brat widział na własne oczy indyjskiego fakira. Malarze teraz wzruszali ramionami, patrząc na mówiącego z politowaniem. Wielkie rzeczy — fakir! Każdy z nich potrafi to samo; trzeba tylko... chcieć. Podkreślali to słowo i uśmiechali się tajemniczo, porozumiewając się wzrokiem. I nagle, jakby chcąc zaznaczyć pogardą swoją dla tych filistrów, czepiających się zbyt wysokiego przedmiotu rozmowy, zaczęli mówić pomiędzy sobą o teoryi harmonii barw, którą można było mechanicznie przeprowadzić na podstawie biegu planet. Była to już rzecz fachowa, i powoli teraz teozoficzne rozmowy milkły niepodsycane, zwłaszcza, iż pojawiły się salaterki pełne czarnego kremu, obłożonego żółtemi, wyschłemi biszkoptami.
Wielohradzki siedział, milcząc, pochylony nad talerzykiem, i jadł leguminę, pełen jakiegoś błogiego zadowolenia.
Myśl o Teci, która go niemile drażniła w chwili rozpoczęcia obiadu, odbiegła go zupełnie. Teraz już tylko cały był przejęty swą miłością dla Muszki i dusza jego rwała się po za te drzwi, za któremi znajdowała się hrabianka.
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
— Jagoury!...
— Ben quoi?... — pytał flegmatycznie breton.
Dziecko dawało mu jakieś polecenie, którego on słuchał obojętnie, kiwając głową. On-to bowiem miał zabrać na swą łódź wszystkie okręciki i wypuścić je na pełne morze. Latarnia morska była metą tych regat miniaturowych; dziesięć franków — pierwszą nagrodą. Statków zapisanych była spora liczba; lecz ciągle jeszcze nadciągały dzieci, prowadzone przez bony w białych fartuchach i muślinowych czepkach, niosące maluchne okręciki. Ze wszystkich uliczek, rozpadlin murów, wąwozów, wysuwali się tryumfujący malcy w beretach, z nagiemi łydkami, drepcąc po piasku, bijąc się z boną i spiesząc na brzeg, aby natychmiast zacząć krzyczeć:
— Jagoury!...
— Ben quoi?
Lecz dzieci już odbiegały i stawały na ich miejsce inne, tak samo w beretach, z nagiemi łydkami, i wołały cieniutko:
— Jagoury!...
Starsze osoby powoli odmykały swoje kabiny, wydostawały fotele i składane krzesła i siadały, usiłując znaleźć choć odrobinę cienia. Słońce jaśniało w całéj potędze i piasek plaży był prawie gorący od jego promieni. Purpurowe parasole, porozpinane dokoła, wyglądały jak polne maki olbrzymie, a złoty kolor piasku zdaleka sprawiał wrażenie wielkiego łanu pszenicy. Kilka dziewczynek miało błękitne sukienki, co w ten łan rzucało niewielkie punkty chabrowe. Lecz już morze zielenią swoją, dziwaczną i [[korekta|nieusprawiedłiwioną|nieusprawiedliwioną}} (bo całe niebo czerniało aż do szafiru), obejmowało wielką ramą wysunięty daleko przylądek i, bieląc się lekko srebrną pianą w rozpadlinach skał, symfonię chabrów, maków i kłosów zmieniało w step zieleni, step niezmierzony, niosący na swoim rozkołysanym grzbiecie pomarańczowe plamy rozpiętych szeroko żagli.
Nagle u brzegu powstał ruch wielki: powoli mały i bosy breton, w płóciennych spodniach i niebieskiéj kurtce, zaczął podawać kolejno okręciki Jagouremu, który przybił do ścieżki kamiennéj, sterczącéj wysoko wśród fal morskich. Chłopak skakał dziwnie zręcznie po czarnych grzbietach kamieni, a gromadka dzieci, stojąca na brzegu, śledziła jego ruchy z wielkiém natężeniem. Lecz nagle jeden z małych chłopców w czerwonym berecie pobiegł tuż za bosym bretonem i, szybko przeskakując z kamienia na kamień, przedostał się do łodzi Jagourego. Było to niejako hasłem, natychmiast bowiem cały tłum chłopczyków i dziewczynek rzucił się ku owéj ścieżce z piskiem i hałasem. Bony wmieszały się także pod pozorem opieki i w mgnieniu oka łódź Jagourego napełniła się beretami, wśród których bieliły się czepki sług i żagle miniaturowych okręcików.
— Hoe ho!... — krzyknął Jagoury.
Bosy chłopak odepchnął łódź, która, obciążona, wypłynęła na morze. Widać było na tle ciemnych desek kilka różowych rączek, gwałtownie pragnących zanurzyć się w wodzie. Berety powiewały pożegnaniem, pisk i śmiech dopłynął razem z falą do brzegu, i nagle wszystko ucichło; łódź płynęła po tafli szmaragdu, pozostawiając za sobą szeroką brózdę o dziwacznych, złoto-szafirowych połyskach.
Wówczas Wielohradzki zbliżył się ku paniom Dobrojowskim, które siedziały w cieniu wielkiego parasola, wpół leżąc niedbale na dużych fotelach, z trzciny i szarego płótna złożonych.
Tadeusz pragnął zastosować się do rad matki, zbliżyć się cokolwiek do saméj hrabiny i dać się jéj poznać z jaknajlepszéj strony. Wydawało mu się to zupełnie naturalne i nawet niezbędne.
Hrabina siedziała znużona upałem i zdenerwowana morskiém powietrzem. W fałdach jéj sukni spała Tamtutka. Dama ubrana była szaro. U jéj stóp skurczona, w kapeluszu Salutystek i dżetowéj pelerynce, siedziała panna Marcela.
Muszka z daleka odcinała się na szarém tle płótna jasną barwą letniéj sukienki. Był to rodzaj bareżu, mieniącego się liliową i złotą nitką. W stanie ściągnięty stanik szeroką białą morową wstążką płynął ku górze w tysiącznych drobnych fałdkach i rozchodził się w olbrzymich rękawach, spadających ku łokciom okrytym skórą niezmiernie długich rękawiczek. Duży kapelusz Cabriolet w stylu Directoire’u z wielkiemi liliowemi różami, umieszczonemi tuż po nad uszami Muszki, nadawał jéj twarzy cechę niezmiernie artystyczną i stylową.
Siedziała nieruchoma, z oczyma wlepionemi w przesławny Cosmopolis Bourget’a, który dla stopnia jéj umysłu był najzupełniéj odpowiednią strawą.
Gdy Wielohradzki zbliżył się ku Dobrojowskim, obie damy, zaczytane w owym episierskim psychologu, drgnęły, a Tamtutka, obudziwszy się zaszczekała, groźnie. Wielohradzki z uśmiechem zdjął kapelusz i przypominał się hrabinie, która zdawała się spoglądać na niego ze zdziwieniem. Lecz uśmiech jego zlodowaciał na widok nagle ściągniętych brwi Muszki i gniewnego spojrzenia. Zdawała się być zdziwioną i niemile dotkniętą jego przybyciem. Hrabina jednak, jako dobrze wychowana osoba, zaczęła wypytywać Wielohradzkiego: co robi, czy poczynił duże studya i czy znajduje Concarneau rzeczywiście tak niezwykłem pod względem malowniczego położenia?
Wielohradzki odpowiadał zdławionym głosem, starając się o ile możności odzyskać równowagę, lecz wzrokiem omijał Muszkę, lękając się spotkać z jéj rozgniewałem spojrzeniem. Czuł, iż popełnił znów jakąś niewłaściwość, i rozpacz ścisnęła mu serce. Jakkolwiek nie patrzył teraz na Muszkę, nerwami widział ją wybornie. Siedziała nieruchoma. Przez przyzwoitość położyła książkę, ale oczyma błądziła po morzu, nie biorąc żadnego udziału w rozmowie i zachowując się, jakby Wielohradzki nie był jéj zupełnie znany. Z tą zmarszczką na czole, z ustami zaciętemi, wystrojona, prześliczna, przypominała najzupełniéj tę Muszkę lwowską, która królowała wśród balów lub wiodła orszak ekwipaży na mail’u Maleniego.
Nagle powstała i zwróciła się ku pannie Marceli.
— Będę się kąpać! — wyrzekła — niech panna Marcela otworzy kabinę.
I szybkim ruchem złożyła fotel, tak jakby lękała się, ażeby Wielohradzki nie zajął jéj miejsca. Z Bourgetem pod pachą weszła do kabiny i z jakąś nerwową złością drzwi za sobą zamknęła.
Tymczasem Dobrojowską przeciągała z Wielohradzkim rozmowę. Nie mieli jednak sobie nic do powiedzenia i nić przewodnia rwała się ciągle, plącząc się w kółku prostych komunałów. Nadeszła chwila, w któréj Wielohradzki czuł, iż musi się oddalić, i że przeciąganie téj rozmowy zaczyna już być natręctwem. Pomimo upału oblewał go chłód, tak wielkie moralne zimno biło od téj kobiety, ubranéj w stalowe, wystygłéj barwy szaty, od jéj twarzy grzecznie z wielkopańska uśmiechniętéj, od jéj oczu, w których teraz dopiéro Wielohradzki dostrzegł zupełne podobieństwo do oczu Muszki w wyrazie, oprawie i mieniącym się prześlicznym szafirze.
Zmrożony, onieśmielony, a mimo to prawie rozpaczliwie natrętny, stał wciąż Tadeusz przed Dobrojowską, nie umiejąc już teraz zręcznie się pożegnać, odejść, przerwać tę niewłaściwą, śmieszną sytuacyę, która go do rozpaczy doprowadzała. Nagle otworzyły się drzwi kabiny i w ciasnym ich otworze pojawiła się Muszka. Była w bluzie flanelowéj, białéj, podbitéj delikatnym różowym jedwabiem. Na nogach miała czarne jedwabne skarpetki i białe espadrille, związane gumowemi wstążkami. Na ramiona zarzuciła płaszcz biały, najeżony kilkoma rzędami pelerynek.
Na głowie związała fular purpurowy, mieniący się dziwnie w promieniach słońca. Ukryła pod nim włosy, i oczy jéj w tém obramowaniu krwawém nabierały fatalnego wyrazu. Stała wciąż na progu kabiny z brwiami zmarszczonemi, jakby oczekując na odejście Tadeusza, którego nie chciała spotkać na swéj drodze.
Nareszcie Wielohradzki wzrok ten zrozumiał i, uchyliwszy kapelusza, na bok się usunął. Natychmiast Muszka zeszła ze schodów, a za nią, jak cień czarny, sunęła panna Marcela. Tamtutka, poszczekując, zesunęła się z kolan hrabiny i zaczęła biedz za panną Marcelą.
Wielohradzki, idąc wolno ku drugiéj plaży, śledził wzrokiem oddalającą się ku brzegowi Muszkę. Szła powoli, wyprostowana, rozwiewając fałdy swego płaszcza. Czuła się doskonale piękną i tryumfowała w téj apoteozie ujawnionéj swéj urody, idąc powoli ku falom, które teraz leniwie brzeg oblewały, zielone o złotych pręgach, przeciętych srebrem piany.
Wielohradzki wszedł na skałę dzielącą obie plaże i usiadł, patrząc wciąż na Muszkę, która teraz zatrzymała się, rozmawiając z kilkoma Amerykankami. Dziwacznie wydłużone postaci owych miss, odzianych w czarne lub ciemno-zielone kostiumy, silnie znaczyły się na jasnéj powierzchni piasku. Przez chwilę stały tak ciemne i chude, ukryte pod rondami swych dużych słomianych kapeluszy, mając pośrodku białą smukłą postać Muszki z purpurową plamą fularu, jak kwiat płomienny w słońcu rozkwitającą. I nagle porwały się wszystkie i wbiegły do wody, roztrącając pianę. Olbrzymie srebrne koło otoczyło je.
Znikły w niem i po chwili wypłynęły wśród zieleni i szafiru, kołysząc jedynie skrzydłami kapeluszy i mając na czele płomienny fular Muszki, czerwieniący się w oddali, jak rubin na tém tle z szafirów i szmaragdów utkanem.
Zaczęły płynąć wszystkie razem ku trampolinie, która wystawała płaskim, żółtym grzbietem daleko od brzegu. W drodze spotkały amerykańskich malarzy, płynących w przeciwną stronę. Dziewczyny minęły mężczyzn i dopadły trampoliny. Jedna po drugiéj wysuwały się z wody i siadały lub stawały na deskach. Sylwetki ich odcinały się w przestrzeni z przedziwną czystością. Słońce zalewało je teraz potokami światła, żłobiąc złociste bruzdy w szumiących falach. I tylko jedyna postać Muszki, biała i różowa, miała w sobie przejrzystość opalu. Kontury jéj rozpływały się w przestrzeni, purpura fularu była już tylko maluchną, migocącą w powietrzu gwiazdeczką.
Wówczas sercem Wielohradzkiego zaczęło szarpać jakieś dziwne przeczucie. Zrozumiał, iż gra w zakryte karty, lecz bał się je odwrócić i sytuacyę wyświetlić. Przypominał sobie intonacyę jéj głosu, gdy powtórzyła za nim „na całe życie“. Była szczera. Lecz dlaczegóż dzisiaj znalazł w niéj tyle opornego gniewu? Kiedy była więc szczerą? dziś, czy wtedy? Odwrócił głowę i spojrzał na drugą „plażę“. Tuż u stóp skały, na któréj siedział, ujrzał całe mrowisko Amerykanek, siedzących przy porozstawianych stalugach. Sam Sanderson, ze swą twarzą morfinomana, siedział wyprostowany na małém krzesełku i jakieś szkice kreślił. Na samym brzegu unieruchomieni w romantycznych pozach stali trzej mali chłopcy, niby zajęci puszczaniem na wodą drewnianego statku. Fale oblewały ich bose stopy, obdarte berety okrywały głowę. Nieruchomi, jakby nagle zaklęci, przedstawiali wybornie typ „rodzajowego“ obrazka.
Amerykanki gorliwie przenosiły na płótno olejne fotografie téj teatralnéj sceny. Sanderson od czasu do czasu wstawał, szedł ku morzu i potwornym akcentem wydawał rozkazy modelom.
— Vô — plous an ariêre!...
Profesor powracał na swoje miejsce, zatrzymując się po drodze przed stalugami téj lub owéj uczennicy. Milcząc, zamieniał z nią kilka gestów. Dziewczyna kiwała głową i znów zapadała cisza.
Wielohradzki powstał i ku trzeciéj „plaży“ iść zaczął. Lękał się, aby Muszka go nie dostrzegła i nie posądziła o niedyskrecyę. Czuł, iż ani na krok nie posunął się w zbliżeniu do panny Dobrojowskiéj i że pomimo zamienionych uścisków i kilku słów bardziéj znaczących lęka się jéj tak samo, jak we Lwowie.
Minął trzecią „plażę” i wyszedł teraz na brzeg zupełnie pusty, zawalony kamieniami, pomiędzy któremi szumiały fale, unosząc na sobie całe wstęgi ciemnego warechu. Odetchnął, nie widząc stalag i błękitnych bluzek Amerykanek. To bezustanne szarpanie szmatków natury i przenoszenie jéj na kawałki płótna zaczęło go męczyć i wydawać mu się śmieszną pretensyą. Jego estetyka ograniczała się rozróżnianiem oleodruku od akwarelli. Lecz ten bezmiar piękności natury porwał go swą wielkością i przepychem. Zrozumiał bezmiar i bogactwo. Kawałek płótna i trochę farb wydało mu się nędzą śmieszną i pretensyonalną.
Szedł wciąż naprzód, widząc teraz przed sobą całe stosy tych szarych, wielkich łomów, oszlifowanych przez fale i okrytych ciemno-bronzowym płaszczem warechu. Po lewéj stronie rozciągała się płaszczyzna morza, migocąca teraz kolorami tęczy, po prawéj — zieleniały łąki, czerniły się świerki, bielały wille. Kilka domów stało zupełnie osamotnionych. Jeden z nich, niewielki, z wieżyczką, podbił duszę Tadeusza. Szczególniéj pociągnęła go wieżyczka.
— Dobrze byłoby tu we dwoje!... — pomyślał, patrząc melancholijnie na zamknięte okiennice. — Domek niewielki, ale bylibyśmy bliżéj jedno drugiego. W wieżyczce urządziłbym sobie fumoir....
Pokręcił głową nagle zdjęty galanteryą.
— Nie!... to byłby boudoir Muszki... ręczę, iż pozwoliłaby mi palić jednego papierosa po obiedzie... Pilibyśmy tam czarną kawę!...
Przed oczyma jego, jak fata morgana, przesunęło się widzenie różowego (koniecznie różowego) buduaru, z nieodłączną skórą białego niedźwiedzia na podłodze i szafką, w któréj stałyby saskie i sewrskie figurki. I tam, on, koło Muszki, pijący kawę z malutkiej filiżaneczki i strząsający popiół z papierosa piątym palcem, tak, jak to robił Malewicz w chwilach ataku wyższéj kokieteryi....
Marzenia te uniosły go. Szedł daléj, ciągle wykręcając głowę w stronę willi, z któréj balkonu powiewała karta „à vendre ou à louer”.
— Nie opłaci się wynajmować... — myślał Wielohradzki — lepiéj kupić. Ciekawy jestem, co też to może kosztować? Dwadzieścia, trzydzieści tysięcy franków...
Nagle coś mu pod stopami zapiszczało. Cofnął się przerażony.
Z kamienia podniosła się murzynka, owinięta purpurową draperyą.
— Moà pose?... — wymówiła, jakby tłómacząc swą obecność i dziwaczną, skurczoną pozę, jaką natychmiast znów przybrała.
Wielohradzki obejrzał się, lecz nigdzie nie dostrzegł stalug. Natomiast tu i owdzie na kamieniach ujrzał siedzących nieruchomo francuskich malarzy zaopatrzonych w skurczoną na grzbiecie kamienia murzynkę. Zdaleka wydawała się jak potworny głowonóg, o czarnych, chudych ramionach. Przysiadła skurczona z promieniami swych nóg i rąk, rozciągniętych pośród gąszczu warechu, miała w sobie fatalną grozę jakiegoś potworu dziwacznego, czającego się na upatrzoną ofiarę.
Tadeusz, zmieszany tém spotkaniem, cofnął się i mimowoli ku owéj willi z wieżyczką iść zaczął. Doszedłszy do kraty, stanął i pozostał tak nieruchomy, wpatrując się w ową kartę uczepioną o kraty balkonu, kartę, którą wiatr na obie strony kołysał.
I z uporem maniaka ciągle czytał:
— A vendre ou à louer.
„Mateczko najdroższa i najukochańsza!
„Parę słówek tylko piszę — naprędce. Jestem bowiem niezmiernie zajęty. I niech Mamuś zgadnie czem? Wymyślaniem nowych figur do kotyliona!!!! Prowadzić bowiem będę tańce na balu, który amerykańska kolonia wydaje tu dzisiaj. Zwrócono się do mnie z prośbą o zaaranżowanie kotyliona. Nie wiem, zkąd dowiedzieli się o téj mojéj specjayności. Enfin, tak nalegali, że musiałem przyjąć, tém bardziéj, iż widziałem, że Muszka sobie tego życzy. Mam wiele kłopotu, gdyż pojmuje mateczka, iż tu niéma żadnych przyborów, a zamało jest czasu, aby je z Paryża sprowadzać. Panienki więc same zajęły się fabrykowaniem orderów, bukietów, szarf, a ja tymczasem suszę sobie głowę, starając się coś z tych domowych fabrykatów ułożyć. Co zaś do saméj pani Dobrojowskiéj, to tak, jak Mameczka kazała, zbliżyłem się i zostałem niezmiernie życzliwie przyjęty. Niech się Mameczka nie niepokoi. Wszystko będzie dobrze. Z ostatniego listu widzę, iż Mama trochę straciła na humorze. Czy czasem Matuchna nie zadużo pracuje? Ja utyłem trochę, bo kuchnia wyborna i powietrze morskie świetne, dodaje apetytu. Frak mój nawet jest trochę ciasny. Droga Matusiu, zbliża się już termin mego wyjazdu. Za cztery dni, to jest w chwili otrzymania mego listu, wyślij mi umówioną depeszę. Przypominam Ci tekst:
— Revenez immédiatement, affaires urgentes moi malade. W ten sposób znajdę usprawiedliwienie z mego nagiego wyjazdu przed Muszką. Mogłaby żądać, abym pozostał, a Mamcia wie, że Tadzio nie ma już wiele pieniędzy i tylko tyle, co na drogę. Całuję rączki drogiéj Matusi, czekam depeszy i sercu Mamci się polecam
Napisawszy ten list, Wielohradzki zaniósł go na pocztę i powrócił czemprędzéj do swego pokoju, gdzie spędził całe popołudnie na kreśleniu kółek, kresek i liczb, stanowiących kombinacye kotylionowe. Widocznie za inicyatywą Muszki, jeden z amerykańskich malarzy zbliżył się do niego po śniadaniu i, przedstawiwszy się, w bardzo gładki sposób prośbę swoją wypowiedział. Próżność Tadeusza mile pogłaskana została. Ci Amerykanie imponowali mu niezmiernie swą wykrochmaloną poprawnością. Przyjął zaproszenie skwapliwie, zdziwił się jednak, gdy Amerykanin, z zupełnie seryo miną, zapowiedział mu, że ów bal będzie kostiumowy, i że wszyscy biorący w nim udział, tak mężczyzni jak kobiety, przebrani będą za małe dzieci.
— Petits garçons... petites filles!...
— A!... — zdziwił się Tadeusz.
Spotkawszy na ulicy Muszkę, idącą w stronę kabiny z panną Marcelą, chciał przejść obok, lękając się popełnienia nowéj niedyskrecyi, lecz panna Dobrojowska, roześmiana, wesoła i prześliczna w swéj różowéj batystowéj bluzce i muślinowéj białéj sukni, wyciągnęła do niego rękę, wabiąc go gestem i głosem. Wielohradzki podbiegł uszczęśliwiony. Panna Marcela dyskretnie usunęła się na bok. Zaraz zaczęli mówić o projektowanym balu i o kostiumach dziecinnych, zaakceptowanych jednomyślnie przez klan Amerykanek. Lecz Muszka wzruszyła ramionami, oświadczając, iż za nic nie włoży fartuszka małéj dziewczynki, lecz przyjdzie w tualecie spacerowéj. To samo postanowił Tadeusz, któremu tytuł conducteur de cotillon nadawał pewne prawo zachowania balowego stroju dorosłego mężczyzny.
I weseli, nagle rozradowani, szli obok siebie, radzi z życia i doskonałości swego zdrowia i urody, kąpiąc się literalnie w sympatycznych prądach, jakie ich otaczały. Zaglądali przez balustradę w morze i zachwycali się tajemniczą krepą siatek, które wiatr rozwiewał jak szaty almei tańczącéj wśród fal.
Minęli port i wydostali się na gościniec, po którym krzyżowały się niezliczone ścieżki. Zagłębili się w jedną z nich, całą zieloną od gałęzi drzew, rosnących po za liniami murów. I nagie wzrok ich doznał olśnienia. Pomiędzy tą ciemną zielenią wznosiły się wały lśniącego srebra i miedzi złotéj, pełnéj kolorowych iskier.
Promienie słońca wpadały przez otwory gałęzi i migotały wśród tych skarbów, które zdawały się wylewać kaskadami i z ponad murów, aż na środek ścieżki, pomiędzy mchami srebrzyć się, złocić i czerwienią miedzi połyskać.
Były to okrawki pudełek od sardynek, które mieszkańcy spożytkowywali, tworząc z nich kolczaste i bezpieczne ogrodzenia. Lecz w tym półcieniu, w tych migotliwych blaskach przekradającego się słońca, były to skarby Golkondy, rzucone pod stopy przechodniów z hojnością jakiegoś mistycznego bogacza. Tworzyły one wały fantastycznych bogactw, całe kopalnie nagie odkryte i na światło dzienne w doskonałéj już formie wyprowadzone. Wśród zieleni złoto i srebro szalało migocącemi i ciągnącemi się blaski.
Muszka wyciągnęła obie ręce, porwana nagle urokiem tego przepychu.
— Jakie to ładne!.. zdaje mi się, że wchodzimy do jakiegoś Sezamu!.. Przypomina mi się Ali-Baba i czterdziestu rozbójników...
Wielohradzki westchnął.
— Ach... gdyby ta blacha była szczerém złotem — wyszeptał.
Muszka spojrzała na niego ze zdziwieniem.
— Chciałbyś pan być nababem? — spytała.
On odparł z wielką szczerością:
— Chciałbym...
Dziewczyna ramionami wzruszyła.
— Czy sądzisz pan, że to dodałoby ci uroku? — zawołała. — Nabab to w obecnym składzie społeczeństwa istota bardzo banalna, pospolita i zwykle niezajmująca... Przynajmniéj ja tak sądzę...
Wielohradzki gorączkowo chwycił się tego tematu rozmowy, który zdawał mu się rozświetlać cała sytuacyę.
— Byłem pewny — zaczął zdławionym głosem — iż pani, tak jak zresztą wiele kobiet wychowanych w dostatkach i zbytku, ceni ów zbytek... i owe dostatki...
Muszka szła ciągle naprzód ostrożnie, zgarniając swe szeroko rozpościerające się białe muśliny i ochraniając je od rozdarcia o kolce blachy.
— Zapewne — odparła już poważniéj i nagle zesztywniała moralnie — cenię dobrobyt, tak, jak cenię własną istotę, do któréj się przyzwyczaiłam. Są jednak chwile i uczucia, które z owemi „dostatkami”, jak je pan nazywasz, nie mają nic wspólnego...
Tadeusz zbliżył się ku niéj i widząc, iż ona nietylko nie przyśpiesza kroku, ale raczéj zwalnia szybkość swego chodu, pochylił się znów nad jéj ramieniem.
— A więc ja?.. — zapytał.
— Pan?.. należysz do tych osób, których pozycya materyalna jest dla mnie najzupełniéj obojętna... nie troszczę się o nią... nie pragnę nawet wiedziéć nic w tym względzie... Pan istniejesz dla mnie sam, sam — bez otoczenia, bez warunków życiowych...
I powoli, przysłaniając powieki, dodała:
— Pan jesteś moim snem!..
Tadeuszowi nagle zaczęły drżéć wargi.
— Dlaczego... snem? — zapytał — niech będę rzeczywistością...
Ona zwróciła ku niemu swą piękną twarz i nagle Tadeusz ujrzał przed sobą jéj oczy powleczone jakąś mgłą wilgotną.
— Rzeczywistością senną... — wyrzekła powoli, jakby namyślając się, jakim nic nie znaczącym wyrazem zakończyć harmonijny akord téj przedmiłosnéj strofy.
Przed nimi wił się wciąż ów wąwóz pod sklepieniem drzew, tajemniczy i nieskończony. Amarantowe kiście digitalu kwitły całemi pękami w rozpadlinach murów; kamienie, obrosłe szmaragdowym mchem, mieniły się od plam słonecznych, a kaskady blach zamieniały się teraz w istne potoki srebra i złota, zalewając chwilami ścieżkę i tamując drogę.
Zdaleka słychać było szmer kroków panny Marceli i szelest jéj sukni.
Muszka odwróciła się, widocznie zdenerwowana obecnością panny służącéj.
— Panno Marcelo! — zawołała nawpół rozkazująco, nawpół z uśmiechem — ja i pan Wielohradzki pójdziemy do fermy w Croine napić się mléka... Niech panna Marcela tu na nas zaczeka... Panna Marcela mléka nie lubi!
Jak maryonetka nagle nakręcona, przysiadła panna Marcela na płaskim kamieniu i, podparłszy głowę, spokojnie czekać zaczęła.
Tymczasem Muszka i Wielohradzki zaczęli iść szybko, biedz prawie. Twarz hrabianki pokryła się rozkosznemi dołkami, tak roześmiana była cała jéj istota, przejęta nagle rozkoszą wesołości dziewczęcéj. Tadeusz, porwany, rozkochany, uszczęśliwiony, biegł za nią wśród plam paproci, kiści digitalu i srebrnych kaskad blachy. W swéj białéj sukni, delikatnéj i przejrzystéj, po któréj ślizgały się promienie słońca, wysmukla, z aureolą różowéj jutrzenki kapelusza dokoła głowy, zdawała się zjawiskiem delikatném, z woni i barwy róży złożoném.
Biegnąc, wyciągnęła przed siebie ręce i płynęła wśród téj jasności, pod baldachimem liści, które, jak spękane, stare szyby kościelne, zielony czarodziejski blask na nią rzucały.
Tadeusz szedł za nią i nagle uczuł w głowie zamęt, jakiś chaos, jakby opuszczała go wola, pamięć, sumienie. Biała postać majacząca przed nim hypnotyzowała go i on, zwykle przebywający w ciasnéj przestrzeni wrażeń, przeraził się nieledwie tém nagłem wstrząśnieniem, jakiego doznawać zaczął.
— Gdzie my idziemy? — zawołał nagle, a głos jego zabrzmiał tonem trwogi.
Muszka stanęła, i tonąc cała w paprociach i kępie liliowych dzwonków, odparła:
— I po co to pytać? po co to chcieć koniecznie wiedziéć, gdzie nas życie poprowadzi... oczy zamknąć i... czekać...
I uśmiechając się dodała:
— Wieczna ciekawość nieznanego!... fièvre de l’Inconnu!... a przecież to nieznane... zakryte... to cały urok życia!...
Podniosła w górę ręce, założyła je za głowę i pod rzęsami zabłysły dziwnie jasno i miłośnie szafiry jéj oczu...
— Urok życia!... — powtórzyła, patrząc prosto w twarz Tadeusza.
On rzucił się ku niéj i nagle zuchwały, niemal brutalny, porwał ją w objęcia.
— Muszko!... — wyszeptał, nie śmiejąc całować jéj ust, które uśmiechnięte miał tuż przed swojemi ustami.
Ona wciąż patrzyła na niego z pod przysłoniętych rzęs; z wpół otwartych warg migotały teraz perły zębów białych, jak u młodéj wilczycy.
Tonęli teraz w jasności, woni, blasku — w tęczy barw migocących koronami kwiatów.
Tadeusz w téj chwili nie liczył, nie kombinował: widział tylko przed sobą ukochaną i pożądaną kobietę. I cicho, namiętnie, z po za zaciśniętych zębów zapytał:
— Ty moja?... prawda?... moja?...
Jéj oczy pociemniały i zęby zacięły się, tak jak u niego, jakimś nerwowym, spazmatycznym wysiłkiem. Milczała, powoli tracąc dziewczęcy wdzięk i przybierając nagle maskę dojrzałéj kobiety.
— Odpowiedz!... — szeptał mężczyzna.
— Przyszłość odpowié!... — rzuciła nagle i, wyślizgnąwszy się z objęć Wielohradzkiego, znów naprzód biedz zaczęła.
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
W ciemnéj chacie o rzeźbionych belkach migotał na wielkim kominie ogień, trawiący nędzne brzozowe gałęzie.
Na pniaku drzewa, prawie dotykając sabotami ognia, siedział stary breton i, paląc fajkę, pluł w popiół.
Niedaleko, w kołysce, rzeźbami ozdobionej, leżało doroczne dziecko, poważne, spokojne, z twarzą dorosłego mężczyzny, bladą i nalaną. Dwie czarne źrenice utkwiło w świecące gwoździe, któremi meble nabijane były, i zdawało się pogrążone w ekstazie mistycznéj — dziwaczne i chorobliwe w swym aksamitnym, złotem haftowanym czepku.
Wielohradzki i Muszka usiedli za stołem, czekając na mléko, które czarno odziana chłopka wielką drewnianą łyżką z misy przelewała w małe miseczki. Cała gromada milczących i chmurnych dzieci, zbita w kącie w jedną massę błękitnego sukna, purpurowych czepków, sabotów i zasmolonych twarzy, śledziła z pod oka tę pannę biało ubraną, strojną i elegancką, któréj obecność napełniała ciemnię izby jakaś chorobliwą i niepokojącą dysharmonią. Pończochy Wielohradzkiego, pończochy wiedeńskie, dość pstre, dalekie od wykwintnéj harmonii angielskich wełn, drażniły także te chłopskie umysły. Lecz zdziwienie kryły dzieci w sobie, ciągle poważne, zamyślone i smutne, z twarzami zestarzałemi przedwcześnie, w ciemni izby obstawionéj dokoła artystycznie rzeźbionemi meblami.
Czuć tu było nędzę piękną, szamocącą się ze szpetotą, panującą wszechwładnie, przechowującą zazdrośnie artyzm codziennych sprzętów z poetyczną skrzętnością Japończyków.
Łóżka, szafy, komin, ławy, łyżki, zawieszone u stropu w rodzaju drewnianego pudełka; deska, na któréj leżały czarne bochenki chleba, — wszystko to miało w sobie linie i zarysy przechowane z Wieków Średnich, z lekką domieszką gotyku w ornamentacyach, lecz w całości zachowujące harmonię stal, czerniących się w półmroku starych, rozpadających się w gruzy bretońskich kościołów.
Wielohradzki i Muszka, przedzieleni wązką deską stołu, siedzieli naprzeciw siebie w milczeniu, i tylko oczy ich spotykały się co chwila, migocąc jak fajerwerki.
Hrabianka zdjęła z głowy „kapotkę” i oparła się plecami o ciemno-brunatne tło ściany. Włosy jéj były prawie téj saméj barwy, co deski, lecz promienie słońca, wpadające ukośnie przez drobne szybki jedynego okna, zapalały w kręconych kędziorach aureole złotawych iskierek.
Wzrok jéj wciąż wpadał w źrenice Tadeusza i uciekał szybko jakby spłoszony. Dodawało jéj to uroku. Był to fałsz z pozorami eleganckiéj naiwności, przewrotność wszystko wiedzącéj dziewczyny, złagodzona wdziękiem trwożącego się podlotka.
We drzwiach chaty zaciemniło się nagle. Ciężko wlokąc pokrzywione nogi, wszedł Jagoury z fajką w ustach. Odziany w swe poszarpane ubranie poławiacza sardynek, miał wygląd żebraka. Lecz beret granatowy z fantazyą spadł mu na ucho olbrzymie, włosem obrosłe. Poszedł wprost do komina i nachylił się nad ogniskiem. Szczypcami drucianemi wyjął żarzący się węgielek i, pykając głośno fajkę gasnącą rozniecać zaczął.
I nagle parsknął śmiechem brutalnym, hałaśliwym.
Stary breton, siedzący koło komina, nie poruszył się nawet, nie spytał Jagourego o przyczynę téj wesołości. Bretonka, nalewająca mléko, podeszła do stołu i postawiła dwie miseczki purpurowe, dziwacznie malowane, przed Muszką i Tadeuszem.
— Bara? — zapytała.
I nie czekając na odpowiedź, zdjęła z deski olbrzymi bochen czarnego chleba i położyła go na stole.
Tymczasem Jagoury zbliżył się także do stołu i w zczerniałych rękach kruszyć zaczął kawał hreczanego naleśnika.
Śmiał się ciągle, pluł w ogień i kiwał głową.
Okruchy zgarnął i wszystko razem wtłoczył w rodzaj dziury, których było kilka na powierzchni stołu.
Bretonka wlała mu w ten otwór trochę mléka i zamieszała tę zupę palcem. Jagoury odłożył fajkę i usiadł na ławie.
— Permettez? — zapytał Muszki, uchylając beretu.
Panna Dobrojowska skinęła głową. Przyglądała się ciekawie téj olbrzymiéj ludzkiej maszynie, którą morze pokryło czarną rdzą, a jod warechu pokostował rudą barwą. Jagoury zdawał się jakimś starym rybakiem, zbiegłym ze sceny teatralnéj. Jadł powoli, zanurzając łyżkę w otwór stołu, zastępujący mu głębokie talerze i wszelkiego rodzaju cywilizacyjne nakrycia.
I nagle, z ustami pełnemi mleka i okruchów naleśnika, mówić zaczął, mieszając czystą francuszczyznę z żargonem bretońskim.
— Wyborna farsa!... ci panowie z obserwatoryum... tam... po za miastem, prawie koło stacyi kolei... gdzie to uczeni z całego świata schodzą się obserwować i krajać biedne bydlątka morskie... znów popełnili wielkie głupstwo... Od kilku lat chcieli wykluć jajka homarów... Dręczyli się męczyli, urządzali akwarya... dyabli wiedzą nie co... i nic!... Homary nie chciały się wykluć. Aż po wielu, wielu pracach, badaniach, naukach, kombinacyach... odkryli, że... że...
Tu szeroka dłoń Jagourego zaczęła migać w powietrzu. Stary wilk morski machał rękami i znów zanosił się od śmiechu.
Wielka cisza panowała w izbie. Dzieci stały w kącie jak skamieniałe, a bretonka usiadła przy kołysce z rękoma splecionemi na fartuchu, w postawie istoty, przywykłéj do ciągłego próżnowania.
Tylko przeciągły śmiech Jagourego huczał po chacie i rozbijał się jak fala o kanty rzeźbionych mebli.
— Odkryli, że... ciągnął daléj majtek — że... homary wykluwają się jedynie w wodzie, będącéj w bezustannym ruchu!... Oto co znaleźli! I radzi, jakby złoto nauczyli się fabrykować, zawołali mnie i mówią mi: — Piotrze Jagoury, jakie to my odkrycie zrobili! Wiemy, że jajka homarów muszą do wyklucia znajdować się w wirującéj wodzie... A ja parsknąłem śmiechem i mówię: było téż czego trzy lata sobie głowę suszyć... A toć każdy bęben wié w Concarneau, że homary potrzebują do wyklucia ruszającéj się wody...
I znów śmiał się długo i przeciągle, trawiony wciąż nienawiścią do tych „cywilizowanych”, z których pieniędzy żył, a którzy spadli na jego port rodzinny ze swemi stalugami, kabinami, regatami, pudełkami farb, czerwonemi parasolami, namiotami, obserwatoryami, kalając mu to morze, które teraz już należało do wszystkich, jak ulicznica, zamiast miéć jedynie dla swoich łaskawe przyjęcie, na wzór wstydliwéj i strzegącéj swego ogniska małżonki. Skrzętnie notował wszystkie śmieszności i błędy popełniane przez owych „cywilizowanych“, których ochrzcił mianem ogólném „étrangers“. Myśl, iż kilku uczonych tam, po za białemi murami państwowego obserwatoryum trzy lata dręczyło się nad odkryciem tego, co wiedziały od wieków dzieci dźwigające się od ziemi i kołyszące się na dnie barek na srebrnych stertach sardynek, wprowadziła Jagourego w rozkoszną nerwową wesołość. Od rana opowiadał tę „dobrą farsę“ wszystkim, kogo napotkał na swéj drodze. Teraz umyślnie usiadł przy stole, aby śmiechem swoim upokorzyć tych dwoje wystrojonych, którzy włóczyli się po chatach po to, aby przyglądać się nędzy.
I nagle Jagoury porwał się od stołu i, wsadziwszy w kieszeń swą wygasłą fajkę, powlókł się ku drzwiom, nie skinąwszy nikomu głową.
Starzec siedzący przy ognisku nie ruszył się nawet, to samo i młoda kobieta nieruchoma, z twarzą pożółkłego Sfinksa. I tylko dziecko w kołysce zwróciło teraz swe wielkie, smutne, marzące oczy na czoło Muszki i pozostało tak wpatrzone w aureolę włosów hrabianki, aureolę płonącą całą od iskier zachodzącego słońca.
Tadeusz patrzył wciąż na Muszkę i napawał się szczególną dystynkcyą i harmonią jéj ruchów.
Ręce jéj, długie i szczupłe, wiły się prerafaelitycznemi gestami w przestrzeni. Mała główka, osadzona na wązkiéj i białéj szyi, miała chwilami w sobie jakiś chorobliwy wdzięk sentymentalno-zmysłowych heroin Balzaka. Od czasu do czasu Muszka podnosiła do ust purpurową czarkę i piła mléko z łakomstwem dużéj, gibkiéj, rudéj kotki. W tém otoczeniu artystycznéj nędzy piękność jéj występowała z podwójną siłą. Zdawała się wonném cieplarnianym kwiatem, purpurowym Hibiscusem o delikatnym kielichu, wrzuconym w smutną ciemnię średniowiecznéj komnaty.
Nagle przed oczyma Tadeusza pojawiła się inna postać trywialna: zgarbiona, w jersey’u czerwonego stanika, jedząca brzydko śliwki i wypluwająca w garść szorstkiéj ręki pestki. Często widywał Tecię jedzącą i nigdy nie zastanowił się nad różnicą rasowych przyzwyczajeń. Skrzywił się i potrząsnął głową, jakby chcąc spłoszyć natrętne widziadło. Kształtna, wązka ręka Muszki, opięta w żółtą duńską rękawiczkę, spoczęła delikatnie na blacie stołu.
Bez namysłu Wielohradzki pochwycił ją w swą drżącą rękę. Przez chwilę te obie ręce złączone zarysowały się w promieniu słońca, bijącém przez okno.
Bretonka, siedząca przy kołysce, podniosła się z ziemi, i klekocąc sabotami, zbliżyła się do stołu.
Zaczęła zbierać miseczki i łyżki, sięgnęła po chleb i nagle uśmiechnęła się, widząc tych dwoje młodych, zapominających o reszcie świata wśród wąwozu okiennéj framugi
— Mari et femme?... — zapytała, pokazując dwa rzędy zczerniałych zębów.
Ręka Muszki cofnęła się szybko, jak mała pantera, powracająca do swego legowiska.
— Non!... non!... — zawołała i wybuchnęła dziwnym, przeciągłym śmiechem. — Och!... — śmiała się, nakładając kapelusz.
— Ta kobieta wzięła nas za małżeństwo... Co za dobra farsa!... jak mówił Jagoury...
Wielohradzki uśmiechnął się z przymusem. Miał ochotę zawołać: — Cóż w tém dziwnego!... lecz nie śmiał. Czuł, iż znów stoi nad przepaścią i że jedném słowem może rozświetlić całą sytuacyę.
Cofnął się jednak przerażony.
Zaczął szukać pieniędzy w kieszonkach kamizelki, i znalazł tylko dwie dziesięciofrankówki.
Uniesiony hojnością podróżujących po za granicami kraju Polaków, rzucił na stół ową złotą monetę.
Bretonka zafrasowała się.
— Nie mam pieniędzy... nie mogę zdać reszty.
Lecz on banalnym giestem fałszywego wielkiego pana wskazał ręką na stół.
— Gardez tout ça! — wyrzekł, zmierzając ku Muszce, która nagle spoważniała, zatrzymała się przy kołysce dziecka i uważnie w twarz malca patrzyła.
— Idziemy? — spytał Wielohradzki.
— Tak.
Zbierając fałdy sukni, wysunęła się Muszka z chaty.
Stojąc na dziedzińcu, na którym suszyły się sterty paproci, zwróciła się ku Wielohradzkiemu z widocznym niesmakiem w wyrazie twarzy.
— Dałeś jéj pan dziesięć franków? — spytała — po co? Pięćdziesiąt centymów było aż nadto dobrą zapłatą. Po co psuć takich ludzi!
Lecz on szybko zbliżył się ku niéj i porwał ją za rękę.
— Moja żona! — wymówił cichym, namiętnym głosem.
Muszka znów śmiać się zaczęła.
— Tak, tak! a ty... mój mąż!...
I wziąwszy się pod ręce, iść szybko zaczęli ku gardzieli wąwozu, w którym oczekiwały na nich kaskady srebra, złota, jasność plam słonecznych, szmaragdy mchów i bluszczu, amarant digitalu, fiolet dzwonków i... blaszana grzywa panny Marceli, téj panny Marceli, która, według słów Muszki, nie lubiła mleka.
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
Pracownia wspólna amerykańskich malarzy mieściła się w jednym z domów, stojących tuż po nad balustradą portu.
Pracownia była duża i pusta. Jedynie ściany pobielone zarysowane były czarnemi plamami karykatur.
Pomimo wielkiéj ilości świec, oprawnych w różnorodnego pochodzenia świeczniki i lichtarze, w pracowni téj panował smutny półzmrok — żółty, chorobliwy, opadający od sufitu jakimś welonem szarego popiołu.
Szerokie okno, wychodzące na port, przysłonięte było całe czarną płachtą wełnianą. I kir ten jeszcze smutniejszy nadawał wygląd owéj sali, w któréj odbywał się ów „bal” kolonii amerykańskiéj, bawiącéj w Concarneau.
W kątach majaczyły zwalone stalagi, blejtramy, pudełka, pędzle, szczotki, zwoje płótna, pozaczynane szkice i paki potrzaskane, na których czerniły się jeszcze cyfry kolejowe.
Jedno pudełko płaskie, wypełnione trocinami, w których kryła się cała tęcza pasteli, leżało otwarte na podłodze, tuż prawie pod nogami tańczących gości. Około okna, na brudnym stole, zakreślonym mozaiką farb, stała duża waza, a dokoła niéj szklanki.
Na ziemi, pod stołem i wzdłuż okna rzędy wypróżnionych butelek, a na krześle błękitna torba, w któréj czerwieniły i żółciły się pomarańcze i cytryny.
Na środku pracowni kręciło się kilka par przy dźwiękach rozklekotanego pianina, w które walił z całéj siły jeden z malarzy amerykańskich. Reszta towarzystwa skupiała się przeważnie dokoła stołu, wazy i szklanek. Miss’y podchodziły śmiało, chwytały łyżkę wazową i wypełniały szklanki ciemnym napojem, utworzonym z mieszaniny rumu, gin’u, whisky, koniaku, szampana, wina czerwonego i białego, rozmaitego gatunku, kirschu, cytryn, pomarańcz, korzeni i rozmaitych innych ingredyencyj.
Panienki odważnie i śmiało połykały szklankę za szklanką tego piekącego napoju. Żółta ich cera nabierała dziwacznych liliowych blasków. Małe oczki świeciły się, żółte zęby migały. Mężczyźni pili także, lecz stosunkowo mniéj, niż panny. Atmosfera ponczowego flirtu wypełniała pracownię. Rozklekotane pianino skrzeczało wciąż z jakąś bzikowatą zaciętością. Jeden z Amerykanów porwał świecę z lichtarza, i zgasiwszy ją, zaczął kruszyć stearynę, rozsypując ją po podłodze. Lekkie „oach!” dały się słyszéć tu i owdzie. Eteryczne miss ślizgały się po tych stearynowych okruchach. Lecz szybko owe wykrzykniki przemieniały się w lichy chichot jakby rozbawionych puszczyków. I znów rozklekotany głos pianina górował, dominując nawet nad szczękiem chochli skrobiącéj dno wypróżnionéj szybko wazy. Teraz zaczynały pukać korki i z nowo otwartych butelek lały się całe kaskady płynów do wnętrza wazy. Jedna z miss krajała cytryny, druga pomarańcze. Spiczaste ich łokcie, z których zsuwały się zbyt szerokie cholewy rękawiczek, migotały białawemi punktami na ciemném tle firanki. Wielohradzki, siedzący obok Muszki, zwrócił jéj uwagę na ten fatalny kant nazbyt obnażonych ramion. Hrabianka uśmiechnęła się i, nagle rozsunąwszy tęczowy wachlarz, zasłoniła nim siebie i Wielohradzkiego. Znikli oboje po za tym parawanem z jedwabnéj gazy, po któréj wiły się arabeski srebrnych gwiazdek. I zaczęli śmiać się oboje serdecznie, wesoło, z jakąś pustotą dziecięcą. Ten „bal” był dla nich wyborną komedyą, na któréj występowali w roli widzów.
Przez rzeźbę rączki wachlarza, zbliżywszy swe głowy, patrzyli...
Przed nimi, w pół-ciemném, leniwém świetle skakało kilka par dorosłych, a nawet przerosłych ludzi, odzianych w dziecinne, króciuchne sukienki. Kobiety miały spódniczki sięgające kolan, fartuszki z szeleczkami lub zupełnie okrywające sukienki, nędzne włosy, spomadowane i splecione w cieniuchne warkoczyki, na ramionach bransoletki koralowe. Niektóre miały włosy rozpuszczone i spięte grzebyczkiem, jedna zaś, trzydziestoletnia kobieta, płaska, chuda, z czerwonym nosem, włożyła na głowę biały haftowany czepeczek i potrząsała trzymaną w ręku grzechotką. Mężczyźni ubrani byli, jedni w sukienki i fartuszki, inni w majteczki krótkie do kolan, skarpetki i bluzki. Dwóch miało duże śliniaki pod brodą, na których zwieszały się kółka kościane, takie, jakie daje się niemowlętom w chwili wyrzynania się ząbków. Duże krézy obejmowały ich twarze białém kołem, uwidoczniając spaloną cerę, zmarszczki i od tytuniu pożółkłe zęby. Sam Sanderson spacerował z tornistrem na plecach i z długą kantówką w ręce. Na głowę wcisnął bourelet trzcinowy, rodzaj wypchanego wałka, który chroni czaszki dzieci chłopów francuskich od rozbicia w razie wypadku, i wpół senny, ze szklanemi oczyma starego morfinomana, kręcił się wśród tańczących w długiéj białéj sukience, przewiązanéj w pasie kawałkiem błękitnéj gazy.
Pomiędzy temi potwornemi dziećmi, o szyjach pomarszczonych i czarnych, policzkach obwisłych, ustach pożółkłych, oczach podsiniałych, skaczących jak frygi na stopach płaskich, olbrzymich, odzianych w pantofle z kokardami, krążyła najmłodsza i najładniejsza z Amerykanek, przebrana w klasyczną liberyę mamek francuskich.
Wielki czepiec z wstążek purpurowych czerwieniał na jéj głowie. Suknia, z płótna w kratki czerwone i białe, takaż wielka rotunda i duży biały fartuch — dopełniały stroju. Owa mamka biegała na prawo i lewo, karciła, biła po łapach, stawiała do kąta i obcierała nosy. Wszyscy bowiem grali komedyę i zastosowywali postępowanie swe do stroju, jaki przywdzieli. Te wysokie płaskie kobiety, ci mężczyźni o rybiém spojrzeniu bezkrwistych gentlemanów zachowywali się tak, jak horda rozpuszczonych i źle wychowanych dzieciaków. Piszczeli, skrzeczeli, bili się, popychali, wydzierali sobie zabawki i szklanki z ponczem. Mamka wpadała nagle pomiędzy „niegrzeczną” grupę i rozdzielała klapsy. Lecz była zajęta głównie flirtem z Sandersonem. W przystępie romantycznego uniesienia poklepawszy go po brodzie, zaprowadziła do kąta i postawiła twarzą do muru. Stary morfinoman szedł, wyprawiając grymasy rozkapryszonego dziecka. I nagle stanął w kącie, kopiąc tylko od czasu do czasu przechodzących, którzy oddawali mu te kopnięcia z procentem.
Muszka i Wielohradzki patrzyli na tę długą, białą postać mistrza, przylepioną do muru i od czasu do czasu poruszającą się, jakby za pociśnięciem sprężyny. Obok niego miss w czepku i gentelman w śliniaku, zamieniając flirtujące spojrzenia, wychylali szklanki gorącego grogu.
Dwie missy w fartuszkach, z trochą niezdecydowanéj barwy włosów, związanych błękitnemi kokardami, biło się rozkosznie o tekturową lalkę, odebraną innéj miss. Jakaś panienka, odziana w sukienkę Kate Greenvay, z mitynkami i olbrzymią budką muślinową, piastowała gutaperkowego kota, nie zaniedbując prowadzić nader ożywionego flirtu z wysokim i chudym mężczyzną w paskowanéj bluzce i słomianym kapelusiku.
Jakaś dziwna aberracya umysłowa, razem z przewrotnością, właściwą wpadającym w stan zdziecinnienia waryatom, zdawała się panować tu wszechwładnie. Te skoki, piski, klapsy, nagie łydki i kolana, olbrzymie fartuchy, hafty krótkich spódniczek, świstawki, bębenki, kółka do wyrzynania się zębów, cienkie warkoczyki, krézy, bakenbardy, czerwone nosy, żółte zęby — wszystko to razem tworzyło fatalne wrażenie domu obłąkanych, spędzonych razem w karnawałowéj chwili, dotkniętych jedną i tą samą manją, cofających się w swym rozwoju ku mrocznéj ciemni, z któréj pracą lat całych wydobyci zostali.
— Czy zna pan operetkę „Donnę Juanitę”? — spytała Muszka Wielohradzkiego.
— Znam.
— Pamięta pan w ostatnim akcie święto Jamaiki? Wszyscy aktorzy przebierają się za dzieci. Stary Pambillo flirtuje z Rogerem, przebranym za dziewczynkę. Nazywają się: Pampusiek i Nitećka.. Ci wszyscy ludzie robią na mnie wrażenie takich Pampuśków i Niteciek. N’est-ce-pas?
Wielohradzki potwierdził i patrzył z zachwytem na tę śliczną dziewczynę, tak artystycznie piękną, w porównaniu ze szpetotą, jaka otaczała ją dokoła. W dziwacznéj gazowéj sukni, mieniącéj się, jak tęcza, od gorącego szafiru, oranżu, purpury, szmaragdu aż do bladych tonów topazu i opali, zdawała się jakiémś czarodziejskiém zjawiskiem, zabłąkaném w krainę wiedźm i potworów. We włosach jéj migotała gwiazda brylantowa, kryjąca się do połowy w tym kasku tryumfatorki, który lśniącemi karbami wznosił się wysoko nad jéj nizkiém i kształtném czołem. Siedziała wpół leżąc, na płóciennym fotelu, na który narzuciła swą wielką pluszową szafirową rotundę. Na tle téj ciemnéj, chłonącéj światło tkaniny uwidoczniała się jeszcze więcéj jéj smukła kibić, długi stan — jak doskonale piękny kwiat natury, rozkwitający niespodzianie tęczowemi barwy wśród półmroku nocy letniéj.
Nikogo ze „starszych” osób nie było na tym balu. Owa wolność panieńska Amerykanek usuwała wszelkie „przyzwoitki”, drzemiące pod ścianami podczas zebrań europejskich. Hrabina Dobrojowska także pozostała w domu. Za granicą Muszka zwykle używała amerykańskiéj swobody. Nawet panna Marcela była tu zbyteczna. Muszka miała powrócić do hotelu razem z innemi panienkami.
Od początku wieczoru Wielohradzki przysunął się do hrabianki i pozostał przy niéj, nie troszcząc się bynajmniéj o powodzenie tańców, co zresztą było wobec rozbzikowania się Amerykanów najzupełniéj zbyteczne. Tadeusz i Muszka zajęli jeden kąt i tam siedzieli po za parawanem wachlarza Muszki. Szafiry oczu Muszki stały się czernią onyksów. Wielohradzki, rozkochany, wpatrywał się w prześliczny owal twarzy Muszki, w jéj cerę przejrzystą, białą, lekko przysłoniętą warstwą woniejącego Apple Blossoomem pudru. Ta woń dzikiéj jabłoni, słodka, a zarazem drażniąca, płynęła nieustannie z fałd jéj sukni, ze zwojów jéj włosów, z atłasu jéj skóry, z każdego powiewu wachlarza lub poruszenia ręki. Tadeusz dławił się literalnie tą wonią. Po raz pierwszy poznał wyrafinowaną subtelność zawachlarzowego flirtu. Zamknięta i rozpalona od świateł przestrzeń denerwowała więcéj, niż szerokie łany wrzosu łub zarośla Paprotki. Mówili mało, lecz oczy ich spotykały się co chwila, i te oczy zamieniały gorące słowa, uściski, pocałunki, pieszczoty. Źrenice Muszki przysłaniała wilgotna mgła, która srebrzyła się i migotała na równi z blaskiem brylantów, ukrytych wśród włosów. Pod wpływem spojrzeń wargi ich rozchylały się, jakby chwytając niewidzialne pocałunki; ręce ich w fałdach pluszu rotundy spotkały się i splotły nerwowo, wpinając paznogcie w ciało, nie czując bólu, odrętwiałe z nadmiaru uczucia.
Tymczasem Amerykanie skakali ciągle, a rozklekotany fortepian brzęczał jakąś nieokreśloną, niezrozumiałą melodyę. I nagle rozległ się krzyk:
— Wirginia roadt!... Wirginia roadt!...
Szybko utworzyły się dwa szpalery.
Z jednéj strony kobiety, z drugiéj mężczyźni. Fortepian zaklekotał gigue i natychmiast, jak maryonetki w ruch puszczone, tancerze i tancerki zaczęli po czworo doskakiwać do siebie, brać się za ręce, odskakiwać, tupać, przebierać nogami, zakładać ręce na piersi, powracać na miejsce i kręcić się w kółko, jak puszczone w ruch bąki.
Połowa świec zgasła, lecz oni nie zwracali na ten szczegół uwagi. Wiercili się i kręcili, podskakując teraz w rodzaju łańcucha, z minami obłąkanych, puszczonych w ruch batami dozorców.
Małe warkoczyki podskakiwały na plecach, kółka kościane, grzechotki, turkotki, trąbki, kapelusiki, czerwone nosy, nagie kolana migotały w przestrzeni. Mistrz Sanderson zgubił swój wałek i szarfę. Jego biała, długa, haftowana sukienka (sukienka rocznego dziecka) wiewała dokoła chudego ciała, jak śmiertelna koszula. Panienka, ubrana w strój mamki, skakała, mając czepek przekrzywiony na prawe ucho. I nagle, jakby na dany znak, przeraźliwym wrzaskiem wybuchnęła ze wszystkich piersi straszna, potworna melodya:
Muszka podniosła się z krzesła.
— Chodźmy!... ci ludzie zanadto mnie denerwują!... — wyrzekła, owijając się w rotundę.
— Jakto?... już?... — zapytał z żalem Tadeusz, — pani chce wracać do domu?...
Lecz ona odwróciła się ku oknu, pokazując oczyma srebrne smugi światła księżycowego, jaśniejącego po za szybami, po-przez ciemną tkaninę firanki.
— Chodźmy! tam tak srebrno... tak jasno!...
— A kotylion?
Muszka wzruszyła ramionami.
— Pan, jak dobry wódz, nie chcesz nawet takich niedobitków opuścić bez swéj komendy... Lecz niech się pan nie lęka... ci państwo wolą gigue i swoje gin-coctail i whisky-coktail, niż kotyliona i ordery... Chodźmy!...
Szybko, pod ścianą idąc, wysunęli się z pracowni. Nikt się za nimi nie obejrzał, a gdyby nawet dostrzeżono ich wyjście, nikt z tych mistrzów flirtu nie zdziwiłby się zbytecznie. Młoda miss i młody gentleman szli flirtować przy blasku księżyca. Było to rzeczą zupełnie naturalną i nikogo nie interesującą.
Muszka i Tadeusz, zbiegłszy ze wschodów, znaleźli się na ulicy, lecz ścieżkę prowadzącą do morza zatamowała im grupa ludzi, złożona z rybaków i malarzy francuskich. Wszyscy, porządnie pijani, otaczali Jagourego, który z najwyższą pogardą wyrażał się o wszystkich obcych przybyszach, przepełniających Concarneau. Wśród czkawki pijackiéj opowiadał teraz, jako w obserwatoryum przeszłego roku zaprowadzono wielkie badania przyczyn, dla których sardynki przestały przepływać w blizkości Concarneau. Wydawszy dużo pieniędzy i straciwszy wiele czasu, uczeni z obserwatoryum odkryli wreszcie przyczyny, które oddalały przypływ sardynek do Concarneau. Zaczęli ogłaszać je drukiem, zasypując swe memoryały mnóstwem nazw, zupełnie niezrozumiałych. Nagle sardynki przypłynęły, i to w tak wielkiéj ilości, że on sam, Jagoury, sprzedawał całe barki na nawóz dzierżawcom folwarków okolicznych.
I mówiąc to, stary rybak tryumfował, drwił, uderzając się pięścią w zapadłe piersi.
— Nom de nom! cré nom de nom!... — klął spluwając.
Inni rybacy potwierdzali jego słowa, dodając, że rząd sprawił obserwatoryum własny statek parowy, którym ci panowie jeżdżą na spacer w towarzystwie kokotek.
Lecz malarze francuscy zaczynali gniewać się i występować w obronie wiedzy. Krzyczeli, iż nie wolno jest urągać jéj poszukiwaniom. Głosy te ochrypłe mieszały się z sobą, płynąc chrapliwą melodyą po nad balustradą ku morzu. I nagle rzucili się na siebie zajadle i zaczęli bić się wzajemnie rybacy i artyści, zapominając, że przed chwilą pili razem w szynku wódkę, nazwaną przez nich chaoul’em.
Koło ściany przytulona, skurczona stała murzynka, trzymając na ramieniu równie skurczoną małpę.
Tak zwierzę, jak i taitianka patrzyły na ten kłęb zbity z ciał ludzkich, walający się po flizach z charczeniem i przekleństwem ochrypłych głosów.
W źrenicach małpy i czarnéj dziewczyny było wiele smutku, zdziwienia i pogardy.
Muszka i Wielohradzki obeszli dokoła dom i wydostali się na „grewę”, zkąd można było prawie prosto przejść na „plażę”. Powoli zaczęli iść w kierunku kabin, które minęli, zdążając ku trzeciéj „plaży”, zwykle osamotnionéj.
Lecz dziś nie było ciemni. Przeciwnie, jasność dziwna, złożona ze srebra i błękitu, rozpływała się w przestrzeni. Wysoko na przejrzystym szafirze zawieszony księżyc roztaczał dokoła aureolę białawego prawie blasku. A na ziemi, na morzu, blask ten nabierał błękitnych tonów, czasem przechodząc w seledyn, czasem ciemniejąc nagie szafirem, często błyskając chłodem turkusu. Cała przestrzeń morza była taka srebrno-błękitna, i gdzieniegdzie, pod uderzeniem wioseł cicho sunących łodzi, zabłyskały nagle wstęgi nieokreślonéj jasności, fosforycznych blasków i gasły szybko, rozpływając się w ogólném oświetleniu.
Muszka i Wielohradzki szli wolno, w milczeniu. On otoczył ramieniem wysmukłą postać dziewczyny. Gdy wchodziła na skałę, zdawała się na chwilę cała owiana morską falą o blaskach fosforycznych. Z téj tajenmiczéj a uroczéj fali występowała wyniośle jéj drobna głowa, jéj twarz nagle pobladła i złoto jéj włosów, w których świeciła gwiazda brylantowa.
Usiedli w zagłębieniu skały, na tém samém miejscu, na którem nastąpiło ich przywitanie niepewne i wahające.
I zaraz Tadeusz przypadł do jéj rąk, szukając jéj dłoni w delikatnych fałdach pluszu. Powoli, miękkim giestem ściągnął jéj rękawiczki i zaczął całować te różowe dłonie, woniejące odurzającym zapachem. Hrabianka z widoczną chęcią poddawała się téj niebezpiecznéj pieszczocie. Tadeusz podnosił od czasu do czasu głowę i patrzył wprost w twarz dziewczyny, która rzeczywiście w téj chwili była nieziemsko piękną w blaskach księżyca.
Delikatna jéj cera stała się w tém turkusowo-srebrném świetle śnieżno-białą. Po za nią tło skały szaro-niebieskie służyło jéj za rodzaj baldachimu. Brylanty-gwiazdy migotały zwycięzko, walcząc o lepsze z jednostajnym, zimnym blaskiem księżyca, — i tylko fosforyczne wstęgi, snujące się wśród fali, miały te same czarowne, tęczowe światło brylantowych promieni.
Wielohradzki powoli ręce Muszki zarzucił sobie na szyję i pozostał tak wpatrzony w jéj oczy, w jéj twarz, w jéj usta, czując, iż w téj powodzi srebra i łagodnego a melancholijnego blasku niknie jego wzburzenie, które go ogarniało tam, w pracowni malarzy amerykańskich.
Natomiast przejmowało go szalone wzruszenie i smutek. Walczył długo, czując, iż łzy nabiegają mu do oczu. Wstydził się tego nadmiaru czułości, tém bardziéj, że twarz Muszki miała wciąż w sobie wyraz dziwny — rozmarzonego Sfinksa. Patrzyła przed siebie, na morze, rozpływające się w szafirze i srebrze, i zdawało się Wielohradzkiemu, iż ten szafir i srebro chłonęła w swoje źrenice. I nagle zamigotało coś na jéj rzęsach. Czy i ona płakała? Nie śmiał się pytać, lękał się przerwać czar téj chwili. Czuł się tylko ze zbytku szczęścia — nieszczęśliwym i był w téj chwili prawie dzieckiem, potrzebującém pieszczoty, uspokojenia.
Powoli osunął głowę na jéj kolana i pozostał tak nieruchomy, ukrywszy twarz w jéj dłoniach. Wówczas Muszka spojrzała na niego z pod przymkniętych rzęs i usta jéj wyszeptały, jakby mimowoli:
— Pauvre petit!...
Z przestrachem Wielohradzki przeliczył zawartość swéj portmonetki i pugilaresu.
Miał jedynie tyle pieniędzy, ile mu na zapłacenie hotelu i na drogę było potrzeba.
Matka nie przysłała telegramu.
Tadeusz zaczął się niepokoić, nie wiedząc, jak wybrnąć z tego położenia.
Szybko zeszedł ze wschodów, ubrany, jak zwykle na połów owych krabów, które ginęły natychmiast, wtłoczone w ciasne akwaryum o szklanych zielonawych ścianach.
Na dolę zastał Muszkę, czekającą na niego pod werendą.
— Przyniesiono dwa telegramy! — wyrzekła panna Dobrojowską — jeden dla pana, drugi dla mnie. Otworzyłam przez pomyłkę telegram, zaadresowany do pana... Proszę nie miéć mi tego za złe... Nie przeczytałam ani słowa...
Wiedział, że kłamała, ale kochał ją teraz z taką bezwzględną zapamiętałością, iż byłby jéj darował nietylko niedyskrecyę, kłamstwo i kokieteryę, ale nawet najgorszą zbrodnię.
Wziął więc telegram i z udaną nieźle obojętnością przebiegł błękitny świstek wzrokiem. Ściągnął brwi i przez chwilę zafrasował się, jaką przybrać minę. Postanowił odrazu oznajmić Muszce o swym odjeździe.
— Ja wyjeżdżam!... — wyrzekł, przybierając ton stanowczy, jakby opancerzając się przed prośbą lub łzami Muszki.
Lecz ona zupełnie spokojnie odparła:
— A!... kiedy?
Wielohradzki uczuł się do żywego tą obojętnością dotknięty.
— Dziś po południu!...
— A!
Nie spytała go o przyczynę, nie zażądała, aby pozostał jeszcze. Opuściła wzrok na telegram, który trzymała w ręku, i zaczęła go czytać uważnie i dokładnie.
Poczém zwinęła i włożyła w kieszonkę żakietu.
Stali teraz oboje przed sobą tak, jak obcy, jak ludzie, którzy się widzą po raz pierwszy i ostatni w życiu. Nie mieli sobie nic do powiedzenia.
Pierwszy Wielohradzki gwałtem wyrwał się z téj piwnicznéj atmosfery milczenia.
— Czy mogę pisać?... — zapytał prosząco.
Lecz ona zdziwiła się takiém żądaniem.
— Po co?... my także niedługo zabawimy w Concarneau. Jedziemy przez St. Malo do Londynu, a potém prawdopodobnie na Wiedeń do Jarmuszówki, na sezon polowań. Zresztą nie wiem dokładnie... marszruta cała nie od nas zależy... od okoliczności... Chciałam być w Londynie, bo pod Konilred są podobno nadzwyczajne Saint-Huberty... Pan wié... takie duże psy czarne do ścigania dzików. Miałabym ochotę miéć Saint-Huberta. Nikt w Galicyi nie ma téj rasy, nawet Bodoccy, nawet Maleni... Je serais la seule!... l’unique!...
Oczami błądziła po placu, po siatkach żagli, kołyszących się w przestworzu. Zdawała się Wielohradzkiemu nagle przeistoczoną, znów tą sportwoman’ką, zakochaną w psiarni, istotą ludzką, rzucającą nazwami ras psich, jak kulami.
Ścisnął mu serce wielki żal, serdeczny i szczery. Nie chciał wracać z takiem wrażeniem do Lwowa, chciał zawieźć matce inną, pewniejszą nadzieję. Delikatnie więc, układnie przechylił głowę i zrobił najpokorniejszą, jak umiał, minę.
— Chodźmy łowić kraby!... — wyrzekł prosząco.
Ona broniła się, jakby nagle opancerzona i przywołana do rzeczywistości kobieta.
— Nie!... nie!... dziś nie mam czasu!... Mama trochę cierpiąca... mnie głowa boli...
Lecz on nalegał.
— Ostatni raz!...
Oczy jéj mimowoli padły na jego twarz ładną, bladą i zmęczoną. Miał wygląd lekko zabarwionego posągu: tak blade, pastelowe tony mieniły się pod jego skórą i w jego źrenicach. I zwyciężoną tą dziwnie subtelną urodą chłopaka, panna Dobrojowska nagle zdecydowała się.
— Chodźmy!... — wyrzekła.
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
I szli znów wzdłuż balustrady wybrzeża, nad którą kołysały się welony siatek, welony bronzowe, zielone, oranżowe, mieniące się, jak mora, na tle nieba. Barki wypoczywały, a ciężkie postaci rybaków ześlizgiwały się z ocembrowania na ławki łodzi. Po dnie nagiém włóczyła się zieleń porostów i ciemne wstęgi warechu. Wpół nagie dzieci biegały, czepiając się kamieni fortyfikacyi.
Muszka i Wielohradzki szli w milczeniu: on smutny, ona jakaś surowa i znów zesztywniała moralnie. Gdy wyszła ze swojéj kabiny, ubrana jak zwykle, zdawało się Wielohradzkiemu, iż rzuciła na morze wzrok pogardliwy, prawie nienawistny. Lecz szybko wyraz ten cofnął się pod jéj ciężkie powieki. Wchodząc na „plażę”, była tylko obojętna, zimna, roztargniona, taka, jaką ją widywał często wśród salonów lwowskich, w chwili prowadzenia kotylionów. Zaczął niemal żałować, że uprosił u niéj ten ostatni spacer i zmusił ją nieledwie do oddania mu długiego pożegnania. Instynkt kokieteryi kobiecéj, który istniał zawsze na dnie jego duszy, mówił mu, że był to rodzaj gwałtu moralnego, jaki duszy jéj zadał. Lecz żebracza natura męska przeważała i drżącym głosem zapytał:
— Dlaczego mi pani nie pozwala pisywać do siebie?
Nie było odpowiedzi.
— List taki skróciłby mi czas oczekiwania... rozumié pani, że teraz każda chwila będzie dla mnie męczarnią.
Muszka brwi zmarszczyła.
— Jeżeli pan nie masz w sobie cnoty cierpliwości, to lepiéj... radzę... staraj się pan zapomniéć o... Concarneau... i spędzonych w nim chwilach... Sądziłam, że pan jesteś cierpliwszy i że...
Urwała, widocznie szukając słów, dobierając frazesów. Lecz on stawał się coraz natarczywszy, popełniając błąd za błędem, zwyczajem nieprzyzwyczajonego do fortelów miłosnych mężczyzny.
— Czy można mówić o cierpliwości w takiéj chwili!... — zawołał — czy pani nie wiész, że ten, kto kocha, nie umié być cierpliwym?
Muszka nagie wyprostowała się i płomień przebiegł po jéj twarzy.
— Kto pana upoważnił czynić mi podobne wyznanie? — spytała.
Stali właśnie na tém samém miejscu, na którem Muszka jak echo powtórzyła: „na całe życie!”
Tadeusz otworzył szeroko oczy i zaczął się jąkać.
— Ja... sądziłem... że...
I nagle ku rękom Muszki się rzucił i, porwawszy je, całować zaczął.
— Przepraszam!... przepraszam!.. to nie ja wyrzekłem to słowo, to moje serce, ale ja... wyjeżdżam. Pani mi nawet pisać nie pozwala... Pani dziś dla mnie taka niedobra... taka niepoczciwa... dlaczego?... dlaczego?...
Muszka milczała przez długą chwilę i nagle wybuchnęła śmiechem.
— Co za tragedya!... — zawołała — co za tragedya!... po co na wszystko zapatrywać się z tak dramatycznéj strony? To dobre na scenie, w powieściach!... Trzeba życie brać tak, jak ono jest... tak jak się ofiarowuje... i czekać z ufnością, co nam przyszłość przyniesie.
Szybkim ruchem wsunęła swoję rękę pod ramię Wielohradzkiego.
— Przyszłość... przyszłość, grand bébé, należy do nas dwojga... Mamy jeszcze całe życie przed sobą!... całe życie!... czy ty rozumiesz doniosłość tego słowa?
I nie czekając na jego odpowiédź, zerwała ze swojéj głowy beret i, powiewając nim w powietrzu, zawołała z gorączkową wesołością:
— Vive l’avenir!... vive l’avenir!...
Stado mew, spłoszone, bijąc skrzydłami, porwało się ze skały i zaczęło przesuwać się po nad głowami tych dwojga młodych, apoteozujących zagadkowy czar przyszłości, rozwiewając w słońcu swe śnieżne skrzydła nakształt olbrzymich świéżo rozkwitłych nenufarów, czarowną mocą krążących w przestrzeni.
Gdy Wielohradzki, wysiadłszy z dorożki, wbiegł na wschody, doznał wrażenia, jakby wlókł za sobą jakiś straszny ciężar moralny i fizyczny, odbierający mu władzę muskułów i myślenia.
Uczucie to nie opuszczało go ani na chwilę w czasie podróży, lecz tu — w téj wschodowéj klatce — spotęgowało się nagle i nabrało większéj wyrazistości i mocy.
Sądził, iż zastanie matkę na dworcu kolejowym; tymczasem szukał jéj napróżno. Musiał jechać do domu sam. Nadomiar złego nie miał na zapłacenie dorożki ani centa. Drogę z Krakowa do Lwowa przebył o głodzie, wypiwszy w Przemyślu tylko kawy za ostatnie trzydzieści centów, które mu pozostały w kieszeni.
Odrazu więc wpadł w całą nędzę prozy życiowéj.
Za nim stróż niósł kuferek, gdyż Wielohradzki, który często czyścił sobie sam buty, uznałby się znieważonym przez zaniesienie na górę tłomoczka. Stanąwszy przede drzwiami, z przyzwyczajenia klucza po kieszeniach szukał, lecz drzwi otworzyły się same, tak, jak to zwykle czyniła Wielohradzka, gdy ukryta w przedpokoju kroki syna poznawała niemal od pierwszego piętra.
Wielohradzki ujrzał jakąś postać kobiecą majaczącą w przedpokoju. Szybko poskoczył i rzucił się jéj na szyję, lecz natychmiast uczuł jakieś drobne ramiona, odpychające go z taką nerwową siłą, iż zatoczył się i oparł o ścianę.
Równocześnie posłyszał głos Teci, głos pokorny, matowy.
— Przepraszam pana!...
Zrozumiał, ze wziąwszy Tecię za matkę, rzucił się jéj na szyję. Ogarnęła go złość i wpadł nagle w swój dawny zły humor. Odebrał z rąk stróża walizkę, zaczął udawać, iż szuka po kieszeniach pieniędzy.
— Nie mam drobnych!... — wyrzekł wyniośle — jutro Mateuszowi zapłacę!
Mateusz skinął głową.
— A Einspänner?[3]
Wielohradzki doznał dziwnego uczucia. Chciał zwrócić się do Teci i zażądać od niéj guldena, lecz gniew i wstyd zatamował mu słowa. Postanowił czekać powrotu matki. Odwrócił się do stróża i rzucił z niechcenia:
Niech mu Mateusz powié, żeby zaczekał. Biorę go na godzinę!...
I porwawszy walizkę, wpadł do swego pokoju.
Tam — znalazł wszystko na swojem miejscu. Podłoga aż lśniła się od wosku. Kołdra opięta świeżém prześcieradłem czerwieniła się zdaleka. Na stole w szklanym wazoniku stał bukiet rozmaitych kwiatów. Obok niego buteleczka wody kolońskiéj, jeszcze nieodetkana, i nowy, imitujący szyldkret, grzebień.
Wielohradzki usiadł na łóżku i ze ściśniętém sercem patrzył dokoła. Ten pokoik mały, ciemny, ubogi, podobny do jakiegoś pretensyonalnego więzienia, sprawił na nim przygniatające wrażenie. Ów bukiecik, flaszeczka wody kolońskiéj, grzebień tani z celuloidu — te niespodzianki, prezenty, które na niego czekały, powiększyły jeszcze wrażenie nędzy i szarego niedostatku, w które wpadał.
W dodatku owo niespodziewane znalezienie się w objęciach Teci, jéj rozpaczliwe a tak dziwnie pogardliwe odepchnięcie przejmowało go szalonym niesmakiem.
Miał ochotę otworzyć drzwi i powiedziéć téj dziewczynie, iż była to jedynie pomyłka z jego strony, iż w ciemności wziął ją za matkę, któréj nieobecności nie umiał sobie wytłómaczyć; miał ochotę, a nie śmiał, czuł się jak sparaliżowany, związany wobec téj dziewczyny, któréj gniew, wzgardę, wstręt odczuwał doskonale, pomimo, iż minął ją, przebiegając przez pokój, nie spojrzawszy nawet w jéj stronę.
Ukrył więc głowę w dłonie, i tak siedział na łóżku, skurczony, zgarbiony, nie mając ani odwagi ani chęci obmyć się z kolejowéj sadzy i podróżnego pyłu.
Z zamyślenia tego wyrwało go wejście matki. Wielohradzka wbiegła w kapeluszu, kolecie i rękawiczkach. Porwała go w swe objęcia i witała ze łzami w oczach; poczém szybko mówić zaczęła. Spóźniła się na pociąg... szła bowiem piechotą... nie lubiąc tramwajów.
Wielohradzki całował jéj ręce, ciągle zamyślony, znużony, z ustami zaciętemi w niewytłómaczoném milczeniu.
Lecz Wielohradzka gorączkowo go pytać zaczęła:
— I cóż? i cóż?..
On powolnym ruchem wskazał na drzwi, po za któremi była Tecia.
— Quand nous serons seuls!... — wyrzekł w formie odpowiedzi.
— Ona zaraz wyjdzie... — odparła matka.
Nagle rozległ się dzwonek.
Wielohradzka zbliżyła się do drzwi.
— Kto tam? Zobacz, Teciu, kto dzwoni.
Rozległ się głos Mateusza.
— Einspänner pyta, czy ma czekać dłużéj?
Na Wielohradzkiego uderzyły płomienie. Po raz pierwszy uczuł się skrępowanym, sięgając do kieszeni matczynéj. Stracił przyzwyczajenie ciągłego proszenia się o pieniądze potrzebne na uprzyjemnienie egzystencyi.
Wolał zastawić się kłamstwem.
— Mateczko!... nie mam drobnych.. niech mateczka zapłaci dorożkarzowi...
Wielohradzka zafrasowała się widocznie.
— Dawno czeka?
— Nie wiem... może pół godziny, może trzy kwadranse...
Wielohradzka zaczęła szybko mrugać oczami.
— Daj to, co masz!... Tecia rozmieni.
Wtedy zdjęła go jakaś rozpaczliwa energia. Zwrócił się ku matce, pobladły cały i zmęczony zdenerwowaniem, które go od chwili wstąpienia na próg domu dławiło.
— Je n’ai rien! — wykrztusił prawie tragicznym głosem.
Wielohradzka wysunęła się za drzwi i przymknęła je.
Tadeusz słyszał dokładnie, jak kazała zejść stróżowi i powiedziéć dorożkarzowi, aby jeszcze zaczekał chwilkę. Poczém szeptała coś z Tecią, i dziewczyna wybiegła szybko, mówiąc półgłosem:
— Wezmę od babki.
Wielohradzki zrozumiał, że i matka nie miała ani centa i że pożyczone przez Tecię pieniądze zapłacą jego dorożkę. Ten fakt zwiększył jego rozdrażnienie. Postanowił natychmiast poprosić matkę, aby nigdy od Teci, ani jéj rodziny, nie przyjmowała żadnéj pieniężnéj przysługi.
Lecz Wielohradzka weszła, i Tadeusz nie powiedział ani słowa. Zaczął tylko porządkować drobiazgi na półkach i układać książki. Z kieszeni palta wyjął dużą książkę w żółtéj oprawie i położył ją na wierzchu. Było to Salammbô Flaubert’a, które Tadeusz kupił na jednéj z kolejowych stacyj, skracając czytaniem nudy podróży.
Tymczasem Wielohradzka, trochę zaniepokojona zachowaniem się Tadeusza, stała w milczeniu koło stołu i układała kwiaty w bukiecie. Twarz jéj wydawała się bardzo bladą, a pasma włosów, zakrywających dawną modą uszy, jeszcze więcéj zbielały.
Ubrana była, jak zawsze, starannie, nawet elegancko.
Tylko rękawiczki, które miała jeszcze na ręku, były bardzo zniszczone i miały palce zasmarowane atramentem.
Wreszcie widząc, iż syn nie zdejmuje nawet palta i coraz więcéj zacina usta, które już teraz wązką linijką znaczyły się wśród twarzy, odezwała się sama jakimś niepewnym, nieśmiałym głosem:
— Czy panie Dobrojowskie pozostały w Concarneau?
Tadeusz poskoczył ku niéj i porwał ją za rękę.
— Mamciu złota!... — zaczął gorączkowo — ja mamcię błagam, niech mama mnie o nic dziś nie pyta... Jestem znużony, rozdrażniony, zdenerwowany... enfin, que sais-je!...
Wielohradzka protestowała.
— Chciałam się tylko dowiedziéć...
— Jutro... mamcia dowie się o wszystkiém... sam powiem! Dziś nie mogę!... nie mogę!...
Zęby mu dzwoniły, oczy miał łez pełne, zdawało się, że wloką go na średniowieczne tortury.
Wielohradzka przeraziła się jego zdenerwowaniem.
— Dobrze!... dobrze!... — wyrzekła uspokajająco. — Powiesz, kiedy chcesz i co zechcesz... Teraz umyj się, przebierz i odpocznij. Przyniosę ci gorącéj wody, doléj trochę gliceryny, bo inaczéj ta sadza kolejowa zniszczy ci cerę na kilka tygodni.
I stając już u drzwi dodała:
— Do herbaty przygotowałam ci świeże masło, twarożek i trochę kiszki pasztetowéj... Czy dobrze?
Do ust Tadeusza nabiegła ślina.
— Och!... ja nic jeść nie będę! — mruknął, zdejmując palto.
Niemniéj przeto, tak, jak zresztą zawsze, do stołu usiadł i zjadł pół bochenka chleba, maselniczkę masła i ćwierć funta kiszki pasztetowéj. Dopiero, gdy zabrał się do twaroga, spostrzegł, że matka pije czystą herbatę.
— A mamcia? — zapytał, odzyskując razem z napełnionym żołądkiem przebłyski lepszego usposobienia.
Wielohradzka zawahała się chwilę.
— Ja?... Nie zważaj na mnie... ja suszę!...
Tadeusz zadziwił się niemało.
— Dlaczego? wszak to dziś środa?
— Właśnie na twoją intencyę... do świętego Józefa...
I pochylając się ku synowi, z niezrównanym, niemal dziewczęcym wdziękiem, dodała:
— Patrona małżeństw szczęśliwych!...
Tadeusz brwi ściągnął, miał ochotę wstać od stołu, uciec do swego pokoju i zamknąć się na klucz. Ta alluzya do małżeństwa z Muszką sprawiła mu ból niemal fizyczny. Lecz zastanowił się i z chmurną miną sięgnął po salatareczkę, w któréj bielił się twaróg. Poczém zabrał się do drugiéj połowy chleba i wyskrobał pustą już maselniczkę. Lecz gdy najedzony do sytości znalazł się w swoim pokoju i, szybko rozebrawszy się, wlazł pod kołdrę, porwał go straszny żal, smutek, tęsknota za tą przejrzystą przestrzenią, gdzie opalowe morze pod turkusową kopulą oświecone było złotą lampą słoneczną, drgającą brylantowemi blaski, za temi wąwozami pełnemi srebra, zieleni, purpury kwiatów i szmaragdu bluszczów, za tą wyśnioną, elegancką postacią Muszki — za jéj rękami (muszlami różowemi), za jéj oczami (gwiazdami szafiru), za jéj ustami (odblaskiem jutrzenki). Zaczął nadawać jéj w myśli najsłodsze i najpieszczotliwsze nazwy, podniecał się wspomnieniem jéj ukośnych spojrzeń, słów niedomówionych. I znów zdawała mu się niedościgłą, daleką, tak, jak wówczas w Paprotce, gdy niosąc nad czołem złote słońce, stanęła na wyżynie, mając u stóp swoich orszak gwiazd i ciał ludzkich, z których żadne nie mogło doścignąć jéj w doskonałości barwy i linii.
Pomimo ciemności, Tadeusz nerwami czuł, widział nędzne mebelki, zapełniające jego pokoik — stół okryty skromną serwetą, półeczki z książkami, drugi stół z miską, dzbankiem i flakonikami, stanowiący cabinet de toilette nędzarza. Zwłaszcza owo okno, umieszczone na górze, okratowane, zasłonięte białą firaneczką, wkręcało mu się w mózg, jak prawdziwe okno celi więziennéj, przysłonięte cieniem „kosza”.
Ta uparta wizya okiennego otworu, która, jak zwierzę czuwające, dyszała życiem w ciemności i zdawała się kratami swojemi i szmatką firanki drwić ironicznie z sytuacyi Tadeusza, mieszała się nieustannie w jego myślach ze świeżemi wspomnieniami miłości, dobrobytu, niezmierzonéj przestrzeni, które żyły jeszcze w głębi jego umysłu.
Ogarnęła nim gorączka. Podniósł się i usiadł na łóżku, oddychając ciężko. Krople potu wystąpiły mu na czoło. Zdawało mu się, że te wszystkie sprzęty, nędzne i ubogie, to mieszkanie niemal pod strychem, te książki, skupowane za składane przez matkę centy, ta maszyna do szycia, która odpoczywała teraz, jak koń w deptaku spracowany — zdawało mu się, iż te rzeczy nieruchome i nieżyjące utaiły tylko swoje życie i wszystkie w tajemnicy żyją i pracują na jego zgubę. Uwięziły go pomiędzy sobą, jak stado małp złośliwych i nędznych, i codzień szydzą z jego niedołęstwa, ubóstwa i niemożności pozbycia się ich widoku.
Przez umysł jego, jak przez mgłę, przesunął się tryumfalny okrzyk Muszki:
— Vive l’avenir.
Mignął biały płat jéj beretu, zaświeciły szafiry oczu...
Chciał odegnać dręczące go mary tém magiczném zaklęciem, lecz napróżno. Groza jego i strach wobec téj armii niby uśpionéj, a przecież tak potężnéj, wzrosły. Szybko ukrył głowę pod poduszkę i naciągnął kołdrę — bał się, jak małe dziecko wieczorami przez niańkę straszone.
I wtłoczywszy rękę w usta, zaczął łkać cicho, ale boleśnie, zanosząc się, jak kobieta schorowana i życiem zmęczona.
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
Lecz gdy wstał nazajutrz, obudzony turkotem maszyny, poczuł sic dziwnie rzeźkim, żwawym i pełnym fantazyi. Ubrał się szybko i uśmiechnięty wszedł do pokoju, w którym matka, odziana w pikowy szlafrok, ustawiała właśnie na tacy przybory do jego śniadania.
Widząc wchodzącego syna, zdziwiła się niezmiernie.
— Jakto? już wstałeś?... a, mój Boże!... pewnie maszyna nie dała ci spać...
Lecz Tecia, nie podnosząc głowy, odparła:
— Proszę pani... jeżeli mamy odnieść tę bluzkę o jedenastéj, to jakże było czekać!
Lecz Wielohradzki po dawnemu do lustra podszedł.
— Nic nie szkodzi, matusiu!... nic nie szkodzi. Wyspałem się doskonale. Teraz proszę o kawę i salzsztangę... Idę do biura!
Przyglądał się sobie z zadowoleniem. Był bardzo blady i miał błękitne pod oczyma smugi. Ale to tylko dodawało mu wdzięku. Obejrzał zęby i rozszerzał usta, wykrzywiając je w dziwacznym uśmiechu, tuż przed taflą lustrzaną.
Wielohradzka, uradowana zmianą jego usposobienia, nalewała mu kawę.
— Wypijesz tutaj, czy w swoim pokoju?
— Nie, tutaj, razem z paniami!
— Maszyna turkoce, rozboli cię głowa...
— Och! niema obawy.
— Pyszności!... a co za kożuszek!... tylko u nas w kraju umieją przyrządzać kawę.
Pił powoli, smakując, wyskrobując garnuszek.
Wielohradzka patrzała na niego z po za swych binokli, z serdeczném uradowaniem.
— Smakuje ci?... — zapytała.
— Bardzo!..
Usiłował nie spojrzéć na Tecię, lecz dziewczyna, powstawszy od maszyny, zbliżyła się ku Wielohradzkiéj.
— Proszę pani — spytała — co zrobimy u szyi? kołnierz marynarski? czy plisowaną falbanę, czy stojący zwykły kołnierzyk?
Była tak blizko Tadeusza, iż ten mimowoli oczy podniósł i spojrzał na nią przelotnie. Zdziwił się wielką zmianą, jaka w niéj zaszła.
Była teraz jeszcze więcéj „dziewczynką” niż kiedykolwiek, tak bardzo schudła, zbladła i zmizerniała. Ubranie jéj składało się z szaréj płóciennéj sukienki i białego fartuszka. Włosy, z powodu ciągłego bólu głowy, czesała teraz gładko i spinała w węzeł, niemal na samym karku. Nadawało to jéj cechę szlachetniejszą, odsłaniając bardzo kształtną i małą głowę.
Miała zupełnie wygląd pensyonarki.
Wielohradzka zwróciła się ku synowi.
— Powinszuj Teci — wyrzekła. — Tydzień temu odbyły się jéj zaręczyny z panem Janczewskim.
Tadeusz chwilkę zawahał się.
Był tak wielkim egoistą, iż te zaręczyny, których pragnął i które uwalniały go od Teci, zadrasnęły go lekko. Szybko jednak opamiętał się i z wielką dystynkcyą i kurtuazyą powstał i skłonił się przed panną Pikniewiczówną, trzymając w ręce łyżeczkę pełną kożuchów.
— Serdecznie się cieszę!... winszuję!... szczęścia życzę!...
Tecia nie skinęła nawet głową, tylko odebrawszy z rąk Wielohradzkiéj bluzkę, powróciła do maszyny i, usiadłszy, ową sławną „Silencieuse” z hukiem i turkotem stebnować zaczęła.
Tadeusz tymczasem zawijał w papier cukier i rogalik i, włożywszy na głowę kapelusz, do lustra raz jeszcze podszedł.
Minęły długie trzy tygodnie.
Tadeusz przez ten czas raz jeden prowadził tańce w ogrodzie namiestnictwa, podczas zwykłéj dwutygodniowéj garden party. Niedobitki arystokracyi lwowskiéj włóczyły się wśród spiekoty i kurzu ulic lub kryły się po za spuszczonemi storami okien. Przeważnie młodzież zapełniająca biura namiestnictwa była w komplecie, uzyskując urlopy z trudnością i starając się zachować je na miesiące jesienne, w chwili otwarcia polowań.
Namiestnikowa zbierała tych kilkanaście osób, nudzących się piekielnie, pod cieniem kasztanów obszernego ogrodu i starała się wynaléźć im jakie takie rozrywki. Grano w krokieta, nawet w wolanta. I był to raj dla panien namiestnikówien, które same, bez niebezpiecznéj rywalizacyi, kręciły się wśród tych rasowych konceps-praktykantów, z których niemal każdy dźwigał na swojéj ostrzyżonéj głowie koronę hrabiowską, baranowską, ba... czasem mitrę książęcą.
Wielohradzki powoli wszedł w swoje dawne towarzystwo.
Nerwy jego uspokoiły się. Przestał lękać się mebli i owego zakratowanego okna, osłoniętego płachtą firanki. Zrozumiał, że w dniu przyjazdu ogarnęło go zanadto brutalne przejście z poezyi i piękna w ciemną szarotę smutnéj rzeczywistości. Uchwycił się teraz drugiéj połowy swojéj egzystencyi, téj sztucznéj, błyskotliwéj, złożonéj z przebywania w kołach arystokracyi, i mówienia „ty” arystokratycznym kolegom biurowym.
Miłość Muszki rozwinęła w nim szaloną pychę. Teraz niemal z politowaniem patrzył na Charłupkę, na Pozbitowskiego, na tych innych, którzy nie byli wyróżnieni przez pannę Dobrojowską. Małżeństwo Malewicza z bogatą panną Statnicką było już rzeczą postanowioną i ogólnie wiadomą. I Wielohradzki z radością widział, iż nikt się temu związkowi nie dziwił, wszyscy mówili o nim jako o fakcie zupełnie naturalnym i stosownym. Malewicz, nie posiadający ani centa, brał pannę mającą trzykroć sto tysięcy guldenów posagu. I nie spadał bynajmniéj w opinii świata. Owszem, od chwili zaręczyn stał się „kimś”, nabrał więcéj znaczenia, zaczynał się „liczyć”, tak jak Bodocki, Pozbitowski i inni. Wielohradzki każdy ten objaw śledził ciekawie. I mimowoli prostował się także, chętniéj i częściéj mieszał się do rozmów „tych panów”, którzy — dobrzy chłopcy — odpowiadali mu uprzejmie, lubiąc go za jego ładną twarz, doskonałe maniery i umiejętność w noszeniu dobrze skrojonéj odzieży.
Powoli także ogarniała go chęć ciągłego paplania o Muszce i Wielohradzka wiedziała teraz wszystkie szczegóły jego pobytu w Concarneau, z wyjątkiem wszakże niektórych chwil spędzonych sam na sam z Muszką, podczas których flirt ich przechodził po za granice przez flirt zakreślone.
W ten sposób Muszka przedstawiała się Wielohradzkiéj jak rozkochana, trochę lekkomyślna dziewczyna, lecz rozkochana uczciwie, tak, jak ona sama, Wielohradzka, zakochana była przed laty w swoim późniejszym mężu.
I raz na ten terren wszedłszy, Tadeusz zaczął coraz więcéj idealizować i uszlachetniać swój stosunek z panną Dobrojowską, kłamiąc po kobiecemu, lecz kłamiąc z serca, tak, iż na drugi dzień nie wiedział już, co było prawdą a co kłamstwem.
W ciemni nocy Muszka zdawała się inną istotą, niż przy świetle dzienném. Marząc o niéj w gorączkowym śnie, widział ją jako kobietę ciągnącą ku sobie czarem wyzywającéj piękności. Pożądał jéj jak kochanki i nie marzył o małżeństwie. Mając wyobraźnię podnieconą czytaniém „Salammbo“, stroił pannę Dobrojowską w czarną szatę córki Hamilkara, a na jéj ramiona wkładał ciemną purpurę płaszcza, wlokącego się za nią na wzór fal, które wiernie towarzyszyły jéj krokom. Widział ją schodzącą z owych olbrzymich schodów, oświetloną purpurą ogni płonących drzew i mającą po obu stronach dwa długie szeregi bladych ludzi, odzianych biało, niemających ani rzęsów, ani brwi, ani włosów. On sam zaś był ucieleśnieniem Mâtho i wił się na lwich skórach, owijając się prześcieradłem, jakby cudownemi fałdami welonu Tanity.
Realistyczna forma dzieła Flauberta porwała go i uniosła, równocześnie każąc mu wśród otoczenia wyszukiwać postaci poznanych z kart książki. Salammbo miała twarz Muszki, i owe usta, otwarte jak „kwiat granatu“, były ustami Muszki, ramiona, pokryte sznurami brylantów — ramionami Muszki.
Lecz rano widzenie znikało, i Muszka przeistaczała się w zakochaną, poczciwą dziewczynę, dążącą całą siłą do połączenia się węzłem małżeńskim z człowiekiem wybranym przez siebie wśród tłumu. Ta sympatya, nieledwie uczucie, z którém Wielohradzka wymawiała jéj imię, dodawała jéj uroku dziewczyny normalnéj, wychowanéj przy boku matki, dość cichéj i skromnéj. Odkąd Tadeusz dowiedział się, iż matka jego była w téj saméj sytuacyi względem jego ojca, jak Muszka względem niego, mimowoli często identyfikował postać matki z postacią Muszki. Przy świetle dzienném dwie te kobiety zaczynały łączyć się w jedno. Często prosił matkę, aby opowiadała mu drobiazgowo, jak zwalczyła wszystkie przeszkody i zdołała połączyć się ze swoim mężem. I gdy Wielohradzka łagodnym głosem opowieść swą po raz setny zaczynała, Tadeusz przymykał oczy i słowa matki w myśli ilustrował, podstawiając jako bohaterkę Muszkę. Był bowiem teraz chwilami bardzo romantycznie usposobiony i, o szaréj godzinie zwłaszcza, romantyzm ten objawiał się zupełnie dziecinnemi, naiwnemi symptomatami.
W biurze zaś działo się przeciwnie.
Zapatrywał się trzeźwo i jasno, lecz trzeźwo i jasno po swojemu. Malewicz był dla niego punktem wyjścia. Bezustannie studyował jego zachowanie się i mimowoli przybrał jego chód, ruchy, noszenie głowy. Zaczynał podrwiwać z Kafthana, który teraz był jeszcze chmurniejszy, tragiczniejszy i bardziéj milczący. Malewicz starał się zostać c. k. szambelanem. Był to pusty tytuł, lecz zawsze jaki taki tytuł. Na to trzeba było wylegitymować się z dostojeństwa rodu. Wielohradzki zaczął interesować się temi szczegółami i uradował się, widząc, z jaką łatwością przyszłoby mu otrzymać szambelanię.
Gdzie obecnie przebywała Muszka — nie wiedział. Pożegnali się wśród gradu pocałunków i pieszczot. Muszka zdawała się nawet mieć łzy w oczach, on zaś płakał, jak dziecko. Mimo to pisać do siebie nie pozwoliła, mówiąc: „po co? wkrótce się zobaczymy!...”
Pewnego wrześniowego popołudnia Wielohradzki siedział w biurze i, oparłszy łokcie na stole, czytał „Salammbô“. Przez otwarte okna widać było ogród namiestnikowski i drzewa, zaczynające lekko żółknieć od szczytów. Po trawnikach biegały panny namiestnikówny w czerwonych bluzkach i czarnych spódniczkach. Zdaleka miały wdzięczne linie młodych dziewcząt. Grały w wolanta zręcznie i z dużą wprawą.
Na sofce, przygotowanéj dla urzędników, którzy mieli nocną inspekcyę, siedział Stanio i Jurek Bodocki. Zjedli śliwki, które Stanio przyniósł w torebce, i ziewali z nudów i gorąca. Zaczęli mówić o przyszłych polowaniach i cieszyli się nadzieją wyjazdu do Szabrówki, zameczku myśliwskiego wśród gór Karpackich, należącego do pewnéj liczby akcyonaryuszów, którzy corocznie, w październiku i listopadzie, na polowania zjeżdżali.
Pozbitowski, który się zajmował kuchnią, niepokoił się, czy jeden kucharz zdoła nakarmić czterdziestu ludzi.
— Zkąd bierzesz czterdziestu? — pytał Bodocki.
— Ze służbą...
— Ach tak!... skoro będziesz liczył służbę i psiarczyków i stajennych, to więcéj naliczysz, niż czterdziestu...
— Trzeba, ażeby ktoś z nas pojechał naprzód i zobaczył, czy owa kolonia letnia bardzo nie zanieczyściła zameczku?
— Jaka kolonia letnia?
— Prawda, ty nic nie wiesz, nie byłeś na ostatniéj sesyi. Pozwoliliśmy kanoniczce Haden sprowadzić do Szabrówki całą czeredę małych dziewczynek. C’est une bonne action!... quoi!
— Zapewne!.. zapewne!... — potwierdził Bodocki.
Rozmowa urwała się, i Wielohradzki, który nie mógł czytać, słysząc obce głosy, wstąpił znowu na szczyt Akropolu.
Lecz Pozbitowski znów zaczął mówić, teraz półgłosem i z jakimś ironicznym uśmiechem.
— I cóż Maleni?
Jurek Bodocki powstał z sofy i, włożywszy ręce w kieszenie, zaczął po pokoju chodzić.
— A no, nic... — odparł — to było dawno do przewidzenia... ce n’est pas une surprise.
Zatrzymał się u drzwi prowadzących do drugiego pokoju.
— Jak Boga kocham!... — zawołał szeptem, zaglądając przez szparę — och!... mais c’est epastrouillant! colossal! pyramidal!
— Co takiego? — spytał Pozbitowski.
— Pst... cicho... nie skrzyp butami, bo go spłoszysz!
— Kogo?
— Kafthana! stoi ukryty po za framugą okna i patrzy na ogród... och! ale jak patrzy!
— Kto jest w ogrodzie? Wielohradzki, zobacz-no! Tadeusz podniósł głowę i spojrzał przez okno.
— Cesarsko-królewska fornalka!...
— Ach!!!
Wszyscy trzej spojrzeli na siebie.
— Czyżby?... — zaczął Pozbitowski i urwał, wybuchając śmiechem.
— Oh!... non! non!... — protestował Bodocki — ça serait trop cocasse!...
Śmiali się jeszcze długą chwilę i Bodocki powrócił na dawne miejsce.
— Quel animal!... — rzucił, wzruszając ramionami.
Pozbitowski ułożył się na sofie, zwijając się w kłębek.
— Spać mi się chce!... — wyrzekł powoli. — Byłem wczoraj na kolacyi u Brandmagla,
— Po co tam chodzicie?...
— A cóż z czasem zrobić? w lecie niepodobna we Lwowie wytrzymać...
I układał się do snu jak wielki kot czarny, błyskając tylko bielą pikowéj kamizelki.
— Nie wiesz kiedy Maleni wróci? — spytał Bodocki.
— Nie wiem! jeżeli wróci, to w każdym razie nie na długo...
Wielohradzki zamknął książkę i, oparłszy głowę na ręku, mimowoli rozmowy swych kolegów słuchać zaczął.
— Dlaczego nie na długo? — ciągnął daléj Bodocki.
— No, przecież przenoszą go do Wiednia... Po ślubie będą w Wiedniu mieszkali...
Wielohradzkiego ogarnęła ciekawość. Maleni się żenił; był to fakt niezwykłéj doniosłości w dziejach arystokracyi lwowskiéj.
— Maleni się żeni? — zapytał, podnosząc się i wysuwając cokolwiek głowę z po za półeczek biurka.
— Tak! — odparł Bodocki, który teraz także układał się do snu na drugim końcu sofy, znużony nadmiarem pracy i gorąca.
— Z kim? — pytał Wielohradzki.
— Z Muszką Dobrojowską! — zabrzmiała odpowiedź.
Głowa Wielohradzkiego znikła szybko po za półkami biurka.
— Może powiedzieć panu Janczewskiemu, ażeby lepiéj wiedział, jak rzeczy stoją...
— Nie... trzeba wszystkich powoli do téj katastrofy przyzwyczaić..
— Jak pan chce... ja się zupełnie zastosuję do pana woli.
I ze ślicznym a niezgrabnym ruchem niewieściéj pokory pochyliła Tecia głowę przed rozpartym na krześle Tadeuszem.
Nastało milczenie.
Niewiele mieli sobie do powiedzenia ci dwoje, znów nagle zbliżeni — jego fantazyą, jéj miłością. On miał minę Papkina, który bez walki wiódł za sobą jeńca, ona — czuła się nieśmiałą i zawstydzoną. Przebaczyła tak łatwo, na pierwsze niemal skinienie.
Teraz stała koło stołu, prując pośpiesznie przyszyte krzywo haftki wzdłuż aksamitnego stanika. Była to robota saméj Wielohradzkiéj, którą Tecia naprawiała, wyciągając duże ściegi jedwabiu, które dość krzywo znaczyły się na aksamicie. Wielohradzka widziała coraz mniéj, szyła źle i krzywo. Tecia z wielkim taktem i dyskrecyą naprawiała tę fuszerkę, gdy Wielohradzka wychodziła z domu. Dziewczyna śpieszyła się gorączkowo. Duże czerwone plamy wystąpiły jéj na policzki.
Tadeusz wyciągnął ku niéj rękę.
— Czemu Tecia tak się ciągle z daleka trzyma?... Czy mi Tecia nie ufa?
— Ufam, proszę pana! — odparła dziewczyna — ale nie mam czasu. Okropnie się śpieszę... Jak babcię kocham, nie mam czasu.
Tadeusz się skrzywił.
— Niech Tecia oduczy się tego zaklinania, to bardzo nieładnie mówić ciągle „jak babcię kocham”...
— Dobrze, proszę pana, to już nie będę tak mówić...
Tadeusz namyślił się chwilkę.
— Albo niech Tecia mówi, bo to może ma pewien wdzięk taka prostota.
— Jak pan chce! — odparła — mogę mówić, mogę nie mówić...
Milczeli znów przez długą chwilę. Od okna padał majowy wieczorny blask, trochę liliowy, złagodzony jeszcze bielą firanek.
— Dlaczego Tecia włożyła dziś broszkę? — spytał znów Tadeusz.
Dziewczyna zaczerwieniła się nagle, jak wiśnia, i milcząc spuściła głowę.
— Tyle razy prosiłem... — ciągnął Wielohradzki, kołysząc się na krześle — żeby Tecia nie nosiła ani broszek, ani maneli, ani żadnéj norymberszczyzny... Żadna dama, która się umie ubierać, nie nosi na codzień biżuteryi — co najwyżéj kolczyki, zawsze jedne i te same, i pierścionek... Tecia nie ma gustu za centa, a w dodatku słuchać mnie nie chce...
— To nie ja... to babcia... — wyszeptała wreszcie Tecia.
— Co babcia?
— Kazała mi włożyć tę broszkę koniecznie... jak babcię kocham!...
— Znowu?...
— Co?
— Jak babcię kocham!...
— Przecież pan mi pozwolił... — tłómaczyła się dziewczyna.
On założył nogę na nogę i stopą, odzianą w pantofel z monogramem, kiwać zaczął.
— Nie o to chodzi... — wyrzekł, mrużąc oczy — ale po co Tecia broszkę włożyła na siebie?
— Powiedziałam już: babcia mi kazała...
— Pytam dlaczego?...
— Bo... bo... ten garnitur... to prezent...
— A!... od kogo?...
— Od... pana Janczewskiego... Babcia każe mi koniecznie nosić i broszkę i kolczyki... Ja nie chciałam i nawet umyślnie rozdrapałam sobie ucho igłą: niby mnie te kolczyki obciągają uszy... Ja wiedziałam, że pan się będzie gniewał, dlatego to zrobiłam. Ale już dzisiaj nie mogłam się wykręcić. Babcia mi kazała włożyć broszkę... Musiałam...
Tadeusz wydął usta w ironicznym uśmiechu.
— A!... więc to prezent... od pana Janczewskiego... bardzo piękny... cóż to przedstawia ta broszka? lokomotywę? może zapalić? zacznie buchać para... Bardzo... bardzo dystyngowany gust... Winszuję...
Tecia pochyliła jeszcze niżéj głowę. Oddychała szybko. Nagle szybkim ruchem odpięła broszkę i schowała do kieszeni.
— A!... — podjął Tadeusz — a!... przepraszam... nie wiedziałem, iż ta piękna broszka jest tak bardzo pannie Teci drogą i że żarty moje aż skłonią Tecię do zdjęcia tego drogocennego klejnotu... Niech pani przypnie znów to świecidełko. Nie powiem już ani słowa w tym przedmiocie.. proszę... proszę..
Tecia nie odparła ani słowa, tylko szyła wciąż zawzięcie.
Na jéj lśniące ręce spadły dwie duże łzy, które szybko obtarła o fartuszek, bojąc się, aby nie splamiły aksamitu.
Tadeusz patrzył na te łzy z pewnego rodzaju zadowolnieniem.
— Czego pani płacze? — zapytał, podkreślając wyraz „pani” — przecież przeprosiłem za moje niewczesne żarty z dobrego gustu pana Janczewskiego... Proszę włożyć broszkę.. Nie chcę pani pozbawiać przyjemności noszenia tak miłéj pamiątki.
Widocznem było, iż wielką ulgę i przyjemność sprawiało mu doprowadzenie do łez téj cichéj dziewczyny, która nareszcie zdobyła się na odpowiedź.
— Nie dlatego płaczę... że... pan śmieje się z pana Janczewskiego, ale dlatego, że pan myśli, iż ja dobrowolnie kładę jego prezenty... Mówiłam panu już, że babcia kazała...
— Och!... z rewolwerem nad panią babcia nie stała!...
— Nie, ale..
Urwała i nagle, usiadłszy koło stołu, położyła głowę na ręku i płakać zaczęła, wołając:
— Czemu mi pan tak dokucza?... Czemu mi pan tak dokucza?...
On siedział nieruchomy, lubując się w téj myśli, iż mógłby dwoma słowami osuszyć te łzy, a jednym pocałunkiem otworzyć niebo téj istocie. Lecz nie wyrzekł tych słów, nie dał pocałunku, przedłużając przyjemność téj „sceny”, którą powtarzał i wywoływał coraz częściéj, wiedziony chęcią dokuczania istotom, mającym dla niego serdeczne uczucie w głębi duszy.
Patrzył na Tecię i w myśli powtarzał sobie:
— Płacz!... płacz!... dobrze ci!..
Patrząc tak, zdziwił się, jak wydała mu się małą, chudą i nędzną, siedząc z głową ukrytą, z linią grzbietu zarysowaną szarem płótnem stanika. I ogarnął go niesmak, gorycz, zniechęcenie. Ta cała scena nudzić go zaczęła. Szukał teraz w myśli, jakby ją obrócić w coś, co może mu dać nową summę wrażeń, i nie mógł nic znaleźć, zaczął się niecierpliwić i miał za złe Teci, iż umiała tylko płakać. Chciał kłótni, nerwowéj zamiany zdań, wyrzutów, gniewu — natomiast miał tylko letni deszcz łez. Ziewnął i wzruszył ramionami.
Dziewczyna ciągle płakała.
Tadeusz chciał wstać i odejść do swego pokoju, lecz ktoś do drzwi lekko zastukał.
Tecia porwała się z miejsca i wybiegła do przedpokoju. Po chwili powróciła, prowadząc za sobą dwie małe dziewczynki.
— Kto to? — zapytał Tadeusz.
— To małe Zimermana — odpowiedziała Tecia, nie patrząc na niego.
Dwie małe żydóweczki, odziane w perkalikowe sukienki, dygnęły przed Tadeuszem, dygnęły przed Tecią i dygnęły raz jeszcze przed próżnią, jak dwie nakręcone lalki.
— Tata przysyła! — wyrzekła starsza, wyciągając rękę, w któréj miała głęboki talerz, nakryty spodkiem. Mniejsza wyciągnęła także rękę; z kawałka chały opadł na ziemię papier zadrukowany.
Obie dziewczynki były prześliczne: białe, różowe, buzie okrągłe, oczy szafirowe, duże i marzące. Noski miały zadarte, włosy blond, lśniące i splecione w warkocze. Na nogach białe pończochy opadały w obwarzanki; zbyt krótkie sukienki ujawniały brak podwiązek.
Tadeusz nie ruszył się z miejsca, przygasłemi oczami patrząc na obie żydóweczki.
Tymczasem Tecia wzięła talerz i do kuchni zmierzała.
— Przełożę do menażki — wyrzekła — i zaraz wam talerz oddam.
Idąc, odkryła spodek.
Ostro-słodka woń cebuli wypełniła pokój.
Tadeusz skrzywił się wykwintnie.
— Niech panna Tecia to wyniesie, bardzo proszę...
— Przecież pan rybę po żydowsku bardzo lubi...
— Lubię, ale gdy jem... proszę to zaraz wynieść.
Dziewczyna znikła w kuchni, po chwili wróciła i oddala talerz starszéj żydóweczce.
— Kłaniajcie się tatce i podziękujcie za rybę — wyrzekła, gładząc młodszą po głowie.
Lecz Zimermanówny nie ruszały się z miejsca.
— Tatko prosił, żeby pani dała ratę! — wyrzekła wreszcie starsza, zupełnie poprawną polszczyzną.
Twarz Teci pokryła się wyrazem zakłopotania.
— Pani Wielohradzka wyszła.... niema jéj w domu!
— To my poczekamy. Tatko kazał zaczekać!.. — odparła dziewczynka i natychmiast, ciągnąc za sobą siostrę, usunęła się do drzwi.
I przylepiwszy się do ściany, stały tak obie, białe, różowe, niebiesko-okie.
Tadeusz ze złości zaczął bębnić po krawędzi stołu.
Te dwie małe dziewczynki, czekające pokornie na ratę należną ich ojcu, wydawały się mu dwoma katami, którzy czyhali na niego z rozpalonemi do białości obcęgami.
Nie śmiał jednak odwrócić się i wyrzucić Zimermanówien za drzwi. Wiedział, iż matka nie zapłaciła ostatniéj raty. Z ironią więc gorzką ścigał teraz wzrokiem kręcącą się po pokoju Tecię. Miał ochotę napaść znów na nią. Obecność dzieci wstrzymywała go. Czuł jednak, iż nerwy go dławią i że wybuchnie lada chwila pod jakimkolwiek pretekstem.
— Jeżeli panna Tecia — wyrzekł nareszcie — umyślnie tu te dzieci sprowadziła, aby mnie zmusić do wyjścia z domu, to w takim razie cel został dopięty. Wychodzę!...
Lecz siedział na krześle i coraz silniéj nogą kiwał.
— Wychodzę!... — powtórzył dobitnie.
Tecia nie odpowiedziała ani słowa, lecz szybko zbliżyła się do dzieci.
— Chodźcie do kuchenki — wyrzekła — zaczekacie tam na panią... dam wam krzesełka.
Wzięła dwa plecione krzesełka i wyprowadziła obie dziewczynki, które dygnęły przed plecami Tadeusza, suwając zbyt dużemi trzewikami, widocznie kupionemi na wyrost. Tecia powróciła i znów zabrała się do szycia.
Tadeusz ziewnął głośno i ręce za tył głowy założył.
— Dlaczego Tecia nic nie mówi? — zapytał — czy Tecia się jeszcze dąsa?... Śliczny charakter!
— Ja się nie dąsam — odparła, siadając koło okna dziewczyna — tylko...
— Tylko?
— Anioł-by nie wytrzymał, tak mi pan wciąż dokucza.
Tadeusz wzruszył ramionami.
— To Teci wina!
— Moja?
— Tak! Gdyby Tecia nie była takie masło maślane, to byłoby inaczéj.
Tecia pokiwała głową i zaczęła przygotowywać maszynę.
— Tak pan mówi — odparła — a gdybym ja za każdem słowem odcinała się panu, to nasze kłótnie Bóg wie jakby długo trwały...
— Aż do pogodzenia.. może panna Tecia nie lubi się godzić?
Śmiał się nieszczerze, fałszywie, otwierając szeroko usta. Widocznem było, iż robi wszystko, co może, aby wmówić w siebie, iż i jego te „pogodzenia” bawiły.
Dziewczyna nie odpowiedziała nic, tylko z szumem zaczęła zbierać dokoła maszyny sfastrygowane bryty spódnicy.
Znów zastukano do drzwi.
Tecia wstała od maszyny i pobiegła otworzyć. Lecz w przelocie zatrzymał ją Tadeusz. Porwał ją za rękę i do siebie przyciągnął.
— No, i cóż?... panno Dąsalska? — zapytał, oczami oczu dziewczyny szukając.
Ją opuścił cały rezon i pewna odwaga, jaką odzyskiwała, oddalając się od niego.
Opuściła głowę i zaczęła wolną ręką oczy sobie zakrywać.
— Dąsamy się jeszcze? — pół szeptem mówił Tadeusz — to źle!... Niech Tecia zapamięta, że ja tylko dobre i pokorne stworzenia koło siebie znoszę i tylko dobrych i pokornych umiem cenić i kochać... Cały urok Teci leży właśnie w jéj pokorze i dobroci. Będzie to Tecia pamiętać?...
— Będę!... — odszepnęła dziewczyna.
— Dobrze! a teraz... niech Tecia idzie drzwi otworzyć...
Dziewczyna, już rozjaśniona, wpadła do przedpokoju i, otworzywszy drzwi, cofnęła się widocznie zmieszana.
— Kłaniam pięknie!... — dał się słyszeć głos kobiecy, wymawiający dziwnie szeroko samogłoski.
Tecia weszła do pokoju, a za nią ukazała się wysoka stara żydówka, o podłużnéj czerwonéj twarzy, obramowanéj orzechowemi wstążkami atłasowéj peruki, z pod któréj bieliło się wysokie, dość gładkie czoło i czerniały małe oczki, wsunięte w głąb pod fałdami skóry, na któréj czerwone plamy znaczyły miejsce nieobecnych brwi.
Odziana w czarny watowany kaftanik i zbyt długą bronzową spódnice, trzymając w ręku duży parasol, weszła, mrużąc oczy i powtarzając raz jeszcze:
— Pięknie się kłaniam!...
Tadeusz mimowoli wyprostował się na krześle. Przed panią Pake Liliental, najgłówniejszą wierzycielką jego matki, miał pewien mimowolny respekt, połączony z nerwową odrazą.
Wsunął nogi pod krzesło i zakłopotany zaczął znów bębnić po stole.
— Pani Wielohradzka nie jest w domu? — spytała pani Pake.
— Wyszła.. wróci późnym wieczorem — odparła Tecia.
— Ja... poczekam! — uśmiechnęła się uprzejmie Pake Liliental — stara już jestem, to ciężko tak chodzić po piętrach nadaremnie... Państwo pozwolą?
Usiadła na brzegu krzesła i spódnica jéj rozpostarła się, jak balon, zakrywając jéj stopy, odziane w prunelowe sznurowane trzewiki.
— Pan dobrodziéj tak sobie odpoczywa? — spytała, zwracając się do Tadeusza.
— Aha!... — odmruknął Tadeusz.
— Pan dobrodziéj się téż pewnie spracował... ale co to młody, to się wywczasuje przez ćwierć godziny. Nam, starym, to więcéj czasu potrzeba.
Nastała długa chwila milczenia.
Pani Pake, osoba niezmiernie towarzyska, podsyciła znów rozmowę.
— Byli my wczoraj w teatrze, ja i mój starszy subjekt — zaczęła — mam interesa z paniami aktorki, to one mi dają loży, a czasem zwykłe siedzenie numerowane. Wczoraj grali takie smutne sztukie, bardzo smutne sztukie... Taki król, co to dzieciom rozdał całe swoje pieniądze, a potem zbankrutował i tak sobie po lesie chodził i włosy wydzierał.. Pan dobrodziéj zna te sztukie?
— Znam.
— To bardzo śliczne sztukie. Ja zawsze proszę, aby te panie z teatru mi dawały platz, wtedy, gdy grają smutne sztukie. Ja lubię siedzieć i płakać... Bo po co mi wesołe sztukie słyszeć? Wesołe, to zawsze głupie. Tak ja powiedziałam memu starszemu subjektowi. Bo on toby tylko śmiał się i chciał wielkiéj uciechy...
Zamilkła, poczem, wyciągnąwszy z kieszeni dużą chustkę, otarła nią usta.
— Bardzo się wczoraj spłakałam... — dodała — wielką miałam zabawę...
Tecia zaczęła szyć na maszynie i słychać było przeraźliwy turkot, klekot, hałas. Lilientalowa spoglądała z niepokojem w okno. Szabas zachodził. Musiała iść do domu. Wielohradzka nie nadchodziła. Wreszcie żydówka wstała i z uśmiechem zaczęła się kłaniać dokoła.
— Idę... późno na mnie.. przyjdę w poniedziałek, bo w niedzielę to u państwa święto.
Ukłoniła się, i Tadeusz mimo woli ukłon ten jéj oddał.
Ogarnął go wielki smutek, i życie wydało mu się jakąś ciemną jamą, do któréj nie dostawały się nawet promienie słońca.
Pani Pake sunęła cicho ku drzwiom, wreszcie znikła w głębi przedpokoju.
Tecia wyszła za nią i przez chwilę słychać było jak namawiała małe Zimermanówny do powrotu do domu. Drobne nóżki zatupotały w przedpokoju i Tecia zamknęła drzwi wejściowe z wielkim pośpiechem.
Powróciła do pokoju i, przechodząc koło Tadeusza, zatrzymała się na chwilę.
— Dlaczego pan taki smutny? — spytała.
Nie było odpowiedzi.
Dziewczyna przełknęła kilka razy ślinę, jakby zabierając się do jakiegoś ciężkiego wyznania.
— Bo... jeżeli... panu o tę broszkę przykro... — zaczęła przyciszonym głosem — to ja... tę broszkę gdziekolwiek wyrzucę... a babci powiem, że ją zgubiłam. Mnie o nią nie chodzi... jak babcię kocham... niech mi pan wierzy...
Tadeusz podniósł na nią przygasłe oczy.
— O jakiéj broszce Tecia mówi? — zapytał,
— No... o téj... od pana Janczewskiego...
— A!...
I znów zamyślił się, zaciąwszy usta.
Nagle zachrobotał klucz w zamku i drzwi otworzyły się szybko.
Tecia nie zdołała jeszcze powrócić na swoje miejsce, gdy wyniosła postać Wielohradzkiéj ukazała się w progu.
Z pod włożonych binokli spojrzała przenikliwie na syna i na zmieszaną dziewczynę. Poczem zbliżywszy się do stołu, położyła na nim trzymane w ręku paczki.
— Miałeś wyjść dziś po południu... — wyrzekła wreszcie, zwracając się ku Tadeuszowi.
— Tak... ale wolałem zostać w domu... — odparł Wielohradzki.
— A!...
Zdjęła kapelusz i z twarzą zachmurzoną zbliżyła się ku Teci.
— Tecia zaniedbuje się w robocie!... — wyrzekła dość ostrym głosem. — Pani Somgajło oddała mi stanik czarny jedwabny dlatego, że fiszbiny są Bóg wie po jakiemu odrobione...
Tecia, milcząc, wzięła do ręki paczkę, którą jéj podawała Wielohradzka.
Wiedziała, iż owe źle odrobione fiszbiny wsuwała i obrzucała krzyżykowo sama Wielohradzka. Pokornie jednak zabrała się do prucia, nie spojrzawszy nawet na zachmurzoną twarz matki Tadeusza.
Wielohradzki wstał z krzesła i zaczął iść ku drzwiom, prowadzącym do jego pokoju. Miał na sobie stare paletko, zielonawe, wytarte i zbyt krótkie. Powłóczył nogami. Ręce trzymał w obciągniętych kieszeniach.
Matka powiodła za nim wzrokiem i nagle zawołała:
— Tadziu!...
Wielohradzki stanął i powoli głowę odwrócił.
— Słucham mamy!...
— Mam dla ciebie robotę.
— A?... cóż to takiego?
— Przepisywanie...
— Czego? aktów adwokackich?
— Nie... egzemplarzy teatralnych...
Tadeusz ruszył ramionami.
— Jakże mamcia chce, ażebym ja kopiował egzemplarze teatralne!.. Przecież te kopie pójdą do cenzury, do namiestnictwa. Wojsa i Pozbitowski będą je czytali. Poznają moje pismo... Bóg wie co!...
Wielohradzka pokiwała głową.
— Prawda!... zapomniałam...
Tadeusz otworzył drzwi i wszedł do swojego pokoju. Prosto posunął się w stronę łóżka i rzucił się na posłanie. W ruchu tym była cała massa leniwiejących w bezustannem rozdrażnieniu nerwów, zgnębienie moralne, prowadzące do anemii fizycznéj.
Leżał tak długo, odwrócony ku ścianie.
Ściemniało się powoli.
Tadeusz drzemał i z półsnu tego obudził go głos matki.
— Tadziu!.. na herbatę!...
Głos matki brzmiał ostrzéj niż zwykle.
Wielohradzki zwlókł się z łóżka i rozczochrany, z oczyma zapuchłemi i nosem świecącym, wszedł do pokoju matki.
— Jestem!... — wymówił, ziewając — a!... cóż tu tak brzydko pachnie?...
— Ryba po żydowsku. Będziesz jadł?...
— Naturalnie!
Zasiadł do stołu i jeść zaczął. Unikał wspomnienia o bytności Lilientalowéj i córeczek Zimermana.
Wielohradzka nie jadła nic, piła tylko czystą herbatę i gryzła bułkę.
— Mamcia nie je? — zapytał wreszcie Tadeusz, biorąc ostatnie dzwonko.
— Nie!... — odparła Wielohradzka — nie! nie mam apetytu... Gdy zjesz, chciałabym z tobą pomówić.
— Niech mama mówi... mnie to jeść nie przeszkodzi.
— Będziesz się znów ciskał, irytował...
Tadeusz widelec położył.
— A!... więc to znów o Tecię chodzi?
Wielohradzka brwi ściągnęła; twarz jéj przybrała wyraz pewnéj stanowczości.
— Tak!... o Tecię. Czujesz doskonale, że zawiniłeś, skoro natychmiast zrozumiałeś, o czém mówić będę.
Tadeusz zaczął znów jeść rybę, odgarniając delikatnie pieprz i cebulę na brzeg talerza.
— Nie zawiniłem!... — wyrzekł powoli, cedząc słowa. — Lubię towarzystwo Teci, i ona ma do mnie sympatyę... nie widzę w tém żadnéj zbrodni.
— A jednak to jest zbrodnia. Ta dziewczyna, zapominając o nierówności socyalnéj, jaka was oboje rozdziela, gotowa się tobą zająć. Cóż wtedy?...
— Hm!... — chrząknął Tadeusz — nie rozumiem, o jakiéj nierówności socyalnéj mamcia mówi. Tecia jest szwaczką.. — et bien après? A mama?
Na twarz Wielohradzkiéj wystąpił rumieniec.
— Ja nie jestem szwaczką — odparła wyniośle. — Robić suknie dla kilku pań znajomych, to nie jest być szwaczką... Ja Teci płacę...
— A te panie mamie płacą...
— Jeszcze raz ci powtarzam: to co innego... Zresztą Tecia nie jest dla ciebie partyą...
Złośliwy uśmiech wykrzywił usta Tadeusza.
— Proszę mamy!... proszę mamy!... — wyrzekł powoli, kładąc nacisk na każde słowo — spróbowałem według rad mamy starać się o rękę hrabianki, i jakoś nieszczególnie mi się powiodło. Doszedłem do przekonania, że lepiéj robić komuś sobą łaskę, niż o łaskę żebrać...
Na twarz Wielohradzkiéj wystąpiły rumieńce.
Szybko ukryła twarz w dłonie i siedziała, milcząc, nagle zgnębiona wspomnieniem Muszki i nieudanych konkurów Tadeusza.
Zapadło głuche milczenie, przerywane tylko śpiewką samowara, niknącą, dziwaczną, urywaną, wyjącą chromatycznie, to znów syczącą cicho.
Wielohradzka pierwsza ocknęła się z zadumy.
— W każdym razie — wyrzekła, nie odsłaniając twarzy — proszę cię, pozostaw Tecię w spokoju. Ja odpowiadam przed babką za tę dziewczynę... Nie mogąc się z nią ożenić...
Lecz Tadeusz przerwał nagle z pewną fantazyą uporczywą w głosie:
— I dlaczegoż to, proszę mamy?
Wielohradzka podniosła głowę.
Spojrzeli sobie w oczy wyraźnie: on — z chęcią hysteryczną dokuczenia quand-même jakiéjś żyjącéj a przychylnéj sobie istocie, ona — z osłupieniem wobec niespodziewanego i przerażającego ją zapytania.
— Tak, dlaczego? — powtórzył Tadeusz.
— Powiedziałam, że...
— Niestosowna dla mnie partya i tam daléj... a ja odpowiedziałem mamci, że hrabianki jakoś nie śpieszą wydać się za mnie... a księżniczki Higmeringen, spokrewnione z Montaleonami, nie przyjechały jeszcze do Lwowa... Pozostaje mi więc Tecia... Dość miałem zawodów... Pozwoli mamcia, że teraz ja kierować będę moją przyszłością i sądzę, że lepiéj oboje na tém wyjdziemy. Sur ce... wstaję i wynoszę się...
Powstał od stołu i wziął z cukierniczki kawałek cukru i z koszyka rogalik.
— Mam dziś nocną inspekcyę... dlatego, dobranoc mamie!
Musnął ją lekko ustami po ręce i wszedł do swego pokoju, z którego wyszedł za chwilę ubrany mniéj starannie, niż zwykle, w starem palcie, narzuconem na zniszczoną już kurtkę.
W ręku trzymał wysoki wiedeński pół-cylinder, opasany krepą.
— Prosiłbym mamci, aby mi krepę u kapeluszy odświeżyła — wyrzekł, kierując się ku wyjściu.
— Po co? — spytała Wielohradzka. — Sądziłam, że zdejmiesz żałobę. Karnawał minął, nie będą cię już więcéj zapraszać...
— Tak!... karnawał minął, ale oni wymyślą nową seryę, nowy karnawał letni, przedwyścigowy.
Wielohradzka, nie wstając z miejsca, z niepokojem bolesnym śledziła zaniedbaną postać syna.
— Dlaczego nie chcesz bywać w porządnych towarzystwach? — spytała wreszcie stłumionym głosem.
Tadeusz parsknął śmiechem.
— W porządnych towarzystwach! — zawołał, śmiejąc się ironicznie — w porządnych towarzystwach!... Według mamy to, co szychem świeci, to jest... porządne towarzystwo! Ha! ha! kolosalne! kapitalne... porządne towarzystwo...
— Porządniejsze, niż twoi obecni przyjaciele.
— Nie wiem, co mama ma przeciw moim obecnym przyjaciołom... Są to biedacy, tak jak ja, urzędniczki, gryzipiórki, nic więcéj. Schodzimy się w podrzędnéj knajpce, przy kufelku piwka, i rozprawiamy o literaturze i socyologii. Kształcę się, uczę i rozwijam. Mamcia powinna być wdzięczną moim obecnym przyjaciołom.. Nie tańczę kotylionów z hrabiankami i nie wodzirejuję na piknikach... ale trudno... Wolę moich obszarpanych Radoltów, niż owo porządne towarzystwo, które mamcia tak adoruje...
Giął się na dwoje z przesadzoną skromnością, jak kot nad brzegiem rozpalonéj blachy.
Przysuwał łokcie do bioder, przybierał minę pełnego ironii biedaka, aktora prowincyonalnego, grającego rolę ubogiego kancelisty.
Wielohradzka, wciąż nieruchoma, patrzyła na syna z pod oka.
— Że twój Radolt obszarpany... to więcéj, niż pewno...
— Biedny, mameczko... biedny, jak ja...
— I ty, widzę, zaczynasz zaniedbywać się; dlaczego nosisz ten stary żakiet?...
— Według stawu grobla.
— To dobre w domu, ale dziś idziesz do namiestnictwa.
— W namiestnictwie wiedzą, że nie jestem Bodockim, lecz tylko biednym konceps-praktykantem... Nie mogą mi miéć za złe moich wytartych łokci i kołnierza. Zresztą zdaje mi się, iż jeszcze nie zapłaciliśmy wspaniałych garniturów, w których odbyłem... wyprawę po złote runo. Należy się oszczędzać. Dobranoc mamie!
Wyszedł wciąż skurczony, grający komedyę, ironiczny, spychający na barki matki przyczynę swego niepowodzenia miłosnego, ciskający jéj w oczy ten zawód, którego zapomniéć nie mógł.
W pierwszych chwilach chory, szalenie zdenerwowany, usypiał się chloralem, uspokajał bromem. Powoli zgryźliwość ogarnęła go, zastępując kobieco-nerwowe ataki. Dokuczał wszystkim: matce, Teci, kolegom biurowym i sobie samemu najwięcéj. Zżółkł, zbrzydł, zestarzał się nagle. Jego wdzięk łagodny, subtelny, dziewczęcy — znikł. Zwłaszcza wobec matki przesadzał swą przymusową maskę ubóstwa. Poznał się z kilkoma quasi-literatami i z nimi teraz spędzał wieczory w atmosferze tytuniu, gazu i złéj kuchni. Drwiąco patrzył teraz na „kasynowców”. Wszyscy oni wydawali mu się odpowiedzialnymi za postępek Muszki. Chwilami miał ochotę wypoliczkować którego z tych ładnie uczesanych i doskonale umytych rasowców; nie miał jednak dość odwagi. Dokuczał im tylko ironicznemi przycinkami, które jemu zdawały się olbrzymiéj wagi, na nich zaś nie robiły żadnego wrażenia.
Wdział na siebie żałobę, aby ochronić się od zaproszeń na bale i wieczory. Z ironią odzywał się teraz o zabawach tańcujących, które nazywał „kręciołkami”.
Spróbował łatwych miłostek ze sługami i pannami usługującemi w piwiarni. Uczuł jednak niesmak i zniechęcenie. Postanowił wmówić w siebie nową miłość, nowe „zakochanie się”.
I zaczął znów bałamucić Tecię.
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
Wyszedłszy z domu, Tadeusz szybko podążył na Chorążczyznę.
Ściemniało się i czarna sylwetka człowieka zapalającego gaz migała po brzegu chodnika.
Niektóre wystawy sklepowe zamykały się, inne żółciły się oświetleniem leniwém i niepewném.
Na Wałach pełno było przechodniów.
Tadeusz wszedł do piwiarni i, przeszedłszy salę, pustą i słabo oświetloną, do „ogrodu” zmierzał.
Znalazłszy się na środku, obejrzał się dokoła.
Pomimo wczesnéj stosunkowo godziny, stoliki były już pozajmowane przez grupy mężczyzn, wśród których gdzieniegdzie migotał kwiat na kapeluszu kobiety.
Lampy gazowe, białemi kulami przyćmione, paliły się, roztaczając światło.
Na stoliki, pełne kufli i miseczek z „kwarglami”, kelnerzy wnosili i ustawiali świece, osłonięte szklanemi tulipanami.
Świece te, słabo płonące, nadawały jakiś tragiczny wygląd całemu ogródkowi.
Kilka chorych i smutnych drzew sterczało pośrodku. Rozpaczliwy smutek i łatana moralna nędza wyły po kątach, rozrzucając dokoła narkotyki piwa, tytuniu i fałszowanych likierów.
Ludzie, idąc do téj knajpy, mówili zwykle: „chodźmy do Waregskiego na raki, będziemy się bawić.”...
Lecz, usiadłszy przy stolikach, nie bawili się wcale. Pili tylko dużo i szkodliwych rzeczy.
— Pst!... pst!... — rozległo się z kąta werendy.
Tadeusz drgnął i szybko w tę stronę kierować się zaczął.
— Jak się masz?...
— Nareszcie!
Kilka rąk wyciągnęło się ku niemu. Z jednéj opadł mankiet bez spinki. Właściciel ręki i mankietu szybko się schylił, inni z szumem miejsce Tadeuszowi robić zaczęli.
— Witaj, witaj! ty cesarsko-królewski koncepciarzu!... czekamy na ciebie!... fest nowina!
— No, co? co?... Gembosz wyleciał wreszcie ze swą Mączałówką z ogródka?
— Ale!... gdzie tam... siedzi po drugiéj stronie werendy i wciąż czeka na przeciwników... To o co innego chodzi!
Tadeusz roztargnionym wzrokiem spojrzał na olbrzymiego mężczyznę w wielkim kapeluszu i palonych butach, który siedział nieruchomo na dwóch krzesłach, trzymając w rękach niezmiernie grubą i długą pałkę.
Był to Gembosz z Gnilewic, redaktor brukowego pisemka, który antagonistom swoim zapowiadał, iż co wieczór znajduje się w restauracyi Waregskiego: on i jego pałka, zwana Mączałówką, i tam na miejscu załatwia wszelkie polemiki i spory, jakie mógł wzbudzić swemi artykułami wstępnemi lub kierunkiem pisma.
Tadeusz szybko zaczął się interesować ową zapowiedzianą nowiną.
— Więc cóż? więc cóż?... — pytał.
— Patrz!... — zawołał Radolt, kładąc na stole niewielkich rozmiarów pismo.
— Cóż to takiego?
— Czytaj!
Tadeusz pochylił się i zaczął czytać:
nowella przez Stanisława hr. Malewicza.
Podniósł głowę zdziwiony i ramionami wzruszył.
— Cóż to? kpiny?
Pochylił się znów nad gazetą i półgłosem czytał:
„Słońce ozłociło blaskiem swoim łany zboża. Wśród maków i bławatków szło dziewczę, pełne wdzięku...”
Przerwał mu wybuch szalonego śmiechu.
— Kapitalne!...
— Piramidalne!...
— Koniarze piszą!... ci panowie z Kasyna piszą!... kaiserliche-königliche filary tworzą nowelle!...
Tak zwani „literaci” fachowi śmiali się tak, iż spadali prawie z krzeseł, kładli głowy na stół, bili się z wielkiéj uciechy po cylindrach. Ich blade twarze wykrzywiały się, jak maski japońskie. Zaczerwienione od bezsennych nocy oczy zachodziły łzami.
Jeden z nich, mały, szczupły, drobny, odziany w zbyt długi surdut, którego rękawy zakrywały mu palce, z wielkiéj uciechy wypił kufle swych sąsiadów. Lecz Radolt, wysoki młokos, z gładko przyczesanemi, atramentowéj czarności, włosami, rozkazującym ruchem ręki nakazał milczenie i ku Tadeuszowi się zwrócił:
— Cóż to? nie wiedziałeś, że nasz Malunio pisze? — zapytał.
— Nie... — odparł Tadeusz — pierwsze słyszę.
— Przecież to dość głośna historya. Malewicz żeni się ze Statnicką..
— Tak, wiem o tém...
— Ale panna jako warunek położyła, aby Malewicz odznaczył się jakimś wybitnym czynem: czy to na polu sztuki, czy literatury, słowem, aby był... czémś..
Piekielny wybuch śmiechu przerwał Radoltowi. Literaci zaczęli się znów pokładać, a mały pan w zbyt długim surducie zbił spodek i przylepił sobie kwargiel[4] na środku czoła.
Radolt spojrzał na niego swemi prześlicznemi czarnemi oczyma.
— Gliwiński, jesteś idyota!... — wyrzekł spokojnie i znów ku Tadeuszowi się zwrócił.
— Malewicz — ciągnął, oparłszy głowę na wychudzonéj ręce — Malewicz, namyślając się nad zrobieniem arcydzieła, wybrał to, co najłatwiejsze: napisanie nowelli. No... i napisał... nowellę!
Tadeusz po gazetę sięgnął.
— Muszę przeczytać...
— Och!... zapytaj Podgórskiego, wiesz, tego, co, z pieniędzy żony swéj żyjąc, wielkiego pana udaje; zapytaj go, a on ci tę nowelkę od a do zet wyrecytuje...
— Dlaczego?
Radolt ramionami wzruszył.
— Bo ją sam napisał.
— Jak to? a więc to nie Malewicz?...
— Spodziewam się... przecież tu widać najdoskonaléj styl i formę Podgórskiego. Paniczowi zachciało się być nowelistą, ale nowelle pisać trochę trudniéj, niż zadawać szyku na wyścigach. Więc... czy kupił, czy wyprosił... ale to więcéj, niż pewne, że sam nie napisał...
— Jednakże... — zaoponował Tadeusz — przypominam sobie, że w klassach Malewicz w wypracowaniach stylowych miał dużo fantazyi...
— Och!... — zawołał mały pan w zbyt dużym surducie — to było kiedyś, przed potopem. Jeśli była jaka fantazya, no, to ją konie, rozpusta i karty zjadły!... To kretyn, kretyn, kretyn, ten zdechlak kasynowy.
Malutką, zżółkłą dłonią bił się po dece piersiowéj, zapadłéj i nędznéj pod rozkrochmalonym gorsem koszuli. Z przylepionego na czole kwargla spływała mu wzdłuż nosa ku brodzie żółtawa, lepka ciecz. Był tak mały, iż zajmował zaledwie pół krzesła, na którém siedział krzywo, uczepiony, jak zmarzłe ptaszę.
— Napiszę satyrę... zobaczycie... tak, jak to ja umiem, wierszami... satyrę na tych wszystkich potomków... Ja ich nauczę gwizdać po kościele z ich... panie tego... budą... Dosyć już mam téj impozycyi... Kretyni... rasa zanikająca, zdegenerowana... gangrena społeczna... pasorzyty ludzkości...
Kwargiel zsunął się nagle z jego czoła i upadł na piasek. Gliwiński rozdeptał ser butem.
— Tak z nim zrobię!... o tak!... rozdepczę... zgniotę... w pył obrócę!... — dodał z całą zaciętością człowieka małego wzrostu, źle rozwiniętego i zmuszonego dla braku pieniędzy odziewać się w cudze surduty i sypiać „po kolegach”.
Radolt marzącym wzrokiem patrzył w przestrzeń. Przed chwilą kelner przyniósł zapaloną świecę, otuloną kloszem, i postawił ją na stole. Leniwe, smutne światło oblało zapadłą twarz dziennikarza. Plamy oczu, czarne, olbrzymie, obramowane frendzlą długich rzęs, rozpływały się szarawemi cieniami na żółtéj skórze twarzy. Nos wyciągnięty, chudy, wązki nikł prawie, linij ust widać nie było. I twarz ta cała, był to blady szmat trójkątny, dziwaczny i fatalny, występujący niepewno wśród cieni, splamiony czernią źrenic.
— Pomyśléć... — zaczął Radolt — pomyśléć, że taki pan zajmuje miejsce nam, tym, którzy chleb codzienny w takiéj suterrenie dziennikarskiéj pieką! On pisze darmo... nam płacą dwa centy od wiersza. Och!... ci... amatorowie pióra to nasi najstraszniejsi nieprzyjaciele!...
Cofnął się jeszcze więcéj w cień, tak, że zdawał się już tylko niepochwytną marą.
— Niech sobie piszą, skoro ich to bawi — ciągnął daléj — niech piszą, ale niech wydają w książkach swym własnym nakładem. Da to zajęcie i zysk drukarniom... Lecz niech nam nie zabierają tych kilku nieszczęsnych szmatków bibuły, które nam pozostały jako jedyny sposób do pracy i do... życia!...
Westchnął, a westchnienie to powtórzyły jak echo drobne piersi Gliwińskiego.
— Mam cztery nowelle od roku w szufladzie redaktora... — mówił głos Radolta i muszę czekać. A taki pan hrabia przyjdzie z nieswoją pracą i frt... natychmiast idzie w kolumny. Ja zaś tymczasem... robię korektę! Ha! ha! korektę! I późniéj ludzie zawołają: — Radolt się zmarnował! zdekadenciał! zaprzepaścił talent!... rozpił się... co?...
Gliwiński głową kiwał.
— Tak! tak! — przyświadczał — nie dość, że się talent marnuje, ale wpada w długi. „Bohemia” — to dobre w książce i w Paryżu, gdzie podobno są garkuchnie, które na krédę żywią. Ale sprobować tak „u Lwowi” nie zapłacić za porcyę knedli!... Zdejmą ostatni tużurek z grzbietu i do policyi zaprowadzą...
Wyprostował się, pociągnął trochę piwa i dodał:
— Poczekajcie!... zmieni się to, jak moją satyrę wyrznę.
— Gdzie? gdzie? — spytał Radolt — w Masce błękitnéj.
— Naturalnie!..!
— Pleć, pleciugo... Maska błękitna redagowana przez Podgórskiego, a pan hrabia, przysięgnę, nowellę od Podgórskiego kupił.
Lecz Gliwiński upierał się przy swojém.
— Ta i cóż? — zapytał, przesadzając jeszcze swój akcent lwowski — albo to redaktor wtrąca się do suteryn? W ostatniéj chwili zawsze mówi: „Golińsiu, duszo, biegaj na miasto, przynieś jaką ploteczkę i zrób ją wierszami. Dwieście, sto pięćdziesiąt, stosownie do miejsca”. Ja mam czasem plotkę w kieszonce gotową, czasem nie, a jak mi się biegać do kawiarni teatralnéj nie chce, to sobie tak wykoncypuję sam, w kąciku, przy biurku, jaki skandalik, ubiorę w niego albo aktorkę, albo jakiego bogatego żyda, albo nowego kandydata, albo nieboszczyka Fredrę, albo jeszcze kogo, i napiszę satyrę... Ta to bardzo proste... Redaktor idzie na rozdobędę i nigdy moich satyr nie czyta...
— Ale jak przeczyta, to cię napędzi!...
— Owa!... za to, co mi płaci, nie może się tak bardzo rozbijać. A potém, właśnie w jego interesie leży, aby napaść na hrabiego. W ten sposób nikt Podgórskiego nie posądzi, że to on nowellę sprzedał...
Tadeusz, milcząc, pił złe i ciepławe piwo i z pod oka na Gliwińskiego patrzył. Ta cała banda literackiego proletaryatu, która była za biedna, za źle odziana, za mało obrotna, aby zająć wreszcie jakieś stanowisko, w gruncie rzeczy odpychała go od siebie.
Ponieważ jednak postanowił dokuczać samemu sobie, wmówić w siebie, iż powinien znajdować się w towarzystwie téj drugiéj partyi kolegów szkolnych, tych, do których nie zbliżał się nigdy, napuszony, elegancki i związany węzłami zdawkowéj przyjaźni z Malewiczein, Pozbitowskim i innymi „koniarzami” in spe, spełniał więc sumiennie ów program powrócenia „do właściwéj sobie sfery”, jak mówił w chwili rozdraźnienia przed matką, i siedział tak przy stoliku wpół senny, czując tylko chwilami szarpiące się w sobie nerwy sympatyczném drganiem, gdy ci fachowi literaci, wyrośli w nędzy i bezustannym braku, z nienawiścią napadali na „tamtych”, dobrze odzianych, umytych i żyjących z rent, pozostawionych im w spadku po rodzicach.
— Wiecie, coby my zrobili? — zaczął znów Gliwiński — oto, pojechaliby my do Warszawy. Mało to naszych tam poszło, a teraz, panie tego, i sławę mają, i dobrze się im wiedzie... Pojadę, panie tego, do Warszawy, pojadę... i Prusa na nic memi satyrami zgniotę. On, panie tego, kroniczkę prozą... a ja, panie tego, kroniczkę wierszem.
Rozpierał się na biało malowanym stołku, który teraz już zajął cały z wielką butą i nerwową emfazą.
Z kącików ust ciekła mu ślina, małe zaczerwienione oczki tryumfalnie potoczył dokoła.
— Może ni? — zapytał — może ni?
Lecz Radolt, który już zupełnie znikł w cieniu, odezwał się powolnym głosem:
— Pleciesz! kupy się nie trzyma. Do Warszawy, to trzeba sprytu i wykształcenia. A ty może wykształcony?
— Rychtyg co i ty!...
— Widzisz!... widzisz co to za wykształcenie! Mówisz: rychtyg. Nie mówi się rychtyg, ale akurat.
Gliwiński ramionami ruszył.
— Może tam w kasynie, ale my, mieszczanie, mówimy „rychtyg”, i tak mówić będziemy. A ty, arystokrato gramatyczny, nie imponuj nam swojém parle franse, bo to nas nie oślepi... Nie takie ja już w moich satyrach umieszczał! Ojoj!
Z ironią głową kiwał, z kieszeni wyciągnął cygaro i zaczął tępym scyzorykiem je piłować.
— Havana szelma po dziesięć centy!... — szeptał przez zęby z jakąś dziwną wściekłością.
Tadeusz nagle obok siebie, na ziemi, postrzegł nogi Radolta, które powoli wysuwały się z cienia, jakby nieśmiałe i pokorne.
I natychmiast zrozumiał Tadeusz cały dramat nędzy i ukrywanego niedostatku. Spodnie były przypięte szpilkami do butów, aby, podnosząc się, nie zdradziły braku skarpetek. Pomimo to jednak żółtawe kawałki przebłyskiwały pomiędzy źle ściągniętém sznurowadłem butów. Tadeusz z nienawiścią spojrzał na leżący na stole numer dziennika. Za nędzę Radolta czynił odpowiedzialnym Malewicza, zapominając, iż sam posiadał w swéj szafie cztery tuziny skarpetek z fil d’Ecosse, tuzin jedwabnych czarnych i tuzin wełnianych, na mrozy i chłody jesienne.
W téj saméj chwili siedzący nieruchomo Gembosz porwał z łoskotem za Mączałówkę. Wszyscy siedzący pod werendą zwrócili się ku redaktorowi, sądząc, iż to jakiś antagonista albo obrażony poseł do rady państwa przychodzi zażądać „odwołania”.
Lecz przed werendą stał mały niepokaźny człowieczek, odziany ciemno, i z wielkiém zajęciem przypatrywał się olbrzymiéj postaci osławionego redaktora. Skoro jednak ten ostatni pochwycił za kij, człowieczek umknął i pośpieszył ku estradce, na któréj gromadzili się muzykanci.
Po chwili widać było, jak próbował pikuliny i wydymał zapadłe policzki.
— Będzie muzyczka!... — podjął Gliwiński — zagrają nam znów owo Loin du bal czy de bal... dyabli wiedzą. Raz chciałem to w satyrę wsadzić i ani weź nie wiedziałem, jak się to pisze. Co dziwnego? Nie jestem panem hrabią... żadne kocmołuchy paryzkie nie uczyły mnie pacierza po francusku.
Tadeusz uznał za stosowne się odezwać:
— Mówi się: Loin du bal...
Gliwiński oczy ironicznie zmrużył.
— A!... dziękuję!... du, du... dobrze... będę pamiętał. Wielohradzki zna się na takich delikatesach sztrasburskich, bo strasznie się koło arystokracyi kręci... Kaiserliche-königliche Fikalski... ha! ha! niech żyje Bałucki!
Tadeusz brwi zmarszczył.
— Mylisz się... — wyrzekł ze złością — od przeszłego roku nie prowadzę tańców i nie bywam u „tych panów”. Cenię ich tak, jak wy, a może jeszcze surowiéj, bo znam dokładniéj.
— No! no! — uspokajał go Gliwiński — nie stawiaj się... żartowałem... Na zgodę postaw turnę, boś Krezus między nami, panie kochanku!
Podkręcał sterczącą pod nosem szczecinę.
Tadeusz zawołał kelnera. Zwykle kończyło się na tem, że on piwo fundował. Pochlebiało mu to. Zachował od dzieciństwa manję imponowania drugim pełną kieszenią. Była to jego jedyna pociecha a często i zemsta.
Niedbale zadysponował pięć halb i jeden seidel.
Muzyka zaczęła rzeczywiście grać walca, i skrzeczące tony umykały w żółtych smugach światła pod rzadkie gałęzie suchotniczych drzew.
— Napawajmy się — odezwał się nagle Radolt — napawajmy się... to jedyna uczta, jaką nam połykać wolno. Wejście mi do teatru zabrano z powodu méj awantury z sekretarzem...
— A mnie z powodu méj satyry o córce dyrektora...
Siedzieli chwilę, milcząc, zasłuchani w banalną melodyę, którą ćmy dokoła świec tańczyły.
— Bardzo lubię muzykę... — wyszeptał prawie Radolt.
I znów zapadło milczenie.
— Chciałbym kiedy posłyszéć Wagnera — odezwał się nagle Gliwiński — zawsze o nim piszę w swych satyrach, ale nic jeszcze nie słyszałem porządnie. Czy to prawda, że on tyle robi hałasu, i że tylko słychać bębny i trąby? co? ta-że powiedźcie, ludzie, niech wiem już raz, czego się trzymać?...
Radolt cofnął się znów w cień i, złożywszy ręce na parasolu, który zawsze z sobą nosił, odpowiedział:
— Nie... Wagner nie zawsze robi tyle hałasu. Często nawet jest bardzo słodki i harmonijny... Często nawet kołysze...
— Słyszałeś? gdzie?
— We Wiedniu, gdy byłem jeszcze młodym chłopcem. Nieraz cały wieczór nieruchomy przesiedziałem.
Gliwiński zasmucił się nagle.
— Jakże my durni w tym Lwowie, jakże my durni! jak murem od świata oddzieleni!...
— Jak murem od świata oddzieleni! — powtórzył jak echo Radolt.
— I gdzie się tu wykształcić? gdzie smaku nabrać? ta ani obrazu, ani porządnéj muzyki, ani nic, nic: choć siadłszy płacz!
I nagle rzucił się na leżący na stole dziennik.
— O!... takie panowie koniarze to mają dobrze! jeżdżą po świecie, słuchają dobréj muzyki, napatrzą się na różne postępy... a my co? Z knajpy do redakcyi, z redakcyi do żyda, od żyda do komornika, od komornika do knajpy... I potem pisz!
— I potem pisz!... — powtórzył Radolt.
Tadeusz porównywał swoje życie z życiem tych ludzi. I on, tak jak oni, zasklepiony, siedział w biurze, w knajpie... Słowo „żyd” przypomniało mu atłasową perukę pani Liliental i białe pończochy Zimermanówien. Były to te same galery, rozjaśnione tylko wysiłkiem pracy macierzyńskiéj, lecz galery — nic więcéj!
I porwał go szalony smutek, graniczący z rozpaczą. Jękliwe tony orkiestry wydały mu się wyciem opuszczonego psa, Miał ochotę zacząć zawodzić wraz z niemi. Szybko powstał od stołu i należne za piwo pieniądze nadbiegającemu kelnerowi rzucił.
W cieniu, cicho, jak nagle z pod ziemi wyrastająca mara, podniósł się Radolt.
— Pójdę z tobą... — wyrzekł.
Tadeusz mimowoli wzrokiem ku swym spodniom przypiętym szpilkami rzucił, lecz otrząsnął się i z niezrozumianą dla innych ironią wyrzekł:
— Chodź!... chodź, ty moje drugie ja...
Lecz Radolt głową potrząsał:
— Nie! nie!... ty, ja, co innego. — Ty karyerowicz, ja — wyrobnik bez roboty...
Wzięli się jednak pod ręce i wśród grup otaczających stoliki szli z nerwową fantazyą, z ironicznym uśmiechem na ustach.
Na werendzie gruby Gembosz wciąż Mączałówkę ściskał, czekając na swoich adwersarzy. Gliwiński wyskrobywał scyzorykiem, na którym były ślady tytuniu, spodek po kwarglach. Widoczném było, iż głód mu ściskał żołądek.
Obok dwóch urzędników jadło sznycle po wiedeńsku, z korniszonami.
Gliwiński nogi pod krzesło ukrył i zaklął, kurcząc się w zbyt obszernym surducie.
— Taż dyabli człowieka wezmą, albo co...
Tymczasem Tadeusz i Radolt zmierzali ku namiestnictwu.
Tadeusz czuł, że dziennikarz-korektor opiera się silnie na jego ramieniu. Spojrzał ukosem na Radolta, i ten żółty trójkąt ciała, splamiony czernią oczodołów, wydał mu się trupią głową, okrytą bladą, cieniuchną gazą.
— Chory jesteś? — spytał mimowoli, zwalniając kroku.
— Nie... — odparł Radolt — jestem tylko zmęczony. W nocy muszę czekać na korektę i często ślęczę do trzeciéj. Potém już się kłaść nie warto...
— To źle, to nie hygienicznie...
Radolt parsknął śmiechem.
— Kpisz, czy o drogę pytasz ze swoją hygieną? Jak to zaraz znać maminego synka, co dba o swoje drogocenne zdrowie! Wielka historya, jeżeli mnie dyabli wezmą! Nie żyję, wegetuję, a co boleśniejsza, że rozumiem, co jest pełne życie... Mam dwadzieścia cztery lata, a zdaje mi się, że żyję już od lat stu i że wszystkie nędze przeżyłem, jakie nędzarzom przypadły w udziale...
Przechodzili przed plac Maryacki, Duże okno wystawowe księgarni międzynarodowéj świeciło jasną łuną..
Radolt przystanął.
— O!... — wyrzekł — patrz! patrz!... tych ciastek, tych łakoci mi potrzeba... Ile tu ich, tych co piszą, co mogą pisać, co mają o czem pisać! Mnie to najwięcéj żre, że nawet ich przeczytać nie mogę, nic, tylko tytuły..
Pochylał się ku szybie z pewném moralném pożądaniem.
— O patrz!... patrz!... Alexis, Lemonnier, tu z węgierskiego Dezzo Malonyay, tu Jacobsen... Och!.. nie chcę dzieł o ewolucyi socyalnéj, ani psałterzy z Bóg wie jakiego wieku, lecz te drobiazgi.. to, co się dziś rodzi, jutro ginie...
— Jednakże w czytelniach... — zaczął Tadeusz.
— Nie, w czytelniach niema tych nowości, bo często nie przypadłyby one do gustu abonentów... Nie, w czytelniach ich niema.
— Chodź!... chodź!... gorączkujesz się niepotrzebnie.
Poszli daléj w cieniu chodników.
Sklepy zamykały się z łoskotem, przechodniów coraz mniéj było na ulicach...
— Czy wiesz — wyrzekł znów Radolt — że raz jeden w redakcyi, och! już dwa lata temu, ktoś powiedział, że ja naśladuję Verlaine’a? Ten „ktoś” to był jeden z tych ludzi, którzy mogą jeździć po świecie, czytać, słyszéć, widziéć... a potém na nas, zamurowanych, od idyotów wymyślają. Nie wiedziałem, kto był Verlaine... od téj pory dowiedziałem się i sprowadziłem sobie jego poezye... Ile one mnie kosztowały!.. To téż ten Verlaine — to wszystko, co posiadam!
Minęli teraz stragany bojków, oświetlone kagankami. leli śniade, piękne twarze miały wygląd masek fantastycznych, zawieszonych w powietrzu. Nieco niżéj, nad powierzchnią fasek z bryndzą, migały ręce grube, czarne, postronkami żył poprzecinane.
Dochodzili do namiestnictwa. Po za nimi rozległo się gwizdanie. Ktoś artystycznie gwizdał walca z „Bettelstudenta“. Mijając Tadeusza, uchylił kapelusza i poszedł, gwiżdżąc coraz donośniéj.
— Malewicz?... — wyszeptał Radolt.
— Tak! idzie na inspekcyę. Będziemy dziś razem pokutowali w biurze..
— Phi! jak to pan hrabia nóżki stawia... — szydził Radolt — jak klacz wyścigowa. Laury autorskie dodają mu werwy... A jakie to było zawsze fałszywe i złe, nawet w klasach. Pamiętasz, Tadek? Ręczę, że, aby dostać ten posag Statnickiéj, nie zawahał się przed niczem... Biedna dziewczyna, musi teraz iść za niego...
Tadeusz zaoponował.
— Co znowu!... co znowu!...
Radolt głową pokiwał.
— Naturalnie, ty ich bronisz, bo gadaj, co chcesz, zawsześ do nich lgnął i lgniesz. Ale cóż z tego?... oni ci kamieniem za chleb płacili i zapłacą. Chciałbym, żebyś dla ukarania zakochał się w jakiéj „koniarce”, i to folblutce, i żebyś od niéj szczutka dostał... Ha! ha!... toby cię nauczyło...
— Bywaj zdrów — burknął Tadeusz, i zły, zmieszany wbiegł na schody prowadzące do biura.
W biurze zastał już Malewicza.
Zapalona lampa kołysała się u sufitu, dwie świece stały na biurkach, oprawione w mosiężne lichtarze.
Z otwartych okien płynął łagodny chłód letniego wieczoru.
Tadeusz zbliżył się do biurka i ze złością zaczął przewracać na niém papiery. Wmawiał w siebie, iż ktoś mu poruszył po obiedzie wszystkie przedmioty, znajdujące się na biurku.
Skrzypiąc lekko butami, w szarawym garniturze angielskim, chodził po pokoju Malewicz. Stawiał elegancko nogi, obute w zgrabne wycięte trzewiki, po nad któremi połyskiwały stalowe skarpetki. Białą ręką gładził faworyty i wąsy. Był zadowolony, promieniejący.
Powracał właśnie z teatru, gdzie był point de mire wszystkich lornetek. Narzeczona przyjęła go niezmiernie uprzejmie i z wyróżniającą grzecznością.
W loży aktorskiéj dojrzał, że aktorki czytały jego nowelę, objadując się cukierkami. Poczem zaczęły lornetować w jego stronę. Nawet panny namiestnikówny uśmiechały się znacząco.
— Tiens... — pomyślał — to wcale niezłe atu — takie autorstwo.
Napisał tę nowelkę dość mozolnie, ale napisał sam, na brudno dwa razy poczém przerobił ją po francusku, aby się dowiedziéć, jak téż „to wygląda”; wreszcie przepisał na czysto, starając się pisać niewyraźnie, jak literat z zawodu. Odczytując swoją pracę, zawyrokował w duszy, iż jest to szczyt „kretynizmu”, lecz widząc dokoła owe cukierkowe zachwyty dam, zaczął wierzyć, iż spłodził coś „niezłego”.
— Tak, coś w guście Sienkiewicza, tylko styl dystyńgowańszy... — powiedział mu Pozbitowski.
Charłupko zaś porównał go do autora „Madam-Chrysantème” i nazwał „lwowskim Lotim”, uśmiechając się przytém z nieporównaną ironią.
Lecz Malewicz ironii nie chciał zauważyć. Włożył w oko monokl i rozpierał się w loży z niedbałą miną zblazowanego na punkcie pochwał i ludzkiéj ciekawości człowieka. Postanowił uchwycić ową szansę i urządzić w kasynie wielką partyę nazajutrz po południu.
Teraz przyszedł do biura odbyć pokutę inspekcyjną; lecz, nerwowo podniecony, nie mógł usiedziéć na miejscu.
Chodził wciąż po wązkim dywaniku, który szarą linią ciągnął się pośród wywoskowanéj podłogi. Żałował, iż Wielohradzki miał dziś z nim przesiedziéć inspekcyę. Wolał Bodockiego, Pozbitowskiego, słowem kogoś, z kim mógłby pomówić swobodnie, poradzić się co do układu stajni i zakupna ekwipaży. Miał ochotę podczas wyścigów zadziwić całą Galicyę zaprzęgiem à la daumont, który zaczynał w Paryżu wchodzić w modę. Lecz wahał się; mody angielskie, bardziej correct, ciągnęły go ku sobie.
Tymczasem w sercu Tadeusza rosła burza.
Nie patrząc na Malewicza, widział go przecież dokładnie i rozdrażniony do najwyższego stopnia zagryzał do krwi wargi. Bezustannie równał siebie z tym „kasynowcem”. Byli obaj bez grosza majątku, na jedném i tém samém stanowisku w biurze, obaj szykowni, młodzi, eleganccy. Teraz przed Malewiczem otwiera się cały świat, a on, Tadeusz, jak pies na uwięzi, gryzie swój łańcuch, wiążący go do spróchniałych desek budy!
I dlaczego? Bo Statnicka miała dość odwagi, aby wziąć sobie na „utrzymanie“ tego ładnego męża, gdy Muszka... Och!
Nagle Malewicz zbliżył się do Tadeusza i wyjął z kieszeni dziennik.
— Czytałeś? — zapytał, nie mogąc dłużéj wytrzymać, trawiony gorączką autorską, żebrzącą bezustannie pochwał i podziwiań tłumu.
Tadeusz zmarszczył brwi i przez szerokość biurka z nienawiścią wpatrzył się w uśmiechniętą twarz hrabiego.
— Co takiego? — zapytał przez zaciśnięte zęby.
— Nowelkę... tu na dole... Pieśń majowa... och! drobnostka... nic wielkiego... Cependant...
Podsuwał mu dziennik pod oczy, lecz Tadeusz dość szorstkim ruchem odepchnął od siebie gazetę.
— Czytałem! — wyrzekł dobitnie, akcentując każdy wyraz. — Podgórski ma trochę zdolności a przytem un style très personnel. Trudno go nie poznać.
Malewicz zbliżył się tak, iż opierał się łokciami o półki biurka.
— Podgórski? — zapytał — dlaczego Podgórski? to nie on, ale ja tę nowelkę napisałem...
— Ach! ty? — zadziwił się Tadeusz — patrzcie, możnaby przysiądz, że to styl Podgórskiego... Źle zrobiłeś, wybierając na swój debiut genre Podgórskiego... To nasuwa pewne podejrzenia... I tak dziś już mówiono, że... enfin...
— Że co? — zapytał Malewicz nerwowym głosem.
— Och!... nic... plotki, des choses en l’air...
— Mam prawo wiedzieć... chcę... musisz mówić...
— Eh bien, je lâche tout... Mówiono, że nowelkę tę kupiłeś gotową od Podgórskiego i że pod swojém nazwiskiem umieściłeś w dzienniku. Voilà!...
Malewicz parsknął śmiechem.
— Cette idée! — zawołał napozór spokojnie i zaczął znów chodzić po ścieżce dywanu. Wyrzucił tylko monokl z oka i uśmiechał się nerwowo.
Tadeusz, po wypowiedzeniu tych słów, uczuł nagłą nerwową reakcyę. Nie miał kobiecéj wprawy w rzucaniu insynuacyj, w anonsowaniu tego, co „mówią”, i w pozostawaniu quand même w równowadze.
Ukłuwszy miłość własną Malewicza, dmuchnąwszy złośliwym oddechem na jego nadętą wesołość, zmieszał się i byłby serdecznie rad, gdyby Malewicz całéj téj sprawy nie wziął na seryo. Lecz na to się nie zanosiło.
Malewicz nagle stanął na środku pokoju tuż pod świetlanym kręgiem, który lampa na podłogę rzucała, i urywanym głosem zapytał:
— Słuchaj... Tadeusz... kto to mówił?...
Tadeusz nie podnosił głowy. Wydobył z szuflady biurka gumową poduszkę, na któréj drzemał podczas inspekcyi, i zabierał się do nadęcia w nią powietrza.
Posłyszawszy pytanie Malewicza, zmieszał się jeszcze bardziéj.
— Kto?... nie wiem!... nie pamiętam!...
— Słuchaj! — zasyczał Malewicz, a oczy jego jak dwa ostrza szpad przeszywały powietrze — jeżeli mi nie powiesz, pomyślę, że to ty, i...
— Och! — zaprzeczył Tadeusz —ja? cóż znowu! Przeciwnie ja cię broniłem... Przypominałem im nawet, że w klasach pisałeś dobre wypracowania stylowe...
— W klasach?... przypominałeś?... — zawołał Malewicz — więc to ktoś z moich szkolnych kolegów... Tiens! tiens!... spotkałem się przed chwilą z tym szubrawcem Radoltem... Tak! to nikt inny, tylko on!... Już dwa razy czytałem w Gońcu ironiczną wzmianką o mnie i o mojéj czarnéj seryi karcianéj. To on!.. nikt inny!.. to on!...
— Cóż znowu! — protestował Tadeusz — mylisz się, nie on!
— Nie broń go!. a to va-nus-pieds!. ja go nauczę respektu i tę odrażającą gębę zamknę... Ach!.. l’horreur!
— Pst! — uspokajał go Tadeusz — nie krzycz tak głośno. Namiestnikowa wróciła z teatru i będą pili herbatę w altanie, bo służba niesie światło i tace do ogrodu.
I nabrawszy spory zasób powietrza w płuca, zaczął dmuchać w rożek poduszki, która powoli wydymała się jak bania.
Pomiędzy gałęziami tarniny widział Tadeusz drobną postać Teci, idącéj szybko w stronę Węglińskiego lasku. Pragnął ją dogonić, przyśpieszał kroku i znów zwalniał, gdyż po raz pierwszy może Tecia wywoływała w nim ładne, estetyczne wrażenie. Smakował je i usiłował przedłużyć, zgłodniały, nie widzący oddawna nic, coby miało w sobie harmonię barw i linii.
Przed nim droga dość szeroka, lecz zarosła pasami trawy, zasłana była cała ukośnemi promieniami słońca. Po obu stronach ciemne mury tarniny, a za niemi tu i owdzie rozłożyste lipy lub grusze, wyciągające daleko zielone ramiona. Po prawéj — niewielki punkcik blado-liliowy, lecz barwy liliowéj czystéj, niezbrudzonéj żadną przymieszką innego cieniu.
To suknia Teci.
Płynie, rozwiewa się u dołu, lekka i przejrzysta, jak olbrzymi kielich dzwonka. Nóg dziewczyny nie widać. Sunie po nad trawą, jakby w powietrzu, i nie czując się obserwowaną, ma wdzięczne ruchy podrastającéj dziewczynki, łamiącéj się kształtnie w liniach Androgyny. Idzie, a raczéj płynie, w smugach słońca, po nad źdźbłami trawy, z dużym kapeluszem słomianym w ręku, jak ze złotą tarczą, która czasem w powietrzu zakreśli duże koło. Wówczas zabłysną atłasowe, żółtawe wstążki, pofruną i znów znikną, opadając ku ziemi, jak skrzydła ptaka.
Lecz nagle Tecia stanęła i obejrzała się.
Dostrzegła Tadeusza i zwraca się ku niemu. Kładzie pośpiesznie kapelusz, który tworzy złotawą aureolę dokoła jéj bladéj twarzyczki.
I czeka.
Tadeusz przyśpiesza kroku. Ta dziewczyna, czekająca na niego wśród słońca i zieleni, sprawia mu złudzenie. Czuje jakieś przyjemne uczucie, ogrzewające jego moralną istotę. Po raz pierwszy może z pewną radością wita się z dziewczyną.
— Dzień dobry Teci... dzień dobry!
Wydaje mu się zdrowszą, różową i więcéj ożywioną.
Lecz ona, już zafrasowana, pyta:
— A dawno pan mnie dostrzegł?
On uśmiecha się.
— O!... dawno!...
— A dlaczego pan na mnie nie zawołał? Ja idę bardzo prędko. Babcia i doktor dla ruchu kazali mi dużo chodzić... ale pan przecież nie potrzebuje się męczyć?... prawda?...
— Prawda! ale ja przypatrywałem się Teci, jak Tecia ładnie wygląda.
Dziewczyna zarumieniła się gwałtownie.
— Och!... mój Boże!... Pan znów zaczyna żartować... Taka stara sukienka... już ma dwa lata. Trzy razy w tym roku prana... Lila kolor to zaraz pełznie na słońcu...
— To téż o wiele ładniejszy, skoro trochę spełznie...
— Tak! tak! ja wiem, że to teraz modne, tylko nie wszystko ładne, co modne.
Tadeusz nie probuje nawet jéj wytłómaczyć, dlaczego to słońce, ta zieleń i ona sama, liliowa jak dzwonek, miały w sobie urok i harmonię.
W bok skręca rodzaj wąwozu ciemnego i zacisznego, po którym migają plamy słoneczne.
Tadeusz obejmuje delikatnie Tecię i kieruje ją w stronę ścieżki.
— Chodźmy tędy... chłodniéj... — mówi łagodnie.
Tecia bez wahania idzie z nim. W téj chwili dusza jéj pływa cała w radości i szczęściu bez granic.
Weszli do wąwozu, Tadeusz posuwa Tecię naprzód.
— Niech Tecia idzie... ja idę za Tecią...
Lecz dziewczyna rzuca mu pytanie:
— A dokąd téż ta ścieżka prowadzi?
On z głębi swéj istoty, z zakątków jakiegoś mauzoleum, dobywa odpowiedź:
— Po co pytać? po co psuć sobie rzeczywistość? chwytajmy z teraźniejszości to, co się wziąć da...
Milknie, nagle urażony w jakąś moralną ranę, którą to słońce, te słowa, ten wąwóz, pełen akacyi i paproci, i ta jasno ubrana dziewczyna w nim budzą. Tecia milczy i, westchnąwszy lekko, idzie naprzód, idzie ciągle, usiłując ochronić sukienkę od przydrożnych cierni. Pod rondem kapelusza nie widać prawie jéj włosów. Jest mniejsza i drobniejsza niż Muszka, lecz stanik, uszyty bluzkowym fasonem, pokrywa dość zręcznie chudość jéj ciała. Tadeusz umyślnie zwalnia kroku i teraz już bez ogródki, skalpelem swą bliznę moralną rozdziera. Muszka-Tecia... czyż w gruncie rzeczy to, co w Muszce ukochał, nie było ową harmonią barw, linii, jasną gammą odcieni, dopełniających zasadniczemi tonami otaczających ją dekoracyi?
Oto teraz, Tecia, z brzydkiego pokoju, z nad maszyny przeniesiona w słońce i zieleń, ubrana w jasną i delikatną tkaninę, jest równie ładna, równie wdzięczna, jak hrabianka. Gdyby była lepiéj odżywiana i karbowała włosy, nie byłoby chyba wielkiéj różnicy. Pozostaje obejście i stopień wykształcenia. Tecia ma czasem bardzo niezgrabne ruchy, prawda; ale za to często tak ładnie, tak sympatycznie patrzy, wstaje, chodzi. Zresztą, wszystko zależy od ubrania, co zaś do wykształcenia...
I nagle Tadeusz pyta:
— Czy Tecia skończyła pensyę?...
Tecia przystaje i, cała zaczerwieniona, odpowiada:
— Tak, proszę pana, skończyłam konkwit u panien ormianek.
Sacré coeur, ormianki... to jedno! Ormianki uczą darmo, panie Sacré coeur biorą tysiące..
Tadeusz jest coraz więcéj zadowolony.
— Niech Tecia idzie!... — mówi, dając dziewczynie znak ręką.
Ona zrywa liść paproci, na którym perli się rosa, i wdzięcznym ruchem zasłania się przed promieniem słońca, który teraz dość brutalnie przedziera się przez gałęzie.
Tadeusz, zdziwiony, patrzy na ten ruch. Gest Muszki!... jéj podniesienie ręki, jéj zakreślenie półkola wachlarzem paproci...
Stanowczo, wszystkie młode dziewczęta są te same. Zależy tylko, gdzie się znajdują. Muszka, ubrana w szkocką bluzkę i szyjąca dzień cały na maszynie, straciłaby swój majestat królewski i dziwaczny urok professional-beauty.
Tecia dnia tego nie mówi o babce, o panu Janczewskim, nie pyta się: „czy nie lepiéj już raz wszystko powiedzieć”. Milczy i gra daléj swą rolę liliowéj dziewicy, sunącéj wśród złota, słońca i wachlarzów rosy. Idąc, ciągnie za sobą spojrzenie i wzrastającą sympatyę Tadeusza.
„W gruncie rzeczy dobra dziewczyna — myśli Wielohradzki — przebaczyła mi wszystko, i moje brzydkie postąpienie po otrzymaniu jéj listu. Wszystko... Ta przynajmniéj mnie kocha, och! mogę być tego pewnym...”
I znów woła głośno:
— Teciu!...
Dziewczyna się zatrzymuje.
— Słucham pana!...
— Czy Tecia mnie kocha?...
Lecz cóż się to dzieje?
Tecia paproć z ręki upuszcza, drży, ogląda się dokoła, otwiera nagle pobladłe usta.
Wielohradzki chwyta ją w objęcia.
— Cóż to?... co się stało?...
Tecia zaczyna płakać, kryje twarz w dłonie.
— Dlaczego Tecia płacze?
— Bo... pan się o takie rzeczy pyta, że...
— No i cóż?., pytam się, czy Tecia mnie kocha?..
Tecia wyrywa mu się z ramion i zasłania twarz rondem kapelusza.
— Ach Boże mój, Boże!..
Tadeusz wzrusza nieznacznie ramionami. Przypomina sobie, iż często ukradkiem całował tę dziewczynę: dlaczegóż więc teraz płacze, rumieni się, wstydzi?... Lecz z drugiéj strony scena ta sprawia mu wielką przyjemność. Widzi, iż Tecia, pomimo zewnętrznego podobieństwa z Muszką, zachowuje odrębne moralne cechy, i płochliwość tę dziewczęcą, któréj nie miała i nie mogła mieć panna Dobrojowska.
Rad więc przedłuża tę scenę.
— Ha!... skoro mnie Tecia nie kocha...
Powtórny potok łez i wśród szlochania wyjęczane słowa:
— Ależ... jak babcię kocham... Pan wie... że ja... bardzo nawet...
Nagle rozlega się straszny szelest łamanych gałęzi. Tecia przerażona się cofa.
— Cóż znowu? — gromi ją Tadeusz — niech Tecia idzie daléj... To pewnie pies, albo jaki chłopak.
Tecia ociera oczy.
Idą daléj. Szelest ustał. Nagle słychać głos kobiecy, wołający:
— Mik!...
I znów łomot gałęzi, a potém zupełna cisza.
— A widzi Tecia, że to był pies — tłómaczy Tadeusz — niech Tecia oczy obetrze i przestanie płakać, bo widocznie, iż nie jesteśmy sami na téj ścieżce.
Idą więc daléj, i nagle ścieżka zakręca się, rozszerza i wreszcie jasną bramą wychodzi na drogę trochę staranniéj utrzymaną i wysypaną drobnemi kamieniami.
Tadeusz zajmuje miejsce przy boku Teci i idzie, gryząc świeżo zerwaną trawę.
Na drodze widzi stojącą kobietę, któréj jasno-popielata spódnica niknie prawie na szarawem tle kamieni.
Lecz dokoła téj postaci kobiecéj skacze, miga, skręca się czarna sylwetka olbrzymiego psa. Kobieta wyciąga ramiona, wysoko po nad głowę, powolnym, leniwym ruchem.
Pies szczeka i skacze, pragnąc dosięgnąć jéj dłoni.
— Jakaś pani!.. — szepce Tecia.
— Więc cóż? — odrzuca Tadeusz. — To widocznie z téj willi, którą widać pomiędzy drzewami. Co za szkaradne domostwo!...
— Nie!... bardzo ładne!... — szepce Tecia — takie wieżyczki!...
Tadeusz przypomina sobie willę nad brzegiem morza w Concarneau, tę willę, na którą patrzył, snując dziwaczne projekty. Ze złością więc powtarza:
— Szkaradne wieżyczki!...
Zbliżyli się już o tyle, że mogą rozróżnić dokładnie kolor włosów i szczegóły stroju owéj damy. Twarzy jéj jeszcze nie widać, bo głowę trzyma schyloną, poprawiając coś około obroży psa, który stoi teraz spokojnie, olbrzymi, majestatyczny, zwracając w stronę Tadeusza i Teci swój piękny łeb podpalany, ożywiony olbrzymiemi, żółtawemi źrenicami, łeb rasowców, Saint-Hubertów.
— Och!... jaki wielki pies!... — szepce Tecia.
Dama wyprostowuje się energicznie. Przywiązała rzemień dużego plecionego bata do obroży psa, i teraz zaczyna iść szybko naprzeciw Tadeusza i Teci, prowadząc psa za sobą.
Tadeusz w téj chwili dostrzega, iż damą tą jest Muszka, i przez błyskawiczną chwilę ma tysiące myśli i projektów krzyżujących się wzajemnie.
Gniew szalony ogarnia go. Traci przytomność. Widzi, że Muszka idzie wprost ku niemu, i równocześnie dziwi się zmianie, jaką w niéj dostrzega. Jest, nie ubrana, lecz odziana, jak panna służąca. Ma na sobie szarą spódnicę, czarny króciuchny żakiecik, rodzaj fularu barwy niezdecydowanéj, zapięty pod szyję, i na głowie męski kapelusik filcowy. Lecz co najwięcéj uderza Tadeusza, to zmiana jéj twarzy, postarzenie nagłe, brak zupełny pudru i aureoli włosów dokoła czoła i uszu. Włosy te, jakby zmoczone, gładkie, ściągnięte po chińsku w węzeł, giną pod rondem śmiesznego kapelusza. Muszka idzie dużemi krokami, odpychając spódnicę kolanami, rękę lewą trzyma w kieszonce żakietu, w prawéj dzierży bat, na którym ciągnie psa.
Wszystko to dostrzega Tadeusz w jednéj sekundzie i równocześnie stara sic powziąć jakieś postanowienie. Lecz gdy Muszka jest już od niego o kilka kroków, pod jéj aroganckiem, zwykłem spojrzeniem zdejmuje szybko kapelusz i pochyla głowę. Ona zaledwie dostrzegalnie odpowiada mu na ten ukłon, zimna, sztywna, obojętna, ta sama, jaką ją nieraz widział schodzącą ze stopni kościoła lub siedzącą w loży teatralnéj.
I każde poszło swoją drogą.
Ona prowadzi na spacer psa, odziana nawpół po męsku w ten słoneczny, letni ranek; on idzie obok Teci, która pyta go z kobiecą ciekawością:
— Kto to taki?...
Głos ten przyprowadza Tadeusza do przytomności.
Spogląda na Tecię. Wydaje mu się bardzo ładną, młodziuchną, z troszką rozrzuconych włosów, wymykających się z pod ronda kapelusza.
— To jedna z dam... — odpowiada — Tecia ją musiała widywać na majowem nabożeństwie u jezuitów.
— Nie!.. — odpowiada Tecia — te panie zajmowały zawsze pierwsze ławki po prawéj stronie, potem za niemi stawali ich lokaje, a ja siadywałam w kącie po lewéj, przy wejściu do chóru.
Tadeusz głową kręci.
— Strasznie zbrzydła ta pani!... — mówi, wydymając usta.
— A!... tak?.. a co jéj się stało takiego?
— Za mąż bogato poszła!... — odpowiada z ironią Tadeusz.
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
„Kochałem w niéj akcesorya, nie ją samą — myślał Tadeusz. — W oddaleniu nabrała w oczach moich indywidualnego czaru, lecz dziś, widzę jasno, widzę dobrze, widzę dokładnie...”
Wzruszył ramionami na samą myśl, iż Muszkę porównywał z Salammbo.
„Ona? w téj brzydkiéj sukni, z tym fularem na szyi? ona — Salammbo? co znowu?”
Przesadzał teraz, o ile mógł, owo zbrzydnięcie Muszki, w rzeczywistości niespokojny i drżący.
„Jak to dobrze, że teraz kocham się w Teci!..” — zakonkludował, siadając przed biurkiem.
Pół godziny siedział w ciszy i osamotnieniu. Wreszcie drzwi się otworzyły i wszedł Pozbitowski. Skinął Tadeuszowi głową i usiadł na sofie. Równocześnie prawie przez pokój przesunął się Kafthan, niosąc w ręku złożone w naleśnik papiery. Pozbitowski skinął ręką.
— Słuchaj, Kafthan, gdzie tak pędzisz? widziałeś Maleniego?
Olbrzym przystanął i zaczął gryźć wąsy.
— Nie... nie widziałem! — odburknął basowym głosem.
— No, to śpiesz się, bo Maleniowie jutro rano wyjeżdżają z powrotem do Wiednia. Jeżeli naprawdę chcesz być przeniesionym, il faut vous remuer, mon cher. Chociaż dlaczego ty chcesz być przeniesionym?
Blady uśmiech przesunął się po ustach Kafthana.
— To już moja rzecz! — wymówił, ku drzwiom zmierzając.
Lecz ktoś go za połę kurtki schwycił.
— Cóż to? masz przed nami sekrety? Kafthan?... Bój się Boga!... co się z tobą dzieje?...
Kafthan odwrócił się i uśmiech znikł z jego twarzy.
— Niech mnie hrabia puści... — wyrzekł cichym głosem.
Malewicz zanosił się ze śmiechu.
— Nie puszczę, aż na łonie mem złożysz tajemnicę twą...
We drzwiach ukazała się głowa woźnego.
— Jego Ekscelencya prosi pana Kafthana...
Kafthan rozpaczliwie się szarpnął. Malewicz puścił połę jego kurtki.
— Masz, Kafthanie, twój kaftan: idź do Ekscelencyi, to ci z niego kurtkę skroi...
Kafthan zniknął za drzwiami.
Pozbitowski ujął głowę w dłonie.
— Nie śmiéj się tak! — wyrzekł płaczliwie — mam straszną migrenę, twój śmiech mnie drażni!
— Pardon! — rzucił z kurtuazyą Malewicz — nie wiedziałem... ale ten Kafthan ze swemi tajemniczemi minami okropnie mnie bawi. Prawda, że ten idyota coś knuje? Podobno chce się przenieść do Wiednia. Dlaczego?
— Mówiłem mu właśnie — jęczał Pozbitowski — aby się zobaczył z Malenim.
— A!... dobrze, że sobie przypomniałem... o któréj godzinie ten obiad?
— O szóstéj.
— Kto będzie z kobiet?
— Maleniowa i Orzecka.
— Dlaczego nie więcéj?
— Jakże chcesz? gdzie? w téj małéj salce na dole, w któréj kasyno pozwala nam przyjmować damy? I tak siądzie nas do stołu szesnaście osób. Będziemy ściśnięci tak, że łokciami nie będzie można ruszyć...
— A czy przystrojono trochę ściany kwiatami?
— Spodziewam się! I właśnie ztąd pochodzi moja migrena! Ten Dezydery sprowadził całą oranżeryę. Kazałem natychmiast połowę wynieść...
Położył się na sofie, jęcząc cicho.
— E!... baba z ciebie! — zakonkludował Malewicz.
Poszedł do swego biurka i zaczął przewracać na niem massy czystego papieru.
— Wiesz... Charłupko przeskoczył — zaczął znowu — zamianowali go ni ztąd ni zowąd komisarzem...
— Wiem — odparł Pozbitowski — to Orzecka wyprosiła u Maleniowéj.
— Naturalnie... teraz trzeba ferlakurować Muszce. Niezadługo Charłupko zostanie starostą...
— Widziałeś Muszkę?
— Widziałem.
— Do twarzy jéj małżeństwo i Wiedeń. Nabrała sportowego szyku. Zarzucałem jéj zawsze, iż brakowało jéj tego czegoś... co to... Teraz wszystko w porządku. Niema jak mężatka!...
Ożywił się, zapomniał o migrenie, usiadł na sofie i małe wąsiki pokręcał.
— Cóż to? — zapytał Malewicz — będziesz jéj robił kurę?
— Nie teraz... jeszcze zawcześnie... za jaki rok, dwa. Wtedy, gdy się przeniosą do Lwowa. Sądzę, że nie będzie wielkich trudności...
— Prawdopodobnie.
Zamilkli obaj. Tadeusz z pewną rozkoszą wsłuchiwał się w ich słowa. Zwłaszcza ostatnie zdanie Malewicza, owo „prawdopodobnie”, sprawiło mu wiele złéj radości.
Malewicz wyjął z kieszeni pilnik do paznogci, przy którym wisiały miniaturowe nożyczki, i, wcisnąwszy je na palce, zaczął wystrzygać z papieru całe serye chłopczyków i dziewczynek trzymających się za ręce.
— Więc mówisz, że tak wyprzystojniała? — zapytał, wykrzywiając usta, zapracowany, pragnąc jaknajdelikatniéj wyrzeźbić drobniuchne figurki.
— Kto? — zapytał Pozbitowski, śledząc ciekawie robotę Malewicza.
— No... Maleniowa...
— Według mnie...
Tadeusz z nagłą odwagą do rozmowy się wmieszał.
— Spotkałem dziś Maleniową — rzucił niedbale, kreśląc esy na arkuszu papieru — i muszę wyznać, że zrobiła na mnie fatalne wrażenie. Zbrzydła, postarzała się, nabrała jakichś nieestetycznych ruchów, a przytém ubrana...
— Po angielsku — odparł Pozbitowski — to bardzo szykownie i w dobrym tonie.
— Być może — ciągnął daléj Tadeusz, a serce łopotało mu w piersiach jak ptak spłoszony — ale pani Maleniowéj angielskie mody nie do twarzy. Nie wiem, co zrobiła z włosami, ale dziś była uczesana jak pokojówka...
— Może świeżo tub wzięła — odrzucił Pozbitowski i natychmiast ku Malewiczowi rękę wyciągnął.
— Tu as tort wycinać z cienkiego papieru... weź gruby arkusz, urzędowy, i zrób im szersze stopy, będą się lepiej trzymać.
Wziął z rąk Malewicza nożyczki a z biurka duży arkusz.
I zaczął starannie, uważnie wycinać nowe szeregi laleczek, gdy Malewicz ostrożnie ustawiał koła białych, maluchnych postaci na czarnéj ceracie sofy. Obaj ci „urzędnicy” obracali językami w ustach, przewracali oczami, przybierali miny małych dzieciaków, urządzających papierowe wesele.
Nagle Malewicz głowę podniósł i odstąpił na środek pokoju, przypatrując się swemu dziełu z zadowoleniem.
— Ça y est... — wymówił zacierając ręce.
Tadeusz udał wielkie zainteresowanie. Wmawiał w siebie coraz lepszy humor. Autosuggestya ta udawała mu się niezmiernie pomyślnie.
Od dni kilku wstawał wcześnie, towarzysząc Teci podczas jéj rannych hygienicznych przechadzek. Zaczął czuć się rzeźwiejszy, silniejszy fizycznie i moralnie.
— Teraz zróbcie mamy pod ścianami — zaproponował, przechylając się przez biurko.
— I wodzireja... koniecznie... — dorzucił Pozbitowski.
Tadeusz cofnął się, lecz Malewicz zwrócił się ku niemu i rzucił od niechcenia pytanie:
— Ten Radolt... bardzo musi być ubogi, co?
Tadeusz przez chwilę nie mógł sobie przypomnieć, dlaczego właściwie Malewicz pyta go o stan finansów Radolta.
— Bardzo... — odparł prawie machinalnie.
— A... wiesz, gdzie mieszka? Możesz mi powiedziéć jego adres?...
— Po co? czy chcesz mu dopomódz?
Malewicz milczał chwilkę i wciąż ustawiał lalki.
— Może — wycedził przez zęby.
Tadeusz się uradował.
— Zrobisz bardzo dobrze... Radolt jest bardzo zdolny i bardzo nieszczęśliwy. Mieszka przy ulicy Sobieskiego, numer dwunasty...
— Dziękuję ci...
Tadeusz zabrał się znów do kreślenia esów na papierze.
— Prosiłbym cię tylko... — wyrzekł z wymuszoną swobodą w głosie — ażebyś, widząc Radolta, nie wspominał mu... o naszéj przedwczorajszéj rozmowie, wiesz... à propos nowelki...
— O, bądź spokojny — odparł z kurtuazyą Malewicz — nazwisko twoje nie będzie nawet wymówione.
I schyliwszy się nad kanapą, zaczął ołówkiem rysować twarze i tualety wycinanym przez Prozbitowskiego lalkom.
Ranek mijał, w złoto słoneczne spowity, i jakiś ptak, ukryty w ogrodzie, ćwierkał głośno i gderliwie.
Całe strugi słońca wlewały się teraz do pokoju.
Tadeusz powstał i storę szybko zapuszczać zaczął.
— Nieznośny blask! — wyrzekł — niepodobna pracować spokojnie...
I, usiadłszy przy biurku, na czystym arkuszu rebus francuski komponować zaczął.
Nazajutrz nad wieczorem Tadeusz spotkał na placu Bernardyńskim Radolta.
Dziennikarz miał dwie plamy na zapadłych policzkach.
— Jak się masz!... jak się masz!.. — wyrzekł szybko, podając rękę Tadeuszowi — wiesz, mam ci powiedziéć ważną nowinę...
— Cóż takiego? straciłeś miejsce?
Radolt rzucił się niecierpliwie.
— Czy sądzisz, że mnie same pechy się tylko przytrafiają w życiu? Szczęśliwy tam bardzo w życiu nie byłem i nigdy chyba równocześnie dwóch szczęść nie widziałem... Ale stracić miejsce? Bój się Boga!.. a tożbym chyba bojkiem został i bryndzę zaczął sprzedawać, zawijając ją w moje manuskrypty...
Skierował swe wielkie czarne oczy w stronę placu Sobieskiego, gdzie świeciły się latarenki, przyczepione do straganów bojków.
— Choć... o ile byłoby mi lepiéj, spokojniéj w ich wysmarowanéj masłem koszuli, niż w tym żakiecie, który musiałem dziś zasmarowywać atramentem... Bojko byłem... powinienem był nim zostać do śmierci.. A tak co?...
Dopiero teraz Tadeusz dostrzegł, że Radolt miał cień twarzy tych czarnowłosych chłopów, pochylonych nad straganami w oświetleniu smutnych latarek. Lecz był to cień cienia, ten szmat trójkątny zielonawego ciała, który zdawał się być delikatną osłoną jakiegoś niespokojnego i dziwnego ducha.
— Nie o to jednak chodzi... — ciągnął daléj Radolt — dostałem list od... Malewicza!
Tadeusz milczał, przygotowany do téj wiadomości. Zapytał jednak:
— A!... cóż on chce od ciebie?
— Pisze do mnie dość przyzwoicie... Przypomina mi, iż jest moim kolegą szkolnym. Nazywa mnie swoim... podwójnym kolegą. Uważasz? delikatna alluzya do owéj sławnéj nowelli... I kończy, zapraszając mnie na jutro, na godzinę piątą, do siebie...
— I cóż?.. pójdziesz?...
— Naturalnie. Powiem mu, co o nim myślę, śmiało, w oczy. Być może, iż zechce kupić odemnie powieść i wydać ją pod swojém nazwiskiem... Wtenczas ja mu powiem: Panie hrabio... albo nie, powiem mu: mój Malewicz!... mój Malewicz...
Urwał, roześmiał się złośliwie, i machnąwszy ręką, dokończył:
— Już ja wiem, co mu powiem...
Ujął Tadeusza pod rękę.
— Chodźmy w stronę Łyczakowa.
Weszli na ulicę Piekarską, która teraz tonęła cała w dziwnym, szarawo-błękitnym blasku. Tu i owdzie zaczynały płonąć latarnie, które miały srebrne, czyste światło gwiazd, zawieszonych różańcem w przestrzeni.
— Jedno mnie cieszy... — podjął znów Radolt — to to, że jestem widocznie kimś, skoro taki pan hrabia liczy się z mojém zdaniem. Wie, że jestem surowy i że omamić się nie dam: więc chce mnie ująć grzecznością i słodyczą. Ale takie rzeczy nie mają na mnie wpływu.... Drwię z ich uśmiechów, tak, jak drwię z pogardy, jaką obrzucają moją zniszczoną okryjbiedę...
Podniecony, zgorączkowany, machał ręką, robił wrażenie człowieka podchmielonego.
Tadeusz, ze swém babskiém usposobieniem, czyniącém z niego niepoprawnego gadułę, przechodził męki Tantala, pragnąc dotrzymać tajemnicy i nie wspominać o możliwéj propozycyi pomocy ze strony Malewicza.
Milczał więc i laską po końcach butów uderzał, zdziwiony trochę tém nagłém ożywieniem się Radolta.
— Skoro taki wypadek mnie w życiu spotkał — mówił daléj Radolt — to aż nabieram chęci do pracy... Ręczę ci, że będę całą noc pisał. Dali mi właśnie do oceny „Historyę historyi cywilizacyi”. Tysiąc stronic... mam to wszystko przeczytać i o-ce-nić! Rozumiesz? o-ce-nić i to przez jedną noc!... Machnę cokolwiek, zajrzę tu i owdzie, wykręcę się sianem. A przez resztę nocy napiszę nowellę... piękną nowellę... nie mistyczną, choć to teraz moda przyszła, ale jędrną, zdrową, chłopską... coś ztamtąd... od bojków...
Zsunął kapelusz z głowy, zacisnął pięści i szedł wielkiemi krokami, roztrącając przechodniów.
— I zobaczysz... — ciągnął urywanym głosem — ja wybrnę... wybrnę, jak Boga kocham, wyjdę na ludzi... to jest na takich ludzi, co to mają do swéj dyspozycyi czcionki i bibułę... nie wierzysz?...
Wielohradzki pokręcił głową.
— Dlaczego nie?... — wyrzekł układnie — skoro tylko wyrobisz sobie stosunki...
Radolt machnął ręką.
— Stosunki! — wrzasnął — co mi po nich? pluję na stosunki!... Ja, jeżeli się wyrobię, to tém o!... tém... patrzaj, ty filarze cesarsko-królewski!
Wyciągał w ciemniejącą przestrzeń swe wychudłe ręce, które wysuwały się z krótkich rękawów tużurka chude i żółte.
Z energią przebierał w powietrzu palcami, na których żółciły się pozaginane suchotnicze paznogcie.
— Tu, panie, moje stosunki!... tu, panie, moja protekcya! — mówił. — Do cholery ciężkiéj wszystkie obiecanki pomocy!...
— Jednakże — wtrącił Wielohradzki — bez stosunków i protekcyi ciężko na świecie..
Radolt zachmurzył się i stracił fantazyę.
— Prawda, ciężko... — powtórzył, nagle z sił opadły.
Szli ciągle w górę ku cmentarzowi; powoli jedna po drugiéj gwiazdy zapalały się na niebie. Na dole, na ziemi, jak odblask słaby i nędzny, migotały latarnie gazowe, wstążkami światła w oddali brzegi ulicy znacząc.
Cisza zapadała coraz większa. Słychać było dokładnie lekki stuk obcasów Wielohradzkiego i anemiczne szuranie zniszczonych podeszew Radolta.
I nagle w tę ciszę wpadł ochrypły głos Radolta:
— Tadek... czy są téż pomiędzy... nimi inteligentni ludzie?
Tadeusz zdziwiony podniósł głowę.
— Między... nimi?
— No tak..! w twoim high-lif’ie? ha?
Tadeusz zastanowił się chwilkę.
Nigdy nie zadawał sobie podobnego pytania. Stopień inteligencyi tych, co go otaczali, był mu obojętny. Wystarczała porządna odzież i ładne maniery.
— No? co? — nalegał Radolt.
— Zapewne... — bełkotał Tadeusz — zapewne... muszą być... wykształceni... jeżdżą za granicę... Malewicz był w Turcyi...
— Bo gdyby oni byli inteligentni, to kto wie... możnaby z nimi na seryo walkę rozpocząć — ciągnął Radolt.
Potrząsnął głową, jakby gotując się do téj walki.
— Polemika!... ach!... to jedno! to podstawa dziennikarstwa!... Gdybym mógł polemizować z ludźmi inteligentnymi, byłbym bardzo szczęśliwy!...
I nagle, przeskakując swoim zwyczajem z jednego przedmiotu do drugiego, zapytał:
— Tadek! czy ty widziałeś kiedy człowieka zupełnie szczęśliwego?... Tylko zrozum mnie dobrze: szczęśliwego, zadowolonego ze swéj roli społecznéj, z téj odrobiny pożywienia moralnego i materyalnego, jakiéj mu los raczył udzielić? Człowieka, który nie chciałby „dojść”, wybrnąć, który wszelkiemi sposobami nie szukałby pozbycia się dawnéj skóry i wsunięcia się w inną, wygodniejszą. Powiedz, czy ty to widziałeś?
— Widziałem.
— Któż to taki?
— Młoda dziewczyna.
Radolt ręką machnął.
— E!... kobieta!.. to się nie liczy!...
Wielohradzki nic nie odpowiedział, tylko myślą uprzytomniał sobie ranną z Tecią przechadzkę. W wąwozie, pełnym paproci, Tecia zwróciła się ku niemu zarumieniona, z oczyma, błyszczącemi wielką radością.
— Taka jestem szczęśliwa! — wyrzekła półgłosem — och! taka bardzo szczęśliwa... Gdybym tylko mogła powiedziéć wszystko babce i mamie pana, i oddać ten garnitur panu Janczewskiemu... już nicby mi chyba do szczęścia nie brakowało! Prawda?
Teraz dopiero przypomniał sobie jéj słowa, jéj uśmiech, dźwięk jéj głosu.
Ta — była szczęśliwa.
Nie pragnęła nic, materyalnie czuła się najzupełniéj zadowoloną i nie trawiła się myślą o krzywdzie socyalnéj, jaka była jéj udziałem.
Spojrzał ukosem na Radolta i nigdy może jego dawny kolega nie wydał mu się tak bardzo istotą „wykolejoną”, jak w téj chwili.
Szedł ciężko, jak chłop za pługiem, nędzny i strawiony gorączkową walką o byt w zaduchu i nikczemności miejskiéj.
Ręce silnie zarysowane zwiesił bezczynnie, zaginając palce haczykowato, jakby zdjęty ciągłą chęcią wydzierania innym ich zdobyczy.
Był widmem samowolnéj nędzy, widmem groźném i fatalném, rzuconém podmuchem losu na bruk gnijącego w intelektualnym zastoju miasta. W zapadłéj piersi miał cały grób chłopskiéj upartéj rozpaczy, pomieszanéj z burżuazyjną chęcią „dojścia”.
Duma pługowca kazała mu pogardzać protekcyą, stosunkami, lecz w głębi jego duszy drżały całe morza pragnień rozporządzania czcionkami i płachtami dzienników, które w jego trupio-zapadłych oczach rządziły światem, opinią i losami ludzkości.
I szli tak długo obaj, milcząc już i tylko wpatrzeni przed siebie, obaj niezadowoleni i niechętni, wydzierając się duszami ze swych „ja”, które z mocą skorpionów do nich przypadły, i z któremi ciągle śmiertelne walki toczyli.
Tylko Radolt głośno wołał i, jako „źle wychowany”, otaczał się atmosferą jęku i złości; gdy tymczasem Wielohradzki ironią zatruwał się powoli, sącząc ten jad w swą ptasią duszę kobieco rozwiniętego mężczyzny.
Rozstawszy się wreszcie z Radoltem, Tadeusz powlókł się w stronę domu. Przechodził pod oknami kasyna. Mimowoli zatrzymał się i szukał okiem salki, w któréj odbywał się obiad wydany na cześć Muszki. Nie był pewien, czy były to okna, zasłonięte szczelnie roletami z szarego płótna i silnie oświetlone. Obszedł dokoła cały ginach i znów powrócił do tych dwóch okien, które ciągnęły go, jak magnes. Zatrzymał się na chodniku i zaczął zapalać powoli papierosa.
Nagle z bramy wyszedł Jurek Bodocki. Wielohradzki uciekł szybko, porzucając niezapalonego papierosa.
Z bijącém sercem wpadł do swego mieszkania.
Wielohradzka szyła przy lampie, zasłoniętéj zielonawym abażurem.
Przy maszynie siedziała Tecia i pilnie zszywała jakieś kawałki jedwabiu.
Zobaczywszy syna, Wielohradzka dała znak ręką Teci.
— Niech Tecia przestanie... pan Tadeusz powrócił!...
Tadeusz miał ochotę pójść do swego pokoju, położyć się czémprędzéj i zgasić świecę.
Lecz przemógł tę chęć i zbliżył się uprzejmie do stołu.
— Przeczytam paniom gazetę — wyrzekł, sięgając po dziennik.
Lecz Wielohradzka zmarszczyła brwi z niechęcią.
— Nie... proszę cię... idź do siebie... my mamy bardzo pilną robotę... musimy dziś siedziéć długo w nocy...
Tadeusz upierał się, czując w duszy potrzebę moralną pozostania przez czas jakiś obok Teci i matki. Bał się swych myśli, wspomnienia nocnego Muszki, tych dwóch oświetlonych okien kasyna, które, jak oczy rysia, migotały przed nim w ciemności.
Wielohradzka wyciągnęła ku Teci rękę.
— Niech Tecia da mi te dwa kliny i niech idzie spać... Ja sama suknię skończę...
— Ależ... proszę pani... — oponowała Tecia.
— Niech Tecia idzie spać!... — powtórzyła dobitnie Wielohradzka.
Tecia cicho wysunęła się z pokoju.
Tadeusz gryzł wargi, wahając się wywołać nową scenę. Nerwy jego zaczynały znów drgać całe; lękał się samego siebie.
Milcząc, skierował się ku drzwiom swego pokoju.
Teraz Wielohradzka pragnęła go zatrzymać, cała pobladła w świetle lampy.
— Dlaczego uciekasz? chciałeś mi czytać gazetę? — spytała.
Tadeusz pokręcił głową.
— Nie!... teraz nie mam ochoty... jestem zmęczony! — odparł, ujmując za klamkę.
Wielohradzka z pod okularów starała się dojrzéć twarz syna.
— Zapewne znów byłeś w restauracyi ze swoim... Radoltem...
— Nie... byłem z nim na spacerze.
— Nie wstyd ci wychodzić z takim obszarpańcem?
Tadeusz usta wydął.
— Mamusia źle robi, lekceważąc Radolta. Zobaczy mamusia, jak on się wybije. Niezadługo będzie redaktorem. Zobaczy mamusia!...
Wielohradzka rzuciła na stół nożyczki z niezwykłą u niéj złością.
— Być może... tymczasem jednak jest to osobistość kompromitująca, i proszę cię, ażebyś mi go nigdy do domu nie przyprowadzał... Rozumiesz?...
— Rozumiem. Dobranoc mamci!...
Nie było odpowiedzi.
Po raz pierwszy Wielohradzka nie życzyła synowi „dobréj nocy”.
Rozterka i troska o Tecię rosła w niéj z dniem każdym. Owe słowa Tadeusza, wyrzeczone niedawno a tyczące się możliwego jego związku z Tecią, były dla niéj uderzeniem piorunu. Przypuszczała płockość, miłostkę, i uczciwość jéj kobieca czuła się niezmiernie dotkniętą postępowaniem Tadeusza. Lecz tych kilka słów otwarły przed nią przepaść nędznéj przyszłości, w któréj wegetować miał jéj syn i jéj wnuczęta. Łzy zaćmiewały jéj oczy. Była to bowiem dziwna natura w téj kobiecie: mieszanina duchowo-religijnych aspiracyj i szalone przywiązanie do materyalnych warunków życia.
Z kawałków jedwabiu lepiła podszewki sukien, które zużywała, klęcząc na kamiennych flizach kościoła. Z kawałków protekcyi, posagu jakiéj bogatéj jedynaczki chciała ulepić synowi wygodne gniazdo, uświęcone i pobłogosławione Sakramentem małżeństwa. Tymczasem projekty jéj rozbijały się w puch i niweczyła je nędzna postać ubogiéj szwaczki, małéj dziewczyniny, którą Wielohradzka uważała za swą najemnicę. Tyle ofiar, nocy nieprzespanych i strawionych nad robotą dla zapłacenia garniturów frakowych i jedwabnych skarpetek Tadeusza, wszystko szło w niwecz, pozostawiając po sobie tylko galerę długów.
Wielohradzka ocierała szybko łzy, płynące z pod podwójnéj pary binokli, jaką miała na oczach. Drżące ręce kłóły materyę, igła zakreślała krzywą linię.
Wzięła ze stołu czarną koronkę i zaczęła umocowywać odprówające się dżetowe paciorki.
Jedna z jéj łez spadła na czarną, przejrzystą tkaninę i zalśniła się pomiędzy dżetami.
Stara kobieta ostrożnie wpięła w łzę swą igłę.
Łza rozpłynęła się, a Wielohradzka, zdjąwszy z nosa binokle, przecierała je uważnie i tłumiła łkanie, które zaczynało prawie rozpaczliwie wstrząsać jéj piersi.
Nazajutrz, w biurze, Tadeusz mimowoli śledził zachowanie się Malewicza.
Professional lover lwowski był widocznie nerwowo podraźniony.
Śmiał się, dowcipkował i co chwila odwoływał na bok Pozbitowskiego, Charłupkę i Bodockiego, z którymi coś szeptał, ściskając im ciągle ręce.
Koniarze kiwali głowami, zapewniali go tajemniczo, uspokajali, poczém rozchodzili się po to, aby za chwilę zejść się znowu i radzić w kącie tak, jak bengali, te ptaszki o czerwonych dzióbkach, rajcujące w kącie klatki i spowiadające się ze swych miniaturowych tajemnic.
Wielohradzki śledził z pod oka te wszystkie narady, nie biorąc w nich udziału.
Dzień był prześliczny, jesień nadciągała powoli, lecz już tu i owdzie drzewa w ogrodzie namiestnika przybierały odcienie złota i miedzi.
Wielohradzki wstał w wyborném usposobieniu.
Muszka w nocnych marzeniach wydała mu się jeszcze brzydszą i pospolitszą. Zresztą, jak u każdego neurastenika, autosuggestya grała tu olbrzymią rolę. Wielohradzki chciał widziéć Muszkę brzydką, i widział ją taką. I wstawszy, zażądał od matki wykwintnéj bielizny, nowego krawata, rękawiczek i bronzowych jedwabnych skarpetek.
Wielohradzka, uszczęśliwiona, uczyniła zadość jego żądaniu. Namówiła go, aby wziął nowy żakiet i laskę ze złotą główką. Gdy przyszedł przejrzéć się w lustrze i tak jak dawniéj uśmiechał się do siebie, mrużąc oczy i zaciskając usta, Wielohradzka nie posiadała się z radości.
— Nareszcie — myślała — z gustem ubrania powróci mu chęć bywania w świecie, w porządném towarzystwie... Dzięki Ci, Boże!...
Zawinęła mu w papier rogalik i cukier.
— Chcesz? — zapytała — odpróję ci krepę u kapelusza?
Lecz on szybkim ruchem powstrzymał jéj rękę.
— Nie! nie! mateczko!.. Niech mama zostawi... To jedyna moja obrona przed natrętnemi zaprosinami tych... państwa!
Rzucił to ostatnie słowo z wysoką ironią.
Wielohradzka podchwyciła szybko:
— Cóżby w tém było złego, ażebyś znów zaczął bywać w świecie?...
— Och!... taki świat!...
— Cóż chcesz... elegancki...
— Och!... taka elegancya!...
Zaczął się śmiać przeciągle, mając ochotę wygadać się przed matką o spotkaniu Muszki, o jéj trywialnéj przemianie; lecz należałoby przyznać się do rannych spacerów z Tecią, a tego Tadeusz uczynić nie chciał.
Zadowolnił się więc powtórzeniem kilkakrotnem:
— Och!... taka elegancya!...
Ironia ta nie opuściła go ani na chwilę, nawet w biurze. Wynajdywał teraz trywialne strony w obejściu Malewicza, Bodockiego, Pozbitowskiego. Z po za swojego biurka, w milczeniu, krytykował, śledził, czynił ironiczne uwagi. Zaczął nawet rysować karykaturę całéj grupy, zbitéj w kącie, koło drzwi.
Stanowczo, burżuazya miała racyę, mówiąc, że „kasynowcy” stajnią trącą.
Bezwiednie kreślił niezłą syntezę ich postaci. Kilkoma pociągnięciami pióra oddał długą, szkieletowaną sylwetkę Stania, drewnianą elegancyę Malewicza, parobkowatą piękność Bodockiego. Zmysł jego krytyczny subtylizował się w téj formie.
I nagle na czystéj ćwiartce zaczął kreślić syntezę Muszki „sportowéj”, z psem olbrzymim, uczepionym na bacie. Lecz mimo woli nadawał jéj dawne kształty Androgyny. Niezadowolony, podarł papier i znów obserwował Malewicza. Przypomniał sobie wczorajsze nagłe zapytanie Radolta:
— Czy są między nimi ludzie inteligentni?
Co właściwie Radolt nazywał inteligencyą? Czy zdanie matury? czy chodzenie do uniwersytetu? Czy łatwość encyklopedyczną w rozmowie? Ptasi umysł Wielohradzkiego pracował w téj chwili, zastanawiając się nad tą kwestyą. A on? Tadeusz? czy był inteligencyą. Zdawało mu się, że tak — przynajmniéj twierdziła tak często Wielohradzka. Lecz czy inteligencya jego różniła się w czem od inteligencyi „koniarzy”?
Niezdecydowany, wysadzony z równowagi, kreślił wciąż po papierze gzygzaki i linie. Powoli z tych arabesek wysunęła się postać kobieca: Tecia z aureolą kapelusza, w fałdach rozbiegających się w przestrzeń sukienki. Lecz było to połączenie Teci i téj „pierwszéj”, która szła przed nim w wąwozie nadmorskim, wśród srebra i zieleni. Piana włosów wysuwała się z pod ronda kapelusza. Szybko Tadeusz podarł znów papier i wrzucił strzępy do kosza. „Koniarze” wynieśli się teraz do biura Charłupki, i zupełna cisza panowała dokoła.
I tylko od czasu do czasu słychać było skrzyp butów Kafthana, który w sąsiednim pokoju porządkował szuflady swego biurka.
Według obietnicy danéj Radoltowi Tadeusz znalazł się na placu Bernardyńskim o trzy kwadranse na piątą.
Zastał tam oczekującego na niego literata.
Radolt odziany był z widoczną starannością. Miał niebieską kretonową koszulę, szarą kamizelkę, pożyczony surdut, zbyt długie spodnie i ciemne skarpetki. Uczesany, umyty, zieleńszy niż zwykle, oczy miał dziwnie błyszczące.
— Ha? dziwisz się, że mnie widzisz tak wystrojonego? — zapytał z przymuszonym śmiechem. — Nie chcę, aby ten pan wyobrażał sobie, iż prócz nich wszyscy ludzie są brudni i obszarpani... Oni człowieka tylko cenią z powierzchowności... Na razie więc trzeba im zaimponować i zagrać na ich dudce... Inaczéj niepodobieństwem będzie osiągnąć moralną przewagę.
Tłómaczył się tak, skrępowany i zawstydzony tą biedną elegancyą, która uwidoczniała jego nędzę, wychudzenie i brak przyzwyczajenia noszenia całéj odzieży.
Z fantazyą jednak nasunął na ucho świeży cylinder i zawołał:
— Chodźmy!...
Poszli w stronę placu Maryackiego: Tadeusz — milczący, Radolt — ciągle rozgorączkowany i podniecający się widocznie dźwiękiem własnego głosu.
— Na każdą jego uwagę mam już gotową odpowiedź!... Ho! ho!.. niech on nie myśli, że to balotowanie kasynowe albo kwestye wyścigowe... Po raz pierwszy w życiu ten pan może posłyszy głos, który mu wskaże jego obowiązki...
— Zkąd wiesz, o czem on z tobą chce mówić? — przerwał mu Tadeusz.
— Zkąd? — krzyknął Radolt — ależ to łatwe do odgadnięcia... Czuje we mnie nieprzyjaciela... lęka się mnie... chce mnie wyrozumieć, dyskutować zemną... usprawiedliwić się... Znam ja tę litanię na pamięć... Tryumf! tryumf dla mnie najwyższy to wezwanie!... Im więcéj się nad tém zastanawiam, tém więcéj tryumfuję!... Ha! ha!... liczą się ze mną... boją się mnie... Nareszcie!...
Doszli do rogu ulicy Kopernika.
Wielohradzki zatrzymał się na środku chodnika.
— Idź-że sam daléj, ja tu na ciebie zaczekam.
Lecz Radolt pochwycił go za rękę:
— Wiesz co, chodź ze mną do Malewicza. Będziesz świadkiem mojego tryumfu i jego upokorzenia.
Wielohradzki szarpnął się prawie gniewnie:
— Oszalałeś? cóż ja tam będę robił?
— Będziesz świadkiem starcia się dwóch kast... tragicznéj potyczki boséj armii z tymi, co noszą czerwone buty... chodź! chodź!...
Wielohradzki brwi ściągnął, twarz mu pociemniała z irytacyi.
— Idź sam!... będę czekać tu na ciebie... nie siedź tylko długo...
Radolt pokiwał głową.
— Zawsze z ciebie zmoczona kura... Boisz się narazić... Sądzisz, że im nasobaczę i nawymyślam! Nie lękaj się... potrafię się zachować przyzwoicie, przyzwoiciéj może niż oni.
Lecz Wielohradzki z najwyższym uporem zwracał się ku Wałom.
— Skoro chcesz mnie gwałtem zabrać z sobą — wyrzekł — uciekam.!. czekać będę na ciebie na Wałach, na pierwszéj ławce. Idź!... piąta już wybiła.
I zanim Radolt zdołał wyrzec jedno słowo, Wielohradzki oddalił się szybko, wywijając w powietrzu laseczką.
Wszedłszy w aleję Wałów, usiadł na pierwszéj ławce, zajętéj już przez dwie starannie ubrane żydówki. Wielohradzki, który był antysemitą zażartym, odsunął się na sam brzeg ławki. Odwróciwszy się od żydówek plecami, zaczął rozmyślać i zastanawiać się nad niekonsekwencyą swego postępowania.
Dlaczego właściwie zgodził się towarzyszyć Radoltowi? Dlaczego czeka na niego, narażając się, iż Malewicz może go zobaczyć w towarzystwie Radolta?
Związał się pewną przyjaźnią z Radoltem „na złość” sobie samemu i arystokracyi. Upokorzenie Malewicza cieszyło go. Zapewne; lecz czy rozsądnie, było narażać się na nienawiść Malewicza? Mógł przecież szkodzić mu i upokarzać go bez afiszowania się w towarzystwie Radolta.
Żydówki rozmawiały głośno, przeciągając dziwacznie samogłoski.
Wielohradzki, zdenerwowany, zatknął sobie palcem ucho. Lecz to niewiele pomagało. Skrzeczący głos przedzierał się z dziwaczną dokładnością i dręczył go fatalnie.
„Jeżeli Malewicz dopomoże Radoltowi i dźwignie go z biedy... — zaczął myśleć znowu — stanie się to niejako za moją przyczyną... Prawda, zrobiłem plotkę, powtórzyłem słowa Radolta, ale plotka ta ma jaknajlepsze następstwa... Kto wie? może Radolt nie ma słuszności, twierdząc, że w tych ludziach nie ma odrobiny serca... Kto wie?...”
Zaczął powoli odgarniać laską liście, które już spadały z drzew, i zgromadzać je w maluchną mogiłę.
„To pewne... — zakonkludował — że u „nich” mężczyźni muszą być lepsi niż kobiety.”
Nagle ktoś dotknął jego ramienia,
Tadeusz odwrócił się i ujrzał Radolta.
— To ja.. — wyrzekł literat — to ja!..
Wielohradzki wstał z ławki i z przerażeniem najwyższem spojrzał na swego kolegę.
Radolt był trupio blady, z czoła spływały mu krople potu, rozwiązany krawat wisiał mu wzdłuż kamizelki.
— Co ci jest? co się stało?...
Radolt uczepił się jego ręki.
— Powiem ci późniéj... chodźmy!..
— Gdzie? czy chcesz, ażebyśmy wstąpili do kawiarni?
Lecz Radolt głową potrząsł.
— Nie!... nie!...
— Odprowadzę cię do domu.
— Nie!... nie!.. nie chcę.. ja się tam zabiję!...
Drżały mu usta, ręce, nogi. Tadeusz, przerażony, usiłował posadzić go na ławce.
— Radolt!... oprzytomnij! Bój się Boga!.. Ludzie na ciebie patrzą!...
Lecz Radolt, jak małe dziecko, głowę tulił do ramienia Wielohradzkiego.
— Weź mnie ztąd!... — jęczał — weź mnie ztąd!... zaprowadź do siebie!... Och! gdybyś ty wiedział, co „oni” mi zrobili... gdybyś ty wiedział!...
Jedna z żydówek zbliżyła się ze współczuciem,
— Ten pan zasłabnął?... może co przynieść?
Kilku przechodniów zatrzymało się.
Wielohradzki, który unikał zawsze wszelkich scen ulicznych, podrażniony, zrozpaczony, uchwycił prawie brutalnie za rękę Radolta.
— Chodź do mnie!... — zawołał.
Radolt podniósł się z wysiłkiem i powlókł się za Tadeuszem, a tymczasem zebrany już tłum wymieniał uwagi:
— Co mu to? zemdlał?
— To nie.. może się trochę upił!
— E!... co znowu. Prędzéj z głodu, bo blady, jak śmierć angielska...
— Ale tam... z głodu, taki kibic w cylindrze i lakierkach...
— A może mu ojciec umarł!
Tymczasem Tadeusz, lękając się nowego wybuchu rozpaczy ze strony Radolta, nie badał, nie pytał, lecz szedł szybko, wlokąc za sobą ten szmat człowieka, zgniecionego nagle jakąś przeciwnością. I mimowoli Tadeusz czuł pewną odrazę do Radolta, do tych jego publicznych i jawnych łez, bezsilności, tchórzostwa. Zdawało mu się, że Radolta okrył nagle trąd, że wlecze za sobą cień jakiś, chorobliwy i brzydki. Nie miał odwagi obejrzeć się i spojrzeć w twarz swego towarzysza. Biegł pod ścianą domów, patrząc z trwogą w dal uliczną, czy nie spotka kogo z „kasynowców.”
Ulica była prawie pusta i czasem tylko cicho środkiem przemknęła się kareta, sunąca delikatnie na gumowych kołach. Okna przeważnie kryła biel storów. Rozpoczynał się powolny powrót z wód i wyjazd na jesienne polowania. Arystokratyczna część miasta miała wygląd eleganckiego cmentarza.
Nareszcie Wielohradzki i Radolt dotarli do bramy domu zamieszkiwanego przez Wielohradzkich. Tadeusz trwożne spojrzenie zagłębił w bramę. Nie chciał, aby stróż widział jego nowego gościa. Lecz stróż siedział w swéj izdebce, która była czysta, widna, pokaźna i miała nawet firanki muślinowe, zasłaniające okienka wychodzące na bramę. Przebiegli dziedziniec i zaczęli wdrapywać się na wschody. W ciszy słychać było ich kroki i podciąganie nosem Radolta, który widocznie nie miał chustki. Tu, w téj klatce wschodowéj, Tadeusz uczuł się bezpiecznym, wiedział, iż nikt nie zobaczy Radolta. I równocześnie z ustąpieniem téj obawy obudziło się w nim coś nakształt litości. Miał ochotę pożyczyć literatowi swéj chustki, lecz prędko myśl ta ustąpiła innéj: jak téż matka przywita tego nieproszonego gościa, co jéj powiedzieć, jak wytłómaczyć?
Niezdecydowany, otworzył kluczem drzwi przedpokoju.
— Wejdź — wyrzekł do Radolta, który stał u progu — zaczekaj chwileczkę, uprzedzę moją matkę!...
Wszedł do pokoju. Radolt pozostał w sionce.
Wielohradzka siedziała przy oknie, wszywając w pasek aksamitną spódnicę. Tecia klęczała przy niéj i kończyła obszywać jedwabnym sznurem brzeg spódnicy. Ametystowa barwa aksamitu płonęła cała w blasku zachodzącego słońca.
Wielohradzki zbliżył się do matki.
— Mamusiu! — wyrzekł przyciszonym głosem — pan Radolt przyszedł ze mną.. niech mamusia poprosi go na herbatę...
Białe czoło Wielohradzkiéj przecięła rasowa zmarszczka. Giest ręki, wyniosły i zimny, odpowiedział przecząco. Nie wyrzekła ani słowa, lecz widocznem było, iż zawrzała oburzeniem na tego „obszarpanego” intruza, który niedość, że zaciągał Tadeusza do podejrzanych miejsc zabaw i taniéj wesołości, ale teraz jeszcze swą cynicznie brudną postać pod dach jéj wprowadzał.
Lecz Tadeusz, nagłym instynktem zdjęty, pochylił się nad matką.
— Mamo!.. — wyszeptał — Radolta wielkie spotkało nieszczęście... Nie mogłem go tak zostawić... Mdlał na ulicy...
Z czoła Wielohradzkiéj znikła zmarszczka. Stara kobieta powstała natychmiast z twarzą w srebrze włosów, dobrą i nagle zainteresowaną. Aksamit fioletowy opływał ją dokoła, jak dostojna dalmatyka.
— Niech wejdzie! — wyrzekła z prostotą.
— Niech pan poczeka, dam panu jeszcze jedną chustkę!...
I dobrotliwie Wielohradzka wyjęła z drżących rąk Radolta zwiniętą w kłębek szmatkę, mokrą od łez i czarną od smug fiksatuaru, którym sobie literat wysmarował obficie zwykle rozczochrane pasma długich włosów.
— Pani... mi... daruje... — jąkał się Radolt, łkając coraz głośniéj — pani mi daruje... ale... ja... nie mogę się wstrzymać od łez...
— Niech pan płacze! — wyrzekła Wielohradzka. — Skoro panu będzie lżej na sercu, to pan nam opowie, co pana spotkało. Naturalnie, jeżeli to nie będzie niedyskrecyą z naszéj strony wdzierać się w pana tajemnice.
— Och nie!... nie!... ja powiem... powiem... tylko teraz nie mogę... bo mnie łzy duszą...
Ze drzwi kuchenki wysunęła się Tecia z tacką, na któréj bieliła się filiżanka.
— Proszę pani... kwiat pomarańczowy!
— Dobrze, postaw na stole i podaj cukierniczkę.
I wszyscy troje, zgromadzeni dokoła siedzącego na krześle Radolta, tworzyli prąd sympatyi i współczucia. Wielohradzka i Tecia krzątały się ze łzami w oczach, przerażone i smutne na widok téj rozpaczy nędzarza w wytartym tużurku, ocierającego oczy w końce rozwiązanego krawata. Tadeusz w hermetycznem zamknięciu mieszkania dozwolił sercu swemu na wydobycie się chwilowe ze skorupy egoizmu i co chwila pochylał się nad plecami szlochającego Radolta.
— No! no!... — uspokajał go — nie płacz... nie płacz... widzisz przecież, że jesteś między życzliwymi ci ludźmi!
Powoli łkanie umilkło, przeszedłszy w cichy jęk.
Radolt położył głowę na stole i tylko pod cienką tkaniną tużurka widać było różaniec jego kości pacierzowéj, wstrząsany spazmem bolu. Cienie występowały z kątów pokoju i wydłużały się na powierzchni posadzki. Firanki okien przybrały dziwnie błękitną barwę.
Tadeusz usunął się do swego pokoju i, pociągnąwszy za sobą matkę, opowiedział jéj pokrótce cały przebieg sprawy z Malewiczem. Naturalnie, zataił swoje gadulstwo. Wielohradzka pokręciła głową.
— Cóż oni mu takiego mogli zrobić? Przecież nie dopuścili się jakiegoś trywialnego czynu; ludzie tak dobrze wychowani... tak dobrze urodzeni... Ten Malewicz toć jedna z najdystyngowańszych rodzin... Pojąć nie mogę.. Ha, zobaczymy...
Delikatna sylwetka zarysowała się na progu.
— Proszę pani — wyszeptała Tecia ~ samowar się gotuje, szynkę ułożyłam na talerzyku, zapaliłam lampę... czy mam ją wnieść do pokoju?
— Tak! tylko uważnie, ażebyś nam nagle w oczy nie zaświeciła. Biedak napłakał się tyle...
— Dobrze, proszę pani, postawię z tyłu, po za nim, na komodzie... Dobranoc państwu!
Wyszła tak cicho, jak zjawiła się. Tadeusz poczuł nagle rozrzewnienie w sercu i chwilę na drzwi patrzył. Jasna smuga światła padła przez szczelinę. Tadeusz schwyci! rękę matki i pocałował.
— Dziękuję mateczce... — wyszeptał.
— Za co?
— Że mamcia taka dobra...
Lecz Wielohradzka, która miała sama łzy w oczach, zaczęła śmiać się z udaną dobro dusznością.
— Co téż ty gadasz? to mój obowiązek!
Weszli oboje do pokoju.
Zastali Radolta, stojącego przy stole.
Był straszny.
Blady, opuchły, z czarnemi pręgami fiksatuaru rozmazanemi na białéj masce twarzy. Nie płakał już lecz drżał cały, tuląc ręce ściśnięte w kułak do zapadłéj piersi.
— Chciałem państwa pożegnać! — wymówił z wysiłkiem.
Lecz Wielohradzka zbliżyła się ku niemu i zawołała prawie ze śmiechem:
— Co téż to pan mówi? zostanie pan u nas na herbacie... Będzie panu lżéj, weseléj. Tadziu, zajmij się panem... ja zakrzątnę się koło herbaty.
Bez oporu Radolt zajął znów swe dawne krzesło i siedział teraz w milczeniu, oczyma załzawionemi śledząc Wielohradzką, która ze zdwojoną żywością zastawiała stół i zapuszczała rolety.
W półświetle lampy trójkąt jego twarzy, przecięty ciemną linią zsiniałych warg, miał fatalny wygląd planującéj w przestrzeni mary. Tadeusz mimowoli doznał uczucia nerwowego przestrachu. Był-że to człowiek żyjący? byłoż to widmo, bielejące w cieniu?
Lecz Wielohradzka wniosła samowar i nagle miedź zabłysła hypnotyzującem światełkiem. Błędne źrenice Radolta uparcie śledziły wyniosłą postać staréj kobiety. Poczem zaczęły powoli toczyć się wzdłuż otaczających go przedmiotów. Widocznem było, iż ta ofiara fatalizmu oddawna nie wiedziała czem, jest gniazdo rodzinne. Dym kawiarniany zasłaniał jasność lampy, płonącéj na bieli obrusa, po środku okrągłego stołu. I łopotanie wichru i śniegu po szybach, dobrze osłoniętych czysto wypranemi firankami, dobrze zakitowanych i okrytych warstwą ciepłą mchu, nie obiło się dawno o jego uszy, pełne zgrzytu i świstu moralnéj i materyalnéj wichury.
Gdy pociągnięty przez Tadeusza zasiadł do stołu przed gorącą filiżanką herbaty i nasmarowaną kajzerką, nowy potok łez zalał mu lica. Wielohradzka, stawiająca w téj chwili czajnik na wierzchu samowara, delikatnie, ostrożnie położyła swą piękną rękę na pochylonéj głowie literata.
— Powiedz pan wreszcie — wyrzekła z macierzyńską troskliwością — jak się to stało? co oni panu zrobili?...
Szybko odsunąwszy się od stołu, ująwszy kolana splecionemi rękami, wśród łez i jęku skarży się Radolt, opowiada, przerywa, kryje twarz w zmoczoną szmatę chustki lub ociera oczy w brzeg obrusa.
W milczeniu, zesztywniali ze zgrozy, z oczyma utkwionemi w opowiadającego, Wielohradzka i Tadeusz słuchają.
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
I przed ich oczyma przesuwa się cała scena fatalna, potworna, wskrzeszana teraz prostemi słowy, bez przesady i kłamliwych wykrętów.
Więc — wejście Radolta do mieszkania Malewicza. Przywitanie się dwóch dawnych kolegów, z początku zimne i chłodne, i stopniowe topienie się tego chłodu pod wzrastającą dobrodusznością Malewicza. Professional lover zaczyna wdawać się w dyskusyę z Radoltem i nagle pyta:
— Dlaczego mówiłeś pan, że nowelka, którą wydrukowało pewne pismo, nie jest mojego pióra, lecz została kupiona przeze mnie od Podgórskiego?
Chwilę Radolt miesza się i nie umie znaleźć odpowiedzi. Jakkolwiek był przygotowany na to pytanie, na walkę słów, na szermierkę zdań, na wygłoszenie dość brutalnéj tyrady, to przecież grzeczny ton Malewicza, jego wykwintne maniery i ten sposób mówienia nawpół ironiczny, a przecież uprzejmy, odrazu wysadzają z siodła bywalca knajp i drukarskich, pełnych zaduchu izb mieszkańca. Gdyby Malewicz doskoczył doń z gniewem, furyą, rzucił się nań gwałtownie, bojko mistyczny, jakim był Radolt, odpowiedziałby mu w tym samym tonie i uchwyciłby ster całéj sceny bez najmniejszój trudności. Lecz Malewicz pyta z niechcenia prawie, z grzecznym wyrzutem: „dlaczego mówiłeś pan”, i mówiąc to, ogląda swe ładne, błyszczące paznogcie. Radolt błądzi wzrokiem po rozwieszonéj na ścianie zbrojowni, po gobelinach, zakrywających drzwi, zatrzymuje się na wysmukłéj statuetce, stojącéj na środku stołu.
W pokoju tym pachnie elegancki mężczyzna i wytworna kobieta. Radolt, piorunujący na zbytki i salony, mimowoli mruży delikatnie powieki. Jakże się kłócić w takiéj atmosferze? rzucać argumenty zebrane w dymie taniéj knajpy w tę przestrzeń zapełnioną artystycznemi cackami?
Radolt jest estetą, wie dobrze, co jest harmonia i dlatego jedynie na zapytanie Malewicza odpowiada zdławionym głosem, któremu usiłuje nadać cechy pewnéj buty:
— Bo takie jest moje przekonanie!
W lustrze, oprawnem w wązkie srebrne ramy, widzi swą trójkątną, zielonawą twarz, synonim nędzy i wyniszczenia. Przez szerokość stołu ma przed sobą piękny, czysty, biały kark Malewicza i dostrzega w skróceniu jego kształtny profil i ironii pełne oczy. Mówić o „zanikającéj i butwiejącéj kaście” czy to możliwe?
Malewicz milczy i nagle, podniósłszy głowę, znajduje się naprzeciw Radolta. Chwilę w czarne, rozszerzone źrenice korektora zatapia swe stalowe, chłodne, marzące oczy. I szybko, jakby recytując wyuczoną rolę, zaczyna mówić o ciężkich warunkach literackiego zawodu, o niezliczonych przeszkodach, jakie muszą znajdować się na drodze każdego rozpoczynającego ten zawód człowieka. I powoli ożywia się, głos jego, nabiera pewnych cieplejszych odcieni, giesty robią się okrąglejsze, przyjaźniejsze.
Powstał nawet i chodzi teraz wzdłuż pokoju, zatrzymując się czasem przed siedzącym wciąż Radoltem. I tylko teraz unika spotkania się ze wzrokiem swego dawnego kolegi szkolnego.
— Jeżeli ja... — mówi — na pierwszym kroku mam trudności i zawody, cóż to musi być pomiędzy tymi, którzy piszą dla centa, dla wywalczenia sobie kawałka chleba... Prawda?
— Prawda! — przyświadcza Radolt.
Chęć kłótni, rozprawy gorącéj opuściła go zupełnie. Atmosfera piżma, którém napojono gobeliny, i ten zbytek, tworzący ciszę kołyszącą do snu moralnego, w szalony sposób zaczyna działać na rozstrojone nerwy literata. Zagłębił się w fotelu, lecz nogi ze zbyt długiem! spodniami ukrył pod serwetą stołu. Na chwilę jeszcze budzi się w nim usypiająca energia, wtedy gdy Malewicz stawia przed nim pudełko cygar.
— Dziękuję!... — odpowiada sucho i sam dziwi się, jak to niegrzeczne odezwanie się, źle brzmi wśród ścian tego miękkiego gniazda.
Lecz Malewicz mówi daléj. Od czasu do czasu rzuca słowo francuskie, widoczném jest jednak, iż stara się mówić przeważnie po polsku. I pyta, zkąd a nienawiść szalona, jaką żywią dzisiejsi zwłaszcza belletrysci do wyższego świata, który przecież może dla nich więcéj uczynić, niż cała szara większość pseudo-inteligencyi?
— Gdybyście nas znali!... gdybyście nas przynajmniéj znali!... — woła, wzruszając ironicznie ramionami.
— Jednakże... — protestuje Radolt.
— Co? — przerywa Malewicz — jednakże? Znacie nas? jak? gdzie? kiedy?... Widzicie nas zdaleka i tworzycie sobie najfałszywsze o nas pojęcie. Widząc mnie, naprzykład, dlatego, że mam mortimery wiedeński szyk i jestem czysto umyty, nienawidzicie mnie... Pan sam mnie nienawidzisz: przyznaj się pan, prawda?
Oparł się o stół, uśmiechnięty blado, kokietujący na zimno, tak, jak to czynił z kobietami w chwili miłosnéj ekstazy.
Radolt uczepił się ramion fotela i powtórzył z rozpaczliwym uporem:
— Nie!... Dlaczego miałbym pana nienawidzieć? ale... takie jest moje przekonanie...
— A moje przekonanie jest, że pan jesteś nieszczęśliwy i wyjątkowo zdolny człowiek. Zawsze mnie pan interesowałeś... Nawet jeszcze w szkołach troszczyłem się o pana... potém znikłeś mi pan z oczu; dopiéro teraz zacząłem się zastanawiać, że dać się zmarnować panu, to rzecz zła i karygodna...
Radolt otworzył szeroko oczy. Ktoś nim się zajmował? troszczył się o niego? uznawał go za człowieka talentu?... Jasność zalała mu mózg, a gorąco rozsadzało pierś. Powstał z krzesła.
— Gdybym się téż panem zajął, dźwignął pana, wysłał za granicę? ha? co? — pytał dobrodusznie Malewicz — cobyś pan na to powiedział?...
Po czole Radolta płynął pot. Cała jego moralna istota w téj jednéj chwili przebiegła Kalwaryę przeżytych nędz i agonii. Opierając się o stół, wybełkotał:
— O... panie hrabio...
Malewicz odstąpił od niego kilka kroków i głos podniósł, wymawiając dobitnie każde słowo:
— Czy i wtedy jeszcze mówiłbyś pan, że Malewicz jest próżniak i skupuje gotowe nowelki do umieszczania pod swojem nazwiskiem?
Radolt, w ekstazie wyzwalającego się z więzów ptaka, odparł:
— O, panie hrabio!... ja byłbym ci wdzięczny całe życie!...
Malewicz w ręce klasnął.
I nagle z fałd gobelinów wystąpili czteréj mężczyźni: Pozbitowski, Charłupko, Bodocki i młody Orzecki. Stanęli milcząc w czterech rogach salonu.
Przez purpurowe zasłony okien światło koralowe opływało twarz trupią Radolta, który, nie rozumiejąc jeszcze o co idzie, mimowoli, niezgrabnie kłaniał się tym ludziom.
— Biorę panów za świadków... — wyrzekł wolno i dobitnie Malewicz — iż ten pan miał ochotę uczynić ze mnie ofiarę szantażu!
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
Gdy Radolt skończył, oboje Wielohradzcy siedzieli, milcząc, jakby nagle groza zamroziła im na ustach słowa.
Lecz Radolt zaczął znów jęczeć i skarżyć się boleśnie:
— Boże mój!... — płakał — jutro ta cała historya rozejdzie się po Lwowie... Jestem zgubiony.... Wszystkie pozory są przeciw mnie... A! a! jak oni to zręcznie urządzili.. jak oni mnie podeszli... o!.. jak ja cierpię!...
Tarzał głowę po krawędzi stołu smutnym ruchem rozpaczającego chłopa. Nareszcie oba łokcie położył na stole i lamentował głośno, zawodził, jakby nad nim, nie miastowy sufit, ale strzecha chałupy krzyk jego żałosny tłumiła.
— A tom dobrze wyszedł... wdałem się z panami, i oto co ze mnie zrobili!.. A dobrze mi tak!.. Po co między nich lazłem!.. Po co się dałem złapać na ich piękne słówka!.. Przyjaciel!.. interesował się mną!.. Och!.. co oni zamiast serc mają... pustkę?.. co oni zamiast serc mają?
I nagle porwał się z miejsca Tadeusz i zaczął szybko biegać po pokoju. Ogarnęło go szalone wzruszenie. Lecz nie pochodziło ono jedynie z żalu nad Radoltem, lecz i z téj budzącéj się w nim, a na pozór uśpionéj rozpaczy, jaką przeszedł sam niedawno z powodu zdrady Muszki. Jęk Radolta odbijał się w jego piersi zdwojoném echem. Zdawało mu się, że to on sam wyrzuca z głębi siebie te słowa.
— Po co pomiędzy nich lazłem? oto, co ze mną zrobili! dlaczego im zaufałem?
Ten drugi, blady, podobny do widma, skąpanego w mgle łez, to było tylko odłączenie się cząstki jego własnego bólu i skrystalizowanie się w pewną formę. Z szaloną egzaltacyą wybuchnęły w nim wszystkie zasklepione rany i bóle. Nie mógł dłużéj wytrwać w milczeniu. Zapragnął sam się żalić, nie przez usta Radolta. Zgrzytając zębami, na zapytanie: co mają zamiast serca? — rzucił głosem, w którym szemrało całe morze goryczy:
— Co? zamiast serca?.. Końską podkowę! bożka elegancyi! psa do polowania na dziki!.. que sais-je!...
Wielohradzka pragnęła uspokoić go giestem i słowy.
— Ależ, Tadziu!...
Lecz on przerwał jéj szybko:
— Nie! nie!.. sama matuś widzi, co z nas ten piękny mamin świat zrobił!...
Nie płakał wszakże, tylko trząsł się cały, a oczy mu nagle pociemniały i zdawały się cofać w głąb głowy. Szerokim giestem ukazał na Radolta i uderzył się w piersi.
— O!.. niech mamcia patrzy!.. tak wygląda każdy, co się do nich zbliży! To są dzieła tych panów i pań!.. Uciekać! uciekać od nich na kraj świata... jak od morowéj zarazy!..
Wielohradzka powstała z miejsca, oczy miała łez pełne.
— Mój Tadziu! proszę cię!.. błagam!.. uspokój się!...
Lecz on biegał wciąż po pokoju z głową podaną naprzód, roztrącając meble, uderzając się o kanty krzeseł.
— Nie!.. nie!. nie mogę być spokojny... ja nigdy już spokojny nie będę... Zanadto przecierpiałem, ażebym mógł odzyskać spokój... a! nędznicy!
Teraz jego głos tłumił łkanie Radolta.
Egoizm jego brał górę nawet w chwili bólu i przytłaczał sobą wszystkie inne cierpienia.
Nagły łoskot powrócił go do równowagi.
Radolt, wyczerpany, osunął się zemdlony na ziemię.
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
Noc.
W pokoju Tadeusza pali się wstawiona w miskę z wodą świeca.
Na łóżku leży Radolt rozebrany, okryty kołdrą, majaczący i skarżący się ciągle niewyraźnemi słowy.
Wielohradzka ostrożnie, delikatnie, przytrzymując jedną ręka szumiące fale jedwabnych podszewek, drugą zmienia na głowie literata leżący kompres.
Poczem szybko, cicho oddala się, przymykając lekko drzwi.
W pierwszym pokoju pali się lampa i koło zasłanéj prześcieradłami sofy kręci się ubrany jeszcze Tadeusz. Na pozór spokojny, ma jednak w zaciśnięciu warg nerwowy rozstrój i ból stłumiony.
Wielohradzka podchodzi do sofy i układa poduszki.
— Będziesz źle spał!.. — szepce, zwracając się w stronę syna.
Tadeusz macha ręką.
— Co tam!.. — odpowiada — gdybym był spokojny moralnie, przespałbym się doskonale na podłodze... Ale tak!
Wielohradzka siada na fotelu i przyciąga do siebie syna, patrzy w jego twarz ze smutkiem i niepokojem.
— Dlaczego ty ciągle myślisz o tém? — pyta. — To już minęło, stało się. Karta odwrócona, krzyż położony! Taka widać była wola Boska.
— Mama posiada chwalebną rezygnacyę; ja jéj nie mam.
— Moje dziecko! rezygnacya toć wynik konieczności. Co ci pomoże szarpać się i rzucać pioruny na... tych ludzi? Przedewszystkiém, ubliżając im, ubliżasz samemu sobie, ponieważ bądź co bądź... rodem do nich należysz. Ten biedny chłopak złorzeczy na... dwór, taka to już koléj i konieczność — ale ty, Tadziu? prawdziwie nie rozumiem chwilami, jak możesz tak zapominać o własném swém pochodzeniu, o własnéj swéj godności!..
Prostowała się, odzyskiwała znów całą dystynkcyę wielkiéj damy, lecz Tadeusz smutnym giestem przeciął jéj dalsze słowa.
— E! proszę mamy... — wyrzekł, siadając na brzegu sofy — to są wszystkie piękne słowa... a rezultaty są inne i ciężkie do przebycia. Ja wiem jedno: mam dosyć bywania w wielkim świecie i pragnę odsunąć się jeszcze więcéj.
— Dlaczego wszystkich tych ludzi podciągasz pod jedno miano? Pomiędzy nimi są ludzie wielkiéj zacności i nadzwyczajnych zalet...
— Być może! ja jednak poznawać ich nie pragnę. Dosyć mi tego, co przeszedłem i...
Ujął rękę matki i dokończył:
— I co mamcia przeszła...
Oczy Wielohradzkiéj zaszkliły się łzami. Po raz pierwszy Tadeusz, zamiast czynienia jéj gorzkich wymówek, wspomniał o jéj cierpieniu. Probowała jednak protestować.
— O... ja... — wyrzekła — ja w téj sprawie się nie liczę. To ty, moje biedne dziecko, ty przeszedłeś wiele...
Tadeusz, po dawnemu, osunął głowę na kolana matki.
— Tak... matuchno!.. oboje przeszliśmy smutne chwile. Ale niechże się to nie powtórzy... Odsunę się jeszcze więcéj od nich... skończyły się prowadzenia kotylionów i wodzirejostwo! Niech im tam aranżuje tańce kto chce... Ja mam dosyć... wolę siedzieć w domu.
Wielohradzka westchnęła. Serdeczna radość ogarnęła ją, gdy czuła znów głowę syna pokorną i łagodną, tulącą się do niéj z ufnością, lecz troska o „karyerę” dławiła ją ciągle jak zmora.
— Czy to nam źle tak razem?.. — szeptał Tadeusz — będę mamci czytał w zimowe wieczory gazety, książki... Tecia nam zrobi herbaty... Panie będziecie szyły... Nie, daję słowo, takie ciche życie może mieć wiele uroku: zobaczy mama!
Wielohradzka smutnym wzrokiem spojrzała dokoła.
Ten biedny i czysty pokój wydawał się jéj w téj chwili grobem, w którym Tadeusz dobrowolnie chciał się zagrzebać.
— I wie mama... — ciągnął daléj Tadeusz — ja, im więcéj się zastanawiam, tém więcéj dochodzę do przekonania, że Tecia byłaby dla mnie doskonałą żoną, a dla mamy wyborną synową.
Ujął rękę matki i podłożył sobie pod głowę.
— Niech się mamcia nie gniewa... nie unosi... nie sprzeciwia. Ile razy mamcia mówiła, że kobieta powinna być cichą, łagodną, skromną! To są wyrazy mamy. Czy Tecia nie jest właśnie taką cichą, łagodną kobietą?..
— Tak! ale czy ta partya dla ciebie?
Tadeusz uśmiechnął się z ironią.
— Mamciu!.. najlepiéj o „partyach” nie wspominać. Nie udają się nam owe „partye”; wiemy coś o tém...
I nagle wpadł w rozdrażnienie, porwał się od kolan matki i, siedząc na ziemi, zaczął się bić rękoma po głowie.
— Czego mamcia mi przypomina te brudy? czego?..
Wielohradzka przerażona pochwyciła go za rękę.
— Tadziu!.. co robisz? głowa cię rozboli!.. ja ci nic nie przypominam... Więc myślisz, że Tecia...
Aby go uspokoić, chwytała się imienia Teci; lecz Tadeusz, wciąż rozdrażniony, mówił teraz szybko, urywanemi zdaniami, połykając słowa:
— Partya... to była partya... ta kokietka, ta bourgetowska panna... ze swym posagiem i z psiarnią... Partya!.. która wpędziła ich w długi.
I nagle zwrócił się ku matce.
— Ileż mamcia ma długów?
Nie mówił: ile „my” mamy długów, lecz: ileż mamcia, tak już przywykł wszystkie ciężary materyalne spędzać na plecy matki.
— Co ci do tego! — westchnęła Wielohradzka.
Lecz on uparcie nalegał, drapiąc nerwowo podłogę paznogciami.
— Nie! nie!.. muszę wiedzieć! chcę wiedzieć, ile też mamcię ta stosowna dla mnie partya kosztowała...
— Och!.. proszę cię, nie mówmy o tém...
— Owszem, mówmy. To przecież jeszcze jedno dobrodziejstwo ze strony tych... państwa...
I wśród téj nocnéj ciszy z ust Wielohradzkiéj zaczęły padać drobne cyfry, nic nie znaczące wobec milionów poruszanych przez ręce ludzkości, lecz dzwoniące uparcie w ciasnéj klatce skromnego mieszkania. Tyle Zimermanowi... tyle... I za każdą cyfrą twarz Wielohradzkiéj przeciągała się, rysy ostrzały w świetle lampy. Tak! tak!.. tyle pieniędzy!.. piętnasty procent i wypłata na raty...
Tadeusz słuchał, lecz cyfry te nie przerażały go.
Kilkaset guldenów!... Pokręcił głową. Słyszał często Pozbitowskiego, Malewicza wyliczających cyfry swych długów. Była to inna litania, z tysiącami. Lekko więc porwał się z ziemi i, ukląkłszy znów przy kolanach matki, śmiać się zaczął.
— E!.. nie takie to znów miliardy!.. — mówił prawie wesoło. — Całą zimę siedzieć będę w domu i wezmę się do przepisywania ról, skoro egzemplarzy teatralnych przepisywać nie mogę. Mamcia mi to wyszpera, tylko ostrożnie... Zobaczy mamuś, Tadzio też dopomoże do spłacenia długów, ożeni się z Tecią i będzie z wodzireja — ojcem rodziny!
Wielohradzka uśmiechnęła się blado i, pragnąc do reszty wprowadzić syna w dobry humor, odparła:
— Ha!... to widzę iż trzeba mi rozmówić się z Pikniewiczową. Niech oddadzą pierścionek panu Janczewskiemu...
Lecz teraz Tadzio porwał się, jakby sparzony ukropem:
— Nie!.. nie!.. niech mamcia jeszcze oficyalnie nie występuje... Mamy czas...
Wielohradzka, uszczęśliwiona z tego braku stanowczości, przyświadczyła:
— Tak!.. tak!.. mamy dosyć czasu... Staraj się dobrze wybadać swe serce... Tecia także...
Tadeusz całował kolejno palce Wielohradzkiéj z dziecinną, ładną pieszczotą.
— O jedno mamcię proszę... niech tylko mamcia nigdy nie nalega na mnie, ażebym powrócił pomiędzy „tych ludzi“ i kotyliony prowadził. Nie mam ochoty wpaść kiedy w taką zasadzkę, w jaką wpadł ten biedny Radolt...
— Och!.. — zaprotestowała Wielohradzka — tobie nigdy coś podobnego wydarzyć się nie może.
Wielohradzki głową kiwał.
— Kto to wie... z nimi nie można być bezpiecznym i spokojnym.
Przez pokój, jak niewidzialny nietoperz, przesunął się cichy jęk Radolta.
Wielohradzka przytuliła do siebie syna, jakby chroniąc go od powiewu téj skargi.
— To... on z chłopów? — spytała szeptem.
— Tak!...
— To nic dziwnego, że tak niewytrzymały na moralne cierpienie. Fizyczne zniesie łatwiéj... widziałam to nieraz na wsi...
I znów przez pokój przebiegł jęk, jakby zawodzenie baby nad zgłodniałą na przednówku „gadziną”.
Nazajutrz rano Tadeusz wszedł do biura ze stałém postanowieniem poróżnienia się z Malewiczem.
Radolt leżał bezprzytomny, i wezwany doktor zapisał długą litanię lekarstw i okłady z lodu na wierzch głowy.
Tadeusz spał źle, sofa miała zepsute sprężyny, rano — nie mógł umyć się w swym pokoju, przytém musiał biedz po doktora, do apteki. Wszystko to wprawiło go w jaknajgorsze usposobienie. Pragnął więc na Malewiczu pomścić, nie jego postępek z Radoltem, ale swoje niewyspanie i utrudzenie.
Usiadł przed biurkiem z hałasem i natychmiast kopnął nogą kosz pełen papierów, który się znajdował obok krzesła.
Malewicz siedział już przy swém biurku i podniósł głowę z nad książki, którą czytał. Zobaczywszy Tadeusza, głośno i wesoło zawołał:
— Jak się masz!.. dobrze, żeś przyszedł.
Wielohradzki mimowoli skinął głową i zaciął usta.
Malewicz powstał z miejsca i szybko ku niemu podszedł.
— Wiesz, co się stało? — zapytał — ten infamis Radolt chciał urządzić szantaż... Należy, ażebyś wiedział, jak się rzecz miała, gdyż przed tobą właśnie ten pan ośmielił się oskarżać mnie o kradzież literacką...
Zbliżył się zupełnie do Tadeusza, wytworny, grzeczny, uprzejmy, błyskający bielą ślicznych zębów — pan w każdym calu — starający się podbić swym wdziękiem i zjednać sobie teraz jaknajwiększą ilość przyjaciół.
Chodziło mu bardzo o Tadeusza. Znał jego wadę plotkarską, wiedział, że Wielohradzki może być najlepszym kolporterem téj całéj sprawy. Zwłaszcza pomiędzy ludźmi, z którymi żył Radolt, Tadeusz mógł opowiedzieć historyę szantażu tak, jak ją chciał mieć opowiedzianą Malewicz, a hrabicz-autor pragnął zjednać sobie zarówno plebs jak i całą wyższą sferę towarzystwa lwowskiego. Powoli nabierał coraz więcéj autorskiéj pretensyi i chciał, aby rehabilitacya była głośna i szybka. Sprytem swym odgadł wewnętrzne usposobienie Tadeusza. Pochylił się ku niemu i ujął go delikatnie pod ramię.
— Chodź! — wyrzekł uprzejmie — opowiem ci tę całą scenę...
Wielohradzki, ociągając się, powstał. Nie chciał być nadto brutalnym. Czuł rękę Malewicza przyjacielsko obejmującą jego ramię. Ręka ta była niezmiernie giętka, ale silna jak stal.
Zaczęli obaj chodzić po brzegach dywanika, przecinającego szarą linię posadzkę pokoju.
Malewicz półgłosem opowiadał scenę, którą miał z Radoltem. Eskamotował zręcznie niektóre szczegóły. Powtarzał ciągle: entre nous i powiększał swą serdeczność względem Tadeusza.
Ten ostatni, z początku nadęty i kwaśny, powoli stawał się niezdecydowanym i miękł w téj niepewności, jaka go ogarniać zaczynała.
Zapewne — nauka, jaką Radolt odebrał, była ciężka, lecz czy nie zasłużył na nią, rozgłaszając ową potwarz, tak ubliżającą Malewiczowi? Posądzić autora o podpisanie się pod cudzém dziełem było to samo, co uczynić go złodziejem. Malewicz z bocznéj kieszeni żakietu wydobył manuskrypt nowelli, brulion pokreślony i mozolnie widocznie pisany. Podsuwał go pod oczy Tadeuszowi. Wielohradzki przyznał, iż było to pismo Malewicza. I natychmiast hrabia pochwycił go tryumfalnie za rękę, wołając:
— Tu vois!... tu vois!...
Tadeusz zaczął protestować. Wszakże on nigdy nie wątpił w prawdziwość słów Malewicza. Wiedział dobrze, iż nowellę pisał hrabia, a nie Podgórski. I na zapytanie Malewicza, czy widział Radolta, odparł wymijająco:
— Tak... krótką chwilę...
Malewicz nie puszczał ręki Wielohradzkiego.
— Przypuszczam... — wyrzekł — iż teraz chyba przestaniesz znać się z tym człowiekiem. Żaden z nas mu ręki nie poda... Nie sądzę, ażebyś chciał się wyróżnić.
Tadeusz dwuznacznie wzruszył ramionami, lecz Malewicz nalegał gorąco.
— Teraz powinniśmy trzymać się wszyscy razem i nie dać temu proletaryatowi literackiemu zjeść nas swemi potwarzami i szantażami. N’est-ce pas?...
I Tadeusz, patrząc w ziemię, odparł:
— Certainement!
Malewicz uścisnął go kilkakrotnie za rękę i tryumfująco zabrał swój brulion, który rozłożył na sofie.
— Pójdę teraz do Kafthana... pokażę mu manuskrypt i opowiem rzecz całą.
Wyszedł.
Tadeusz powrócił do biurka zły i osowiały. Rad był, że nikt go nie widział spacerującego pod rękę z Malewiczem. Przypomniał sobie nocną rozmowę z matką, postanowienie unikania tych ludzi. W głębi jego duszy tkwiło jeszcze przekonanie, że Malewicz postąpił źle, lecz już z drugiéj strony Radolt powoli tracił swą rolę ofiary. Malewicz miał racyę mścić się za rozsiewanie nieuzasadnionéj potwarzy. Zdrowy, tryumfujący, czysto ubrany i grzeczny hrabia przeważał szalę sympatyi na swą stronę.
Impulsywność bowiem Wielohradzkiego oparta była jedynie na materyalnych wrażeniach. Zmysły rozstrzygały o jego sympatyach i antypatyach. Słuch, wzrok, węch... Estetyka jego była banalną estetyką Lemkego. To i to było piękne, tamto zaś — brzydkie. Nie widział nigdy tragicznego piękna w szpetocie.. Wymuskanie linij i gładkość płaszczyzny podobała mu się przedewszystkiem. Chromolitografie miały dla niego wdzięk nadzwyczajny. Stanąwszy przed płótnami Van Gogha, odwróciłby się od nich ze wstrętem. Radolta jęk i twarz upiora, pobladłego od wewnętrznéj walki z marą porządku społecznego, wydawała mu się brzydką w porównaniu z prześliczną cerą Malewicza. Nieporządek i nieład, jaki obecność Radolta sprawiła w jego pokoju, dopełniały wrażenia.
Wróciwszy do domu, zastał matkę i Tecię przerażone nowym atakiem spazmatycznego płaczu, z jakim przebudził się Radolt z półsnu, w którym był pogrążony. Doktór miał powrócić nad wieczorem. Trzeba było iść znów do apteki. Słowem, nie mówiono o nikim i niczém, tylko o Radolcie. Tadeusz uczuł się usuniętym na plan drugi. Ogarnęła go zazdrość, którą chciał jednak pokonać. Z kwaśną miną wszedł do swego pokoju i zbliżył się do chorego. Radolt nie spał. Odziany w nocną koszulę Tadeusza, przystrojoną małoruskim haftem, na białém tle poszewki robił wrażenie trupa.
Wyciągnął rękę, którą Tadeusz uścisnął.
— Byłeś na mieście? — zapytał chrapliwym głosem — cóż mówią?...
Tadeusz ramionami wzruszył.
— Nic nie mówią! — odparł wymijająco.
— Widziałeś tego... człowieka?
— Kogo?
— Pana hrabiego.
— Nie... nie widziałem...
— A!... nie przyszedł do biura?
— Nie.
Radolt uniósł się na łóżku i oczy szeroko otworzył.
— Dlaczego?... czy nie może strawić swego tryumfu? czy wstydzi się tego, co uczynił?
Głowa mu opadła na poduszki.
— Ja na jego miejscu wstydziłbym się bardzo... — dokończył gasnącym głosem.
Tadeusz kręcił się koło półeczek i przekładał książki. Postanowił milczéć i nie przyznawać racyi ani jednéj, ani drugiéj stronie. Neutralność wydawała mu się najwygodniejszą do zajęcia pozycyą. Zaduch, panujący w pokoju, dławił go. Wziął z tualetki wodę kolońską i nacierał sobie skronie. Poczém buteleczkę schował w kieszeń kurtki. Teraz szukał pod łóżkiem pantofli.
— Pozwolisz, że się przebiorę? — zapytał z kurtuazyą wielkiego pana.
Radolt śledził jego ruchy smutnemi oczyma.
— Czy nie jesteś u siebie? — zapytał wreszcie półgłosem.
Milczeli obaj, czując, że nici sztucznéj sympatyi, jaką okoliczności związały pomiędzy nimi, rwać się zaczynały kolejno. — Przeze drzwi wsunęła się głowa Wielohradzkiéj.
— Nie śpi pan? — zapytała stara kobieta — dam panu filiżankę bulionu.
Radolt porwał się i chciał protestować.
— Cyt!.. — przerwała mu Wielohradzka — kto to widział starszych nie słuchać! Wypije pan Franciszek bulion, zje kawałek kury... Siły powrócą, a z niemi ochota do życia...
Zniknęła we drzwiach, i za chwilę słychać było szczęk porcelany i szkła w ciemnéj głębi kuchenki.
Z oczu Radolta zaczęły płynąć dwie strugi łez.
— Twoja matka... to święta... — wyrzekł, ocierając oczy po chłopsku, rękawem koszuli.
Tadeusz milczał. Nawet ta pochwała matki podnieciła jego zazdrość. Do téj chwili żył wyłącznie sam w myślach i czynach swéj matki. Teraz ten drugi zabiera mu część macierzyńskiéj opieki.
Korzystając z wejścia matki, która wniosła bulion na tacy cynowéj, pokrytéj serwetą, Tadeusz wyszedł do pierwszego pokoju.
Zastał w nim Tecię, przesypującą liście pomarańczowe z jednéj torebki w drugą.
— Co Tecia robi? — zapytał z pewną suchością w głosie.
— Oczyszczam liście pomarańczowe... w aptece tak niedbale je utrzymują...
— A!.. czy to dla mnie ta troskliwość ze strony Teci?
Dziewczyna uśmiechnęła się lekko.
— Cóż znowu! przecież pan, dzięki Bogu, zdrów i nie potrzebuje uspokajać swoich nerwów. To dla tego biedaka... Żeby pan wiedział, jak on dziś rano płakał, to się serce krajało...
Tadeuszowi zaczęły się trząść ze złości wargi.
— Ja także nieraz płakałem... — wyrzekł z goryczą — a pannie Teci nawet na myśl nie przyszło gotować mi ziółka na uspokojenie nerwów...
Tecia spojrzała na niego zdziwiona.
— Ile razy pan był smutny, tyle razy i ja byłam bardzo smutna... — odparła z prostotą — nie mogłam pana pocieszać, bo... wtedy... pan mnie od siebie odsunął... Nie śmiałam... Ale przecież, skoro pan tylko się do mnie zwrócił, ja zaraz przyszłam...
— Ta! ta! ta!.. — zaśmiał się ironicznie Tadeusz — wszystkie kobiety jesteście te same! Nowe sitko na kołku!.. C’est du propre!.. Winszuję gustu!..
Zaczął chodzie po pokoju wielkiemi krokami. Trzymał ręce w kieszeniach kurtki i zaciskał tak pięści, że aż paznogcie mu w dłoń weszły.
— Z tém wszystkiém widzę... — zaczął znowu — widzę, iż jestem tu zbyteczny. Obie panie nie macie czasu zająć się mną i dać mi chociażby szklankę herbaty!.. Uciekam!.. Tecia powie mamie, że idę do cukierni na herbatę... Panie tymczasem uspokójcie nerwy tego pana...
Na swą domową kurtkę wsunął palto letnie i porwał kapelusz.
— Żegnam panią! — wyrzekł z ceremonialnym ukłonem — adieu!..
Wyszedł, stawiając nogi jak indyk, nadęty i napuszony.
W téj saméj chwili Wielohradzka wyszła z pokoju Radolta, niosąc próżny talerz i kawałki bulki.
— Co to? Tadzio wychodzi?
— Tak, proszę pani! — odparła półgłosem Tecia. — Pan Tadeusz powiedział, że idzie do cukierni na herbatę...
— Dlaczego?..
— Ja nie wiem, proszę pani!...
Wielohradzka spojrzała podejrzliwie na młodą dziewczynę.
Przypuszczała, iż pomiędzy Tadeuszem i Tecią zaszła jakaś scena miłosna. Daleką bowiem była od przypuszczenia, iż Tadeusz dławił się w téj chwili śmiesznem i dziecinnem uczuciem zazdrości.
Tadeusz pierwszy podsunął Radoltowi myśl wyjazdu na wieś.
— Dobrze zrobisz, wyjeżdżając ze Lwowa... o! na czas jakiś! — wyrzekł, zatrzymując się przed fotelem, na którym siedział teraz Radolt owinięty w pled, drżący i zziębły, pomimo szafiru i złota panującego w przestrzeni.
Radolt potrząsnął głową.
— Nie mogę... nie mam pieniędzy... Zresztą jutro mam już zamiar wyjść. Pójdę do redakcyi... nie wiem, kto mnie tam w korekcie zastąpił... muszę powrócić na dawne stanowisko.
Tadeusz spotkał rano Dolińskiego, który uwiadomił go o postanowieniu redaktora: odprawienia Radolta, jeżeli zjawi się w redakcyi, i odebrania mu miejsca korektora.
— Uważasz pan!... — mówił satyryk — tak się Radolcisko zbabrało tym szantażem, że redaktor o nim słyszeć nie chce. Ja go tam broniłem, bo to dyabli wiedzą, jak było. Ta-że z takimi kibicami, jak te hrabiowie, co to mądre szelmy za ręce się trzymają, niewiadomo nigdy, co to jest prawda, a co nie. Chciałem nawet satyrę napisać o téj historyi, ale mi ją mój redaktor też obciął i nie pozwolił...
I kiwając głową dokończył:
— Według mnie Radolcisko przepadł... i nie ma co ludziom się na oczy pokazywać!
Toż samo myślał i Tadeusz. W głębi duszy lękał się jeszcze, aby Radolt nie doszedł prawdy i nie dowiedział się, że to on właśnie był przyczyną téj sprawy. Kilkakrotnie bowiem Radolt wyrzekł:
— Gdybym choć wiedział, kto mu moje słowa powtórzył...
— Cóżbyś mu zrobił? — zapytał Tadeusz, nadrabiając fantazyą.
— Uszy-bym mu obciął...
Radolt bowiem pragnął teraz koniecznie jakiéjś zemsty, jakiegoś głośnego czynu odwagi, który mógłby go odrazu zrehabilitować i sympatyę ludzką zwrócić w jego stronę. Marzył o spoliczkowaniu Malewicza w teatrze lub na ulicy. Czuł jednak, iż na to nie stanie mu odwagi. Dręczył się więc, bił z własnemi myślami, w jednéj chwili przeżywał tysiące chwil własnego życia.
Tadeusz, znudzony, zmęczony, wstał i, wyszedłszy do drugiego pokoju, do matki się zbliżył.
— Niech mamcia mu radzi, aby na wieś do rodziców sobie pojechał... — wyszeptał, pochylając się nad siedzącą przy oknie Wielohradzką.
Stara kobieta złożyła trzymaną w ręku robotę.
— Co też ty mówisz!... — wyrzekła półgłosem. — On nie ma siły, nie zniesie podróży... niech się biedak jeszcze trochę wzmocni...
Tadeusz brwi zmarszczył.
— Owszem... Radolt jest dość silny, a świeże powietrze zrobi mu dużo dobrego... Ja mamcię proszę, niech mameczka go dłużéj nie zatrzymuje u nas. Ludzie nareszcie się domyślą i... jeszcze gotowi pomyśleć... że... byliśmy z Radoltem w zmowie.
Wielohradzka powstała przerażona:
— Co też ty mówisz, Tadziu!.. co też ty mówisz?!..
— Och!.. — odparł niedbale Tadeusz. — Mameczka nie zna ludzi i nie wie, do czego oni są zdolni: pojmuje mamcia, jak taka rzecz może mi zaszkodzić i zepsuć karyerę!..
Rzucił ten ostatni wyraz prawie tryumfująco, wiedząc, iż matka nie zdoła się oprzeć podobnemu argumentowi.
I w gruncie rzeczy wierzył w to, co mówił. Owo zniknięcie Radolta dziwiło wszystkich. Lwów wrzał od plotek i przypuszczeń. Jedni sądzili, iż Radolt utopił się ze wstydu, inni przypuszczali, iż go zaaresztowano. Cała spleśniała bezsenność małego miasteczka objawiła się teraz w błyszczącéj zuchwałości.
I tylko Malewicz tryumfował teraz w apoteozie swego zwycięstwa, pokazując się wszędzie, na spacerach, w teatrze. Mieszczaństwo śledziło z zaciekawieniem wyraz jego twarzy. Pokazywano go sobie, szepcąc „to ten.” I wielka jego uroda, szyk, nieposzlakowany krój odzieży, ładne maniery, a zwłaszcza imponująca pewność siebie, pociągały tłum, tak, jak pociągnęły Tadeusza. Gdy pewnego wieczora w dzienniku ukazała się znów nowelka jego pióra pod tytułem „Sonata księżyca“, przyjęto ją z sympatyczném uznaniem. Stanowczo, Radolt był pobity i pogrzebany. Nikt go nie bronił, bo nawet jego knajpowi przyjaciele zamilkli. I zaczęto sądzić jego postępek coraz surowiéj, coraz ostrzéj. Owo zniknięcie było najlepszym dowodem jego winy. Nikt nie stał teraz po stronie człowieka, który chodził po ziemi bez skarpetek, kryjąc swe bose nogi w podarte obuwie.
Wszystkie piękne postanowienia Tadeusza rozwiały się w puch.
Nie biega wprawdzie z wieczoru na wieczór, zrzekł się zupełnie stanowiska wodzireja, lecz nie czyta owych gazet wieczorami, przy lampie, tak, jak to matce obiecywał.
Z nadejściem zimy ogarnia go anemia, a z nią silne bóle newralgiczne całéj lewéj połowy twarzy. Bierze ciągle antypirynę, która pogrąża go w lekki stan ekstazy. Pomimo starań matki nie chce odżywiać się należycie, grymasząc ciągle, jak panna na wydaniu. Je tylko pieczone jabłka i sery rozmaite. Godzinami całemi leży nieruchomy na łóżku, wpatrując się w sufit. Jakaś głucha uraza i chęć ujawniania owéj urazy nurtuje go bezustannie. W biurze zamyka oczy i pochyla się na sofę, znudzony i rozmarzony gorącém, jakie w całym gmachu panuje. Jak przez sen słyszy szmer głosów Pozbitowskiego, Malewicza, Bodockiego, opowiadających o nowéj śpiewaczce operetkowéj, którą sprowadzono z Warszawy. Słowa ich dobiegają uszu jego, jakby z po za jedwabnéj zasłony. Gdy późniéj przywlecze się do domu i, zjadłszy obiad, ułoży się ubrany na łóżku, głosy kolegów biurowych brzęczą delikatnie dokoła jego twarzy. Przestał zajmować się Tecią i tylko czasem, gdy matki niema w domu, przyciąga ku sobie spłonioną dziewczynę i przysuwa swą twarz do jéj twarzy. Siedzi tak długo, nieruchomy, zapatrzony w przestrzeń, a Tecia blednie i czerwienieje, nie mogąc sobie wytłómaczyć téj przemiany.
Wielohradzka kilkakrotnie prosiła go o udanie się do lekarza, lecz on kiwał ręką niedbale, mówiąc:
— Po co?
I z uporem histerycznéj kobiety akcentuje wszystkie objawy swéj anemii i newralgii, tak, jakby widok chorego Radolta podziałał nań i poddał mu chęć naśladownictwa.
Z początku było tak rzeczywiście, lecz powoli zniechęcenie i spleen ogarnął go w szalony sposób. To ciche życie, które zdawało mu się możliwem, a nawet pożądanem, obecnie dławiło go i męczyło fatalnie. Nie miał jednak siły ani chęci powrócić do dawnego chaosu. Gdy przypomniał sobie gwar, hałas i światło salonów, mimowoli cofał się i mrużył oczy. I tak, niepewny, wahający się, zmęczony i niechętny wlókł się teraz przez życie, nie mając ochoty nawet jeść dla podtrzymania egzystencyi.
— To nie życie... to wegetacya — mówił sam do siebie, wzruszając ramionami.
Tymczasem Wielohradzka z bohaterstwem walczyła z powodzią długów. Spłacała raty z najwyższym wysiłkiem, lecz zaległa za komorne i w sklepie, w którym brała podszewki i tak zwane „dodatki“, dług jéj rósł z przerażającą szybkością. Tecia pracowała dniami i nocami, dźwigając prawie na własnych barkach cały ciężar roboty. Obie kobiety schudły, zbladły, nie dosypiając nocami, wstając równo ze świtem. I w tém zbliżeniu się w pracy, zbliżały się powoli ich serca i dusze. Dopomagając sobie wzajemnie, walcząc ze zmorą snu przy świetle lampy, zanurzały się bezwiednie w atmosferę wzajemnego przywiązania i ufności. Tecia oddawna czuła się już niewolnicą serdeczną matki Tadeusza; lecz, nieśmiała i cicha, lękała sic objawów swego przywiązania. Zaprzedała się tylko w niewolę pracy i wynikami jéj chciała dowieść tego, co w głębi serca czuła. Wielohradzka zaś, od chwili pobytu Radolta, poznawszy brak egoizmu i serdeczność nędzarza, mimowoli część téj sympatyi, jaką w niéj obudził korektor, przeniosła na Tecię. Znalazła w niéj bowiem tę samą wygórowaną wrażliwość, dobroć i wdzięczność. Wśród walk materyalnych, trosk powszednich, jakie przechodziła, zapragnęła teraz jakiéj stałéj, poczciwéj, dziecięcéj miłości, któréj od Tadeusza spodziewać się nie mogła. I patrząc na tę głowę dziewczęcą, schyloną nad robotą z taką energią, z taką siłą, wytrwałością i zaparciem się siebie, Wielohradzka czuła, iż serce jéj taje, i że ta dziewczyna, która może nie była „partyą“ dla jéj syna, jest „partyą“ dla jéj zmęczonego i żądnego przywiązania serca.
Całowała teraz Tecię w głowę na dobranoc i żegnała ją tak, jak Tadeusza, mówiąc:
— Śpij z Bogiem i dobrze!..
Pokorne pochylenie głowy dziewczyny, jéj nieśmiały pocałunek, złożony na ręce, rozrzewniał ją i napełniał pociechą.
— Dobre... dobre dziecko!... — mówiła patrząc, jak Tecia znikała we drzwiach, słaniając się ze znużenia i braku spoczynku.
Mimo to jednak z pewną trwogą oczekiwała z ust syna nowéj wzmianki o zamiarze ożenienia się z Tecią. Gdyby tu szło o zaprzedanie jéj własnego życia w wieczną szarotę i niewolę, nie zawahałaby się ani na chwilę; lecz pozwolić Tadeuszowi zaślubić Tecię zdawało się jéj — zamknąć rajskiego ptaka do klatki i nałożyć mu na skrzydła wiekuiste pęta.
Pewnego styczniowego ranka srebrno było i biało od śniegu i mrozu.
Tadeusz siedział przy swém biurku rozmarzony gorącem, które buchało z rozpalonego pieca. Wyciągnął nogi, wsadził ręce w kieszenie od spodni i znudzonym, szklanym wzrokiem powitał wchodzącego Pozbitowskiego.
— Mam do ciebie prośbę — wyrzekł „koniarz“, zbliżając się do Wielohradzkiego.
— O co chodzi? — zapytał Tadeusz, przybierając jeszcze więcéj znudzoną postawę.
— Zastąp mnie dzisiaj na inspekcyi.
— Dlaczego?
— Dlatego, że mam wielką ochotę być na tomboli w teatrze...
Wielohradzki skrzywił się, ziewnął i, wyciągając ręce w górę, odpowiedział:
— A ja nie mam ochoty nudzić się za ciebie w téj przeklętéj budzie...
Pozbitowski wszakże nalegał:
— Och! możesz mi oddać tę przysługę... Zresztą to tylko zamiana. Skoro przyjdzie twoja kolej, ja ciebie zastąpię.
— Nie! nie mogę!
— Ależ... dlaczego? Ty wszakże na maskaradę nie idziesz?
— Qui sait!
— Cóż znowu! mówiłeś, że jesteś w żałobie.
— Żałoba moja się skończyła. Właśnie wybierałem się dzisiaj na tombolę.
— Słowo?
— Słowo!
Sam nie wiedział, dlaczego się upierał, dlaczego chciał popsuć Pozbitowskiemu zabawę. Powtórzył owo „słowo” prawie machinalnie. Gdy się opatrzył, było już zapóźno.
Pozbitowski ku drzwiom zmierzał.
— Pójdę poprosić kogo innego... Tylko pamiętaj, gdybyś na tombolę nie przyszedł, pomyślę, że to un parti pris de la part...
Wyszedł.
Wieczorem Wielohradzki po wypiciu herbaty, zamiast położyć się jak zwykle, zaczął krzątać się po swoim pokoju.
— Mameczko — zapytał — czy mam czystą frakową koszulę?
Wielohradzka, siadająca właśnie do pracy, aż drgnęła z podziwu, słysząc to zapytanie. Tecia również podniosła głowę z najwyższem zdziwieniem.
— I nie jedną, ale sześć czystych znajdziesz w swojéj szafce — odparła po chwili Wielohradzka. — Ale dlaczego mnie o to pytasz? czy idziesz na jaki wieczór?
— Och! — jęczał Tadeusz — gorzéj niż na wieczór... muszę iść na tombolę!
— Dlaczego musisz?
— Dałem słowo.
— Komu?
— Och! to cała historya!
I stękając i jęcząc, przerywając sobie co chwila wydobywaniem krawata, rękawiczek, lakierowanych półbucików, zaczął Tadeusz opowiadać swą przygodę z Pozbitowskim.
— W ten sposób muszę iść na tę przeklętą tombolę... — zakończył, ze złością rzucając zdjętemi butami.
Wielohradzka milczała przez chwilę, wreszcie odezwała się niepewnym głosem:
— Może to i dobrze... rozerwiesz się trochę...
Za całą odpowiedź Tadeusz roześmiał się ironicznie.
Zresztą już był gotów i wyszedł ze swego pokoju strojny, ładny, elegancki, pachnący. Dawny wodziréj zdawał się powstawać z mogiły. Blady był tylko i jakby niewyspany. Ziewając, zbliżył się do stołu i stanął obok Teci.
— Żeby mamcia wiedziała, jak mi się spać chce...
— To nie idź, dlaczego się masz przymuszać? Gdyby to jeszcze na wieczór do namiestnika albo do jakiéj wpływowéj osobistości, rozumiem konieczność przymusu... ale nie na tombolę...
— Powiedziałem już mateczce, że muszę zrobić prosty acte de présence. Wrócę za godzinę. Dobranoc!
Ziewnął raz jeszcze, pocałował w rękę matkę i zawahał się chwilę przed Tecią.
— Dobranoc pannie Teci!... — wyrzekł, kłaniając się dziewczynie z galanteryą.
— Dobranoc panu! — odparła Tecia, szukająca w téj chwili pomiędzy stosem skrawków nożyczek. Oczy jéj zdawały się unikać wzroku Tadeusza, usta ułożyły się w podkówkę, ręce wykonywały machinalne, bezmyślne poruszenia.
Wielohradzka także opuściła głowę i nie patrzy na syna.
Zdejmuje ją trwoga, czy Tadzio nie zażąda kilku guldenów, tak jak to zwykł był dawniéj czynić, gdy bywał w „świecie”. Kasa jéj wyczerpana nie może znieść podobnego wydatku.
Lecz nadspodziewanie Tadeusz nie prosi o pieniądze. Ziewa, połyka trochę antypiryny, przegląda się w lustrze i nareszcie wychodzi, nowe frou-frou we fraku, pozostawiając po sobie smugę odurzającego zapachu doskonałéj wody kolońskiéj i leciuchną woń terpentyny, którą na lato frak jego zwilżony został.
Idzie wolno przez ulicę, nie śpiesząc się, dobrze owinięty w długi płaszcz z peleryną, który spada masą czarnych fałd niemal do kostek. Szapoklak zsunął cokolwiek z czoła i pomimo zimna czuje co chwila uczucie podskórnych płomieni, przebiegających mu wzdłuż karku, policzków i czoła. Niezwykłe ożywienie panuje na ulicach miasteczka. Tombola, na któréj bilety będą sprzedawać „aktorki”, wyprowadza śpiący tłum z uśpienia. Oprócz aktorek będą damy z towarzystwa. Siedzą w lożach, kokietując, plotkując i flirtując na wszystkie strony. Wejść można łatwo. Bilety tanie. Kostium złatany z perkalu, szychu i brudnego atłasu. W kontramarkarni możliwa zamiana wytartéj odzieży na lepszą, to samo i co do kaloszy. W dawnéj sali sejmowéj, wązkiéj kiszce obstawionéj staremi dekoracyami, tańce. Wiele uciechy estetycznéj i materyalnéj. Powoli kulawe szkapy einspännerów wiozą pary krakowiaków o wytłuszczonych kierezyach. Tu i owdzie Carmen wysiada, pokazując nogi obleczone w bawełniane różowe pończochy. Gaz na ulicach płonie żółto i chorobliwie. Czasem przemknie kareta z massą futra na koźle i kominami kapeluszy służby. Po za karetą czepiają się małe chłopaki, międzynarodowa armia, odziana w mundur biedy i lekkomyślności. Inni, na chodnikach, krzyczą na stangretów:
— Batem go! batem go!...
I nagle pędzi coś jak kula, migocąc czerwonem światełkiem. Jakiś zapóźniony bicyklista sunie na rowerze przez środek ulicy.
Ulicznicy, dojrzawszy go, pędzą za nim, krzycząc sakramentalne lwowskie:
— Wa-ryat! wa-ryat!...
Cieniuchne ich głosiki piszczą, forsują nutę. Podniosły ją teraz o oktawę. Te dwa tony przeraźliwe natychmiast znajdują echo. Maski, jadąc w sankach, podejmują ton skwapliwie.
— Wa-ryat! Wa-ryat!...
Cyklista pędzi jak szalony, wreszcie znika. Śnieg zaczyna padać, i teraz dzieciaki lecą w podskokach, chwytając fruwające piaty w powietrzu. — Lo-dy! — wrzeszczy jakiś malec pół bosy, pół nagi, wirujący jak cień nieuchwytny wśród jasnych smug światła, płynących z okien niezamkniętych jeszcze sklepów.
Wielohradzki, jak ślimak w skorupę, zaszywa się w fałdy swego płaszcza. Ciepło mu w nim i dobrze. Radby zatrzymać go w sali, lecz chęć dawnego eleganta przeważa newralgię. Zrzuca więc płaszcz w kontramarkarni i wchodzi na balkon pierwszego piętra, trzymając, zwyczajem francuskim, ręce w kieszeniach spodni.
Przed nim, jakby w kotlinie obramowanéj ścianami o rozpadlinach lóż i galeryi, kręci się już kilkaset osób, depcąc podłogę brudną, zalaną całą potokami błota i roztopionego śniegu. Wśród czerni paltotów i fraków męskich nikną nędzne kostiumy masek i biaława żółtość obnażonych ramion. Podniesiona kurtyna ujawnia scenę ujętą w czerwone płótna proscenium i paludamentów. Scenę obstawiono dekoracyami jakiegoś starego pałacu dożów o wyblakłych i biednych złoceniach. W środku puf duży, sceniczny, zasmarowany bielidłem rąk aktorskich. W pufie palmy i draceny, nędzna roślinność, więdniejąca w atmosferze gazu i zaduchu. Na prawo, na lewo, pod złoconemi festonami dekoracyi, stoliki, na których płoną świece w kandelabrach. Przy nich aktorki, którym od czasu do czasu widać głowy ciemne lub jasne, pochylone nad tacami lub koszykami pełnemi małych zwitków papieru. Tłum otacza stoliki, pochylając i śmiejąc się, robiąc głośne uwagi. Czasem przemknie arystokratyczna postać „kasynowca” i zatrzymuje się przy stoliku. Wówczas ciekawość tłumu wzrasta. Płomienie świec kołyszą się gwałtownie. Tłum wymienia głośno cyfrę złożonych pieniędzy i zwykle wzrusza ramionami, dziwiąc się skąpstwu „tych panów”. Tłumu tego nawet miliardy Rotszylda nie zadziwią. Jest drwiący, zuchwały, blagierski. Zwłaszcza maski w kostiumach świecących szychem, tryumfują trywialną werwą bohaterów anonimowych — i całe szare, pomimo barw jaskrawych swych łachmanów, kręcą się zuchwale pod deszczem nut, które umieszczona na galeryi orkiestra sypie bezustannie z rykiem trąb i hukiem chińskiego kapelusza.
Na samym końcu sceny wznoszą się schody, prowadzące do dawnéj sali sejmowéj, schody brudne, ciemne, zaśnieżone całe i oślizgłe. I po tych schodach, jak kaskada bezbarwna, pomimo tęczy kolorów, przesuwa się bezustannie fala ludzi, idących bezmyślnie z jednéj sali do drugiéj, oślepionych blaskiem gazu, ubezwłasnowolnionych przez owcze błądzenie bez celu.
Wielohradzki, stojąc na środku balkonu, patrzył wciąż na dół, nie mogąc w pierwszéj chwili wśród téj arlekinady rozróżnić odrębnych sylwetek lub jakichkolwiek linii. Zwłaszcza czarne dna cylindrów i szapoklaków dominowały, głusząc temi drobnemi płaszczyznami wszystkie inne wypukłości i punkty. Lecz powoli zaczynał rozpoznawać przy pierwszym stoliku czarną postać Pozbitowskiego obok, w różową gazę odzianéj, drugiéj naiwnéj teatralnéj. Nieco daléj jedna z lwowskich kokotek, ubrana w purpurowy strój Mefistofelesa, odcinała się linią bioder, obciągniętych purpurowemi trykotami. Środkiem sali szło czterech mężczyzn, trzymając się pod ręce. Wszyscy mieli na twarzach peruki a maski na włosach. Fraki mieli włożone odwrotnie, toż samo koszule i kamizelki. Wielohradzki przymknął oczy, nie mogąc znieść widoku téj monstrualnéj przemiany. Jakaś krakowianka, z bardzo tłustemi i lśniącemi rękami, z chusteczką w ręce, spacerowała sama, poprawiając co chwila brudną, niebieską atlasową maskę. Wielohradzki śledził ją wzrokiem przez chwilę. Była nizka, krępa i widocznie biedna, bo buciki jéj, jakkolwiek starannie oczyszczone, były wykrzywione i bez formy.
Gdy przechodziła koło loży kasynowéj, z po za firanki wysunęła się długa trupia ręka i uszczypnęła dziewczynę w nagie ramię. Wielohradzki poznał rękę Melunia Orlickiego. Dziewczyna zatrzymała się i zaczęła krzyczeć, lecz na przodzie loży pojawił się Malewicz i zaczął śmiać się głośno, patrząc na nią z wysokości i bawiąc się widocznie jéj gniewem. Wielohradzki powoli z loży kasynowéj wzrok przeniósł ku innym lożom, i ogarnęło go dziwne uczucie.
Od półtora roku przeszło nie widział tych ludzi zebranych razem, wystrojonych i zbitych w pewien klan — odsuniętych od reszty społeczeństwa, jakby siatką garde-feu niewidzialnego.
Wszyscy byli na swych dawnych miejscach. Stara pani Bodocka tronuje w loży namiestnika. Cztery panny hrabianki siedzą rzędem jak egzotyczne ptaszki, owinięte białemi płachtami balowych narzutek. Loże pierwszego piętra zajęły wszystkie znaczniejsze rodziny arystokracyi galicyjskiéj, i Wielohradzki widzi całą kolekcyę Muszek, odzianych biało, lila, błękitno, na tle ciemno-purpurowego obicia ścian. Niektóre były już mężatkami; torsy, ich owinięte aksamitem lub jedwabiem, zamiast lekkiéj gazy, wysuwały się tak samo chude i dziewicze z po za aksamitnéj linii balustrady. Tu i owdzie ciemniał błam futrzanéj rotundy lekko na ramiona zarzuconéj, lub delikatnie fryzowały się w przestrzeni srebrne kędziory angory, formujące tło, na którem odcinała się wężowa, wazka sylwetka dystyngowanéj postaci kobiecéj. I te piękne kształtne głowy, nosy proste, oczy duże i jasne, ręce drobne, karki silne a delikatne — migotały wśród fałd aksamitu, atłasu, puchu futer, piór i śnieżno-białych plastronów koszul, bielejących wśród czerni aksamitnych kołnierzy frakowych.
Niewielka przestrzeń dzieliła tych ludzi od szarego tłumu, snującego się na dole, lecz przestrzeń ta wydała się Tadeuszowi olbrzymią.
Były to dwa światy, które nie miały ze sobą nic wspólnego.
Jeden błądził wśród śniegu, błota i pozlepianych łachmanów, drugi eteryzował się na wysokości kilku metrów z błyskotliwością zawieszonego w powietrzu brylantowego naszyjnika.
Tadeusz odwrócił się teraz i patrzył na lewą stronę sali, patrzył powoli, z żalem dobrowolnego wygnańca, widzącego zdaleka wnętrze Raju.
I w pierwszéj loży, dotykającéj ścianą balkonu, ujrzał Orzecką, silnie otuloną w okrycie z aksamitu heliotropowego, bogato zasnute złotym haftem.
Śmiejąc się, młoda kobieta zwracała głowę w głąb loży.
Ktoś tam stał, jakaś druga kobieta, bo z po za ściany wysuwała się ręka w jasno perłowéj rękawiczce, trzymająca przepyszny wachlarz z czarnych piór strusich.
I nagle kobieta ukazała się cała, odziana w amarantowy cieniowany aksamit, zasypany deszczem dżetu.
Światło gazu zagrało w perełkach dżetowych i w splotach włosów, zapalając wszędzie migocące złote iskierki.
Chwilkę kobieta zdawała się gorzeć cała w świetle tych iskier, w śniegu tego światła, aż powolnym, jakby zmęczonym ruchem osunęła się na krzesło, odwracając się plecami w stronę balkonu.
I teraz Tadeusz miał przed sobą trójkąt ciała o gorącéj karnacyi, ujęty w dwie linie amarantowego aksamitu i trzecią, górną, uformowaną z lekko wijących się drobnych włosów rudéj a raczéj miedzianéj barwy.
Tadeusz usta zaciął aż do krwi.
O kilka kroków, przedzielona trampoliną balkonu, siedziała Muszka, lecz nie ta „sportowa”, w męzkim kapeluszu i w angielskich trzewikach bez obcasów, lecz dawna Muszka rudowłosa, elegancka, strojna w kask swych fryzowanych włosów.
Do oczu Wielohradzkiego nabiegła purpurowa fala. Chwilę zabrakło mu oddechu. I cała rozpacz zawodu wybuchła w nim z szaloną gwałtownością. Po raz drugi przeszył wzrokiem spokojny i marmurowy kark Muszki, która teraz lornetowała głąb sali swoją aluminiową, błyszczącą lornetką. Tadeusz porwał się ku wyjściu. Wybiegł na korytarz, potrącając bohaterkę, odzianą w świeżą suknię beżową i pantofle filcowe. Zbiegł ze wschodów i wpadł do sali. Prędko jednak opamiętał się i zatrzymał jeszcze pod werendą balkonu. Nie chciał, aby Muszka dostrzegła go w tłumie tego „drugiego świata”.
I znów powrócił pod drzwi balkonu, których otworzyć nie śmiał. Stał więc niepewny i wahający, aż spłoszył go gwar głosów kobiecych na korytarzu prowadzącym do lóż. Rzucił się na lewo i znalazł jakieś przymknięte małe drzwiczki. Po za niemi drzemał strażak. Drabina wązkich wschodów pięła się pod górę. Strażak, zbudzony nagle, z podziwieniem patrzył na groźną minę Tadeusza. Chcąc skierować się w jakąkolwiek stronę, Wielohradzki zaczął szybko piąć się po wschodach.
I nagle wpadł w zaduch, krzyk i szalone gorąco. Znalazł się na paradyzie, po którym snuły się całe kłęby masek, maszynistów, strażaków i służby teatralnéj. Zaraz przy drzwiach Wielohradzki potknął się o krakowiankę z chusteczką w ręku, o wykrzywionych bucikach.
Rzuciła się ku niemu i porwała go za połę od fraka.
— Znam cię!.. — zawołała piskliwie.
Wielohradzki wyrwał się z jéj olbrzymich rąk i znów zbiegł ze wschodów. Na dole przywitał go zdziwiony wzrok strażaka. To go rozdrażniło do reszty. Co chwila słyszał ryle trąb orkiestry teatralnéj. W rozdrażnieniu potęgował to wrażenie słuchowe do wycia szalejącego orkanu, który go pędził przed siebie bez celu i możności wydobycia się z tego zaklętego koła. I znów znalazł się u wejścia do sali. W oddali dostrzegł czerwone trykoty Mefistofelesa i czwórkę mężczyzn idących tyłem, strasznych potworów o nieruchomych, uśmiechniętych maskach. Cofnął się i upadł na jakąś miękką i ciepłą masę. Był to stos odzieży rzuconéj na ziemię przez służbę kontramarkarni. Wielohradzki pośpiesznie wyjął z kieszeni numer papierowy.
— Proszę o mój płaszcz... — zawołał prawie rozpaczliwie.
Lecz czekał długo na przeciągu i zimnie, co chwila bowiem wchodziły teraz maski cokolwiek strojniejsze, owinięte w koronki i jedwabie. Służba w kontramarkarni traciła głowę, rzucając podawaną jéj odzież na ziemię, gdyż na szaragach miejsca już nie było.
Wreszcie podano płaszcz Wielohradzkiego.
Klnąc i złorzecząc, odział się nim i skierował ku wyjściu. W chwili gdy wszedł do przedsionka, ogarnął go żal serdeczny. Zdawało mu się, że pozostawia za sobą coś mu bardzo drogiego.
Znalazłszy się pod kolumnadą, Tadeusz stanął jak wryty. Patrzył bezmyślnie na zajeżdżające kolejno sanki, z których wysiadały teraz maski cokolwiek strojniejsze, owinięte w atłas i tanie koronki. Pod kolumnadą, pomimo zapalonych latarni, panował szarawy, brzydki półcień. Za to ulica cała była żółta od świateł, które płynęły z okien gmachu teatralnego, a zwłaszcza z kawiarni, zajmującéj prawy parter teatru. W żółtawéj téj powodzi rysowały się sylwetki mężczyzn, odzianych w palta i kalosze, dążących w stronę teatru lub wchodzących do kawiarni. Były to olbrzymie cienie chińskie, ukazujące się na wzór sylwetek wyciętych z czarnéj blachy po za zasłoną mgły przejrzystéj i wilgotnéj.
Tadeusz stał ciągle na progu przedsionka, gryząc nerwowo wargi. Dopóki był w gmachu teatru, wmawiał w siebie chęć ucieczki, lecz, stanąwszy na progu kolumnady, nie czuł dość siły, aby się oddalić i powrócić do domu.
Jakiś mężczyzna w czarnem dominie przemknął obok niego, potrąciwszy go prawie ramieniem. Z pod długiego płaszcza jedwabnego wysunęły się nogi odziane w czarne spodnie i długie berlacze. Tadeusz, uczuwszy popchnięcie, z całą furyą zwrócił się w stronę biegnącego mężczyzny.
— Brute!... — zawołał głośno — Brute!...
Lecz maska znikła w przedsionku, nie zwróciwszy uwagi na wykrzyknik Wielohradzkiego.
Tymczasem Tadeusz powoli zaczynał decydować się do opuszczenia swojego stanowiska. Postąpił kilka kroków, lecz nagle zajeżdżające sanki, które zatoczyły się z fantazyą na chodnik, obryzgały go ciemnym roztopionym śniegiem. Jak kot zmoczony, parsknął Tadeusz i znów cofnął się do przedsionka. Znalazł się przed okienkiem kasy, które matową, lekko oświetloną szybką znaczyło się w przestrzeni. Na szybce przyczepiono kartkę z napisem:
świeże i gustowne do wynajęcia.
Banalny umysł Tadeusza w jednéj chwili powziął również banalne postanowienie: włożyć domino, maskę i wejść niepostrzeżenie do sali. Kto wie — może nawet zbliżyć się i powiedzieć Muszce kilka słów prawdy, napiętnować jéj czoło.. pogardą...
Machinalnie sięgnął do kieszeni fraka i wyjął mały pugilaresik. Zaczął liczyć odebraną rano pensyę. Wystarczy mu na wynajęcie domina, a wreszcie zostawi zegarek, płaszcz, ale domino mieć musi. I coraz więcéj podniecał się w swojéj egzaltacyi. Widział się już w czarnym płaszczu, zbliżającym się ku Muszce. Przez chwilę patrzeć będzie tylko na nią przenikliwie. Co jéj późniéj powie, sam nie wie, ale czuje, że wyrazy cisną mu się do ust z przerażającą gorączką.
Biegnie na trzecie piętro, lecz tam gubi się w labiryncie ganków otaczających dziedzińce. Jakaś dziewczyna stoi oparta o balustradę i pluje na dół, w przepaść ciemną, którą ma pod nogami.
Wielohradzki zbliża się ku niéj.
— Przepraszam panienkę! — mówi jak może najspokojniejszym tonem — gdzie tu są domina do wynajęcia?
Dziewczyna odwraca swą głowę oskubanego ptaka i odpowiada:
— Ta na czarnym korytarzu, u Nanci!...
— A!.. a gdzież ten czarny korytarz?
— Ojej!... — dziwi się dziewczyna — pan nie wie, gdzie czarny korytarz? ta-że każdy dzieciak zna, gdzie czarny korytarz.
Wreszcie decyduje się pokazać Wielohradzkiemu kierunek ganku, prowadzącego do owego czarnego korytarza.
Wydostawszy się w rodzaj ciemnego i wilgotnego wąwozu fatalnego, oblepionego śniegiem, dostrzega Tadeusz jaśniejszą smugę światła, padającą z jakichś drzwi otwartych.
Kieruje się ku téj smudze i słyszy zmieszany gwar głosów.
Wchodzi w tę żółtą jasność i gwar cichnie. Przed nim — jama niewielkiego pokoju oświetlonego kilkoma dymiącemi kinkietami.
Na łóżku, na stołach, na wieszadłach, rozłożone jak puste manekiny, świecą się kostiumy dziwaczne, upstrzone trochą galonów i srebrnych frendzli. Tu i owdzie wydobywa się szmaragdowa plama atłasu, lub wątpliwa białość jedwabiu. Na ziemi wala się tęcza pstrokacizny arlekińskich kaftanów. Wysoko — na szubienicy wieszadeł — sterczą płaskie kapelusze z płaczącemi gałęźmi rozfryzowanych piór strusich.
W kącie piec z otwartemi szeroko drzwiczkami czerwienieje piękną barwą rozpalonych węgli. Koło niego stoi nieduży żyd, odziany w długie buty, surdut i czerwony szalik wełniany.
— A ja mówię pannie Nanci, co maskarada kiepska jest... Byłem na sali... Same łatyrady...
— E!... — odpowiada z po za wieszadeł jakiś cichy głos kobiecy — to się wie, że maskarady nigdy udać się nie mogą... Od piętnastu lat zawsze jedno i to samo...
Wielohradzki staje na progu i oczy mruży.
— Cicho!... upomina żyd — panno Nanciu, jakiś gość przyszedł.
Z po za wieszadeł wysuwa się suchotnicza postać niemłodéj kobiety. Suknia wisi na niéj jak worek. Okręciła się dużą chustką wełnianą i smutnym niechętnym wzrokiem patrzy na Wielohradzkiego.
— Pan sobie życzy? — pyta, kaszląc lekko.
— Proszę o domino!
— Białe? różowe? niebieskie? — pyta kobieta i długie jéj palce w wełnianych mitynkach przerzucają całe stosy zwiędłych atłasów.
— Nie... — mówi Wielohradzki, wchodząc do pokoju — proszę mi dać czarne domino, zupełnie czarne, świeże i dystyngowane.
Kobieta kręci z zakłopotaniem głową.
— To będzie trudno.... wszystko takie zniszczone...
Żyd z pod pieca uznaje za stosowne wtrącić swoją radę.
— Daj panna Nancia wielmożnemu panu czarny domin z Balu maszera — panna Nancia wie, ten, co to pan Rubirato podarł i opluł ze złości przeszłéj żymy...
Nancia szuka jeszcze chwilę, wreszcie wyciąga duże czarne morowe domino z wielkim kapturem.
— Pan może przymierzy? — pyta, zbliżając się do Tadeusza.
Wielohradzki kładzie na łóżku swój klak i płaszcz i naciąga domino. Gorączka go opuszcza powoli. Ten zimny, brudny, ciemny pokój, pełen łachmanów, ta suchotnica, któréj chude kościste biedne palce czuje dokoła siebie, jak pałce w ruch puszczonego szkieletu — działają na jego nerwy w uspokajający sposób. Sala balowa, Muszka, wydaje mu się bardzo daleka. Chwilę ogarnia go znużenie i chęć zdarcia z siebie domina, które, zbyt obszerne otula go szelestem czystego jedwabiu. Nasuwa jednak kaptur na głowę i kryje się w fałdy mory, jak ślimak w skorupę.
Nancia dobywa z szuflady kawałki czarnéj wstążki.
— Przypnę panu kokardę na lewem ramieniu — mówi nawłócząc igłę — pan Robirato podarł to domino ze złości, wtedy gdy grał w „Balu maskowym.” Daliśmy tu tę łatę, ale zblizka widać doskonale, że to inna mora. Zasłonię kokardą... to będzie polityczniéj.
Powoli, mozolnie przyszywa kokardę i podaje Wielohradzkiemu maskę.
Tadeusz kładzie maskę na twarz, i wypukłe jego oczy odrazu zostają udręczone tą fatalną baryerą, która je przyciska.
— Może wykrajać większy dżury? — proponuje żyd w czerwonym szaliku.
Lecz na korytarzu dają się słyszeć piski, chichoty i śmiechy.
Nancia szybko uprząta porozrzucane kostiumy i poprawia światło lamp.
Wielohradzki, nie chcąc być widzianym w téj kuchni tajemnicy, pyta szybko, zdjęty znów gorączką:
— Ile się należy?
— Piętnaście guldenów...
— Dobrze!... proszę oto pieniądze. Zostawię tu mój płaszcz i za godzinę przyjdę po niego!..
Wychodzi i na kurytarzu mija całą bandę podrostków, zmierzających ku jasnéj smudze światła.
— To ci szyk maska! — odzywa się jeden, potrącając Tadeusza.
— Zostaw go, to jakiś z grandy!... — mówi drugi, rechocząc cicho.
Lecz inni dopadli już drzwi i wołają:
— Panno Nanciu, panno Nanciu, daj nam panna kostiumy dzikensów z Hafrykanki!...
Wymawiają „Hafrykanka”, szczekając prawie z wysiłkiem to H nieszczęsne.
Tadeusz ucieka szybko, ocierając fałdy swojego domina o mury, z których wilgoć kapie. Wydostaje się na ganek i tam, zdaleka, w ciemni, widzi sylwetkę dziewczyny ciągle plującéj w czarną przepaść dziedzińca. Mija ją i zbiega do sali. Miesza się z tłumem masek, i nie może się oprzeć wzruszeniu. Nie czuje się bynajmniéj odosobnionym i zamaskowanym. Przeciwnie, zdaje mu się, że wszyscy go poznają i pokazują sobie, drwiąc z jego przebrania. Drży z zimna, a natomiast twarz płonie mu pod naciskiem maski. I oczy jego, trwożne i zmęczone, biją powiekami, jak motyle skrzydłami. Światło je dręczy, maska uciska. Przed sobą Wielohradzki widzi ciągle jakąś massę zbitą, wśród któréj nic zrozumieć nie może. Kaptur z chrzęstem nieznośnym zasłania mu uszy. Z dźwięków orkiestry słyszy od czasu do czasu ryk trąby lub brzęk blachy. Tłum prowadzi go, niesie, pcha naprzód. Chwilowo olśniły go świece zapalone w kandelabrach ustawionych na stole, przy którym siedzą aktorki. Ten bukiet jarzący, wykwitający nagle po nad morzem głów ciemnych, oślepił go. Cofa się ku lożom parterowym i opiera się o ścianę. Pragnie odpocząć, lecz ktoś go ciągnie za kaptur. Odwraca się i dostrzega, że to Malewicz, nie poznawszy go, pragnie rozerwać się i zabawić, dokuczając maskom. Odchodzi więc wolno, wpada znów w wir tłumu i napróżno wykręca głowę, chcąc dojrzeć lożę Muszki. Za nim, przed nim drepczą maski, popychając się trywialnie, wymyślając sobie, sypiąc koncepty, równie brudne, jak ich pończochy i rękawiczki. Wielohradzki, pozbawiony woli, osłabiony, oślepły, idzie naprzód, wdrapuje się na schody prowadzące do sali sejmowéj, błąka się po bufecie, powraca znów do sali i płynie za procesyą masek, które, coraz więcéj rozzuchwalone, piszczą, krzyczą, tworząc straszny, potworny akord, bijący w górę tryumfującym wrzaskiem rozhukanych zwierząt.
Wreszcie Wielohradzki wydostaje się z sali i zaczyna krążyć po korytarzach lóż parterowych, w których prawie niema nikogo i lampy palą się pół jasno.
W kącie widzi Melunia Orlickiego, z którego twarzy opada powoli tynk i róż, ujawniając żółtą cerę zasuszonej mumii. Stary lowelas z nadzwyczajną czułością trzyma za rękę krakowiankę w wykrzywionych bucikach i z chusteczką w grubych palcach.
— Aniele mój! czy ty mnie kochasz? — pyta stary „koniarz” z nieporównaną intonacyą w drżącym ze starości głosie.
Wielohradzki cofa się i wchodzi na balkon. Spogląda na lożę Muszki i znów nerwy jego drgać zaczynają.
Muszka siedzi ciągle, odwrócona plecami do balkonu, i rozmawia z Orzecką, która objada się smażonemi owocami, z łakomstwem rozpieszczonéj kotki. Trójkąt ciała Maleniowéj bieli się ciągle w ramach aksamitu i gorącéj linii włosów, przybierając teraz śliczne różowe tony, właściwe skórze brunetek; Wielohradzki wpija wzrok w tę jasną plamę, tak powabną w wycięciu sukni. Patrzy, i cała odwaga opuszcza go. Czuje się śmieszny i głupi w tém dominie wypożyczoném z garderoby teatralnéj, które jakiś uszminkowany śpiewak podarł, a on podniósł i wdział na siebie, zakrywszy „łatę” kawałkiem zwiędłéj wstążki. I w tém odzieniu miał ochotę zbliżyć się do niéj, do pani Maleniowéj, odzianéj w aksamit amarantowy, królewsko piękny, błyszczący tajemniczemi srebrnemi refleksami.
Ktoś jest w głębi loży, bo Orzecka wyciąga rękę z pudełkiem cukierków. Może Maleni. I krew zbiega do serca Wielohradzkiego na myśl o pokaźnéj wielkopańskiéj postawie dygnitarza cesarsko-królewskiego. I w téj saméj chwili ta loża wydaje mu się odosobnioną od innych lóż, czémś większém, wspanialszém, bardziéj arystokratyczném...
Nagle mężczyzna w loży powstaje i zbliża się ku Orzeckiéj; Wielohradzki poznaje Pozbitowskiego. Jakieś uczucie ulgi ogarnia go na myśl, że Maleni nie znajduje obok się Muszki. I widzi, że Muszka podnosi się także, wyciąga rękę po płaszcz, który Pozbitowski jéj podaje. Mózg Wielohradzkiego przeszywa błyskawica.
Odchodzi!
Porywa się i on ze swego miejsca i prawie bezwiednie biegnie na korytarz. Chce znaléźć się teraz blizko niéj, przyjrzéć się jéj twarzy. Na korytarzu spotyka się nagle z Pozbitowskim, który sam wychodzi z loży. Wielohradzki, oślepiony przez swą maskę, potrąca kasynowca i prawie bezprzytomnie, nie zmieniając głosu, mówi:
— Przepraszam cię!
Pozbitowski chwyta go za fałdy domina.
— Wielohradzki? — pyta ze śmiechem.
Tadeusz, który nigdy jeszcze nie miał na sobie domina, nie umie się wykręcić.
— Ja!.. puść mnie!..
Lecz Pozbitowski chwyta go jeszcze silniéj.
— Nie! nie!.. mam ideę... musisz mi pożyczyć swego domina...
— Cóż znowu?
— Na chwilkę! Proszę cię!.. pójdę zaintrygować Melunia Orlickiego. To stary idyota... trzeba koniecznie lui faire une farce...
— Jednakże...
— Niema jednakże... schowasz się tu do loży, a ja powrócę za dziesięć minut i oddam ci domino. Que diable! możesz mi oddać tę przysługę...
I szybko Pozbitowski otwiera drzwi do loży Orzeckiéj i Muszki i wrzuca w ciasną klatkę loży prawie nieprzytomnego Wielohradzkiego.
— Mesdames!.. — mówi po francusku — ta maska to dobrze wam znajomy pan Wielohradzki. Zgodził się pożyczyć mi swojego domina na pięć minut. Biegnę zaintrygować Melunia. Wy tymczasem przechowajcie w swéj loży Wielohradzkiego do mojego powrotu.
Orzecka z wielkiéj radości rozsypała na ziemię smażone owoce.
— Tak!.. tak!.. — zawołała, śmiejąc się rozkosznie — idź pan, my będziemy lornetować do waszéj loży. Trzeba zobaczyć la tête que fera Melunio, gdy mu pan powiesz o...
Przerwała, śmiejąc się dwuznacznie.
— Pan wiesz o czém chcę mówić... — dokończyła.. kryjąc swą ładną twarzyczkę za koronką prześlicznego Louis XVI wachlarza.
— Wiem!.. wiem!.. — uspokajał ją Pozbitowski, zdejmując z Wielohradzkiego domino. — Enfin, jestem gotów i mam teraz minę jakiegoś pana z Rady dziesięciu...
Ukłonił się nizko paniom, swobodny zupełnie pod dominem i kagańcem maski.
— Mesdames!..
Wyszedł, szeleszcząc fałdami domina, olbrzymi w tém długiém odzieniu, które spadało mu zaledwie do kolan, z najeżonym hełmem kaptura po nad wązkiem białawém pasmem czoła.
W loży, koło drzwi, przyklejony do ściany, pozostał Wielohradzki. Zdawało mu się, że razem z tém dominem zdarto z niego wszelką odzież i wystawiono go na urągowisko publiczne. Widział przed sobą tylko jasny otwór loży, jamę świetlaną, w któréj majaczyły różowawe kręgi balkonów i złotawe plamy świateł gazowych,
Wówczas powoli podniosła się z krzesła Muszka i, otuliwszy się futrem, iść ku niemu zaczęła. Dzieliło ich zaledwie kilka kroków, a Wielohradzkiemu wydawało się, że ta olbrzymia postać schodzi ku niemu z bajecznéj odległości po świetlanéj smudze dziwacznego oświetlenia. Szeroki kołnierz rotundy, kołnierz niebieskich lisów o barwie niepewnéj i chorobliwéj kotów angorskich, chowanych w cieplarniach bogatych apartamentów, tworzył dokoła jéj szyi i ramion puszystą aureolę, w któréj grały białawe światełka. I tylko z tego srebrno-błękitnego puchu wykwitała jéj głowa, cała także złota i ruda od światła przebijającego kędziory i zapalającego tryumfalny ogień we wnętrzu brylantowéj gwiazdy, drżącéj wysoko, niemal w przestrzeni.
Szła dość szybko, lecz Tadeuszowi zdawało się, że idzie ku niemu całe lata, i że on, patrząc na nią, przeżywa epoki oddalone, o których dawniéj nie miał nawet wyobrażenia. Przycisnął ręce do ściany i stał jak żak szkolny, złapany na gorącym uczynku jakiéjś psoty. Ona doszła ku niemu i wyciągnęła obie ręce.
— Enfin! — wyrzekła prawie przez zaciśnięte zęby.
Wielohradzki na te wyciągnięte ręce kobiety patrzył, i przejęło go zdumienie i trwoga.
Oczekiwał pogardy, chłodu, obojętności, ale nigdy téj jakiéjś fatalnéj namiętności, rozbudzonéj i niecierpliwéj, którą ujawniały te dwie wyciągnięte kusząco ręce, ładne, kształtne, opięte w jasno-perłowe długie rękawiczki i ozdobione złotemi kołami, tak, jak ramiona niewolnicy egipskiéj.
Muszka, widząc, iż Tadeusz stoi nieruchomy, osuwa się na krzesło, znajdujące się w głębi loży. Oddziela się w ten sposób od reszty sali i, rozrzucając zręcznym ruchem rotundę, tworzy rodzaj parawanu, po za którym kryje się w całości. Głowę nawet pochyla i wsuwa w masę futra. Energicznym ruchem wskazuje Wielohradzkiemu drugie krzesło, stojące przy drzwiach. Tadeusz siada, milcząc ciągle, dusząc się zdenerwowaniem i zapachem fijołków i futra, który nagle przepełnia kąt loży. Po nad głową Muszki, w lustrze zawieszoném na ścianie widzi odbicie kawałka sali i kilku lóż parterowych. Nie chcąc spotkać się ze wzrokiem Muszki, patrzy uparcie w lustro i dostrzega czerwone trykoty kokotki, wijące się jak płomienne węże na tle czarnych paltotów i domin...
Tymczasem Maleniowa mówi szybko, głosem urywanym, pochylając się cokolwiek w stronę Tadeusza:
— A!.. nareszcie! nareszcie!... ale gdzie pan byłeś? co się z panem działo?... Kilkakrotnie przyjeżdżałam z Wiednia do Lwowa prawie umyślnie dla pana, i nigdzie pana spotkać nie mogłam. Raz jeden w lesie... wtedy, gdy towarzyszyłeś pan jakiéjś panience... Dlaczego pan nie starałeś się ze mną zobaczyć?... Czy Concarneau pozostawiło tak niemiłe wspomnienie? Czyś zapomniał — enfin, voyons — powiedz pan prawdę!
Wielohradzki patrzył ciągle w lustro, lecz z uwagą wsłuchiwał się w słowa Muszki. Nigdy jeszcze nie mówiła do niego tak bezładnie, otwarcie, takim głosem zmęczonym, a mimo to wstrząsającym do głębi. Nigdy nie odsłoniła tak swego niepokoju i jakiegokolwiek moralnego wzruszenia. I natychmiast Tadeusz zaczął odzyskiwać władzę nad samym sobą i czuć, że teraz po jego stronie jest wyższość pokonanéj i zdławionéj łzami namiętności. Nie zdawał sobie jednak jeszcze sprawy z tego zmienionego stanu rzeczy, tylko instynktownie przybrał ton chłodnego sarkazmu i kłójącéj ironii.
— O!... — bąknął prawie nieśmiało — niepotrzebnie pani wspomina Concarneau... zdaje mi się, że niedobrze jest mówić o snach... gdyż... to przeszkadza ich urzeczywistnieniu.
Gdy wymówił ostatnie słowo, odetchnął: tak wiele wysiłku kosztowało go to banalne zdanie, które zaczerpnął z jéj własnego dykcyonarza. Patrzył wciąż pilnie w lustro i mrugał oczyma ze zbytniego wytężania wzroku.
— Mówię o Concarneau... — zaczęła znów Muszka — gdyż widzę, iż pan o niém zapominasz... A ja nie chcę, ażebyś pan zapomniał... nie chcę... rozumiesz pan?...
— Jeżeli zapomniałem, nie moja w tém wina — odparł Tadeusz.
— Ale dlaczego? dlaczego? co się stało? powiedz pan, co się stało?...
Tadeusz szybkim ruchem przeniósł wzrok z lustra na twarz Muszki. Chwilę nie widział nic, oślepiony blaskiem brylantów, wreszcie zaczął dostrzegać linie jéj ust, które teraz drżały nerwowo.
— Jakto, co się stało?... — zapytał zdjęty najwyższém zdumieniem.
— Naturalnie!.. przecież to było ułożone, iż zobaczymy się znów we Lwowie...
Patrzyła mu prosto w oczy, i on pod tym wzrokiem zaczął się mieszać i tracić chwilową pewność siebie.
Nie śmiał wspomnieć o jéj małżeństwie z Malenim. To, co dla niego było przeszkodą niepokonaną, dla niéj zdawało się nie istnieć nawet. Wobec tych danych, czyż mógł robić jéj gorzkie wymówki za to, że nie chciała czekać, aż on, Wielohradzki, oświadczy się o jéj rękę?
I znów, tak jak dawniéj, wtedy jeszcze, gdy była panną Dobrojowską, przepych jéj stroju, tryumfalna jéj uroda, bogactwo, które ją otaczało, zaczęło wytwarzać dokoła niéj świetlany nimb, który oślepiał jego istotę. Aksamit, futro, brylanty, ręce kształtne i wązkie, rasa całego ciała, zapach doskonałych perfum — składały się na całość téj kobiety, wypełniającéj sobą horyzont jego myśli i wzroku. I znów, zwykłą asocyacyą idei, osunął się Wielohradzki na swą własną moralną i materyalną nizinę, i nędzna szafka, w któréj bieliło się trochę wytworniejszéj a już cerowanéj bielizny, czerniły się trzy czy cztery kamizelki, surduty, smockingi, zarysowała się jako jedyny dostatek, jedyny kapitał, jaki mógł przeciwstawić przepychowi Muszki. Przyłączyło się jeszcze przekonanie, iż przepych ten głównie płynie ze związku jéj z Malenim, jednym z najlepiéj cenionych wyścigowców na terrenie dyplomatycznego Steeple-chase’u i osobistym przyjacielem arcyksiążąt wiedeńskich.
Czy Wielohradzki mógł wobec tego wystąpić ze śmieszną pretensyą nieziszczonych zamiarów matrymonialnych? W téj chwili przejęła go groza na sama myśl téj śmiałości, z jaką dawniéj dążył do podobnego celu. Zkąd mu przyszła ta myśl? jak mógł przypuszczać?.. pozwolić matce zapożyczać się, brnąć w toń długów dla niemożliwéj chimery?
Spuścił oczy w ziemię i nie śmiał patrzéć w twarz Muszki. Czuł ją blizko przy sobie, nerwową i rozgorączkowaną, w powijaku futra, które wydawało gorącą woń. Twarz ta, tonąc w cieniu, prawie czarna, pokreślona liniami oczu i ust, przecięta bielą zębów, wydawała mu się upiorem, którego lękać się należało.
— Mówiono mi... — szepce Maleniowa — iż usunąłeś się pan od bywania w świecie... Podobno jesteś pan w żałobie. Dzisiejsza jednak obecność pana na tomboli prouve le contraire. Nie chcę badać przyczyn, które pana zatrzymywały daleko od nas, ale chcę, ażeby ta dobrowolna banicya skończyła się... Ja pozostaję na cały karnawał we Lwowie, mąż mój będzie lawirował między Lwowem i Wiedniem. Il a ses devoirs, ja zaś pragnę odżyć w atmosferze mego kochanego Lwowa... Czy pan wiesz? to śmieszne, ale ja Lwów kocham! kocham!...
Przeciągnęła ręką po czole i dodała szybko:
— A może nie Lwów, może...
Ręka jéj opadła znów i zginęła w fałdach futra.
— Sama nie wiem, co mówię... mam widocznie gorączkę...
Zamknęła oczy i przechyliła w tył głowę.
— Mam gorączkę!... — powtórzyła i pozostała tak z wpół otwartemi ustami, tonąc prawie cała w srebrnym puchu futra.
Nagle zaszeleściła suknia Orzeckiéj.
Młoda kobieta, która przez cały czas rozmowy Wielohradzkiego z Muszką dyskretnie odwrócona lornetowała zawzięcie lożę kasynową, wstała nagle i zbliżyła się ku Maleniowéj.
— Pozbitowski skończył swe intrygi — wyrzekła wesoło — i powraca do nas. Za chwilę tu będzie.
Wielohradzki powstał z krzesła i przycisnął się do ściany. Był serdecznie wdzięczny Orzeckiéj za tę interwencyę. Czuł, iż powinien coś uczynić, odpowiedziéć harmonijnie na gorączkową nerwowość Muszki, nie był w stanie jednak znaleźć nic stosownego. W miarę jéj podniecania się on chłódł w jakimś smutku szarym i prawie beznadziejnym.
Tymczasem Orzecka szczebiotała, opierając się o ścianę, wesoła, rumiana, kształtna w swéj jasnéj sukni. Jedną ręką gładziła powoli futro Muszki, drugą ładnym giestem położyła na poręczy krzesła, z którego wstał Wielohradzki. Była uosobieniem kobiety bezzmysłowéj i bezmózgowéj, ładnéj figurynki, ściśniętéj doskonale dopasowanym rzymskim gorsetem. Z wielkim wdziękiem zaprosiła Wielohradzkiego na szereg wieczorów, które odbyć się miały w jéj domu.
— Mam nadzieję... — zakończyła — iż obejmiesz pan dawne stanowisko naszego conducteur de cotillon. Nikt nie był w stanie pana zastąpić. Żałowano powszechnie, iż pan zmuszony byłeś przestać bywać w świecie... Sądzę jednak, że teraz żałoba skończona, i że mogę liczyć na pana... Wszak prawda?
Wielohradzki za całą odpowiedź skłonił się z wysoką kurtuazyą. Nie miał siły odmówić. Postanowił jednak napisać do Orzeckiéj i zastawić się brakiem czasu, albo chorobą matki.
Czar jednak wielkoświatowy już wniknął w jego żyły i zaczął wypełniać jego istotę. Z loży do loży płynęły teraz te nieuchwytne prądy, łaskocące wykwintem codziennéj beztroski. Cały rok Wielohradzki odwykł od upijania się elegancyą i szykiem i wystawą zbytku. Uczuł, iż w głowie mącą mu się myśli, serce bije słabo pod balową kamizelką. Obok siebie miał znów Muszkę — i ta myśl, że to nie panna Dobrojowska, lecz pani Maleniowa znajduje się o kilka kroków, zaczynała mu być obojętna. Była to... Muszka i to mu wystarczało.
Pozbitowski otworzył drzwi loży i, śmiejąc się, zaczął zdejmować domino. Zaintrygował Melunia Orlickiego, który na korytarzu flirtował z krakowianką w wykrzywionych bucikach. Opowiedział mu wiele faktów z jego przeszłości i teraźniejszości (sekretów Poliszynella), które wprawiły starego kasynowca w głębokie rozmarzenie. Obecnie siedzi w głębi loży na ławeczce i, pukając palcem w czoło, powtarza:
— Kto to być może? — dumny i rad, że on jeden z całéj bandy był wreszcie intrygowany przez jakąś przyzwoicie odzianą maskę.
— A teraz, ty — mówi Pozbitowski do Wielohradzkiego — uciekaj i nie pokazuj się w sali. Melunio przyczepi się do ciebie i nie da ci spokoju!...
— I tak miałem zamiar powrócić do domu.. — odpowiada Wielohradzki, owijając się w domino.
Koronki czarne spadły mu do koła szyi, która, obrzeżona wyłożonym kołnierzem koszuli, rysuje się biała, delikatna, z cokolwiek błękitnym refleksem. Głowa jego, kształtna i ładna, w tych fałdach czarnéj mory i gipiury nabiera wdzięku kobiecego, trochę chorobliwego i sztucznego. Maleniowa patrzy teraz na Tadeusza z dziwną, a dawniéj nigdy nie okazywaną wobec ludzi śmiałością. W głębi jéj oczu migocą dwa światełka. Tadeusz kłania się i wychodzi, nasuwając na głowę kaptur.
— Charmant garçon! — mówi swobodnie Orzecka, zajmując dawne miejsce na przodzie loży.
Muszka nie odpowiada, tylko pozostaje w głębi na krześle i przechyla głowę, topiąc ją powoli w fale futra.
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
Wielohradzki powraca do domu.
Przez drogę stara się nie myśleć. Gwiżdże nawet przez zęby, idzie prędko, otulony w płaszcz, przez opustoszałe ulice, ciemne, pełne śniegu i ślizkiego błota. Czasem zadzwonią zdaleka sanki i przemkną gdzieś w odległéj uliczce. Zresztą, cisza grobowa. Czarne mauzolea domów, okryte białemi całunami śniegu, majaczą wśród nocnej ciemni.
Wielohradzki prawie biegnie wśród téj pustki i ciemnicy, a wiatr rozwiewa mu szeroko pelerynę płaszcza. Wielohradzki czuje, iż obok niego, jak cień natrętny, jest cały kłęb wspomnień, myśli, nierozwiązanych zagadnień, które pędzą za nim i przybierają kształty konkretne. Nie chce jednak zwracać się ku nim, ucieka, zaciskając zarazem węzeł moralny, wiążący go z tém wyodrębnieniem się pewnych form jego istnienia. Ciągnie za sobą tę falangę jak stado tajemniczych ptaków.
Dopadł do domu, zadzwonił. Biały murzyn, odziany wiatrem, dzwoniący zębami, otwiera mu leniwie. Lecz Wielohradzki nie zastanawia się, jak zawsze, nad ustawieniem wywrotnem całéj drabiny społecznéj. Zapomina nawet dać stróżowi ową tradycyonalną „szóstkę”.
Pnie się teraz po wschodach, podnosząc fałdy płaszcza. Stróż wraca do legowiska i wsuwa się w ciepły jeszcze barłóg. Wielohradzki ostrożnie otwiera drzwi, i gorąco panujące w mieszkaniu napędza mu krew do głowy. Przy stole siedzi Tecia i szyje, przysunąwszy lampę prawie na sam brzeg stołu. Wielohradzka, znużona, śpi ubrana na łóżku, osłoniętem parawanem. Słychać jéj oddech ciężki, trochę astmatyczny.
Tecia, ujrzawszy Tadeusza, przykłada palec do ust.
— Sza... nie budź pan mamy... niech odpocznie!...
Tadeusz cichutko zbliża się ku dziewczynie i chwyta ją w swoje objęcia. Teraz on jest rozgorączkowany i nerwowy. Gorąco całuje oczy, usta, szyję Teci, która, cokolwiek zdziwiona, broni się instynktownie przed temi pocałunkami, w których odczuwa coś sztucznego.
— Może pan napije się herbaty? — pyta szeptem, uwalniając się z objęć Wielohradzkiego.
Lecz on przyciąga ją znów ku sobie i całuje nerwowo, całuje, nie ją, nie Tecię, ale jakąś abstrakcyę, potrzebę miłości. I nagle zwraca się ku drzwiom swojego pokoju, porzucając niemal brutalnie dziewczynę, która traci równowagę, chwieje się, opiera o stół i wreszcie pozostaje nieruchoma, z wypiekami na twarzy, z oczyma szeroko otwartemi, jakby pod wpływem jakiegoś groźnego widziadła.
Tymczasem Tadeusz, wbiegłszy do swojego pokoju, przedewszystkiem przekręca klucz w zamku, i to dwukrotnie. Chce pozostać sam ze swojemi myślami, jakkolwiek nie wie, gdzie i w jakim porządku myśli te ma skierować. Chwilę kręci się po pokoju w świetle przyćmionéj lampy, palącéj się wysoko na półeczce. Nagle siada na łóżku, ciągle owinięty płaszczem, i kurczy się, jak zziębła na wiosennéj grudzie wrona. Chce myśleć, lecz nie umie. Całą farandolę wrażeń, przeczuć przyszłych wrażeń ma pod swoją, cokolwiek spłaszczoną, czaszką. Postanowienie jedno wyłania się z tego chaosu. Nie powie matce o spotkaniu Muszki. Czuje, iż o pannie Dobrojowskiéj mógł mówić swobodnie, o pani Maleniowéj nie należy. Kłamstwo i tajemnicę już ma na ustach zaciśniętych nerwowo. Dojmujący ból przeszywa mu prawe ucho i policzek. Newralgia wieczorna porywa go w swoje szpony i kładzie kres niepewności i ułudzie wrażeń oderwanych. Zrywa się z łóżka i, jęcząc cicho, pije dwie łyżki antypiryny, zmieszanéj z akonityną, poczem powoli do snu się gotuje.
— Druga figura z cieniem!.. z cieniem!.. pardon!..
Jak na skrzydłach czarnych, trzepiących się dziwacznie, pędzi Wielohradzki pomiędzy dwiema liniami tańczących.
Trzymanym w ręce szapoklakiem przecina powietrze. Ślizga się po posadzce z gracyą młodéj baletniczki, a biały krawat jedwabny, szeroki, w guście krawatów z 1830 roku, ma przekręcony trochę na bakier.
— Pary z prawéj!... z pra-a-a-wéj!... — powtarza, otwierając usta, jak nowe wrota.
— Dobrze!... dobrze!... nie krzycz!... — mityguje jego zapał Charłupko, któremu owo „z prawéj” wpadło w samo ucho, jak bąk, nagle w ciasną przestrzeń wrzucony.
Lecz Wielohradzki, jak wódz w czasie walki, waleczny i nieustraszony, biegnie daléj, rzucając swoją komendę rozpaczliwym teraz tonem. Nikt go nie słucha w tym finale kadryla, finale wesołym i troszkę podnieconym wyborną kolacyą, spożytą przy małych stoliczkach w profuzyi śnieżystych kiści bzu i pęku róż, rozsypanych w przestrzeni.
Wielohradzki w téj barwnéj alei, którą tworzą dwa rzędy tancerzy, ukwieconych również massą bzu i róż, przesuwa się ze zwinnością jaskółki. Dawna anemia znikła. Policzki wypełniają gorączkowe rumieńce. Jest on jak kobieta światowa, chętnie oddychająca sztuczną atmosferą balu. Pierś jego rozsadza rozkoszne uczucie aktora, powracającego po dłuższéj przerwie na deski sceniczne. Pomimo oporu i nieuwagi ze strony tancerzy, zajętych flirtem, kwiatami, miłością, plotkami, manewrowaniem szapoklakami lub wachlarzami, nie umie gniewać się i, zatrzymawszy się chwilę na środku sali, ociera pot z czoła blado-zieloną chusteczką jedwabną.
— Grand rond!... — woła zdesperowany, opuszczając myśl urządzenia figury z „cieniem”.
Rond formuje się powoli wśród śmiechu i wrzawy. Panie w szerokich, fałdzistych na dole sukniach, rozkładających się na posadzce na wzór kosztownych parasoli, podają ręce tancerzom. Ci, w krawatach stendhalowskich, we frakach o aksamitnych kołnierzach, przypominają karykatury Rostignac’ów. Krótko ostrzyżone przy skórze włosy, śpiczaste przycięcie brody i wąsów, nie harmonizuje ze stylem stroju. Lecz już tu i owdzie pokazuje się twarz gładko ogolona, włosy przyczesane i zlepione fiksatuarem. Światło kinkietów i świec, gorejących w kandelabrach wśród płaskich liści roślin, migoce błotnistemi plamami na powierzchni tych balzakowskich głów, Z ramion kobiet opadają suknie i rękawy olbrzymie, u łokci ściągnięte wstążkami. Gdzież talie prababek z tradycyonalną w pasie bransoletką? Włosy bramują twarze pasmami dziewiczemi, twarze pokryte kremem Simons’a i pudrem Sarah Bernhardt. Oczy, zafarbowane indyjskim błękitem, usiłują mieć romantyczny chłód i sztuczną egzaltacyę, lecz błyszczą nerwową żywością krwi szybko płynącéj.
I pod falami róż i bzu, które spadają, więdnąc, z gałęzi pająków, zaczyna płynąć w takt piosenki Carmeny cała farandola tych panów i pań, przebranych maskaradowo, komponujących swoje głowy, twarze, ciała — na wzór niedawno jeszcze wyszydzanych Lucyanów Rubeupré. To, co było brzydkie, teraz jest piękne, lecz właściwie teraz jest brzydkie, bo czysty i wypływający z warunków epoki styl zmodernizowany przez paryskich krawców i fryzyerów stracił swój kryształ i wdzięk, stając się brzydkim hermafrodytą.
Wielohradzki podaje rękę swéj tancerce i miesza się z całem gronem. Prześliczna blado-błękitna sukienka Dory Hohensteigen-Higmeringen, obramowana ciemnem futrem, lekkiemi fałdami gazy dotyka go, jak skrzydła olbrzymiego motyla. Księżniczka, uprzejma i doskonale wychowana, uśmiecha się do swego tancerza, uśmiecha się do swego vis-à-vis, uśmiecha się do dam siedzących pod ścianami, do róż, do świateł, do siebie w lustrze, do całego świata, i do swego własnego życia. Ma lat osiemnaście ta wiedenka, biała, różowa, przepysznie zbudowana, prześliczna, pachnąca, z twarzą klasycznie wdzięczną, z szyją łabędzią, z ramionami atłasowemi, z dołkami na buzi, na szyi, na gorsie, na łokciach. Jest to uosobienie beztroski kobiecéj, luksu społeczeństwa. Rada z siebie, ze świata, uznająca, iż tak, jak jest — jest dobrze, i że ona, Dora, i jéj siostra, Mitzi (mniéj ładna, lecz jeszcze weselsza), powinny zawsze pozostać młode, wdzięczne i szczęśliwe.
I odrazu Dora zagarnęła dla siebie berło królowéj karnawału. Jéj wiedeński szyk, trochę rubaszny, lecz błyszczący, tualety oryginalne, a zwłaszcza łatwość obejścia, przy wielkiéj napozór prostocie, pociągnęły wszystkich. Siostra jéj, Mitzi, pozostała w cieniu. Wiedziano, iż była „zakochana” w jednym z arcyksiążąt i że ten starał się właśnie o pozyskanie zezwolenia na swój ślub z panną Hohensteigen-Higmeringen. Lecz Dora była wolna. Bezwiedna jéj kokieterya, prawie naiwna, roztaczała się dokoła na wszystkich i dla wszystkich. Urodzeniem i stanowiskiem była tak wysoko, iż zdawało się jéj, że nic, żaden flirt z c. k. koncepspraktykantem bezpłatnym namiestnictwa poniżyć jéj nie może. Odrazu chętnie zaczęła tańczyć z Wielohradzkim, który, proszony przez Orzecką, księżniczkę uczynił „wodzirejką” i dał jéj miejsce adjutanta przy swym boku. Dora z wesołą radością przyjęła tę rolę i natychmiast zaczęła ją grać na seryo. Zajmowała się przyborami do kotyliona i wczasie figur tanecznych często interwencyą swoją czyniła wiele zamieszania i nieporządku.
Wielohradzki czuł teraz ciągle jéj drobną ładną rączkę w swéj dłoni, lecz dotknięcie téj ręki nie wywierało na nim wcale wpływu magnetycznego.
Była to wesoła, dobra ręka poczciwego kolegi, lecz nie ręka kobieca, pełna elektrycznych prądów. Dwukrotnie już na tych wieczorach tygodniowych u Orzeckich tańczył z księżniczką, i zawsze po za jéj główką powabną i wdzięczną szukał czegoś, innéj twarzy i innéj głowy, która zdawała się teraz unikać jego spotkania.
Muszka Maleniowa, jako mężatka młoda i żona dygnitarza, ustąpiła teraz berła panieńskiego wdzięku księżniczce. Na pierwszy wieczór u Orzeckich nie przyszła wcale. Wielohradzki uczuł lód w sercu, widząc, iż dwunasta wybiła, a Maleniowie nie przybyli. Wir taneczny jednak ciągnął go koniecznością przymusu. Księżniczka szczebiotem swoim i dowcipami tworzyła dokoła niego miłą dziewczęcą cieplarenkę. Niemniéj przeto błądził po apartamencie wśród lasu fraków i fali sukien jak zbłąkany. Zdawało mu się, iż Orzecka śledzi go z pewną złośliwością w swych piwnych, okrągłych źrenicach. Przybrał więc maskę pozornéj obojętności i gorliwie zajął się kotylionem.
Orzeccy, niebogaci, lecz żyjący z wysiłkiem nad stan, przepychem akcesoryów i nadmiarem kwiatów pokrywali szczupłość apartamentu i niezbyt wykwintne umeblowanie salonów. Znać tu było przejście armii tapicerów, świeżo upięte portyery, zbyt nowe lustra, całe regimenty złoconych krzesełek o czarnych atlasowych poduszkach. Lecz gospodyni domu, zarumieniona jak wiśnia, dziecięcą wesołością i zakłopotaniem witała swych gości. Po raz pierwszy otwarła swe salony i widocznem było, iż działa z trwogi, aby cokolwiek nie zdradziło ich braków i kłopotów pieniężnych. Ztąd — zbytek w kolacyi i winach, moc świateł i kwiatów, przepych w akcesoryach kotylionowych.
Bawiono się doskonale, i Wielohradzki, który odwykł od widzenia kręcących się bezmyślnie splątanych par po środku salonu, doznawał chwilami zawrotu głowy na widok téj massy ciemno-kolorowéj, wirującéj z jakąś rozpaczliwą elegancyą po blond tafli lśniącéj posadzki.
Prędko jednak oswoił się z tym widokiem. To szaleństwo balowe weszło mu już poprostu w krew; oddychał pełną piersią w atmosferze więdnących kwiatów i rozgrzanych ciał kobiecych. Przez chwilę zamknął oczy i wciągał w siebie tę woń, jak suchotnik pierwsze ciepłe, rozkoszne prądy budzącéj się wiosny. Rzempolenie orkiestry balowéj, zamiast draźnić mu nerwy, działało na niego uspokajająco. On, który nie mógł znieść turkotania maszyny, na któréj szyła matka lub Tecia, słuchał chętnie skrzekliwych tonów polek lub piszczenia miaukliwego straussowskich walców. Newralgia jego peryodyczna, zjawiająca się zawsze z nadejściem nocnych cieni lub w gorącu, zniknęła. Pozostał tylko lekki szmer wzdłuż szczęk, który był mu miły. I teraz, gdy jeszcze na drugim wieczorze ujrzał wchodzącą Muszkę, zaczął się dziwić sobie, jak mógł tak długo wytrzymać w odosobnieniu, nie korzystając z możności choćby chwilowego wydostania się z nędzy życiowéj, w jakiéj przebywać był zmuszony. Właśnie dnia tego, rano, matka po raz pierwszy zażądała jego pensyi biurowéj, i on przyznać się musiał, iż wydał ją na wynajęcie domina i rozmaite inne akcesorya balowe. Miał wprawdzie jeszcze w kieszeni kilka guldenów, ale zataił tę wiadomość, chcąc kupić sobie świeży krawat i rękawiczki. Wielohradzka, słysząc odpowiedź syna, zbladła: widocznie liczyła na te pieniądze na spłacenie długu lub na bieżące wydatki. Nie zrobiła mu ani słowa wymówki, lecz, milcząc, z czołem przeciętem głęboko zmarszczką, wyszła do kuchni, gdzie pozostała długą chwilę zamyślona i nieruchoma. Wieczorem, widząc, iż Tadeusz ubiera się we frak i gotuje do wyjścia, spytała go prawie sucho, bezdźwięcznym głosem:
— Idziesz na bal?
— Tak, proszę mamci.
— Do namiestnictwa?
— Nie, do hrabiostwa Orzeckich.
Dodał ów tytuł „hrabiowski” do nazwiska Orzeckich dla pogłaskania dumy matki. Lecz ona, wbrew swojemu zwyczajowi, nie okazała mu rozradowanéj twarzy w żółtem świetle lampy przyciemnionéj abażurem. Miała ciągle ten wyraz troski powszedniéj, trywialnéj, codziennéj, która je jak skorpion, gryzie duszę jak miał węglowy — palce. Tecia również zdawała się być zgnębioną nawałem roboty karnawałowéj, przeróbkami przeszłorocznych sukien, z których koniecznie należało zrobić nowe stroje. Przytem te dwie kobiety, stara i młoda, zżyły się tak razem w téj ciągłéj pracy, że zdawały się mieć wspólne troski, myśli, uczucia. Na czole Teci rysowała się ta sama zmarszczka, która żłobiła czoło Wielohradzkiéj. To samo smutne ust zacięcie i pochylenie głowy. Z tém wrażeniem jakiegoś powszedniego smutku i zziębnięcia moralnego wyszedł Tadeusz na drugi bal do Orzeckich. W salonie, przy dźwiękach muzyki odżył, a nadejście Muszki dopełniło jego metamorfozy. Muszka przesunęła się jak cień przez salon i zniknęła we drzwiach małego pokoiku, który, zastawiony nieuniknioną japońszczyzną, nosił nazwę „małego salonu”.
W przesunięciu się tém pozostała w pamięci Tadeusza gorąca barwa rudego aksamitu, z którego zrobiona była suknia Muszki. W barwie téj mieściła się cała massa odcieni, począwszy od rubinowych refleksów, skończywszy na żółtawo-płowych blaskach. Podobnéj barwy kosztowne futro bramowało dół sukni, jak wąż olbrzymi i wierny. Na głowie skrzyła się korona z rubinów. Dwie szeleczki z łańcuszków złotych, przetykanych rubinami, ściągały na ramionach stanik, z którego spadały olbrzymie bufiaste rękawy. I jeszcze w oczach Wielohradzkiego pozostało wrażenie olbrzymiego koła wachlarza ze złotawych koronek i perłowéj massy, unikat łączący materyał epoki Ludwika XVI z formą japońskich ekranów.
Przez cały prawie wieczór Muszka pozostała w „małym salonie”. Sprytem kobiecym odgadła, iż rywalizować z Dorą Hohensteigen-Higmeringen jest dla niéj rzeczą niemożliwą. Sytuacya jéj nie dozwalała flirtu i nadmiernego tańca. Obnosiła teraz wszędzie z sobą majestat dyplomatyczny swego męża i wiedziała, że ten majestat będzie zaporą nieprzełamaną w odzyskaniu dawnych sukcesów salonowych. Wolała więc zrezygnować sama i, nie pospolitując się w tanecznem gronie, stworzyć dokoła siebie rodzaj cercle’u, w którym łatwo zająć może królewskie stanowisko. Chciała zająć miejsce staréj pani Bodockiej w świecie dyplomatycznym i teraz już zaczynała grać swą rolę z nieporównaną zręcznością. W pierwszéj chwili nastąpiło pewne ździwienie, na widok, z jaką łatwością Muszka abdykuje z berła królowéj balu, lecz prędko dokoła jéj fotelu utworzyło się grono wesołych causeur’ów, tych, których dreptanie w tańcu nudzi lub męczy, i którzy, zblazowani na wdzięki dziewcząt, chętnie garną się w kąciki, w których, jak sygnały łatwéj rozmowy, powiewają wachlarze mężatek.
Wielohradzki, przykuty do sali balowéj obowiązkami wodzireja, tańczył ciągle, lecz coraz więcéj wykręcał głowę w stronę małego salonu, z którego chwilami dolatywały go wybuchy śmiechu Pozbitowskiego. W pauzach pomiędzy tańcami widział, iż wiele osób wchodziło do japońskiego pokoju, lecz on, zdjęty zwykłą nieśmiałością, wejść tam nie śmiał. Ludzie ci byli u siebie, pomiędzy sobą, rozumieli się i bawili doskonale wśród porozpinanych po kątach parasoli i fałszywych kakemonosów porozwieszanych na ścianach. Lecz on, oprócz tańca, nie miał z nimi nic wspólnego. I obwieszony, jak koń, chomątami kwiatów, orderów i szarf kotylionowych, zaczął w głębi duszy czuć głuchą nienawiść do nich wszystkich, tak jak wtedy, gdy w Paprotce czuł sic odosobnionym Twardowskim, zawieszonym pomiędzy niebem i ziemią...
Z najwyższą pasyą zaczął ustawiać pary do dalszego ciągu kotyliona, przerwanego dzięki Dorze, która, wbiegłszy do saloniku, nie mogła się zdecydować na opuszczenie tego wesołego grona. Wielohradzki stał tuż przy drzwiach, lecz nie chciał nawet na chwilę wejść do téj zalanéj potokami czerwonego światła przestrzeni, wśród któréj odczuwał obecność Muszki.
I nagle, z pośrodka siedzących podniosła się Muszka i chwileczkę zarysowała się sama po nad całą grupą czarnych fraków, ostrzyżonych głów i powichrzonych fryzur kobiecych. Krwawe oświetlenie nadawało jéj ramionom i twarzy żółtość kości słoniowéj. Całe snopy purpurowych iskier płonęły w koronie jéj rubinów. Wielohradzki stał przy progu zmieszany, nie mogąc się cofnąć, patrząc mimowoli na to błyszczące widmo, śmieszny w massie kwiatów, zwieszających mu się na piersi, z blado-zieloną wstęgą wodzireja, związaną na lewem biodrze w pretensyonalny węzeł, odpowiedni dla prowincyonalnego tenora.
Muszka podniosła do oczu lornetkę, osadzoną na długiéj rączce, wysadzanéj rubinowemi cyframi, i sekundę jedną patrzyła tak na Tadeusza z miną na wpół kokotki, na wpół wielkiéj damy, przyglądającéj się czemuś dawniéj znanemu i uleciałemu ze zbyt krótkiéj pamięci.
Wielohradzki odczuł wybornie śmieszność swéj sytuacyi i arogancyę tego spojrzenia. Odnalazł w niem pannę Dobrojowską, powiększoną rozmiarami pani Maleniowéj. Cofnął się w tył, lecz Muszka w téj saméj chwili opuściła rękę i zginęła w tłumie powstających mężczyzn. Równocześnie we drzwiach zjawiła się księżniczka i, śmiejąc się, wyciągnęła jakby do lotu swe prześliczne ramiona.
— Me voilà!... — zawołała wesoło.
I w wirze walca dostrzegł jeszcze Wielohradzki, jak Maleniowa z królewską powagą przechodziła przez salon w towarzystwie Orzeckiéj i stryja Dezyderego; Maleni bowiem bawił w Wiedniu. Wielohradzki, narażając się na upadniecie razem ze swą tancerką, przesunął się jednym susem na drugi koniec sali, aby nie znaleźć się na drodze Muszki.
Pani Maleniowa wyszła z salonu i za chwilę Orzecka powróciła sama.
Maleniowa odjechała.
Równocześnie z jéj odejściem ogarnęło Wielohradzkiego podwójne uczucie. Doznał ulgi i uczucia opuszczenia. Bez werwy i imaginacyi dokończył kotyliona, skrócił figury i przyśpieszył zakończenie. Wyszedłszy na ulicę, szedł chmurny i zamyślony. Wzrok Muszki, jaki padł na niego z po za szybek lornetki, świdrował mu mózg i odnajdywał dawne, zastygłe już klisze. Tego rodzaju spojrzenie panny Dobrojowskiéj nieraz już smagało Tadeusza jakąś litościwą ironią. Dlaczego jednak była inną w loży, tak banalnie podnieconą, niemal natarczywą? I znów w umyśle Tadeusza powstało pytanie dawne i nierozwiązane: „dlaczego?”
Wchodząc na próg mieszkania, zapomniał o możności zastania jeszcze Teci i matki przy pracy. Lecz matka spała ubrana, z kompresami z różanéj wody na zbolałych powiekach.
Przy stole na zwykłém miejscu siedziała Tecia, schylona nad falbaną tiulową, w którą nawłóczyła pracowicie wąziuchne różowe wstążeczki. Chude palce dziewczynki bielały wśród delikatnéj tkaniny. Z pod abażuru lampy padał krąg światła na leżące na stole przedmioty i wydobywał zimny srebrny blask z naparstka i nożyczek. Na odgłos kroków Tadeusza, Tecia podniosła głowę. Pewna radość odbiła się na jéj zmęczonéj twarzy. Przeciągała teraz umyślnie tak długo nocne czuwanie, aby zobaczyć Tadeusza powracającego z balu. Obecnie spacery ich poranne ustały z nadejściem zimy, a od pewnego czasu Tadeusz okazywał Teci dziwnie kapryśne i nierówne wybuchy czułości, to znów zupełnego zobojętnienia. Dziewczyna jednak zapamiętała jego gorące pocałunki w chwili powrotu z maskarady. Ochłonąwszy z pierwszego wrażenia przestrachu, uczuła wielką rozkosz, przypominając sobie tę chwilę. I pragnęła, aby się powtórzyła ta sekunda radości. Pracowała na nią noc całą, i gorącą myślą pragnęła ją sprowadzić jak promień wiosenny przylot jaskółek.
Lecz dnia tego nadzieja Teci doznała zawodu.
Tadeusz, zdjąwszy w przedpokoju palto i kalosze, przesunął się przez pokój jak cień, jak Muszka, i zaledwie skinąwszy głową na uprzejme „dobry wieczór panu! ” dziewczyny, zamknął się w swoim pokoju.
— Ja kostium swój sprowadzam z Krakowa — wyrzekł Pozbitowski, naciągając palto na plecy. — Przy Floryańskiéj ulicy jest hafciarz, który wyszywa wspaniale kierezye. Będę miał na plecach koguta i dwie kury.
— Sukmanę będziesz miał białą? — spytał Malewicz.
— Nie... granatową atłasową, a ty?
— Ja białą sukienną!
— To źle, będziesz się wyróżniał.
— O to właśnie mi chodzi.
— O co? o co panu chodzi? — pyta po francusku Dora Hohensteigen-Higmeringen.
— O pozyskanie pani serduszka... — odpowiada w tymże języku Malewicz.
Ładna panienka wybucha śmiechem.
— Cóż znowu? jesteś pan przecież narzeczonym!
— Cóż znaczy? Zresztą ja mówię o pozyskaniu pani serca... nie mówię o oddaniu mojego... To różnica!
Dora śmieje się i, opiera kształtną nóżkę o podstawę pieca, który sterczy w rogu zimnéj i zbyt widnéj sali. Białe, długie zasłony zwieszają się melancholijne u olbrzymich okien. Jasno-perłowe ściany przecina gdzieniegdzie tafla luster.
I wszędzie kinkiety gazowe, wystygłe i zamarłe, całemi gronami zakurzonych winogron sterczą wśród téj zimnéj pustki.
Pośrodku sali niewielka grupa ludzi, otulonych w palta, futra, rotundy i żakiety. Wszyscy zziębli, przeskakują z jednéj nogi na drugą, mężczyźni, trzymając ręce w kieszeniach, kobiety, tuląc mufki do twarzy. Orzecka, w szaréj angorze i popielatym, aksamitnym bereciku, najwytrwaléj znosi chłód, zawsze pełna werwy, animuszu i dobrego humoru.
— Zacznijmy raz jeszcze... — woła — no! daléj, daléj...
I podaje rękę Bodockiemu, który, uderzając hołubca, sunie naprzód.
— Miousic!.. — skrzeczy z pod pieca Pozbitowski.
Lecz już Charłupko mazurowym krokiem zmierza ku niemu i zręcznym ruchem przyklęka tuż u nóg księżniczki.
Panienka podaje mu ręce, odrzuca w tył mufkę, zawieszoną na wstążce, i biegnie na środek sali.
Cienki głos skrzypiec odzywa się z kąta nutą krakowiaka.
Charłupko wyprowadza księżniczkę i obejmuje ją wpół silném ramieniem dobrze zbudowanego mężczyzny. Ona, wiotka i smukła, w swoim piaskowéj barwy żakiecie, wspina się na palce, pragnąc oprzéć dłoń na jego ramieniu. Za nimi ustawiają się inne pary: więc Starzycka z Malewiczem, druga panna namiestnikówna z Pozbitowskim, Musia Bordnicka z młodszym Baworkowskim, Orzecka z Bodockim, wreszcie, na samym końcu, czarna, wielka, tragiczna postać Kafthana, tańczącego z czwartą panną namiestnikówną. Jest to figiel Malewicza, lecz wielkie zdziwienie ogarnęło klan „kasynowców”, gdy zobaczyli pewien rodzaj zadowolenia na twarzy Kafthana w chwili ogłoszenia mu nazwiska jego tancerki.
Z boku, równając pary, jak oficer wobec mustrujących się rekrutów, galopuje Wielohradzki, ustawia, poprawia, daje instrukcye. Wszyscy słuchają go z nadzwyczajną uwagą. Niemała to bowiem partya do zagrania to „Krakowskie wesele”, które ma wpaść do sali resursy, w któréj ma odbywać się za tydzień bal na dochód Towarzystwa Magdalenek.
Stara pani Bodocka jest patronesą téj instytucyi. Naturalnie, wpływem swoim i stosunkami stara się uświetnić program tego balu.
Dwanaście par, złożonych z kwiatu high life’u lwowskiego, a raczéj galicyjskiego, punkt z uderzeniem dwunastéj ma wpaść z brzękiem podkówek, z szelestem wstążek i piór pawich, i odtańczyć krakowiaka ze „śpiewkami”. Pierwszą parę stanowić będzie Charłupko z księżniczką, któréj przypadła w udziale rola panny młodéj. Od tygodnia zgrabna wiedenka wprawia się w pas krakowiaka i oberka i tańczy teraz doskonale, z nadzwyczajnym wdziękiem i brawurą.
Na Wielohradzkiego spadł ciężar ułożenia tańca i całego baletu. Teraz Tadeusz nie myśli nawet o wymawianiu się od wzięcia udziału w podobnych zabawach. Owszem, porywa go jakiś szał. Odżywa tylko wśród balowéj wrzawy. Nigdy tak chętnie nie uciekał z domu i nie śpieszył na bale. Zaczyna ubierać się dwie godziny wcześniéj, tak wielką rozkosz sprawia mu sama myśl i przygotowania do nocnéj zabawy. Nie odrzuca żadnego zaproszenia. Prowadził już tańce u Baworkowskich i Lubeckich. Lecz fantazya jego wyczerpała się. Z trwogą widzi, iż nie jest w stanie utworzyć nowéj kombinacyi, nakreślić nowéj figury. Przeżuwa jeszcze dawne pomysły, strojąc je w girlandy przerozmaitych nowości, lecz w gruncie rzeczy dostrzega pustkę zupełną. Nazywa to brakiem natchnienia i zwała winę na matkę i na Tecię, które, jakieś chmurne i milczące, drażnią jego nerwy. Ucieka z domu i przedłuża teraz swoją obecność w biurze. Instynktem zgaduje nędzę i materyalne kłopoty, które błąkają się, jak cienie, wśród ścian mieszkania. On zaś, cały przejęty oderwanemi myślami, nie chce, nie może zastanowić się nad smutnem położeniem tych dwóch niewolnic, które egoizm jego za nim wlecze.
Z trudem najwyższym, w pocie czoła, zdołał Tadeusz złatać kilkanaście figur krakowiaka.
Po téj wyczerpującéj pracy kilka dni chodził milczący, zmęczony, lecz, wbrew dawnemu zwyczajowi, Wielohradzka nie okazała mu zwykłego w takich razach współczucia.
Tadeusz wzruszył ramionami i zdecydował, że matka stanowczo robi się egoistką.
Z ćwiartką papieru w ręce, zakreśloną rozmaitemi gzygzakami, biega Tadeusz po zimnéj sali Towarzystwa Muzycznego, w któréj odbywają się próby krakowiaka.
Biega, cały siny od zimna, w długiém, szarawém palcie, z barankowym, czarnym kołnierzem, które daje mu fantazyjną cechę jakiegoś chłopa w świcie, przebranego za dandysa.
Czapka karakułowa, lekko przechylona na ucho, kryje mu całe czoło. Wełniane, bronzowe, w kratę, z pomarańczową barwą, rękawiczki angielskie, niezgrabne, powiększają mu dziwacznie ręce i przedłużają palce.
Nareszcie ustawił równo pary i teraz sam wchodzi w rząd, obejmując szczupłą talię trzeciej panny namiestnikówny.
Chwila uroczystego milczenia, wreszcie głos Tadeusza wzbija się pod brudny i dawno nieczyszczouy sufit:
— En avant! całe koło!..
Z szelestem jedwabnych spódnic i szuraniem nóg, pędzą tańczący i na komendę Tadeusza zatrzymują się w miejscu.
Jeden tylko Kafthan zatacza się jak pijany, co wywołuje głośny chichot Malewicza i złośliwe uwagi młodego Baworkowskiego.
Teraz dwójkami, czwórkami schodzą się i rozchodzą ciągle pod komendą Wielohradzkiego, który, zgrzany, z paltem rozpiętem, lata, biega, skacze, woła, piszczy, zaklina, żebrze prawie o trochę uwagi.
Z brwiami zmarszczonemi, z ustami zaciśnietemi słuchają go uważnie panowie i damy, czując całą ważność roli, w jakiéj publicznie wystąpić mają.
Godziny upływają za godzinami. Życie pędzi z bezpowrotną szybkością. Wielkie pytanie: co zrobiłeś z czasem? przechodzi bez wrażenia, bez echa. Z okien pada sinawy cień zachodzącego słońca. Skrzypce rzempolą z pod serca wiejskiego wydartą piosenkę. Szmer jedwabnych spódnic i szuranie butów zagłusza ją prawie, owijając w miejską cywilizacyjną szarotę. Dusza piosenki ucieka i pozostaje szkielet baletowego tańca.
Jak widmo fantastyczne i dziwaczne, tak teraz przesuwała się przed wzrokiem Wielohradzkiego Muszka wśród sal balowych.
Spotkał ją kilkakrotnie, nawet zdołał się jéj ukłonić, lecz nigdy nie zamienili już z sobą kilku wyrazów, nawet kilku spojrzeń.
Maleniowa przechodziła teraz mimo Tadeusza, jakby nie znała go wcale, jakby ten wodzirej, skaczący wśród całéj falangi fraków, nie był jéj nigdy prezentowany. Znów lodowata, zimna, wyniosła, obnosiła wśród salonów swą wielką piękność i rodowe brylanty Malenich z godnością nieruchomą drewnianego Buddhy.
Nigdy w oczach jéj nie zabłysł ognik ciekawéj gorączki, jaką objawiła w ciasnéj przestrzeni loży. Przesuwała się koło Wielohradzkiego, jak koło lokaja, i znikała zawsze w buduarach, salonikach, gdzie natychmiast otaczaną była zwykłym swym dworem causeur’ów.
Renoma jéj tualet dziwnych i niechwytanych z banalnych świstków żurnalowych rozchodziła się teraz szeroko. Komentowano każdy jéj strój, uczesanie, sposób noszenia bransoletek i wachlarza. Na ślizgawce zjawiła się z maleńką jaszczurką, uczepioną na złotym łańcuszku, tuż przy jéj szyi.
Włosy jéj, uczerwienione kataplazmami z Henné, nabierały teraz prześlicznéj złotawo-rudéj barwy. Tworzyły dokoła jéj twarzy rodzaj świetlanej aureoli i nadawały jéj czar, którego niepodobna opisać. Równocześnie rysy za pomocą elektrycznego masażu wyciągnęły się i jeszcze więcéj wyszlachetniały. Stawała się teraz powoli kusząco piękną. Patrzyła z pod przysłoniętych rzęs, uczernionych umiejętnie i kunsztownie. W spojrzeniu tém znać było wielką i silną wolę, chwilowe może osłabienie pod wpływem namiętności, lecz osłabienie to skrywane silnie w najgłębszych tajnikach jéj charakteru. Gdy przechodziła przez salon, pozostawała po niéj smuga niepokoju nadzmysłowego, coś jakby z przejścia upiora wśród nocnéj ciszy. Nie zapominała się nigdy, nawet wśród najlżejszéj rozmowy, i potrafiła prowadzić ją w ten sposób, że to partner jéj, a nie ona, rzucał w przestrzeń lekkie słowa i drażniące myśli. Z całą swobodą i cudowną intuicyą weszła w rolę mężatki i nigdy nie miała w sobie sympatycznego zalęknienia nowozaślubionych. Z mężem obchodziła się obojętnie i zimno, lecz z pewnym rodzajem szacunku. Widocznem jednak było, iż szacunek ten głównie jest oparty na czci dla wysokiego dyplomatycznego stanowiska, które zajmował Maleni. I była tak bardzo przejęta wielkością tego stanowiska, iż nie dopuszczała napozór nawet do niewinnego flirtu.
Postępowanie jéj było correct w całem słowa tego znaczeniu. Ciągnęła za sobą massy, uwielbienie tłumu, lecz zdawała się nie czynić żadnego wysiłku, aby to uwielbienie pozyskać. I tak, jak umiała nosić brylanty, tak samo potrafiła już zaznaczyć swą odrębną wartość moralną wobec świata. Zdawało się, że wzięła za dewizę „ne touchez pas à la reine” i, zastawiwszy się tarczą téj królewskości, od pierwszéj chwili czyniła wszystko, aby nawet cień podejrzenia nie przesunął się po jéj imieniu.
Zdawała się nie spostrzegać, iż ten jéj chłód i wyniosła poprawność działają podniecająco na każdego professional lover’a, który się do niéj zbliżył. Wśród gorączkowéj wesołości i dziwacznéj atmosfery podniecenia, jaką dokoła siebie wzbudzała, nie śmiała się nigdy, z głową cokolwiek spuszczoną na piersi, z ustami nawpół rozchylonemi. Zdawała się analizować, badać tych ludzi, myśleć o nich całe zagadkowe światy. W gruncie rzeczy jednak nie myślała wiele, tylko czuła, iż wzięcie udziału w ogólnéj rozmowie zatraci w niéj czar wyodrębnienia. I zdawała się szydzić, być z nimi, lecz nie ich, uciekać duchem w chwili znudzenia, powracać i krążyć dokoła, jak ptak widmem nocnem spłoszony. Ci wszyscy „koniarze” i jéj rówieśnice nie zdawali sobie dokładnie sprawy z tego, co czuli w jéj obecności, lecz, gdy odeszła, gdy była od nich daleko, powracali ciągle myślą do jéj postaci, do wyrazu jéj ust rozchylonych, płowych barw jéj sukien i jéj milczenia, ciągnącego ku sobie, jak tafla stojącéj wody.
Tymczasem w karecie, wiozącéj Maleniową w stronę mieszkania Dezyderego, który młodą parę „na karnawał” pomieścił u siebie, młoda kobieta, otulona w puch futra, siedziała napozór spokojna i zmęczona.
Lecz szczęki jéj zaciskały się nerwowo tak silnie, że usta wyginały się w podkowę fatalnego grymasu. Był to jedyny objaw, iż nerwy w niéj nie zmartwiały zupełnie, i kobiecość, zbudzona małżeństwem, nurtowała teraz bogactwo sił jéj młodości.
Powóz się zatrzymał i w świetle latarni stojący przy drzwiczkach lokaj oglądał już martwą maskę swéj pani, zwykłą maskę egzotycznéj lalki otulonéj w delikatną miękkość jedwabnego, podbitego pluszem kapturka.
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
I we wszystkiem i zawsze ta kobieta czyniła sobie przymus ciągły, bezustanny, regulując (teraz zwłaszcza) swe słowa, ruchy, czyny, stroje, niemal myśli, do składu galeryi widzów, która ją otaczała.
Kolory lila i blado-zielony sprawiały jéj oku przyjemność. Wzrok jéj lubował się w tych barwach, lecz wygnała je ze swéj tualety, gdyż były za mało... imponujące. Wszystkie jéj stroje składały się z kombinacyi rudawo-złotéj, tak, jak jéj włosy, które zmusiła do odblasków gorącego kruszcu, błyszczącego w promieniach zachodzącego słońca. I często, znużona krwawą spalenizną swego stroju, szukała oczyma jakiejś blado-liliowéj sukni i oczy jéj odpoczywały, a cała istota nabierała pewnéj harmonii i spokoju.
Z miną królowéj i władczyni była niewolnicą swéj własnéj podłości, lękliwéj, płaszczącéj się przed potworem „konsyderacyi” światowéj.
Ujęta niewolą konwenansów, obnosiła z sobą trupa siebie saméj, maryonetkę nakręconą według pewnéj modły, i ten trup, ta lalka zrosły się już tak dobrze z nią samą, iż ona nawet czuć przestawała, co było w niéj fałszem a co prawdą.
Nie mając ani okruszyny wiary, modliła się długo i często, nawet wtedy, gdy była sama. Czytała gorliwie modlitwy, nie pozwalając ani jednéj własnéj myśli przesunąć się przez umysł. Z uczuciem ulgi zamykała książkę i wstawała z klęcznika już zupełnie obojętna i mistycznie wystygła, przekonana, iż w chwili modlitwy była zupełnie correcte i zachowała pozory szczerości.
Widziała przed sobą życie długie i wygodne, jak drogę słoneczną i dobrze utrzymaną. Ona, na koźle mail-coach’a, powoziła czwórką materyalnego, dyplomatycznego, światowego i moralnego powodzenia. Mąż jéj od czasu do czasu kierował lejce lub podcinał leniwszego rumaka. Za nią, jak dwór królewski, ciągnęły inne ekwipaże karyerowiczów, biegnące także do celu Wszechzadowolenia, Lecz ona trzymała ciągle czoło téj wyścigowéj linii i nie miała nigdy zamiaru dać się wyprzedzić komukolwiek na galicyjskim torze. Raczéj przejechać po trupach, niż pozwolić się zdystansować w tém steeple-chase. Nie lubiła Wiednia, gdyż tam wobec arcyksiężniczek musiała schodzić na plan drugi. Wolała wypełniać ciasnotę parafialną Lwowa majestatem swéj piękności i stanowiska.
W gruncie rzeczy była to natura zmysłowa i prosta, ładnie artystyczna, lecz spaczona w kierunku artyzmu banalnością powszednią. Dobrojowscy byli świeżo upieczoną arystokracyą galicyjską. Pochodzili z małomiasteczkowych łyków. W Muszce gorzał temperament dobrze rozwiniętéj rusinki, mozolnie doprowadzonéj do anemii dobrobytem i pozorem cywilizacyi.
Niemniéj przeto w trupie téj kobiety-karyerowicza żyła kobieta prawdziwa, żywa, pełna jeszcze sił niezmarnowanych i chcących być spożytkowanemi w jakimkolwiek kierunku. Nieprzytępione pracą intelektualną, rwały się w stronę zmysłów i budziły w niéj przeczucie wielkich a niedozwolonych rozkoszy. Lecz nawet i w takich chwilach Muszka pamiętała o godności dyplomatycznéj, jaką mąż jéj piastował. Nie mogła i nie chciała poniżyć się do zbliżenia z kimś nie należącym do jéj świata. Ostrożność tę przed wystawieniem na śmieszność Maleniego dyktowała jéj pycha i ambicya wygórowana.
Tadeusz nie należał właściwie do „świata” i nie liczył się.
Dlatego téż...
Rozpacz ogarnęła Tadeusza na myśl o zbliżającym się balu.
Nie miał kostiumu, a codziennie słyszał w biurze i na próbach o cudach, jakie miały być wyszyte na kierezyi Pozbitowskiego, o butach Malewicza, o brzękadłach Kafthana.
On jeden pomiędzy nimi wszystkimi nie zajął się swym strojem, i to go doprowadziło do rozpaczy. Kilkakrotnie już chciał pomówić w téj sprawie z matką, lecz Wielohradzka, zgnębiona jakaś i chmurna, nie zachęcała go ani słowem do rozpoczęcia téj rozmowy.
Raz nawet, gdy Tadeusz, z pewną nieśmiałością, zawiadomił ją o wzięciu udziału w owym krakowiaku, o którym teraz cały Lwów mówił, Wielohradzka wzruszyła ramionami i zacięła usta, szyjąc z podwójną gorliwością.
— I cóż? — pytał Tadeusz, przybierając swe dawne kocie miny — mameczka nie cieszy się, że Tadzio przed starą panią Bodocką zaaranżuje krakowiaka.
Wielohradzka milczała chwilę, wreszcie odparła:
— Cieszę się... ale...
— Ale co?
— Ale myślę, co począć... Zimermanowi nie zapłaciłam dwóch rat... Żyd dość grzeczny, ale dziś bardzo stanowczo zapowiedział mi, że dłużéj czekać nie będzie.
Wielohradzki porwał się z krzesła i zaczął szybko chodzić po pokoju. Ta nędza materyalna doprowadzała go w téj chwili do szaleństwa. Czuł, iż stracił w matce sprzymierzeńca swych pierwotnych uciech. Zły i gniewny, ze zmarszczką na czole, nie chodził, lecz biegał po wązkiéj szufladzie pokoju, jak zwierz zamknięty w klatce. Nagle zbliżył się ku matce i stanął przed nią.
— Mateczko.. — wyrzekł, hamując się z wysiłkiem — ja muszę być na tym balu, ja muszę mieć kostium!...
Wielohradzka nie podniosła oczu, nie przestała szyć, lecz powieki jéj szybko migotały, jak spłoszone motyle.
— Ja... przyrzekłem pani namiestnikowéj!... — kłamał Tadeusz, widząc matkę nieruchomą i nie entuzyazmującą się bynajmniéj na stanowczy ton jego mowy.
— Przyrzekłem pani namiestnikowéj, a co ważniejsza, tańczę z jedną panną namiestnikówną. Mama rozumie, że nie mogę zrobić afrontu i w ostatniéj chwili powiedzieć, iż nie mam sobie za co sprawić kostiumu.
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
— Dzień dobry pani! — mówi, nie wstając i miejsca. Pani daruje, że nie wstałam, ale się ugrzewam. Stara jestem.
— Proszę, niech pani Pake siedzi — uspokaja ją Wielohradzka i zaraz przystępuje do kwestyi zaciągnięcia nowéj pożyczki, tak, jakby chciała odrazu z serca swego zrzucić ciężar, który ją przytłacza.
Lecz pani Pake kiwa głową i marszczy się cała, jak stara cytryna..
Nowa pożyczka?... to trochę trudno... ta jeszcze nie spłacona... Przytem ona wie, że Wielohradzka jest bardzo godna osoba, tylko, że ma duże długi, i to po rozmaitych miejscach. Jakże pani Pake może jeszcze pożyczyć?
Wielohradzka, przeziębia chłodem, panującym w sklepie, stoi widocznie znużona i wyczerpana. Opiera się o kontuar i nie widzi nawet, że subjekt podsuwa jéj trójnożny zydelek.
Pani Pake kładzie i zdejmuje mitynki, kiwając wciąż głową.
— Mnie pani żal — mówi znów powolnym głosem, a słowa jéj padają w zimną ciemnię sklepu, jak krople wody na lodową powierzchnię — ale co pani mi daje za gwarantowanie? Pani nie ma żadnych nieruchomości.
— Mam meble... — wtrąca nieśmiało Wielohradzka — mam maszynę...
— Ech! — odpowiada lekceważąco stara żydówka — meble, to jak meble... co tam za wartość?... a maszyna? pani ma Singerówkę? a co to teraz znaczy? byle stróż dostanie Singerówkę na raty!... Ajaj!
Siedziała wciąż skurczona po za kontuarem i zaledwie czubek jéj głowy było widać. Słychać było tylko jéj głos leniwy i matowy. Wielohradzka oparła się teraz obiema rękami o kontuar i czuła się coraz więcéj znużoną i zziębłą.
— Ale ja pani co powiem... — podjęła znowu żydówka — mnie żal, że taka godna osoba z paskudnemi takiemi żydami, jak Zimmerman, się opędza.. ja od pani nabędę wszystkie długi i pani mnie weksel podpisze... od téj pory pani będzie mieć ze mną do czynienia...
Wielohradzka doznała olśnienia.
Było to jéj marzeniem pozbyć się tych drobnych dłużników, przed któremi teraz zaczynała się kryć i lękać się ich zjawienia. Z wdzięcznością spojrzała na szal, w którym się kryła jéj wybawicielka.
— Ale się pani musi na coś zgodzić... — ciągnęła pani Pake — ja pani meble i maszynę zajmę i do pani użytku zostawię... To dla pewności dla moich sukcesorów... boja pani wierzę, ale to dla sukcesorów...
Wielohradzka brwi zmarszczyła.
Wejście urzędników, opisujących meble, taksatora, téj całéj czarnéj bandy, stanowczo kompromitowało ją w oczach całego domu.
— Te panowie... — mówiła pani Pake — przyjdą sobie raniutko, i to po jednemu, ażeby nie było gwałtu i żeby ludzie w kamienicy nie wiedzieli. Po co kto ma wiedzieć? Nawet stróż nie będzie wiedział, do kogo oni idą...
Wielohradzka uspokoiła się. Skoro nikt nie będzie wiedział, co jéj szkodziło przejść tę prostą formalność?
— Pani mi spisze, co komu winna, a ja się z nimi ułożę... — ciągnęła — późniéj pogadamy o procent...
— A da mi pani Pake trochę gotówki?
— No!... a ile pani potrzebuje?
— Siedemdziesiąt guldenów.
— Aj, aj!.. takie wielkie pieniądze... I na co to pani, kiedy ja długi zapłacę?...
Wielohradzka nie odpowiedziała ani słowa. Wstyd jéj było przyznać się, że za te pieniądze chce sprawić kostium krakowski synowi.
— Ja dam pani pięćdziesiąt, pani mi da podpis na sto i zapłaci mi pani ratę co miesiąc po dziesięć guldenów... Dobrze?...
— Dobrze!... — odparła Wielohradzka.
— Niech pani mi te liste dłużników napisze. Subjekt! daj wielmożnéj pani pióra i papieru, a prędko.
Za chwilę Wielohradzka, siedząc na zydelku, spisywała zziębłą ręką:
I daléj szła ta litania długa, nieskończona, znacząc dzień po dniu coraz większy upadek nędzy powszedniéj.
Wielohradzka pracowicie przypominała sobie te drobiazgi i od czasu do czasu wzrok jéj zaćmiony zatrzymywał się w kącie, w którym czerniła się chustka okrywająca panią Pake i jaśniał wązki pasek jéj czoła.
W kącie subjekt, przyzwyczajony do scen tego rodzaju, z chłodną obojętnością przypatrywał się wytartym tumakom Wielohradzkiéj i dziwił się w duszy: dlaczego pani Pake wchodzi w taki duży interes z taką bardzo „znędzoną” osobą?
Gdy Wielohradzka w pół godziny późniéj wyszła ze sklepu, niosła paczkę, w któréj znajdował się granatowy atłas i purpurowy aksamit.
Przeszła ulicę i wszedłszy do sklepu, w którym sprzedawano szych i świecidła, kupiła znaczną ilość blaszek, złotych nici, świecideł i frendzli.
Znużona i zziębła powróciła do domu.
Stare żydówki siedziały ciągle przed bramami domów lub na stopniach sklepów, odziane w perłowe bindy i z garnkami węgli, ukrytemi w fałdach szerokich spódnic.
Na środku ulicy krzyczały dzieci o płomiennych ustach i czarnych jak onyksy oczach. I tylko słońce teraz prawie znikło zupełnie i znaczyło się zaledwie bladą żółtą plamą. Po ziemi kłęby pary marzły i z liliowych robiły się sine.
W oddali, na rynku, na ratuszowym zegarze biła powoli czwarta godzina.
Nigdy jeszcze z takim niepokojem nie ubierał się Tadeusz, jak w dniu balu kostiumowego.
W wigilię przymierzył buty, a w czapce z pawiem piórkiem jadł obiad i pił herbatę. Mówił, że to dlatego, aby włosy uleżały się dobrze pod barankiem i aby przyzwyczaił się do noszenia tego stroju z fantazyą i z chłopska. Był w doskonałym humorze, lękał się tylko, czy matka i Tecia wykończą haft kierezyi na czas i czy haft ten będzie dosyć bogaty.
Tecia nie kładła się już czwartą noc z rzędu. Oczy jéj zapuchły od ciągłego patrzenia na świecące nici, a palce miała nabiegłe krwią i obrzmiałe. Widząc jednak, jak gorączkowo Tadeusz pragnął, aby jego kostium był najpiękniejszy, postanowiła dogodzić jego kaprysowi i wszelkiemi siłami starała się zadowolnić jego wymagania. Wielohradzka niewiele jéj pomagała z powodu swych osłabionych oczów. Cały więc ciężar pośpiesznego zrobienia kostiumu spadł na Tecię.
Lecz rozkochana dziewczyna dumną i szczęśliwą była z téj misyi, szczęśliwą podwójnie, gdyż Tadeusz siadywał teraz przy niéj często i długo. Wprawdzie nie mówił nic, a gdy matka wyszła, nie korzystał tak, jak dawniéj, aby dręczyć ją, tyranizować, a potém pociągać ku sobie pozorami dobrego słowa; lecz dla niéj już sama jego obecność wystarczała i była serdecznem zadowoleniem. Nie kierezyę, lecz sto metrów aksamitu wyszyłaby chętnie szychem i krwią swoją, byle przedłużyć tę chwilę obecności Tadeusza przy swym boku.
A jednak pomiędzy tém dwojgiem zapanowała znów atmosfera przymusu i czegoś sztucznego, nienaturalnego, co krępowało usta i wzrok Teci, dławiło ją i głowę, jak pod jarzmem, chylić kazało.
Był to zapewne wzrastający egoizm Tadeusza, który coraz szerzéj rozpościerał swoje skrzydła, dusząc objaw wszelkiego innego istnienia. Tak szerokie miejsce zaczynał zabierać ten człowiek, że obok niego nie było już nawet kąta na cudze myśli i czyny.
W dniu balu od zmroku pozapalał lampy i świece, które, w braku lichtarzy, pozatykał w butelki. Przyszedł z miasta już lekko ufryzowany i obwinął sobie głowę białym fularem z obawy, aby podczas zakładania kostiumu kunsztowne pukle nie rozleciały się i nie rozwinęły.
W ciasnéj przestrzeni pokoiku płonęła ta illuminacya dziwaczna, gorejąc dokoła lusterka, szczotek, flakoników, pilników i nożyczek. W sekrecie uczernił sobie trochę brwi i lekko upalonym korkiem podsinił oczy, aby wydać się bardziéj interesującym. Gorączka paliła go całego. Kierezya była jeszcze niewykończona, a zegar wskazywał pół do dziewiątéj. Krakowiak miał być wykonany o północy, lecz Tadeusz drżał cały z niecierpliwości, chcąc zobaczyć całość kostiumu.
W kuchni Wielohradzka odprasowywała atłas sukmany. Tecia, zgięta we dwoje, niemal nieprzytomna ze znużenia, kończyła obszywać kierezyę złocistą frendzlą.
We drzwiach zadzwoniły podkówki i stanął Tadeusz w bucikach i jedwabnych czerwonych spodniach, z paltotem, narzuconym na plecy.
— I cóż? — zapytał.
— Zaraz.. za kwadrans — odparła Tecia, nie podnosząc głowy.
Tadeusz wrzasnął przeraźliwie:
— Za kwadrans!... Niech panna Tecia lepiéj powie, że i za godzinę się nie wyguzdrze... Boże mój, Boże! Już ja widzę, co to będzie...
Ręce dziewczyny drżały na tle purpurowego aksamitu.
— Niech pan będzie spokojny! — odparła półgłosem.
Lecz on jak trąba powietrzna przeleciał przez pokój i wpadł do kuchni. Wielohradzka szukała w ognisku duszy i przerażona odwróciła się, trzymając pogrzebacz w ręku.
— Co się stało? — spytała.
— Jakto, co się stało? Kostium nie gotów i nigdy nie będzie skończony. Niech mamcia mi da sukmanę... pójdę bez kierezyi. Najem się wstydu, ale obowiązek przedewszystkiem.
— Jakto? Przecież Tecia kierezyę wykończa...
— Ach! Ta mamina miła Tecia na złość mi nie chce skończyć kostiumu; ja wiedziałem, że tak będzie..
Wypadł z kuchni i znów wleciał do swego pokoju. Włożył na głowę czapkę, i to go zajęło przez chwilę. Usiadł przed lustrem i przyglądał się sobie z uwagą. Sam nie wiedział dlaczego, lecz na ten bal liczył, jak na jakiś ważny wypadek w swem życiu. Znał lokal resursy i wiedział, że niema w nim postronnych buduarów i gabinetów. Muszka zatem musi pozostać w ogólnéj sali i patrzeć na niego, gdy tańczyć będzie. Porwał się z krzesła i, odrzuciwszy palto, zaczął ciąć hołubce. Szło mu dobrze, podkówki dzwoniły raźno i żywo.
Zegar wybił dziewiątą.
Na ten głos Tadeusz drgnął i znów się ku drzwiom rzucił.
— Ja panie proszę dać mi ten kostium, taki, jak jest!... — zaczął wołać rozpaczliwie — proszę... bo chyba oknem wyskoczę!...
Tecia porwała się od stołu, Wielohradzka wpadła z kuchni z sukmaną w ręku.
Obie podbiegły do rozkrzyczanego mężczyzny. Lecz on w paroksyzmie wściekłości nie widział podawanego stroju, lecz krzyczał ciągle, bijąc pięściami o drzwi:
— Chyba oknem wyskoczę!..
Tecia i Wielohradzka zamieniły z sobą porozumiewawcze spojrzenie. Oczy Wielohradzkiéj zaszły łzami. Nic nie mówiąc, położyła na krześle sukmanę i wsunęła się za parawan. Tecia wzięła sukmanę i kierezyę i weszła do pokoju Tadeusza, odsuwając go dziwnie silną ręką od progu.
— Proszę pana! — wyrzekła zdławionym głosem — oto wszystko gotowe!...
Podniosła oczy i spojrzała mu teraz prosto w twarz, lecz spojrzenie to było dziwne, badające i w gruncie chłodne. Długą chwilę oczy dziewczyny zatrzymały się na lalkowatéj twarzy mężczyzny i wreszcie znów znikły pod nabrzękłemi powiekami.
I milcząc, Tecia wyszła z pokoju, po raz pierwszy od bardzo dawna trzymając podniesioną głowę.
Tadeusz zaczął się ubierać, cokolwiek zmieszany i ostygły w swym gniewie. Panująca w drugim pokoju cisza drażniła go niewypowiedzianie. Ubrał się szybko i nagle w jasności świec zabłysnął jak kosztowne cacko, ładne i jaskrawe. Strój ten, zmanierowany i teatralny, upiększony kosztownością materyałów, z których był zrobiony, doskonale nadawał się do jego lalkowatéj urody wypieszczonego paniczyka. Gdy zapiął pas, zarzucił kierezyę, błyszczącą, jak słońce, od haftów, złotych i srebrnych blaszek, a na lekko pokręcone włosy włożył czerwoną czapkę z pawiem piórkiem i pękiem różnokolorowych wstążek, ładny był jak malowanie, i czuł to sam wybornie, przybierając plastyczne pozy i biorąc się z delikatną rubasznością pod boki.
Spojrzał na zegar.
Było zaledwie wpół do dziesiątéj. Miał jeszcze przed sobą godzinę czasu, i teraz, gdy już był ubrany, nie wiedział, co z tą godziną zrobić.
Usiadł na krześle i nadstawiał ucha, chcąc posłyszeć teraz głos matki albo Teci.
Lecz cisza była zupełna. Nawet Tecia musiała już pójść do domu, gdyż nie słychać było łoskotu maszyny, ani szczęku jéj nożyczek.
Znudzony, spojrzał dokoła i na półkach ujrzał grubą w żółtéj oprawie książkę.
Machinalnie sięgnął, otworzył i zaczął czytać po francusku:
Salammbô!
Przypomniał sobie swój powrót z Concarneau, tę książkę czytaną w wagonie wśród gorączki rozstania, późniejsze swe sny fatalne, dręczące, w których widywał Muszkę jako ową Hamilkara córkę.
I znów czytać zaczął.
Zamknął książkę i chwilę długą siedział, przedstawiając sobie Muszkę w tym stroju. Zwłaszcza kask jéj rudych włosów, posypanych fioletowym piaskiem, dokładnie rysował się przed jego oczami.
Wybiła jedenasta.
Wielohradzki zerwał się i narzucił płaszcz na ramiona. Wbiegł do pokoju matki, lecz Wielohradzka spała, oddychając ciężko. Po raz pierwszy może nie obejrzała stroju syna idącego na bal, nie pożegnała go zwykłem: „baw się dobrze, moje dziecko!”
Wielohradzki chwilę stał na środku pokoju, wahając się, czy zbudzić matkę, przeprosić i pożegnać.
Lecz śpieszył się, a przytem czuł, iż od téj matki, która oddycha tak ciężko tam, po za parawanem, nie pozyska zbytniego zapasu dobrego humoru na przebycie wieczoru. Nie była to już owa „mamuś” dawnych czasów. I szybko zbiegł ze wschodów, czując do matki żal, iż tém zmęczeniem swojem, smutkiem, skłopotaniem psuje mu dobry humor, zabawę... wszystko. Stróż zawołał mu sanki, i cała gromada sług, stojąca w bramie, doznała olśnienia na widok kostiumu, przebłyskującego w fałdach płaszcza.
Z wielkim szykiem i elegancyą Tadeusz, pod pozorem naciągnięcia okrycia, odkrył przed tém niewykwintnem gronem przebogactwo swego stroju i, brzękając podkówkami, przeszedł przez bramę z czołem podniesionem dumnie.
Sanki ruszyły z miejsca, a sługi chichotały się, trącając łokciami:
— A to się wyczupurzył... chi! chi! chi!...
— A sługi nawet nie mają.
— A żydy do nich wciąż po raty chodzą!...
— A jak to chodzi, jak gąsior, co stado wodzi!...
— O joj! o joj!...
Lecz stróż zgasił gaz i ćwierkające grono, okryte derami chustek, rozpierzchło się po ciemnościach klatek wschodowych.
Na estradzie, pokrytéj purpurowem suknem i udrapowanéj białym i różowym muślinem, siedzi stara pani Bodocka w fioletowéj aksamitnéj sukni.
Na głowie ma brylanty, na rękach ma brylanty, na piersiach ma brylanty, na szyi ma brylanty, w uszach ma tak wielkie brylanty, że aż dwa druciki, założone za włosy, podtrzymują te olbrzymie kule, z obawy, aby uszy magnatki nie przerwały się wskutek tego ciężaru.
Oświetlenie jaskrawe, elektryczne, zapala czarodziejskie blaski w massie tego skrystalizowanego węgla. Na tylnéj ścianie gobelin, zielonawy, przygasły, służy za doskonałe tło dla uwydatnienia promieni tego słońca. I wzrok każdego wchodzącego do sali balowéj ciągnie ta świetlana massa, rozsypująca dokoła tęcze ogni i blasków. Siedząca obok namiestnikowa, księżna Ponikwicka, Malężyna i inne gasną zupełnie ze swą wystawą turkusów, szafirów, pereł i opali. Brylanty swym blaskiem zabijają wszystko, mając w sobie jakąś okrutną czystość skoncentrowanych łez nędzarzy całego świata.
Dokoła sali biegną galerye, drapowane biało i różowo, ubrane zielenią i pękami storczyków.
Filary podpierające te galerye mają na sobie plisowane powijaki różowe i gałęzie bluszczów, czerniące się na tém tle przejrzystem. Jest to banalna cukierkowa dekoracya sal balowych, ubranych gustem tapicerów o ciasnéj estetyce, i mająca w sobie sentymentalną miękkość tualet z czasów drugiego Cesarstwa. Jedynie tylko estrada, na któréj siedzą damy patronessy, udrapowana jest tkaninami kosztowniejszemi, pożyczonemi przez Dezyderego, lecz zawsze trzymanemi w tonach różowych, srebrnych i białych. I cała ta sala wygląda jak wielka sypialnia młodéj dziewczyny, przystrojona na wigilię ślubu.
Na galeryach tłok i wrzawa. Całe mieszczaństwo lwowskie, to uboższe, które nie mogło zdobyć się na kostiumy, wypełnia ciasne przestrzenie ganku, tłoczy się na ławkach i przybywa ciągle, bezustannie garnirując ściany mozaiką twarzy rozpływających się w téj górnéj wyżynie, jak gamma chromatyczna plam o mglistych i niewyraźnych barwach. Gdzieniegdzie migoce jasna tualeta kobiety, biały puch atłasowéj sortie de bal, okrywającéj zazdrośnie szczupłe ramiona młodéj panienki. Przeważnie jednak tualety są ciemne, surowe, wełniane. Wszystkie lornetki skierowane są na brylanty pani Bodockiéj. Nazwisko magnatki przebiega z ust do ust. Dają się słyszeć okrzyki podziwu, westchnienia, wykrzykniki. I znów wszystko tonie w ogólnym szmerze rozmowy lub w dźwiękach orkiestry, grającéj tuż po nad estradą, po za szpalerem oleandrów i świeżo rozkwitłych kamelii.
W sali na dole, pomimo stosunkowo dość wczesnéj pory, niemal pełno, a strojnie i błyszcząco od różnokolorowych kostiumów. Mężczyźni przeważnie we frakach czerwonych, niebieskich, liliowych, z białemi kwiatami w butonierkach. Niektórzy zarzucili domina. Jakiś czarnogórzec kręci się, odziany w swą baletową spódniczkę. Clown, wielce elegancki, żółty, atłasowy spaceruje z miną karawaniarza. Gdzieniegdzie czarne fraki kładą żałobną nutę. Lecz już akord wesoły kostiumów kobiecych rozjaśnia wszystko.
Właśnie osiem par bogatéj burżuazyi skończyło tańczyć pawana w strojach z czasów Henryka II-go. Rozchodzą się po sali — kobiety w białych i błękitnych atłasowych sukienkach z bufiastemi rękawami, mężczyźni w jedwabnych trykotach i niebieskich krótkich płaszczykach. Jak stado ptaków o lazurowych skrzydłach, krążą wśród łąki jaskrawych kolorów. Na tę brutalną nutę składają się przeważnie cyganki, których jest kilkanaście, odzianych szkarłatnie, i Carmencitty o mocno różowych spódniczkach.
Jakiś torreador w ciemno-czerwonym ubiorze kręci się wśród tego grona. Lecz już ostra czerwień złagodzoną i przyćmioną zostaje przez blado-zieloną barwę stroju kilku pań, idących menuetowym krokiem i trzymających się z gracyą za ręce. Są to prześliczne merveilleusy i towarzyszący im incroyables. Długie, opięte suknie kobiet owijają kształtne i smukłe ciała. Na ramionach bufy, stan krótki, kończący się pod piersiami. Na głowach blond peruki i wielkie kapelusze gazowe w kształcie bud, przewiązane wstążką tuż pod linią brody. W rękach trzymają ridicul’e z téj saméj, co i suknie, materyi. A materya to dziwna, cienka, pajęcza, elastyczna, blado-zielona, w wielkie róż bukiety. Mężczyźni, którzy towarzyszą tym merveilleusom, mają na sobie surduty z tego samego jedwabiu, żaboty, krótkie żółte kamizelki, pończochy i trzewiki ze sprzączkami; na głowach peruki i wielkie trójgraniaste kapelusze. Duże bukiety róż wonieją w ich dłoniach. I wszyscy ci ludzie są młodzi, ładni, smukli, kształtni: noszą dobrze swe kostiumy i mają w sobie delikatną gracyę figurynek z saskiéj porcelany. Jak klomb róż i bladych liści, klomb ruchomy, płyną wśród tłumu, uśmiechając się łagodnie. Na galeryi szepcą ich nazwiska. Są to przeważnie synowie i córki bogatych kupców miejscowych. Najpiękniejsza jest żydówką, ten ostatni, rosły i ładny chłopiec — synem właścicielki fabryki fortepianów. Wszystko to są dzieci Lwowa, wyrosłe na miejscowym terrenie, i galerya czuje się dumną z ich urody i wdzięku.
Nowy gwar i tłum przy wejściu. To malarze, rzeźbiarze i teatr wchodzą parami, jako „Wesele Skrzetuskiego”. Ostrogi brzęczą, pióra skrzydeł kołyszą się w przestrzeni. I wszystkich oczy zwracają się na Hanusię Borzobohatą i na pana Zagłobę, który toczy się powoli, założywszy ręce za pas złotolity. Orszak obchodzi powoli i przed estradą czyni nizkie pokłony. Stara pani Bodocka kiwa głową, brylanty dzwonią, jak grzechotki u sanek. Wesele przechodzi i znika pod ścianami, mieszając się z resztą kostiumowanego tłumu.
Teraz już pełno w sali, pełno i tak barwnie, iż oko widza barw tych nawet rozróżnić nie może. Błękit, zieleń, purpura, złoto i biel — wszystko miesza się razem, tworząc chaos puszczonego w ruch parteru kwiatów. Olśniewający blask elektrycznych promieni zalewa ten akord barw srebrzystą kaskadą. Brylanty, hafty, dżety, paciorki migocą; gazy, przetykane srebrem i złotem ciągną w powietrzu. I z téj całéj błyszczącéj massy podnosi się powoli żar, przesycony zapachem perfum, kwiatów i rozgrzanych ciał kobiecych. Atmosfera staje się podniecającą i niezdrową. Ludzie siedzący na galeryi doznają upojenia, i oczy ich, mimowoli znużone, cofają się w cień. Nagle dwunasta uderza, i orkiestra z werwą rozpoczyna skoczną przegrywkę. Gospodarze balu rozsuwają tłumy i, trzymając się za ręce, tworzą łańcuch, formujący puste miejsce u stóp estrady.
— Krakowiak! krakowiak!... — wołają wszyscy.
Na galeryach kobiety powstają, przechylają się przez balustradę. Inne wołają: „siadać!” i wchodzą na ławki. Ogólny ruch, hałas się wzmaga. Ten krakowiak, tańczony przez arystokracyę, to great attraction całego balu.
Tymczasem drzwi, prowadzące do sekretaryatu a dotychczas zamknięte, roztwierają się na rozcież i słychać przez chwilę brzęczenie podkówek.
Wszystkie głowy zwracają się w tę stronę. Chwilę panuje zupełna cisza, w któréj donośnie rozbrzmiewają dźwięki orkiestry, i ten brzęk niewidzialnych podkówek, fantastyczny i irrytujący.
I nagle, jak bukiet wspaniałych fajerwerków, wytryska ze drzwi massa takich oślepiających barw i złotych iskier, że patrzący doznają chwilowego olśnienia. Lecz już wąż tańczących biegnie przed estradę z hukiem, szumem i krzykiem. Spódnice kobiet, okolone purpurowemi wężami wstążek, wiewają szeroko. Wieńce na głowach szeleszczą, wstążki migocą w powietrzu. Mężczyźni błyszczą cali od haftów i blaszek, pawie pióra mienią się tęczowemi barwami w jasności elektrycznéj kaskady.
W pierwszą parę pędzi Charłupko, w białéj sukmanie, czerwonéj kierezyi, rosły, wielki, barczysty, z fantazyą udający nieźle chłopskie zacięcie. Uczepiona u jego ramienia, Dora Hohensteigen-Higmeringen bieleje jak gołąb w swym fantastycznym stroju wiejskiéj narzeczonéj. Biały atłasowy gorset, biały wieniec, białe wstęgi.
Ona sama biała, różowa, lalkowato piękna, troszkę onieśmielona tą teatralną pompą i zbliżeniem do galeryi widzów, którzy z jéj światem nic wspólnego nie mieli, ma w sobie niezgrabny wdzięk występujących na scenie po raz pierwszy debiutantek.
I wszystkie damy, biorące udział w tym krakowiaku, w pierwszéj chwili czują pewien rodzaj tremy, przestrachu scenicznego, i gorączkowe wypieki występują na ich twarze, ubielone welutiną, Prędko wszakże odzyskują pewność siebie i nabierają animuszu. Głowy, strojne w wykwintne wieńce kwiatów, wśród których połyskują brylanty i szmaragdy, podnoszą się wyzywająco. Ramiona, osłonięte jedwabnym muślinem koszul, i torsy, obciągnięte aksamitem lub atłasem gorsetów, prostują się tym ruchem właściwym kobiecie, która czuje, iż setki oczu na nią patrzą. Orzecka uśmiecha się, błyskając perłową bielą swych zębów. Muszka Statnicka bardzo dnia tego en beauté, jest prawie ładną w purpurze korali, przetykanych gwiazdami dukatów. Lecz uwagę wszystkich przykuwają mężczyźni: Charłupko, Jurek Bodocki, Pozbitowski, a zwłaszcza Wielohradzki. Z fantazyą i z pańską kraneryą, graniczącą z ładném zuchwalstwem, rozwiewają swoje kierezye, dzwonią podkówkami. Wielohradzki wyróżnia się przepychem haftów, błyszczących na jego sukmanie, i delikatnym czarem całéj postaci. Smukły, gibki, giętki, z prześliczną linią nóg i rasowemi stopami, przykuwa oczy wszystkich i wywołuje ogólne pochwały. Widzowie nazywają go „ten srebrny”, z powodu przewagi srebra w haftach kostiumu. Lecz szybko nazwisko jego przelatuje z ust do ust:
— To Wielohradzki!... Wielohradzki!...
Lecz już cały orszak uformował się w półkole i stanął przed estradą. Łuna światła bije nań rzęsiście, zapalając iskry w brylantach, srebrze, złocie i szychach kostiumów. Muzyka przycicha i Charłupko zdejmuje z głowy czapko, którą z chłopska zamiata po ziemi.
Stara pani Bodocka, jak Budda, okrasza pół twarzy niewyraźnym uśmiechem.
Dźwiga się z fotela i podchodzi na brzeg estrady.
— A zkądżeście-to, moi mili ludzie? — pyta z wytworną grzecznością.
— Ano... z pod Krakowa przyśliźwa pokłonić się jaśnie wielmożnemu państwu! — odpowiada Charłupko grzmiącym, donośnym głosem.
Szmer podziwienia rozlega się wśród sali.
Ta „pańska komedya” wprowadza w zachwyt mieszczaństwo lwowskie.
Tylko po kątach aktorzy i „literaty” urągają, wzruszając ramionami.
Pani Bodocka kiwa głową i stara się być dobroduszną.
— A no, to potańcujcie sobie, moi dobrzy ludzie!... — mówi, sadowiąc się na fotelu.
Charłupko kłania się nizko, nasadza z fantazyą czapkę na głowę i zwraca się ku orkiestrze.
— A no!... muzyka!... a ogniście! — woła ku galeryi.
Obejmuje w pół księżniczkę; za nimi szykują się do tańca inne pary. Wielohradzki daje pilne baczenie i szeptem wydaje komendę, przypomina, zachęca.
Nagle huczna przegrywka zmienia się w cichy akompaniament i Charłupko zaczyna śpiewać silnym, basowym głosem:
Sommes nous comme-ci, comme-ci, comme-ça,
Comme-ci, comme-ça, comme-ci, comme-ça,
Garçons de Cracovie, garçons de Cracovie![5]
Szmer uwielbienia przemienia się w szmer zdziwienia. To dziwaczne tłómaczenie popularnéj piosenki wprowadza w zdumienie mieszczaństwo. Lecz Charłupko uderza w podkówki, i wąż stubarwny, przystrojony delikatnemi skrzydłami muślinowych spódniczek, wije się po sali. Wszyscy tańczą jak baletnicy, składnie, karnie, i Wielohradzki czuje rozkoszną gorączkę, ogarniającą go całego. Nawet Kafthan pozbył się swéj tragicznéj miny. Uśmiecha się i z pewną ojcowską troskliwością czuwa nad swoją tancerką, ową czwartą córą, wyglądającą jak porcelanowa laleczka w niebieskim aksamitnym gorsecie.
Tancerze tworzą teraz koło i wirują szybko, z szelestem spódnic i brzękiem podkówek. Korale i paciorki dzwonią, kółka przy pasach brzęczą. Pawie pióra migają wysoko po nad całém kołem i nagle splatają się razem, gdy wieńce kobiet tworzą osobny parter maków, róż, chabru, kłosów, turkusów, gwoździków i klejnotów. I krzyżują się, mijają, powracając na dawne miejsca, jak ruchome klomby, kosze, bukiety błyszczące, migocące stubarwnemi blaski.
Wśród tego mieniącego się parteru błyszczy i wyróżnia się, jak gwiazda wędrowna, pawie pióro Wielohradzkiego, obficie nakropione brylantowym pudrem. Migoce w powietrzu ten tęczowo zabarwiony płat śniegu i ciągnie ku sobie oczy patrzących i inne pióra, mniéj błyskotliwe, mniéj wabne.
W klombie wieńców zaś mieni się i odróżnia mocą wielką brylantów ślubny wieniec księżniczki, wieniec fantastycznych, legendowych księżniczek, gdzie mirt z różami białemi się splata. Jest to cały poemat — ten pęk bieli kwiatowéj, osrebrzony rosą dyamentów, błyskających jak gwiazdy na bielejącym o zachodzie jesiennym nieboskłonie.
Delikatny welon z illuzyi przyćmiewa blask brylantów i biel kwiatów. I nagle wieniec dyamentów i błyszczące pawie pióro łączą się z sobą i płyną razem, wiodąc całą drużynę.
Umiejętną kombinacyą figur Wielohradzki wysuwa się naprzód, zajmuje naczelne stanowisko i tańczy z księżniczką. I od téj chwili cała publiczność zostaje porwana i podbita wdziękiem tych dwojga, od których bije jasność, łuna cała srebra, złota, brylantów, łamiących się migotów atłasu i uroku młodości. Inne pary toną w cieniu, służą za tło, uwydatniają piękność roześmianéj księżniczki i eleganckiego wodzireja.
Na dany znak wszyscy stają w półkole i orkiestra zawodzi teraz oberka. Tadeusz zbiera sukmanę na lewą rękę, prawą zaś obejmuje księżniczkę, która prostuje się, jak sosna. I sami, we dwoje, puszczają się w taniec po jasno błyszczącéj posadzce, w taniec zawrotny, rozpaczliwy, wprowadzający w stan jakiéjś ekstazy. Tadeusz co chwila przyklęka, dzwoniąc podkówkami, i wtedy na posadzce widać prześliczną linię jego nogi, kształtnéj bez zarzutu. Księżniczka tańczy ciągle równo, prosto, wyzywająco już teraz, błyskając pogodą oczu i szczerością dziewczęcego uśmiechu.
Z początku nieśmiałe tu i owdzie oklaski słyszéć się dają na galeryi i wśród tłumu. Niebawem zamieniają się w hałaśliwą wrzawę teatralnéj owacyi. Tadeusz upaja się tym tryumfem. Przedłuża umyślnie taniec, uśmiecha się, wciąga w siebie szelest braw i okrzyki tłumu. Aktorska strona jego charakteru występuje w całéj pełni i używa rozkosznych wrażeń. Uczucie wysokiego rozrzewnienia napełnia jego serce. Gdyby mógł, chciałby temu klaszczącemu tłumowi rzucić garść pocałunków, tak głęboko odczuwa wdzięczność za ten szelest uderzanych jedna o drugą dłoni.
Wreszcie, pijany prawie i bezprzytomny, zatrzymuje się, oddychając ciężko.
Wówczas dopiero spostrzega, iż ramię jego zbyt silnie przyciska kibić księżniczki. Lecz panna Hohensteigen-Higmeringen nie czuje tego sama, podniecona, rozgorączkowana, z purpurą rumieńców na rozpalonych policzkach.
Teraz krakowiak dobiega do końca.
Wielohradzki z wielką umiejętnością zachował dla siebie końcowy efekt oberka i pragnie pozostawić publiczność pod wrażeniem swego tańca.
Barwny więc wąż finałowy, banalne koło, podniesienie w górę czapek, skłonienie się przed estradą i zniknięcie we drzwiach z szumem, szelestem, brzękiem i ostatniemi tonami orkiestry.
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
Mieszczaństwo bogatsze trzyma się osobno, w pozycyi zaczepno-odpornéj, rywalizując arogancyą spojrzeń i giestów, a niewielka grupa aktorów i „inteligencyi”, obrawszy kąt pod galeryą za rodzaj obozowiska, bawi się serdecznie i wesoło dziwaczną pozycyą reszty gości balowych. Nawet grany przez orkiestrę walc nie może połączyć tych klanów, wytworzonych całemi latami przesądów i śmiesznych układów społecznych. Linia, przecinająca salę na dwie połowy, linia moralna, staje się powoli materyalną i widoczną. Promień szeroki, i coraz to szerszy, posadzki zaczyna jaśniéć, jak pograniczna rzeka. Tylko „ci” z arystokracyi nie czują się bynajmniéj skrępowani: śmieją się i bawią głośno, zachowują jak u siebie w salonie, nie okazując najmniejszéj ciekawości w śledzeniu „tamtych” z mieszczaństwa. Przeciwnie zaś mieszczanie, nieswoi i nienaturalni, nieustannie wytężonym wzrokiem śledzą każdy ruch, giest, kostium obozu nieprzyjacielskiego i szepcą pomiędzy sobą złośliwe uwagi, pełne niechęci.
Wielohradzki wychodzi prawie ostatni i natychmiast spostrzega, że wejście jego na salę zostało zauważone i wywarło wrażenie. Muzyka gra walca, lecz nikt nie tańczy, i Tadeusz idzie wolno, zdjąwszy z głowy czapkę, którą trzyma z przyzwyczajenia, tak, jakby patelnię szapoklaka.
Idzie właśnie po owéj ścieżce granicznéj pomiędzy arystokracyą i mieszczaństwem, nie zdając sobie jeszcze sprawy, dlaczego ta ścieżka tak nagle powstała. Widzi lornetki galeryowe, skierowane ku sobie i, jak panna na wydaniu, prostuje się i gryzie wargi, aby je uczynić purpurowemi. Zapomniał w téj chwili o Muszce. Cały jest jeszcze przejęty i upojony tryumfem, który w swojéj fantazyi podnosi do bajecznéj potęgi.
Patrzy na prawo, na lewo, mruży oczy, mija obojętnym wzrokiem śliczne twarzyczki mieszczanek, które zwracają się ku niemu, jak słoneczniki ku tarczy słonecznéj. Przybiera minę znudzonego i przeżytego. Jakaś panienka w kostiumie Goplany, z wieńcem jaskółek na rozpuszczonych włosach, śledzi go szeroko otwartemi niebieskiemi oczami. Obok niéj — podżyła brunetka z pod ufryzowanéj grzywy, osypanéj deszczem cekinów, rzuca dziwaczne spojrzenie i wachluje się szybko. Wielohradzki powoli przesuwa się obok tych kobiet, zimny napozór i obojętny. Nie odróżnia żadnéj. Widzi tylko, że jest ich dużo i że wszystkie patrzą na niego z zachwytem.
Nagle...
Nagle na estradzie, na wschodach zasłanych purpurą dywanu, wytryska, jakby czarodziejską wywołana władzą, postać kobieca tak dziwna i piękna, tak niepodobna do innych, do tych Goplan, markiz, krakowianek, cyganek, które snują się dokoła niego, iż Wielohradzki staje, jak wryty, patrzy i widzi...
Włosy jéj posypane są piaskiem fioletowym i uczesane według mody dziewic chananejskich. Grona pereł, uczepione u jéj skroni, spadają aż ku kącikom ust, podobnych do otwartego kwiatu granatu. Na piersi jéj błyszczy cały zbiór kamieni drogocennych, naśladując układem łuskę rybią. Jéj ramiona, przystrojone brylantami, wybiegają nagie z fałd długiéj tiuniki, ugwieździonéj purpurowemi kwiatami na tle czarnéj gazy. Nogi jéj złączone są cieniutkim łańcuszkiem złotym, a wielki płaszcz ciemno-szkarłatny, skrajany z nieznanéj materyi, wlecze się za nią, jak fala posłuszna i cicha.
Wielohradzkiemu zrobiło się nagle jasno przed oczyma i w duszy.
Postać tę widywał często. Miała tę samą twarz bladą i oczy, które zdawały się patrzéć „po za widnokrąg ziemski”. Tak, bezwątpienia, była to córa Hamilkara, która powoli schodziła ku niemu, trzymając w ręce „małą lirę z hebanu”. Ta sytuacya poetyczna zachwyciła go. Utonął w niéj, mnąc w ręku swoją czapkę i łamiąc pawie pióro.
Muszka-Salammbô schodziła ciągle powoli, wlokąc za sobą ów płaszcz, utkany „z nieznanego materyału”. I przemiana w jéj twarzy była wielka i zrozumiała tylko dla tego, kto zna dokładnie kobiety i wie, jak fizycznie kameleonowe są to istoty. Z palącéj, choć napozór uśpionéj urody Maleniowéj nie pozostało nic. Twarz jéj była zbiorem najregularniejszych rysów, oczu ciemnych i rozszerzonych kreskami kohl’u, czoło wązkie i białe, odsłonięte królewsko w obramowaniu pereł, które zdawały się być żółte w porównaniu z tą skórą rudawéj szatynki. Lecz włosy jéj ściemniały i były to prawie krucze pierścienie o fioletowym odblasku rozsypanego na ich załamach pudru.
Filisterska imaginacya Wielohradzkiego nagle galopować zaczęła.
Salammbô!
Kto podszepnął Muszce strój wymarzony przez niego i nadawany jéj w chwilach szalonego pożądania, jakie dręczyło go po powrocie z Concarneau? Dlaczego wybrała ten strój? Dlaczego teraz tak powoli schodziła wprost naprzeciw niego, szukając oczyma kogoś w tłumie?
Szukała — i znalazła.
Wzrok jéj oczu sztucznie powiększonych zatrzymał się na twarzy Tadeusza, zatrzymał się długą chwilę.
Spojrzenie to łagodniało i zdawało się pieściwie, miękko obejmować całą postać chłopca, postać kształtną, smukłą, śliczną w tém przebraniu błyszczącém i jaskrawém.
Tadeuszowi dech zamarł w piersiach. Zamknął oczy na jedną sekundę. Gdy je otworzył, Salammbô zniknęła. Natomiast wodzireje balowi grzecznie, lecz stanowczo poprosili go o „zrobienie miejsca”.
Pary zaczęły stawać do kadryla, zbierając się powoli, jakby z musu. Wodzireje biegali i machali angielskiemi fularami o brzydkich, zgniławych barwach.
Wielohradzki cofnął się pod ścianę, i po raz pierwszy taki wodzirej biegnący wzdłuż sali wydał mu się głupią istotą. Pocieszał się jednak myślą, że to wodzirej „publiczny”, mieszczański“, gdy on — o!... on to przecie co innego.
Panienka ubrana za Goplanę przesunęła się znów obok niego i ciągnęła go widocznie ku sobie łagodnem niebieskich ócz spojrzeniem. Była ładna, dystyngowana i z wielką gracyą nosiła swój powiewny kostium. Wielohradzki spojrzał na nią z zajęciem, lecz zauważył, iż nikt z arystokracyi nie brał udziału w tańcach.
Postanowił trzymać się swoich i nie tańczyć tego wieczora zupełnie.
Wzrokiem zaczął szukać Muszki. Nie mógł odnaléźć jéj wśród tłumu, otaczającego estradę.
Przyszło mu na myśl, iż Maleniowa mogła odjechać do domu. Było to jéj zwyczajem. Przychodziła ostatnia, wychodziła pierwsza. Przymknął znów oczy i starał się ponowić wrażenie, otrzymane przed chwilą, a wywołane wzrokiem Muszki.
Ponowiło się, lecz tym razem delikatne i subtelne, jakby przysłonięte mgłą.
Było mu niemniéj miłe, a może nawet milsze, gdyż mniéj brutalne i targające nim, jakby szponami niewidzialnéj jakiéjś potęgi.
Muzyka teraz grała kadryla i hałaśliwe tony mieszały się z chromatyczną gammą rozmów i szelestem sukien i kroków po posadzce salonu.
Gorąco zaczynało być fatalne; ktoś otworzył lufcik, i prąd lodowatego chłodu bił teraz w głowę Tadeusza.
Wielohradzki oderwał się od ściany i ku estradzie zbliżać się zaczął. Czuł, iż powinien był trzymać się jakiéjś koteryi, skoro całe towarzystwo rozpadło się tak widocznie na obozy i oboziki.
W drodze spotkał Pozbitowskiego, który poufale ku niemu się nachylił.
— Jakie śliczne te Hartzówne!... — wyrzekł, ukazując dwie piękne panny, ubrane w suknie Empire — skoro nasze panie odjadą, weźmiemy się do nich wszyscy!...
— Panie odjeżdżają? — spytał Tadeusz, przygryzając usta.
— Tak! patrz, już się stara Bodocka zwindowuje z estrady!
Rzeczywiście, stara pani Bodocka schodziła z estrady, kołysząc się wspaniale, otoczona całym sztabem dam z „towarzystwa”. Odjeżdżały wszystkie, znajdując, że teraz obecność ich była zbyteczna, i że dosyć napatrzono się na ich wdzięki i brylanty. Spełniły czyn filantropijny, uświetniły zabawę swoją obecnością, i teraz odchodziły, dumne i zadowolone, w swych aksamitnych i atłasowych sukniach, obwieszone brylantami, jak obrazy.
Za niemi dążyły panienki i młodsze mężatki, krakowskie wesele, księżniczki, otulając się w zarzutki i szarfy z gazy. Malewicz, Maleni, Dezydery, mężowie, narzeczeni — słowem wszyscy mężczyźni high-life’u wychodzili także ostentacyjnie, zatrzymując wszakże wzrok na ramionach tańczących mieszczanek.
Pozbitowski, Charłupko, Bodocki i kilku młodszych zmawiali się pocichu i projektowali powrócenie do sali, skoro „panie” odjadą. Wdzięki mieszczanek ciągnęły ich, jak lep ciągnie muchy. Pragnęli skorzystać ze sposobności i zbliżyć się do tych kobiet, widywanych jedynie na ulicy zdaleka, lub w kościelnéj nawie.
Wielohradzki stał, niezdecydowany, nie wiedząc, sam, czy wyjść, czy zostać. Jego próżność ładnéj lalki nie zadawalała się tym krótkim tryumfem: pragnął zebrać więcéj hołdów i uwielbiających spojrzeń. Nagle tuż obok niego zadzwoniły ogniwa delikatnych łańcuszków. Salammbô-Muszka stała przed nim, na wpół ukryta po za draperyą namiotu. Olbrzymie liście palmy rzucały na jéj twarz cień ostry i dziwaczny, który przedłużał się jak czarna maska na jéj policzkach i oczach. Tylko nagie ramiona bielały i linia brody rysowała się jasno na tle tęczy drogich kamieni i czarnéj tkaniny.
Szybko, purpurowemi, jak „kwiat granatu”, ustami, Muszka-Salammbô mówić zaczęła:
— Jutro rano, bardzo rano, wyjdę z psem moim na przechadzkę. Udam się w stronę naszéj willi... Iść będę wolno... très lentement, car peut-être je rencontrerai quelq’un...
I rzuciwszy te słowa, zniknęła po za fałdami namiotu.
Fałdy dekoracyi zafalowały. Widocznie Maleniowa przesunęła się pomiędzy ścianą i draperyą i weszła do przedsionka. Wielohradzki uczuł się zupełnie pijanym. Maleniowa sama naznaczyła mu schadzkę. To już przechodziło najśmielsze jego oczekiwania. Nie radość jednak owładnęła nim, nie przeczucie rozkoszy, lecz dziecinna, szalona trwoga. Zdawało mu się, iż jakiś ciężar spadł mu na barki.
W téj chwili podbiegł do niego Pozbitowski.
— Słuchaj, Wielohradzki! — wyrzekł po francusku — weź ty dyrekcyę tańców. Oni nie mają pojęcia o porządnym kadrylu.
Wielohradzki spojrzał na niego z pod przymrużonych powiek.
Pozbitowski wydał mu się nędzny i śmieszny ze swą gwałtowną chęcią „zniżania się”. Wreszcie duma wezbrała mu piersi. Wzruszył ramionami i odparł niedbale:
— Co za idea zostawać tu po wyjeździe naszych pań...
Akcentował silnie to słowo „naszych”, jakby zaznaczając już nietylko posiadanie na wyłączną własność Muszki, lecz i tych innych, tych drugich, całéj fali strojnéj, błyszczącéj, ładnéj i pustéj, która w téj chwili rozpierzchała się po ulicach miasta w pudełkach karet, pudełkach przesiąkłych zapachem welutiny i perfumowanych brzegów sukien.
— Ależ... — protestował Pozbitowski.
— Nie nalegaj!... — ja odjeżdżam!...
Rzucił okiem dokoła i wzrok jego spotkał się z błękitnemi oczami Goplany.
Panienka trzymała się ciągle w pobliżu, naiwnie narzucając się swoją ładną i zgrabną osóbką.
Lecz we wzroku Wielohradzkiego tyle było ironicznéj pogardy, że dziewczyna, zarumieniona.. cofnęła się w fali swych rozpuszczonych włosów, zrozumiawszy intuicyą kobiecą, co ironia ta znaczyć miała.
I Wielohradzki, wsunąwszy rękę w kieszeń od spodni, roztargniony i wspaniały, przeszedł przez salę i zniknął w głębi przedpokoju.
Ranek zimowy, szarawy i chłodny.
W powietrzu przedsmak wilgoci. Na ziemi płachty śniegowe białe, lecz skalane już smugami czarniawemi błota.
Lecz na drodze jeszcze, na szosie leży gruda ubita, twarda, zimowa, bramowana rózgami krzaków, które, zrozpaczone i rozczochrane, ciągną się czarną koronką w dal szarą i bezbarwną.
Po obu stronach drogi, na białém tle śniegu, drobnych tych krzaków jest moc wielka, cała armia, nieskończona ilość. Tylko gdzieniegdzie wystrzeli w górę pień drzewa, czasem prosty i smukły, często tragicznie pokręcony, jak upiór o liniach fatalnych do ziemi przykuty.
A pomiędzy krzakami wznoszą się śniegowe mogiły, pod któremi śpią butwiejące massy paproci i szczątki dzwonków na podściółce z mchu i sosnowych igieł. Czasem z takiéj mogiły rozpaczliwie wydobywa się badyl samotny i pełza nieruchomy po śniegu, jak wąż suchy i smutny.
Drogą, co się ściele i gubi w horyzoncie szarym, zaledwie u brzegów rozjaśnionym żółtawą światłością, idzie Wielohradzki, idzie powoli, oglądając się dokoła, zmarzły i niepewny.
Nie spał wcale, z obawy, aby nie zaspać i nie przybyć zbyt późno. Zerwał się o świcie, ubrał i pobiegł w stronę Pohulanki. Muszka nie oznaczyła dokładnie godziny. Powiedziała: „bardzo rano”. Mogło to oznaczać dziewiątą, siódmą, a nawet jedenastą godzinę. I nagle Wielohradzkiego zdjął przestrach wielki. Może Muszka czekała na niego napróżno? Zaczął rozpaczliwie oglądać się, szukając dorożki. Lecz napróżno. Nawet na placu Maryackim nie znalazł powozu. Biegł więc kłusem, roztrącając sługi, idące z koszami do miasta. Gdy przybył na drogę, z któréj boczna ścieżka prowadziła do willi Malenich, okryty był cały potem i zmęczony.
Nikogo nie było na drodze.
Wielohradzki zdjął czapkę z głowy i zaczął przechadzać się powoli, stygnąc ciałem, ale nie nerwami. Czekał tak już długie dwie godziny i zziębły dreptał na miejscu, wytężając wzrok wlepiony w pustkę drogową. Kilkakrotnie zwiodły go baby wiejskie, idące z mlekiem do miasta. Widząc zdaleka ciemną sylwetkę, prostował się i przybierał pozę nawpół pokorną, nawpół zwycięską. Lecz nadchodząca baba, jéj ciężkie buty, gniotące grudę, prędko wywodziły go z błędu. Po upływie dwóch godzin przestał się już spodziewać nadejścia Muszki i stał już z uporem pijaka, który postanowił wytrwać na raz obraném stanowisku. Czuł, iż nerwy dławią go, zaciskając gardło. Miał ochotę płakać i krzyczéć. Jego miłość własna, obrażona a rozkołysana i rozzuchwalona nagłém powodzeniem, stała nad nim jak kat, drwiąc i szydząc z jego porażki. Widział już bowiem Muszkę starającą się przed nim uniewinnić, wybłagać przebaczenie, Muszkę mówiącą dużo i półgłosem. On miał słuchać w milczeniu, rzucając niekiedy tylko jakieś gryzące słowo. Scena z „Właściciela kuźnic” zwłaszcza przedstawiała się jego pamięci. Sytuacye nie były podobne, lecz z biedy można je było zastosować.
Tymczasem droga stała się pusta, szara i zimna, gubiąc się w żółtawéj, brzydkiéj jasności horyzontu.
I nagle, niespodziewanie, ścieżką boczną nadeszła Muszka, prowadząc, jak zwykle, na rzemieniu Mika. Oboje, kobieta i pies, szli bez pośpiechu, powoli, jak istoty dobrze wyspane, najedzone i spokojne.
Suknia Muszki była bronzowo-czarna, téj saméj barwy, co sierść psa. Na kapeluszu jéj bielała niewielka jaskółka, przypominająca żółto-białą gwiazdę na czole Mika.
Wydostawszy się na drogę, Muszka nie przyśpieszyła kroku. Nie uśmiechała się do czekającego na nią Tadeusza, nie zdawała się być zaniepokojoną. Tylko oczy jéj nagle pociemniały i zwiększyły się głęboko tajoną namiętnością. Usta leciuchno zakrzywiły się, jakby ściągnięte nerwowo ku szczękom.
Trzymała ręce w kieszonkach żakieta, kryjąc w prawéj koniec rzemienia, na którym pies był uczepiony.
Gdy zrównała się z Wielohradzkim, który, zamiast iść ku niéj, stał ciągle na brzegu drogi, niepewny, zmieszany, prawie bez tchu i woli, powolnym ruchem wyjęła lewą rękę z kieszeni żakieta.
Ręka ta była obnażona, widocznie obnażona umyślnie, z intencyą obmyślaną po szczególe.
Wdzięcznym, giętkim ruchem podniosła Muszka ramię i dłoń swą ciepłą, woniejącą wtartą esencyą angielskich perfum, przytknęła do warg Wielohradzkiego.
Była to pieszczota napozór czysta i elegancka, flirt prawie dziewiczy i subtelny. Lecz dłoń Muszki miała w sobie cały poemat zmysłów.
Zanim Wielohradzki zdołał dojść do równowagi i przytomności, Maleniowa już oderwała dłoń od jego twarzy i ukryła starannie swą rękę w kieszonkę żakieta.
Bez jednego słowa, bez uśmiechu, niemal bez spojrzenia odeszła, ciągnąc za sobą psa, wyniosła i prosta.
Wielohradzki oczami pokrytemi bielmem śledził teraz jéj wysmuklą sylwetkę, odcinającą się dokładnie wśród pustki drogowéj.
Nie śmiał biedz za nią, nie śmiał przemówić słowa.
I tylko patrzył...
W duszy Teci powstał bunt.
Był to rodzaj opadnięcia nagłego przewiązki, którą miłość założyła jéj na młode oczy.
Dziewczyna miała grunt silnie romantyczny, lękliwy i dziwaczny. Kochała Tadeusza sercem i wzrokiem. Lubiła harmonię jego urody, nie zdając sobie z tego sprawy. Pocałunki, któremi on ukradkowo obdarzył jéj szyję i usta, nie działały na jéj zmysły długo i tylko wywoływały w niéj nieprzyjemne zmieszanie, wrażenie raczéj przykre i trwożliwe. Powoli jednak, oswajając się z tą pieszczotą, Tecia zaczęła w niéj rozróżniać pewne wibracye nienormalne i przerażające.
Zastanowiła się nad tém zjawiskiem, i instynkt kobiecy odkrył przed nią szpetotę pocałunku bez przywiązania, jedynie dawanego i odbieranego dla wywołania summy pewnych wrażeń.
Tecia zrozumiała, iż Tadeusz nie kochał jéj nigdy, i bunt nagły powstał w jéj duszy, do téj chwili murzyńsko-niewolniczéj i zagarniętéj pod wyłączne panowanie brutalnego egoisty.
„Gdyby mnie kochał — myślała dziewczyna — nie całowałby mnie w ten sposób; pan Janczewski nie obchodzi się tak ze mną.”
Raz, schodząc z ciemnych wschodów, musiała być świadkiem, jak jeden z lokatorów drugiego piętra całował służącą, niosącą konewkę z wodą na górę. Przyciśnięta do ściany, ukryta w cieniu, Tecia widziała całą scenę, oświetloną słabo przez małe okienko, wykrojone w dachu i przepuszczające zaledwie blady strumień światła przez matowe szyby.
Ta jedna chwila posłużyła Teci do całéj seryi porównań. Tadeusz całował ją także „po kątach” w sekrecie, całował ją w szyję, w uszy, w oczy — tak jak ten „pan” całował służącą...
I duma kobieca obudziła się w niéj, spotęgowana uczuciem niesmaku. Zaczęła coraz więcéj analizować swój stosunek do Tadeusza, i porwał ją wstyd i zgroza. Śledziła teraz każdy czyn Wielohradzkiego, i milcząc, pochylona nad swą pracą, komentowała go z nieubłaganą surowością.
Całe lata serdecznéj męczarni, jaką przeszła, buntowały się w niéj teraz i odzywały głosami bolesnych wspomnień. Była to bowiem jedna z tych natur wyjątkowych, która urazy chowa w sobie, jak pszczoły miód, i na którą czas nie ma wcale kojącego wpływu.
Nagle, jak rzeka porywająca się ze swego łożyska, tak wystąpiło w niéj dokładne zrozumienie całéj sytuacyi. Wielohradzki téj pracowitéj mrówce, szanującéj ślepo porządek socyalny i rozdział pracy, wydał się próżniakiem i egoistą. Gdy szyła sukmanę na ów bal kostiumowy, z każdą blaszką nabraną na igłę brwi jéj ściągały się, usta zaciskały we wzgardliwém milczeniu. Gdy powróciła dnia tego do domu, znalazła pana Janczewskiego przesłuchującego Felka tabliczki mnożenia.
Od progu ogarnęła okiem stół, lampę i te dwie głowy, męską i dziecinną, zbliżone do siebie w jasnéj plamie światła.
Opodal babka robiła siatkę, przytwierdziwszy ją do krawędzi stołu. Na komodzie, odsuniętéj od ściany, błyszczał gorący samowar, czekały szklanki na tacy.
Tecia, jak do portu zbawienia, rzuciła się do téj atmosfery jakiegoś łagodnego dobrobytu i ciszy. Od tak dawna nie odczuwała, wchodząc na próg domu, téj rozkoszy powrotu i chęci odpoczynku wśród swoich. Cała jéj serdeczna istota rwała się zawsze do Wielohradzkich i przymus wchodził z nią zwykle w progi jéj domu. Teraz czuła się lżejszą i swobodniejszą. Zdawało się jéj, że stopy jéj są skute jeszcze jakimś niewidzialnym łańcuchem, lecz już cały tors i ramiona są wolne i zrywają się do lotu.
Szybko zajęła się herbatą i uśmiechem powitała nieśmiały ukłon pana Janczewskiego. Twarz mechanika rozjaśniła się nagle i głos jego pytający „na wyrywki” Felka „dziewięć razy siedem” zabrzmiał tryumfalnie. Tecia w téj chwili powróciła do dawnéj swéj roli „słonecznego promienia”, rozjaśniającego życie kochających ją istot.
Było jéj tak, jakby wyswobodziła się z piwnicy i wydostała w ciepłe i jasne przestworze. I tylko boleśnie raniło ją wspomnienie śpiącéj Wielohradzkiéj, która runęła na posłanie wyczerpana, z oczyma łez pełnemi. Uraza jéj i niechęć do Tadeusza wzrastała w niéj z niepojętą szybkością.
Usiadła przy stole, naprzeciw pana Janczewskiego i, pijąc herbatę spokojnie, przypatrywała się twarzy narzeczonego. Znalazła, że miał śliczne oczy i zęby, i śmiech jego, nieśmiały a szczery, kilkakrotnie pobudził ją do śmiechu. Gdy wyciągnął rękę, sięgając do koszyka z bułkami, ręka ta nagle zaczerwieniła się brutalną plamą w świetle lampy. Lecz po raz pierwszy czerwoność i szorstkość skóry nie raziły oczu Teci. Dziewczyna w téj chwili myślała, iż pan Janczewski przyrzekł zająć się wychowaniem Felka. Chłopiec siedział przysunięty do swego przyszłego szwagra, którego nad życie pokochał. I przez umysł Teci przebiegła myśl, iż zbrodnią z jéj strony byłoby rozrywać ten węzeł, to koło, które się zamknęło po za nią i które było środowiskiem i podstawą życia i bytu jéj całéj rodziny. Po raz pierwszy czyn ten wydał się jéj rzeczą złą i karygodną. Po raz pierwszy zaczęła zastanawiać się uważnie, odrzucając od siebie zaślepienie i gorączkę miłosną. Gdy po herbacie zmywała w kuchence szklanki i talerze, pierś jéj wezbrała nagłym płaczem i tęsknotą. Lecz nie był to płacz bolesny i przykry. Przeciwnie, łzy te przyniosły jéj ulgę i pewne uspokojenie. Oparła się o ścianę, tuż pod małą lampką, która płonęła wysoko, uczepiona na gwoździku. Słabe światełko oblewało delikatnie całą postać dziewczyny, otulonéj w miękką, białą chustkę włóczkową.
Kształtna jéj głowa i twarzyczka blada wysuwała się z téj śnieżnéj draperyi, mistycznie wdzięczna i ładna. Z oczu jéj płynęły ciągle łzy i drżały na rzęsach, na policzkach, na wargach ust pobladłych.
W téj chwili Tecia żegnała swą miłość miłości, kochanie kochania, i przestępowała próg rzeczywistego istnienia.
W godzinę późniéj Felek w długiéj białéj koszulce klęczał w swém zbyt krótkiém łóżeczku i odmawiał wieczorne pacierze. Z po za szczebli łóżka wysuwała się jego delikatna sylwetka, podobna do białego kwiatu o złotéj koronie jasno-płowych włosów.
Chłopiec złożył ręce i dobitnie, wyraźnie mówił naiwną modlitwę dziecięcą:
Aniele Stróżu mój,
Ty zawsze przy mnie stój,
Tak we dnie, jak i w nocy
Bądź mi zawsze ku pomocy!
Tecia stała obok łóżka, smutna i zgnębiona. Przyszła na nią reakcya a zarazem myśl, iż związała się lekkomyślnie z Tadeuszem i że obecnie nie należy do siebie; że pocałunki otrzymane, schadzki na przechadzce są to ważne zobowiązania, których rozrywać się nie godzi.
— Dobry Boże! — mówił tymczasem Felek, podciągając noskiem — daj zdrowie babci, Teci, wszystkim krewnym i wszystkim potrzebującym!...
Uderzył się trzykrotnie w piersi.
— Boże, bądź miłościw mnie grzesznemu!...
Przeżegnał się i wyciągnął ku siostrze ramiona.
— Dobranoc... pani Janczewska! — wyrzekł z nieśmiałym uśmiechem.
Spodziewał się, że Tecia, jak zwykle, rozgniewa się za ten żart i połaje go.
Lecz wbrew jego oczekiwaniu Tecia uśmiechnęła się i przytuliła brata do piersi.
— Dobranoc, szwagierku pana Janczewskiego!... — wyrzekła prawie wesoło.
W téj chwili postanowiła rozmówić się nazajutrz z Tadeuszem i bądźcobądź zakończyć tę dziwną a męczącą sytuacyę, w jakiéj od tak dawna znajdowała się prawie bezwłasnowolnie.
Gdy Tadeusz powrócił z biura, nie zastał w domu Wielohradzkiéj. Wyszła jeszcze w południe i poleciła Teci podać obiad, skoro Tadeusz nadejdzie. Od progu Tadeusz nerwami przeczuł usposobienie Teci i postanowił unikać nietylko rozmowy, ale nawet wzroku dziewczyny. Od rana bowiem żył w jakiejś fatalnéj atmosferze nadczułości, a dłoń Maleniowéj, ciepłą i wonną, czuł bezustannie na swéj twarzy. Zazdrośnie i łakomie chciał jaknajdłużéj przechować to wrażenie i w biurze zasłaniał ciągle twarz i oczy, nie chcąc nawet zbyt brutalną smugą światła spłoszyć zmysłowego zjawiska. Palce giętkie i długie Muszki dokładnie rysowały się na jego policzku. Dłoń atlasowa usta cisnęła. Za ręką tą szło wspomnienie ramienia, owych nagich ramion Salammbô, wysuwających się z fałd tiuniki czarnéj, tkanéj purpurowém kwieciem. Ramię to wywoływało cały poemat ciała i było gońcem jego rozkosznéj piękności.
Z zaciśniętemi usty, przybierając minę roztargnionego i zajętego ważnemi sprawami, zasiadł Tadeusz do stołu i zanurzył łyżkę w talerzu krupniku, który przed nim postawiła Tecia. Z całéj postaci dziewczyny, owiniętéj w biel chustki włóczkowéj, dojrzał tylko rękę spracowaną i czerwoną, znaczącą się wyraźnie na brzegu talerza. Miał ochotę przesunąć serwetkę po krążku porcelany, aby zmazać to dotknięcie i uczynić je nieistniejącém. Lecz obecność Teci onieśmieliła go. Czuł, iż dziewczyna dominuje nad nim w téj chwili i ma w sobie stokroć więcéj równowagi fizycznéj i moralnéj niż on. Próbował więc przełknąć łyżkę zupy, lecz gardło ścisnęło mu się nagłym żalem. Coś rwało się w nim na strzępy i paraliżowało nawet zwyczajne odruchy.
Tecia nie odeszła od stołu i stała teraz blizko Tadeusza, o kilka zaledwie kroków, otulona tak szczelnie wełną chustki, iż całe jéj ciało, biedne i strawione anemią, rysowało się dokładnie w téj cienkiéj i śnieżnéj powłoce.
Kilkakrotnie przymknęła i otworzyła powieki, przełknęła ślinę i nagle nizkim, sztucznym głosem spytała, przerywając co chwila rozpoczęte zdanie:
— Proszę pana... co téż... co téż z nami będzie?
Tadeusz podniósł głowę i pomimowoli spojrzał w twarz dziewczyny.
Twarz ta była sino-blada.
Ciemne podkówki podkrążały oczy. Usta zdawały się być zapadłe i obramowane błękitnawą linią.
Wzrok Tadeusza był błędny i głupi.
Z wąsów ociekał mu krupnik, oczy miał bielmem zmysłowém wciąż zasnute.
Tecia patrzyła nań surowo, ostro, z pod brwi ściągniętych.
— Bo, proszę pana... — zaczęła znowu — ja nareszcie chciałabym, aby te kłamstwa i udawania raz się już skończyły. Mnie to bardzo przykro okłamywać babkę, i mamę pana, i pana Janczewskiego. Trzeba, ażeby pan nareszcie się zdecydował i powiedział słowo babci, to jest... żeby się pan wreszcie oświadczył. Niech już nas uważają za narzeczonych... czy co!
Ostatnie słowa zabrzmiały prawie rozpaczliwie. Tecia, mówiąc „narzeczonych”, z trwogą widziała się zaręczoną Tadeuszowi. Lecz nie przewidywała jeszcze punktu wyjścia z téj całéj sprawy. Chciała tylko koniecznie prawdy, światła i wyjaśnienia. Cała jéj istota buntowała się teraz przeciw konieczności dalszego fałszu.
Wielohradzki powoli odzyskał równowagę. Zrozumiał natychmiast, iż nadarza się sposobność pozbycia się téj dziewczyny, która znów wydawała mu się głupią, prostą, trywialną szwaczką. Ironicznie więc zmrużył oczy, oparł się rękami o krawędź stołu i zaczął kołysać się na krześle.
— A!.. — wycedził przez zaciśnięte zęby — wreszcie panna Tecia przemówiła. Chodzi więc tak bardzo pannie Teci o to, ażebym się natychmiast oświadczył... Ale mnie się nie śpieszy, nie śpieszy... Jeżeli zaś pannie Teci taka sytuacya się nie podoba, to wolna wola! Żadne słowo nas chyba nie łączy i, właściwie mówiąc, nie wiem nawet o co pannie Teci chodzi... Mieliśmy dla siebie wiele przyjaźni, nic więcéj... Une simple camaraderie... c’est tout!
Rzucił tryumfalnie tych kilku słów po francusku, sądząc, iż dopełnią one przygnębiającego wrażenia i stanowczo zawstydzą Tecię.
Lecz ona, wbrew dawnéj modzie postępowania, nie ustępowała ani kroku, bynajmniéj niezmieszana obrotem, jaki Tadeusz chciał nadać ich całemu stosunkowi.
— Proszę pana — wyrzekła z pewną ironią, choć głos jéj drżał ze wzruszenia — niech pan do mnie nie mówi po francusku, bo to się nie na wiele przyda. Ja panu nie odpowiem temi samemi słowami, bo żeby tak mówić... i znajdować takie wykręty, to... trzeba być.. panem. Ja pytam się pana uczciwie i prosto: co będzie z nami?
Tadeusz cisnął łyżkę na stół i porwał się z miejsca.
— Z jakimi nami? — krzyknął zaperzony — z jakimi nami?... Co jest wspólnego między mną i panną Tecią? Czy ja kazałem pannie Teci pisać do siebie listy za granicę? Czy ja do panny Teci pisałem?...
Tecia nie poruszyła się z miejsca, tylko szeroko otwartemi źrenicami śledziła biegającego po pokoju Wielohradzkiego.
— A to oszaléć można! — wołał Tadeusz — Teraz panna Tecia roi sobie do mnie jakieś pretensye i każe mi się oświadczyć babce. Czy ja przyrzekałem Teci małżeństwo?... Kiedy? jak? gdzie? za co? po co? dlaczego? Sama Tecia ciągle za mną chodziła i narzucała mi się swoją osobą...
Okrutny i bezwzględny, nienawidzący w téj chwili wszystko, co mąciło mu jego ekstazę miłosną, powtórzył raz jeszcze:
— Narzucała mi się Tecia swoją osobą...
Rodzaj spazmatycznego jęku wydarł się z piersi dziewczyny.
— O... o... Boże! — wyrzuciły jéj pobladłe wargi.
Lecz Tadeusz był nieubłagany.
— Tak, tak!... niéma co teraz biadać i wołać: Boże!... To posłuży pannie Teci za naukę i da dowód, że panienka powinna umiéć się cenić i zachowywać przyzwoicie...
Odsapnął, powrócił do stołu, usiadł i zanurzył znów łyżkę w talerzu.
— O, krupnik wystygł zupełnie... i to wszystko przez fochy panny Teci...
Machinalnie, z przyzwyczajenia usługiwania drugim, Tecia wyciągnęła rękę.
— Niech pan da... ja odgrzeję...
Wyszła i w kuchni porwały ją dreszcze i łkanie. Lecz całą siłą woli stłumiła je, zagryzając usta prawie do krwi. Ogień wygasł. Rozpalać zaczęła drżącemi rękami. Z pokoju dolatywał ją gwizd nerwowy nie w takt gwizdanéj polki. Tadeusz, chcąc utrzymać się w ironicznym nastroju, gwizdał, bębniąc palcami po stole.
Tecia zamknęła oczy i stała tak długą chwilę, jakby pogrążona w katalepsyi.
Gdy się ocknęła, uczuła się lekką i zdrowszą. Nietylko ramiona, lecz cała jéj istota potargały teraz pęta fałszu i obłudy. Zdawało się jéj, że przebyła jakąś straszną operacyę, wyrwanie zęba, który bolał ją bezustannie.
Drżąc jeszcze z osłabienia, lecz bynajmniéj nie zrozpaczona, Tecia wylała gorący krupnik na talerz i z pewną odrazą, lecz zarazem wdzięcznością, zbliżyła się do Tadeusza.
— Proszę pana.. krupnik — wyrzekła naturalnym, cichym swym głosem.
Pani Pake wsunęła się za Wielohradzką delikatnie i ostrożnie do pokoju Tadeusza.
— Niech się pani nie frasuje — wyrzekła donośnym szeptem — my to tak składnie i cicho załatwimy, że się pan syn nie zbudzi.
I zwrócona ku drzwiom, upominała, nakazując ciszę i spokój.
Tadeusz otworzył oczy na sekundę, lecz natychmiast je zamknął. Zrozumiał, że chodzi tu o zajęcie ruchomości przez panią Pake, która o ósméj zjawiła się z komornikiem, taksatorem i pomocnikiem komornika.
Od pół godziny opisywano meble kuchni i pierwszego pokoju, maszynę do szycia, kredens, kanapę krytą włosieniem, zniszczony dywan, tanie firanki, szafę, lampę, rondle, maszynkę spirytusową: ubogie i smutne narzędzia koniecznego, codziennego istnienia.
Wielohradzka, blada, lecz zawsze wyniosła i dystyngowana, sama wyciągała z kątów rozmaite rupiecie, otwierała szuflady, wskazywała zapomniane graty. Uczciwość jéj bowiem była wielka i zdawało się jéj, że splamiłaby się kradzieżą, wyjmując cokolwiek z pod zastawu. I tylko wzgardliwe milczenie komornika lub wzruszenie ramion taksatora, na widok nędzy ukazywanych sprzętów, napędzało jéj trochę krwi do czoła.
Pani Pake chodziła po kątach, pomrukując i narzekając od czasu do czasu żałośnym głosem:
— Ja myślałam, że pani ma lepszy dobytek... a to taki interes, to nie żaden interes. No!.. niechaj ja wiem, że pani jest honorna pani i mnie nie ukrzywdzi!...
Zbliżyła się do szafki, w któréj leżały poukładane trofea kotylionowe Tadeusza. Złoto i srebro orderów i cacek zamigotało przez szyby. Chciwie wyciągnęła rękę, lecz szybko cofnęła ją z uczuciem zdziwienia i pogardy.
— Jakieś cacki! — wyrzekła, kręcąc głową.
Wielohradzka z całéj duszy pragnęła, aby Tadeusz nie obudził się i nie odczuł tego upokorzenia, jakie ona sama przechodziła w téj chwili. Były to tortury jéj dumy, Golgota jéj pychy. Instynktem kobiecym odczuwała, iż te tortury zdwoją się w duszy jéj syna.
Rzeczywiście, Tadeusz, leżąc nieruchomy, z oczyma silnie zaciśniętemi, czuł może po raz pierwszy straszną urazę do własnego niedołęstwa i niezaradności. Ci ludzie, spadający, jak sępy, na ubogie sprzęty, które dla niego przedstawiały zaledwie wartość mebli zapełniających więzienną celę, smagali go szpicrutą śmieszności, przykuwali do pręgierza trywialnego groszowego bankructwa. Ubezwładniony sytuacyą głupią i dziecinną, w jakiéj się znajdował, leżał pod ciepłą kołdrą watowaną, z głową owiniętą fularową chustką, jak mumia smutnie nieużyteczna. Dokoła siebie słyszał głos matki, szelest jéj sukni, szept pani Pake, cichy charkot taksatora, półgłośne odpowiedzi komornika i, milcząc, asystował komedyi wywłaszczenia, tragicznie zabawnéj farsie szarpania się dwóch istot o sprzęt drewniany i trochę słomy lub włosienia. Pod kołdrą zaciskał pięści z wściekłości, iż nie może wyrzucić za drzwi tego szepcącego stada, które w téj chwili taksowało półeczki trzcinowe i jego lusterko, jego własne lusterko, piękne, szlifowane w kanty i oprawne w imitacyą kości słoniowéj. Przezorność jednak nakazywała mu milczéć i swą rolę mężczyzny i głowy rodziny ograniczyć do neutralności zupełnéj.
W kwadrans późniéj, gdy matka zamknęła drzwi za panią Pake, która wyszła ostatnia, dygając i przydeptując zbyt długą spódnicę, Tadeusz odetchnął, odwrócił się od ściany i pogrążył w słodkiém półmarzeniu.
Wczoraj, przechodząc przez Ogród Jezuicki, spostrzegł Muszkę. Szła sama, prosta i sztywna, w swym króciutkim żakieciku i spódnicy w formie parasola, spódnicy, rozpiętéj na stalkach, która kręciła się za każdym jéj krokiem, jak duży pusty kojec, zawieszony na sznurku.
Tadeusz zwolnił kroku i mimowoli podziwiał tę butną arogancyę, z jaką Muszka szła wciąż prosto, nie ustępując nikomu i nie zbaczając ani na cal jeden z raz obranéj ścieżki.
I w chodzie tym była cała synteza jéj istoty moralnéj. Wciąż naprzód, przed siebie, depcąc wszystko, co mogło wykoleić jéj stopy. Od czasu do czasu nerwowo odrzucała nogą kamyk lub przegniłą gałązkę, leżącą na drodze.
I taką była siła jéj arogancyi i z pod przymrużonych powiek patrzących oczu, iż przechodnie usuwali się jéj z pewną skwapliwością z drogi, a ona przechodziła mimo z ramionami, szeroką linią rozłożonemi, z rękami ukrytemi w kieszeniach żakietu, z głową podniesioną wysoko i z linią ust, skrzywioną nieco ironicznie pod cienką osłoną wualki.
Wielohradzki zawahał się, nie wiedząc, co czynić. Lecz ona dostrzegła go i szła wprost ku niemu, napozór sztywna i obojętna, w istocie drżąca cała. Z ziemi biły już ciepłe i wilgotne wonie wiosenne; w powietrzu ciągnęły się smugami, pomimo zimna i wnikały w piersi i krew ludzi. Muszka znalazła się tuż przy Tadeuszu. Jak dwa dyamenty śrubą zakręcone, tak mignęły jéj oczy, rzucając na prawo, na lewo, w dal badawcze spojrzenie. Nie zatrzymując się prawie, ciągle prosta i obojętna, przez nerwowo zaciśnięte zęby rzuciła krótkie, urywane zdanie:
— Dzień dobry!... Mówiono mi, że pan zna się na starych meblach... J’ai trouvé une occasion rare... Meble gdańskie... wiek siedemnasty... Proszę przyjść jutro o szóstéj... Dopomoże mi pan établir le prix.
Powieki jéj teraz załopotały, jak skrzydła ptaka, który zmęczył się zbyt forsownym lotem.
Nieznacznie skinęła głową i poszła daléj, szeleszcząc dyskretnie jedwabiem podszewek.
Wielohradzki przestał się już dziwić swéj nadzwyczajnéj szansie.
Przyjmował teraz te królewskie niespodzianki losu z osłupieniem, lecz bez wstrząśnienia. Czuł i wiedział, że Muszka nie należy do rzędu kobiet, które podobny flirt zawiązują lekko i bez naprzód obmyślonego planu. Dawał się już teraz prowadzić poprostu za rękę, nawpół przytomny i ogłupiały. On sam już do niczego nie dążył i nic nie pragnął. To ona dążyła i pragnęła za dwoje.
W osłupieniu tém pogrążony, leżał teraz w łóżku po odejściu komornika. Miał wygląd człowieka, który jest w przededniu jakiéjś katastrofy. Uniknąć jéj niepodobna. Cała więc istota milczy w nerwowém oczekiwaniu. Czuł tylko, iż to prozaiczne zajęcie mebli niweczy najzupełniéj poezyę jego do Muszki stosunku. Chciał koniecznie czuć się szczęśliwym z naznaczonéj schadzki i nie umiał już sformułować czystego i wyraźnego zadowolenia. Zdawało mu się, że Muszka widziała go w téj fatalnéj sytuacji, leżącego nieruchomo z zamkniętemi oczami, gdy pani Pake pogardliwie szeptała, wskazując na półeczki, na których leżały trofea ostatniego kotyliona.
— Jeszcze jakieś cacki!...
Oddawna bowiem miał to uczucie, że Muszka jest po za drzwiami, że pociśnie klamkę, wejdzie lada chwila i całą jego nędzę i niedostatek, śmieszny, centowy, zobaczy. Często nie śmiał podnieść głowy, a nerwy jego, rozdrażnione i rozigrane, halucynacyę tę potęgowały z coraz większą siłą.
Gdy Wielohradzka weszła nareszcie do pokoju, zaniepokojona zbyt długim snem syna, Tadeusz otworzył oczy i leniwie podniósł głowę.
— Dzień dobry mamie!... — wyrzekł powoli, zniechęconym głosem.
Wielohradzka zbliżyła się i delikatnie pocałowała jego czoło.
— Dzień dobry! byłam niespokojna... już późno! Czy czujesz się zmęczony?
— Nie!... dlaczego?
— Spałeś tak długo...
— Nie spałem w nocy. Głowa mnie boli.
Jak kapryśna kobieta, zastawił się natychmiast bólem głowy.
Usiadł na łóżku, zdjął fular, który wiązał umyślnie na noc, aby włosy układały się w jedne i te same linie.
Wielohradzka podała mu flaszeczkę z wodą kolońską.
— Natrzyj skronie. Może weźmiesz antypiryny?
Lecz on potrząsał przecząco głową.
— Nie! nie! potrzeba mi tylko świeżego powietrza i spokoju.
Unikał spojrzenia w twarz matki. Nie chciał w niéj wyczytać wrażeń świeżo przebytéj ciężkiéj chwili. Zagłębił się cały w ręczném lusterku, które zawsze miał koło łóżka, na stoliku.
— Okropnie dziś wyglądam!... — zadecydował półgłosem.
Wielohradzka westchnęła.
— Nie idź dziś do biura!... — zaproponowała nieśmiało.
— O! nie! nie! pójdę!... Niech tam! zdechnę w tym deptaku!
Machnął ręką ze wspaniałą pogardą.
— Tém lepiéj!... — wyrzekł ironicznie i lusterko w fałdy kołdry porzucił.
Wielohradzka pokiwała głową.
— Ach!... Tadziu! Tadziu!... jak téż można tak mówić! Toć obraza Boska!... Grzech śmierci żądać!...
Tadeusz brwi zmarszczył i odparł nerwowo:
— Grzech kazać człowiekowi tak pracować, jak ja pracuję!... Koń dorożkarski ma chwilę wytchnienia, a ja dnie i noce muszę mordować się w tém przeklętém biurze!...
Wielohradzka ręce opuściła z rozpaczliwym smutkiem.
— Co począć!... co począć!
— A no nic! Zapracować się na śmierć! To wszystko!
— Wstawaj tymczasem, mój biedaku! Może się, da Bóg, wreszcie to wszystko przemieni!...
— Och!...
Wielohradzka skierowała się ku drzwiom, lecz nie odchodziła. Widoczném było, iż miała coś na sercu, jakiś ciężar, i nie wiedziała, jakiemi słowy określić to uczucie. Nie mogła jednak, pomimo chęci, zataić tych myśli przed Tadeuszem.
Wczoraj bowiem wieczorem Piknicka, wezwawszy ją do siebie, zawiadomiła, że Tecia zdecydowała się nareszcie oznaczyć dzień swojego ślubu z panem Janczewskim.
Radość Piknickiéj była wielka. Pan Janczewski, uszczęśliwiony, przysłał tort i bukiet dla Teci. Należało więc ów tort zjeść w gronie przyjaciół. Dlatego téż Piknicka spodziewa się, iż pani Wielohradzka z panem Tadeuszem raczą zaszczycić jéj skromne mieszkanko swoją obecnością i o godzinie szóstéj przyjdą na skromną herbatkę.
Oto o co prosi pani Piknicka, Tecia, Felek i pan Janczewski.
Wielohradzkiéj zamarły na ustach wyrazy. Ona, tak zwykle przytomna i panująca nad swojemi wrażeniami, w pierwszéj chwili nie mogła znaléźć słów i wzrokiem śledziła Tecię, spokojnie siedzącą koło stołu i pijącą herbatę.
Dziewczyna była tylko bardzo blada i unikała widocznie spotkania oczu matki Tadeusza, lecz nic w postępowaniu jéj nie zdradzało nerwowego zgnębienia lub rozpaczliwéj determinacyi.
Wielohradzka równocześnie uczuła się szczęśliwą, iż cała ta sprawa przybiera równie pomyślny obrót; jednak jéj macierzyńskie serce zaniepokoiło się z obawy, jak Tadeusz przyjmie tę wiadomość.
Gdy powróciła do domu i w ciszy nocnéj zaczęła rozmyślać i zastanawiać się głębiéj, doszła do przekonania, iż radość jéj jest zła i nieuczciwa, i że przedewszystkiém powinna dbać o szczęście syna.
Ponieważ Tadeusz widział swoje szczęście w małżeństwie z Tecią, należy uczynić wszystko, aby to małżeństwo doszło do skutku.
Wszystko, a przynajmniéj to, co jest możliwe i konieczne do spełnienia.
Postanowiła więc rozmówić się z synem, i choć z sercem ściśniętém, ale poprosić Piknicką o rękę Teci dla Tadeusza. Prosta jéj bowiem i nieskomplikowana natura nie śledziła przemian w fazach miłostek syna. Nie przypuszczała, iż Muszka zajęła znów miejsce Teci. Dla niéj Tadeusz kochał teraz Tecię i seryo pragnął pojąć ją za żonę.
Po kilku chwilach wahania nieśmiało przystąpiła do rzeczy.
— Piknicką prosiła nas dziś na herbatę... — wyrzekła z zakłopotaniem, a twarz jéj, zmęczona i blada, w obramowaniu siwych włosów nabierała lekko różowéj barwy.
Tadeusz porwał się, jak sparzony ukropem:
— Ja nie mogę!... nie pójdę!... mam dziś five o’clock u Pozbitowskich...
— To się dobrze składa... bo i ja sądziłam, że iść nam nie wypada...
— Dlaczego? niech mamcia idzie!
— Nie!... iść nie mogę, zanim się z tobą nie rozmówię... Czy wiesz... że dzień ślubu Teci z panem Janczewskm jest oznaczony?...
Wielohradzki sięgnął ręką po lusterko.
— A!... — wyrzekł obojętnie.
Wielohradzka spojrzała nań zdziwiona.
— Jakto? przyjmujesz tę wiadomość z taką obojętnością?
— A dlaczegoż ma być inaczéj?...
— Ja sądziłam...
— Co?
— Przypomnij sobie naszą rozmowę podczas bytności Radolta...
— Nie pamiętam!...
— Mówiłeś mi, iż chcesz się żenić z Tecią... że...
Umilkła, zdjęta nagle jakimś wstydem kobiecym wobec tego łatwego zapomnienia drugiéj kobiety przez wzgardliwą lekkomyślność mężczyzny.
Tadeusz wzruszył ramionami i skrzywił się z niesmakiem.
— Proszę mamci!... — odparł, cedząc słowa — proszę mamci: skoro się jest młodym, dużo głupstw się po głowie roi. Rozmyśliłem się... zastanowiłem i widzę, że mamcia miała zupełną racyę. Nie mogę ożenić się ze szwaczką!... Ça serait un peu trop fort!...
— Ależ...
— A teraz, mamciu, proszę nie rozmawiać ze mną nigdy w téj kwestyi. Stało się zadość życzeniom mamy: sądzę więc, że mamcia będzie zadowolona.
— Jednakże, gdybyś miał cierpiéć...
Tadeusz, rad, że będzie mógł dręczyć matkę tém urojoném cierpieniem, odparł:
— To już moja rzecz!... a teraz idę do biura!
Wielohradzka wyszła i w pokoju zastała Tecię, która, tak jak zawsze, przyszła do roboty i siedziała już koło okna, przygotowując maszynę. Na stole leżał rogalik Tadeusza, w kuchence gotował się samowar. Cicho usłużna dziewczyna wypełniła codzienne zadanie.
W téj chwili serce Wielohradzkiéj ścisnęło się wielkim żalem.
To drobne ptaszę miało odleciéć na zawsze. Jakaś inna zuchwała głowa zarysuje się zamiast téj delikatnéj sylwetki na jasnéj szybie okna. Wszystkie noce, przeczuwane nad pilną robotą w towarzystwie téj spokojnéj i potulnéj małéj, przesunęły się jéj przed oczami.
I z kobiecym brakiem logiki, ale zarazem z tą uczuciową solidarnością, która łączy wszystkie kobiety w armię wrogą przeciw mężczyznom, Wielohradzka uczuła sama ściśnięcie serca i żal głęboki do Tadeusza. Dlaczego nie chciał teraz Teci? dlaczego odwracał się od niéj z taką nadętą pychą?
W téj chwili Tecia podniosła głowę i spojrzała na starą kobietę swemi wielkiemi, przeczystemi oczami.
To dopełniło miary.
Wielohradzka podeszła szybko ku dziewczynie i, nie szukając pretekstu, chcąc poprostu uczynić ulgę swemu sercu, objęła Tecię ramieniem.
— Moja Tecia!... moja biedna Tecia!... — wyszeptała, całując głowę dziewczyny.
I w oczach miała łzy, wargi jéj drżały.
Tecia przytuliła głowę do piersi Wielohradzkiéj i zamknęła powieki.
Po raz pierwszy matka Tadeusza pieściła ją z taką prawdziwą macierzyńską dobrocią.
I w téj chwili rozpaczliwy ból ścisnął serce dziewczyny.
Lecz nie było w nim iskier miłosnego żalu za Tadeuszem; była tylko boleść, jaka szarpie serce córki w chwili rozstania się z ukochaną matką. I porwawszy delikatne ręce Wielohradzkiéj, Tecia okrywała je pocałunkami, szepcąc:
— Ależ ja przy pani zostanę... ja zawsze tu będę szyła.. ja pani nie opuszczę!...
W téj chwili w pokoju Tadeusza dały się słyszéć kroki
Wodzirej kierował się ku drzwiom.
Instynktownie obie kobiety odsunęły się od siebie i przybrały wygląd obojętnych istot.
W głębię swéj duszy zamykały starannie wszelkie objawy rzeczywistéj serdeczności.
I gdy Tadeusz wszedł do pokoju, już obie były zajęte usługą i czekały na jego rozkazy.
Wielohradzka drżącemi od wzruszenia rękami zawijała w papier rogalik i kawałki cukru, gdy Tecia, milcząca, owinięta bielą swego szala, szła do kuchni po gotujący się samowar.
W biurze dnia tego Tadeusz spotkał Maleniego, który wychodził od namiestnika i zmierzał ku głównemu wyjściu.
Maleni za kilka godzin miał wyjechać do Wiednia. Tadeusz wiedział o tém od Charłupki i Bodockiego.
W ciasném przejściu korytarza, na szaréj ścieżce dywanu, znaleźli się nagle dwaj mężczyźni, sami, jeden wobec drugiego.
Serce Tadeusza zabiło tak gwałtownie, iż na chwilę wodzireja odbiegła przytomność.
Bezwiednie przycisnął się do ściany i stał, oczekując przejścia Maleniego.
Magnat szedł powoli, jak słoń w czapraku dystynkcyi i dygnitarstwa. Olbrzymia jego postać wypełniała wąwóz korytarza. Na plecach miał narzucone futro, i z ciemnego pasma kołnierza wysuwała się twarz cokolwiek obrzękła, okrągła, otoczona kilkoma półkulami podbródków, ujętych w ledwo dostrzegalne pasma rudawych faworytów.
Usta, zupełnie wygolone, drobne były i małe, jak u dziecka. Cała synteza charakteru Maleniego kryła się w rysunku tych dwóch warg, dobrodusznie a ironicznie zaciśniętych.
Oczy zato nie miały żadnego wyrazu.
Były drobne, małe, czarniawe, tonące w białości policzków.
Tadeusz uczuł się podwójnie wzruszonym i zmieszanym zbliżeniem Maleniego. Był to potentat w c. k. karyerze urzędniczéj i mąż Muszki. Podwładny i kochanek znaleźli się wobec dygnitarza i męża. Gdy Maleni minął Tadeusza, skłaniając lekko głowę, Tadeusz pochylił swoją tak, że twarz jego znikła zupełnie, a tylko wyszczotkowana czupryna zaciemniała na plastronie koszuli. Bez tchu wszedł Tadeusz do pokoju, w którym stało jego biurko. Chciał szybko usiąść, wziąć gazetę lub książkę i udać, że zagłębia się w czytaniu. Ale od progu powitały go chichoty Malewicza i Pozbitowskiego,
Stali na środku pokoju, a Malewicz ze śmiechu aż zwijał się, jak wąż, Pozbitowski zaś powtarzał spazmatycznie:
— Nie... jak Boga kocham.. to farsa... to niepodobna... to farsa!...
— Ależ nie!... — odpowiadał Malewicz — to prawda!.. oświadczył się wczoraj...
— I hrabiostwo przyjęli?
— Parfaitement!...
— To umrzéć można ze śmiechu!...
Nagle drzwi się otworzyły i powoli, uroczysty tragiczny, przesunął się przez pokój Kafthan.
Miał brwi ściągnięte i minę stanowczą i zdecydowaną.
Widoczne było, iż zaszła w nim jakaś zmiana, jakieś postanowienie niedozwalania więcéj na drwiny, których był przedmiotem.
I tyle stanowczości było w jego chodzie, we wzroku, w sposobie przesunięcia się po ścieżce dywanika, iż Malewicz i Pozbitowski, którzy mieli usta pełne dowcipów i śmiechu, zajęli się nagle swojemi paznogciami i z gorliwością zaczęli szlifować i piłować owe nieszczęsne „rubiny”.
Tadeusz podszedł do biurka i na przechodzącego Kafthana spojrzał.
Kafthan wychodził zupełnie z biura, bo miał na plecy narzucone długie futro z ciemnym kołnierzem.
Tadeusz został uderzony podobieństwem chodu Kafthana do chodu Maleniego. Ta sama powolna, słoniowa powaga, to samo dźwiganie czapraka dystynkcyi i dygnitarstwa.
Kafthan znikł za drzwiami, i Malewicz z Pozbitowskim natychmiast szeptać zaczęli:
— Widziałeś?
— Widziałem!...
— Jak się nadął!
— Il n’a pas l’air commode!
— Nie będzie można z niego żartować! Szkoda!
— Spodziewam się! Zięć hrabiego!
W téj chwili Malewicz zwrócił się ku Wielohradzkiemu.
— Wiesz, co Kafthan zrobił? — zapytał.
— Nie wiem — odparł obojętnie Tadeusz.
— Oświadczył się o czwartą pannę i został przyjęty!
— A!...
Wiadomość ta nie zajęła Tadeusza. W tém podnieceniu nerwowem, w jakiém się znajdował, co go obchodzić mogły zaręczyny Kafthana!
Lecz już Malewicz i Pozbitowski szeptali znów między sobą, jak dwie plotkujące kobiety.
— Zamianują go starostą w Dzerdzynie! zobaczysz!...
— Bardzo być może.
— Jak on to pocichu uplanował i urządził...
— Dla niego to partya! Będzie pusowany.
— No... i dla niéj: Kafthan bogaty.
— Tak!... ale... Zresztą prawda, że ona prawie nic nie ma. Jakieś sto tysięcy...
— I to problematyczne.
Tadeusza szepty te doprowadzały do wściekłości. Odwrócił się ku oknu i patrzył przez szyby, z których spływały roztopione strugi wody. W ogrodzie leżał jeszcze śnieg, lecz już miejscami czerniła się ziemia i jakieś niewyraźne, zielonawe cienie snuły się po gałęziach i pniach drzew.
Po alejach biegał mały piesek rudawy i kudłaty i zdaleka wyglądał jak olbrzymia wiewiórka, szukająca żeru.
Przed werendę szklaną wyszła jedna z panien hrabianek i ustawiała w promieniu bladego słońca doniczki z napół umarłemi roślinami.
Ubrana była w czerwony kapturek i długą, piaskowéj barwy, rotundę. Zdaleka wyglądała jak purpurowa róża, okolona massą jesiennych liści. Galopem przybiegł ku dziewczynie piesek i, poszczekując, chwytał za brzegi rotundy, którą panienka, klęcząc, rozrzuciła dokoła na szarém tle asfaltu.
I nagle z otwartych drzwi wybiegła jeszcze jedna piaskowa rotunda i purpurowy kapturek, a za nią druga i trzecia.
Zaroiło się w słonecznych promieniach od tych czterech dziewczyn, które, jak parter kwiatów, jak miniaturowy klombik, płonęły w oddali czerwienią swych kapturów.
Chwilkę rozbiegły się tu owdzie, ścigane przez pieska, i nagle przyklękły koło doniczek, wyciągając ku obumarłym kwiatom miłosierne ręce.
I w téj chwili te cztery brzydkie były wdzięczniejsze i piękniejsze, niż inne, bardziéj od nich piękne.
Pociągnąć za dzwonek — to rzecz prosta.
Tadeusz stoi przed drzwiami mieszkania Dezyderego i zdecydować się nie może.
Nagle w oknie, prowadzącém na korytarz, zdaje mu się, iż dostrzega bladą twarz lokaja.
Dzwoni i przeraża się, sądząc, że za silnie guzik pocisnął.
Drzwi otwierają się prawie w téj saméj chwili.
Przed Tadeuszem usuwa się w głąb przedpokoju Karol, lokaj Dezyderego, trupio blady, z twarzą zawiędłą chorobliwego maniaka.
— Pan hrabia wyjechał!... — mówi bezdźwięcznym głosem, w którym przebija się znudzenie służbą i życiem.
Tadeusz powstrzymuje się od wymówienia głupstwa, miał bowiem ochotę odpowiedziéć „wiem o tém”, i kazał zaanonsować się hrabinie.
W téj chwili czuje, iż nie jest nawet panem swych myśli i że na każdym kroku może się skompromitować.
Zaczyna pośpiesznie szukać karty wizytowéj. Ręce mu drżą.
Zimna krew lokaja, jego rybie spłowiałe oczy wyprowadzają go ostatecznie z równowagi.
— Oto moja karta!... — mówi, podając bilet lokajowi — proszę mnie zaanonsować pani hrabinie.
Powoli, nie śpiesząc się, Karol odmyka drzwi od małego pokoiku, służącego za bibliotekę Dezyderemu.
— Pan będzie łaskaw zaczekać! — mówi i znika za portyerą.
Tadeusz wchodzi do pokoju i natychmiast wzrokiem szuka lustra. Lecz niema tu żadnego zwierciadła. Nad kominkiem z czarnego marmuru, na którym tli się kilka polan drzewa, zamiast lustra umieszczono duże panneau, malowane sposobem dekoracyjnym, dużemi płaszczyznami, w bardzo czystym i prymitywnym stylu. Dokoła szafy ciemne, szczelnie zamknięte i zasłonięte firankami z ciemno szafirowego jedwabiu, na wzór bibliotek XVIII-go stulecia.
Na środku stół dość duży, okrągły, pokryty szafirowem suknem i zarzucony mnóstwem dzienników i broszur. Rozmaite Revues francuskie i świeże wydawnictwa paryskie i belgijskie. Przeważnie książki o kartach nierozciętych. Wszakże jest tu kilka noży do przecinania kartek, wspaniałych, rzeźbionych, cyzelowanych.
Dokoła stołu fotele, kryte aksamitem, fotele Voltaire, leniwe w opuszczeniu i bezczynności zupełnéj. Wielohradzki zbliża się do jednéj z szaf i usiłuje przejrzéć się w szybie na tle ciemno-szafirowéj firanki. Nie widzi jednak nic oprócz czarnéj sylwetki o uszach wybitnie odstających. Rozpaczliwie poprawia kołnierzyk, który go dusi. Lekkie chrząknięcie, dyskretne i ciche, przywołuje go do porządku. We drzwiach stoi Karol, sztywny i obojętny.
— Pani hrabina prosi, ażeby pan zechciał przejść do małego salonu. Pani hrabina zaraz nadejdzie!
Przechodzi cicho, jak kot, przez gabinet i uchyla szafirowéj portyery.
Tadeusz idzie za nim i, przeszedłszy próg otwartych drzwi, znajduje się w gabineciku o ścianach lustrzanych i gobelinowych meblach.
Szeroko otwarte podwoje szklanych drzwi ukazują salonik biały, różowy, błękitny. Na ścianach majaczeją panneaux delikatne i jasne, na których bukiety róż i niezapominajek łączą się liniami gzygzakowatemi błękitnych i różowych wstążek.
Giestem automatu Karol wskazuje Tadeuszowi niewielką kanapę i kilka krzeseł, stojące na środku salonu.
— To te meble! — mówi, posuwając jedno z krzeseł.
I cicho, spokojnie wychodzi, przymykając drzwi obite wałkami białego aksamitu.
Tadeusz mimowoli zbliża się do „tych mebli” i ogłupiałym wzrokiem patrzy na harmonijne linie kanapy, która zdaje się być cała z niewielkich lir dębowych zrobiona. Przez okna o drobnych szybach, ujętych w białe ramki i przysłoniętych od strony zewnętrznéj błękitnemi firankami, płynie prawie księżycowe światło, łagodzące jeszcze bardziéj delikatny wdzięk malowideł i śliczne formy mebli.
Białe posążki marmurowe, porozstawiane na konsolkach, prześliczny sewrski pająk, cały z róż i niezabudek utkany, nabierają w tém oświetleniu czarodziejskich tonów.
W kącie złoci się dyskretnie harfa i w wypukłościach girland, któremi jest ozdobiona, niebieskie światło zapala łudzące migotanie ametystów i szafirów.
W powietrzu unosi się woń dziwna, nieokreślona, woń, jaką zwykle miewają muzea i stare pałace, w których rzędem pod ścianami stoją stare meble, kryte spłowiałym jedwabiem, a ze stropu zwieszają się portrety dam w pudrowanych fryzurach i kwiatami zasianych robronach.
Woń ta czaruje, upaja, rozmarza. Woń ta przypomina muzykę dawno usłyszanego menueta i obecność odbiegłych w dal jakichś eleganckich, wykwintnych i artystycznych istot.
Wielohradzki stał na środku salonu nieruchomy, przyciskając nerwowo kapelusz do piersi. Miał minę dzieciaka, studenta, oczekującego na profesora, który ma mu wyjawić wielkość wyznaczonéj kary. Był bardzo czerwony i pod czaszką czuł najzupełniejszą pustkę, pomimo napływu krwi do głowy.
Drzwi uchyliły się cicho i weszła przez nie Muszka, odziana w długą, białą, jedwabną suknię domową w formie bluzy, która wlokła się za nią bez szelestu, jak mgła, jak cień.
Wielohradzki spojrzał na wchodzącą kobietę, i przeraził się straszną zmianą, jaką dojrzał w jéj twarzy.
Była blada, trupio blada.
Oczy, podkrążone sinemi obwódkami, wyglądały jak dwie przepaści ciemne i światło w siebie chłonące.
Postarzała, z ustami rozchylonemi, spieczonemi jakby niezaspokojonem pragnieniem, była uosobieniem „wielkiéj rozkochanéj,” typem kobiety dławionéj potęgą zbudzonéj namiętności.
W długiéj, śnieżnéj szacie, na którą błękitnawe światło kładło sinawe smugi, szła ku niemu powoli w aureoli miedziano-rudych włosów.
I wyciągnęła obnażone do łokci ręce i podała mu do pocałunku usta gorączką spieczone i tak bardzo jego ust spragnione.
I ciągle już potém Tadeusz miał minę żaka; który ukradł ołówek albo książkę swemu koledze.
Był zamało mężczyzną, aby tryumf, dokonany w biały dzień, w godzinę po wyjeździe męża, dodał mu odrazu szyku i pewności siebie. Zdawało mu się, iż jakiś ciężar legł na jego barkach i że lada chwila grozi mu jakieś straszne niebezpieczeństwo. O Muszce, o jéj namiętności myślał jak o potworze z zasłyszanéj dawno bajki, który się przed nim ujawnił nagłe i porwał go w swe szpony.
Biuralista, przywykły mimowoli do szacunku dygnitarzy, miał bezustannie na myśli Maleniego. Widział go ciągle olbrzymim, groźnym, imponującym i kurczył się o ile możności, aby temu wielkiemu panu miejsca ustąpić. Cały fakt owego „tryumfu” nad Muszką majaczył teraz w jego oczach, jak czarna plama. Co to było? Nie umiał sobie nawet zdać dokładnie sprawy. Pozostała mu tylko trwoga śmieszna, głupia, dziecięca.
Nie umiał się jéj pozbyć.
Gdy szybko przez Muszkę pożegnany krótkiemi, rozkazującemi mu odejść wyrazy, znalazł się w przedpokoju i zobaczył przed sobą bladą twarz lokaja, wyobraził sobie, iż widzi w rybich oczach tego człowieka rodzaj litosnéj ironii.
Wybiegł na ulicę i pędził ku ogrodom Inwalidów, chcąc tam pozostać samotnym i ukryć się przed wzrokiem ludzkim.
Po drodze starał się interesować drobiazgami, grającą katarynką, wystawami żydowskich kramów, dziwną tarczą słoneczną, poprzecinaną liniami chmur o krokodylich wydłużonych kształtach.
Chciał zagłuszyć w sobie wspomnienie chwili, którą przebył, chwili fatalnéj, choć przewidywanéj. Pod czaszką mu wrzało, gdy w głowie czuł przerażającą pustkę. Dwukrotnie oparł się o ścianę domu i otarł pot z czoła.
— Oszaleję!... — wyszeptał zbielałemi usty.
Wbiegł do alei ogrodu i doznał uczucia zawodu.
Zdawało mu się, iż znajdzie się wśród cieniu i spokoju. Tymczasem bezlistne jeszcze drzewa drżały w chłodzie wczesnéj wiosny, a tu i owdzie po szaréj grudzie alei snuły się czarne postaci inwalidów, rysujące się w przestrzeni, jak wycięte z blachy sylwetki Tadeusz błądzić zaczął wśród ścieżek, lecz rozmarzła woda znaczyła się teraz kałużami pomiędzy rózgami krzaków.
Smutek wyjący, bolesny, rwał tu serce na strzępy. Tadeusz miał ochotę usiąść na ławce i zanieść się z płaczu: tak wszystko w nim smuciło się razem z tym ponurym zachodem słońca. I uczuł się nagle znieważonym tą wzgardliwą namiętnością, z jaką Muszka porwała go w swoje ramiona. Ani słowa miłości nie zdołali zamienić pomiędzy sobą. Jéj wzrok rozkazujący zamykał mu usta i nie dozwalał na najprostszy wyraz uczucia. A późniéj to pożegnanie nieme, rozkazujące, ten giest suchy, nerwowy, wskazujący mu drzwi i natychmiastowe zniknięcie jéj saméj, bez rzucenia uśmiechu, wejrzenia!
I teraz zaczynał już nie być pewnym: czy cale to zajście nie było halucynacyą, snem, ułudą..
Długo błąkał się po ogrodzie i zmierzch zupełny zastał go na fortyfikacyach, które obchodził pogrążony w myślach. Doszedł do rogatek i wszedł do miasta. Nie wiedział, gdzie się znajduje. Było mu to obojętnem. Widział przed sobą cały szereg latarni, bramujących ulicę żółtawemi światełkami, i szedł za niemi, wpatrzony w te migotliwe punkty.
Wybiła dziesiąta. Wielohradzki ujrzał otwarte drzwi jakiejś małéj cukierenki i w téj saméj chwili uczuł głód i zimno. Wszedł i kazał sobie podać herbaty.
Natychmiast wziął w rękę dziennik i zasłonił się tą płachtą, pragnąc odosobnić się najzupełniéj od reszty ludzkości.
Lecz ludzkość ta przedstawiała się jedynie w postaci zaspanéj, chudéj kobiety, drzemiącéj za kontuarem, i małego chłopca o dużéj głowie i brudnym fartuchu, który postawił przed Wielohradzkim tackę z herbatą i talerz zeschłych ciastek.
Zapanowała głucha cisza.
Tylko gaz syczał w przyległym pokoju i świst jego nieznośnym hałasem wypełniał zbolałą głowę Tadeusza. I znów jego myśli zaczęły tańczyć sarabandę i nie chciały w żaden sposób sformułować się w jakieś porządne i dokładne wrażenia.
Powoli pił herbatę i gryzł jakieś stare ciastko, które miało smak łoju zmieszanego z próchnem. Wzrok zaspanych oczu siedzącéj po za kontuarem kobiety draźnił go niewypowiedzianie. Znowu zapragnął ciemności ulicy. Porzucił niedopitą herbatę, zapłacił i wyszedł. Na ulicy porwał go żal i smutek. Zdawało mu się, iż ma do przebycia olbrzymi szmat drogi wśród bagna i błota, Wcisnął ręce w kieszenie palta i iść zaczął, nie starając się myśléć, zesztywniały moralnie, zdrętwiały na duszy.
Minął płachty jakichś namiotów, po za któremi grały chrapliwe katarynki. Za płócienną ścianą ryczały boleśnie lwy, zamknięte w klatkach nędznéj menażeryi. Kinkiety naftowe żółciły się światełkami na tle czerwonych perkalowych festonów. Katarynki grały walce, polki, kadryle. Wielohradzki poznał w tych wyjących tonach melodye tańców, które prowadził w salonach. Szarpnęło mu to nielitościwie duszę. Uczuł się nędzarzem moralnym i materyalnym. Zaczął biedz prawie, chcąc uniknąć téj powodzi tonów. Skręcił w jakąś boczną uliczkę: i tam wpadła za nim kaskada tego piekielnego chóru, błąkającego się, jak oślepły nietoperz wśród ciasnych ścian brudem zapełnionych kamienic.
Tadeuszowi zdawało się, że teraz ktoś go ściga, goni i do ucieczki przymusza. Biegł ciągle, bez planu, potrącając przechodniów. Pragnął głównie uniknąć wzroku matki. Chciał znaleźć ją już uśpioną i módz wsunąć się do swego pokoju niedostrzeżony i w zupełnym spokoju. Lecz należało przedewszystkiem poczekać i nie wracać natychmiast do domu.
I rozpoczął teraz wędrówkę po ulicach Lwowa, wędrówkę prawdziwego Ahaswerusa, dźwigającego na sobie brzemię wielkich powodzeń miłosnych.
Przez Żółkiewskie, czarne i opustoszałe, wydostał się na Plac Teatralny i ku Szkarpom biedz zaczął. Placem Bernardyńskim i Maryackim przeszedł na ulicę Kopernika i szedł w stronę Ogrodu Jezuickiego, gubiąc się w zakrętach nowych ulic, na których sterczały rusztowania świeżo budowanych domów.
Dwa razy przesunął się, jak cień, pod bramą kamienicy, w któréj mieszkał; szedł daléj, nie śmiąc zadzwonić do bramy. Instynktownie unikał ulicy, przy któréj mieszkała Muszka. Wyczerpany i znużony, znalazł się znów na Szkarpach, tuż pod oknami namiestnictwa. Przygasłym wzrokiem spojrzał na ten gmach, drzemiący leniwie w cieniu, jak dobrze wypasione zwierzę, odpoczywające na pastwisku. Na drugiem piętrze świeciło się w dwóch oknach. Malewicz wysiadywał inspekcyę, i Wielohradzkiemu przyszła chęć zastąpić go i pozostać na noc w téj samotnéj i cichéj sali. Wybiła pierwsza, przeciągle i chrapliwie. Wielohradzki zastanowił się i nagle biedz jak strzała zaczął w stronę domu. Matka musiała już spać, a ten „dom” teraz, po tak długiéj włóczędze o chłodzie i ciemnicy, wydawał mu się rozkosznym przytułkiem. Szybko dopadł do bramy, zadzwonił i wdrapał się na schody. Cicho otworzył drzwi i wsunął się do pokoju. Odetchnął!
Wielohradzka spała, oddychając ciężko.
Początki astmy zaczynały bowiem objawiać się u niéj od pewnego czasu.
Tadeusz przesunął się jak cień i, gdy wszedł wreszcie do swojego pokoju, doznał uczucia ulgi i spokoju.
Na stole paliła się przyciemniona cokolwiek lampa, rzucając niepewne światło na kwadrat białéj serwety, którą stół był przykryty.
Na serwecie stał talerz, leżały widelce i noże. Maszynka spirytusowa srebrzyła się, mając obok czajnik, pokryty serwetką. Na spodeczku leżał duży kawałek tortu i kilka cukierków.
Tadeusz lampę rozjaśnił i do łóżka się zbliżył.
Na poduszce znalazł kawałek zapisanego papieru, przypięty szpilką. Odpiął go i przeczytał.
Wielohradzki długą chwilę stał zamyślony, trzymając kartkę w ręku. Cisza i ciepło, panujące w tym pokoiku, zaczynały go napawać rozrzewnieniem. Trwoga, która go ogarniała po wyjściu od Muszki i pędziła wśród ulic, rozpraszała się czarodziejską władzą.
Po raz pierwszy oddawna nie czuł obecności Maleniowéj po za progiem mieszkania. Widocznie myśl i chęci téj kobiety uśpione były w téj chwili i nie błądziły w pobliżu.
Cicho i z początku nieśmiało zapalił Tadeusz knot maszynki i zaczął odgrzewać przygotowaną herbatę. Odsunął wszakże od siebie tort i cukierki. Po chwili jednak w roztargnieniu sięgnął i zjadł jedną pomadkę. Głód szarpał mu wnętrzności. Nie chciał iść jednak po owe pierożki, z obawy obudzenia matki.
I po chwili namysłu, wzruszywszy ramionami, po tort sięgnął.
Tort był dobry, massa świeża, herbata gorąca i słodka.
Pijąc i jedząc, Tadeusz zaczął odzyskiwać pewną fantazyę. Gdy nalał sobie drugą filiżankę, sięgnął po ręczne lusterko i podkręcił wąsy. Zjadłszy tort i cukierki, zaczął grupować wspomnienia. Gorąco przebiegło mu żyły. Starannie zbierając ze stołu okruchy ciastka, Tadeusz tracił teraz powoli bojaźń przed mężem, a natomiast coraz silniéj zaczynały rysować się przed nim smukłe kształty i twarz żony.
Nazajutrz, razem ze świtem, opadły znów Tadeusza niepewność i trwoga.
Teraz zaczynał się troszczyć: co będzie daléj? jaką ścieżką każe mu iść Muszka? w jaki sposób swoją wolę objawi? Sam nie chciał nic przedsięwziąć; nie przeszło mu nawet przez umysł, iż może miéć swoją wolę. Zajął wobec niéj rolę podrzędną, rolę wypełniającego rozkazy, i nie umiał z niéj wybrnąć, nie umiał i nie chciał.
Czekał więc, oswajając się powoli ze swojem nowem położeniem: kochanka wielkiéj damy.
Sytuacya nie była tak tragiczna przy świetle dziennem, jak mu się wydawała o zmierzchu i wśród nocnéj galopady po ulicach miasta. Matka przywitała się z nim tak samo, jak poprzednio, a w biurze nikt nie domyślał się nawet, co pomiędzy nim a Maleniową zaszło.
W kilka dni późniéj Maleni powrócił z Wiednia, i znów Wielohradzki spotkał się z nim w ciasnem przejściu korytarza na ścieżce dywanu. Trwoga jego i bojaźń odżyły w téj chwili z całą mocą. Nie śmiał podnieść głowy: tak bardzo imponował mu ten olbrzym, sunący ciężko wśród smugi wiosennego słońca.
I długo jeszcze po przejściu Maleniego Tadeusz nie mógł odzyskać równowagi. Odzyskał ją wreszcie i znów zaczął przeżuwać wspomnienia i dręczyć się przypuszczeniami na przyszłość.
Teraz bowiem budziła się w nim chęć ponownego zobaczenia Muszki. Zgłuszona przez niezwykłość sytuacyi, namiętność zaczynała nurtować. Ten sen, ta halucynacya stawały się zmorą, dławiącą go wśród bezsennych nocy. Zdawało mu się, iż nie Muszkę samą trzymał niedawno w swoich objęciach, ale jéj cień, jéj widmo. I zapragnął teraz, z młodzieńczą krewkością, dostać w swoje ramiona na długo, na wyłączną, choć chwilową, własność tę kobietę.
Lecz Muszka nie dawała o sobie znaku życia.
Tadeusz oczekiwał ciągle i pragnął oczekiwanie to uczynić o ile najmożliwiéj correct i nieposzlakowane. Nie gonił więc Maleniowéj, nie narzucał się jéj oczom. Starannie unikał przechodzenia ulicą, przy któréj mieszkała. Raz, zdaleka zobaczywszy jéj powóz, wpadł w bramę jakiegoś domu. Uczynił to z szalonego wzruszenia, jakie nim ogarnęło na samą myśl tak nagłego spotkania. Niemniéj przeto późniéj grał przed sobą komedyę, winszując sobie taktu i miary, z jaką wybrnął z téj trudnéj sytuacyi. Wogóle, pozostawiony teraz sam sobie, nie mogąc się zwierzyć nikomu ze swych tajemnic, zaczął wchodzić sam z sobą w układy, kompromisy i zwierzenia. Gadulska jego natura rozgadała się teraz na wewnątrz i dręczyła go samego, jak stara plotkarka.
Na zewnątrz jednak charakter jego, pod wpływem tych szamotań nerwowych, zaostrzył się i stawał coraz przykrzejszym.
Wielohradzki bowiem więcéj niż kiedykolwiek zanurzył się w egoizmie, przejęty cały ważną doniosłością swéj społecznéj roli. W oddaleniu bowiem nikły teraz te pogardliwe giesty Muszki, jéj wybuch namiętności milczący i obelżywy, który w pierwszéj chwili sprawił na Wielohradzkim wrażenie policzka.
Teraz Wielohradzki we wzgardzie téj widział jedynie wspaniałą gracyę kobiety, która w chwili upadku pragnie zachować aureolę istoty nieskazitelnéj i wyniosłéj. Ostre rysy zaokrąglały się i nabierały wdzięku. Po bliższem zastanowieniu się w ciszy nieprzespanych nocy Tadeusz doszedł do przekonania, iż jedynie tylko szalona miłość mogła skłonić Maleniową do podobnego kroku.
I sam w swych oczach zaczął się dąć i pozować na człowieka niezmiernéj wagi. Wściekłość ogarniała go na myśl, że nikt nie może wiedziéć o jego tajemnicy, zazdrościć mu, patrzéć na niego z podziwem i uwielbieniem.
Kochanek Maleniowéj!
Była to wspaniała rola, pozycya tak świetna, o jakiéj żaden z professional lover’ów lwowskich marzyć nawet nie śmiał.
I ztąd Tadeusz urósł nagle w zuchwalstwo i pychę. Kto wie, do czego ta sytuacya doprowadzić go mogła... Los gotował mu ciągle nadzwyczajne niespodzianki. Należało tylko umieć czekać. Na co? Nie wiedział, ale czekać postanowił.
W pierwszych chwilach oczekiwanie to przychodziło mu z pewną łatwością. Żył wspomnieniami i pewnością. Powoli przecież milczenie Muszki zaczynało go dręczyć i wprowadzać w stan bezustannego niepokoju. Fantazya jego pracować teraz zaczęła. W nocy snuł całe tomy powieści, jak podrostek zakochany w pensyonarce. Rano wstawał niechętnie i z trudem wciągał się w szarą i cichą rzeczywistość. Jedynie tylko nadzieja otrzymania znaku życia od Muszki dodawała mu bodźca i stawiała moralnie i fizycznie na nogi. Lecz dzień za dniem mijał i cisza była coraz większa. Tadeusz zaczął, z początku niewyraźnie, potém rozzuchwalony powodzeniem, dokuczać matce i wynajdywać bezustannie przyczyny do gniewu lub ironii.
Kilkakrotnie miał ochotę napaść na Tecię; ale dziewczyna podniosła głowę i spojrzała na niego chłodnym i wzgardliwym wzrokiem. Zmieniła się teraz bardzo, powróciła do czerwonego jersey’u z różową kamizelką i do pretensyonalnéj fryzury włosów. W uszach i pod szyją świeciły się żółte gwiazdy broszki i kolczyków, ofiarowanych przez pana Janczewskiego, a na palcu serdecznym błękitniał niewielki turkusik, oprawny w wianuszek pereł. I razem z temi burżuazyjnemi klejnotami Tecia nabrała pewnéj buty małomieszczańskiéj, pewności siebie, nie zatracając jednak dawnego wdzięku. Widocznem jednak było, iż Tadeusz przestał na nią działać, że dziewczyna zbuntowała się naprawdę i nie chce dłużéj znosić tyranii wodzireja.
Ofiarą więc rozdenerwowania miłosnego Tadeusza padła teraz Wielohradzka.
Stara kobieta chyliła się widocznie ku starości, pomimo od rana włożonego gorsetu, gładko i ładnie przyczesanych siwych włosów i téj wielkiéj dystynkcyi, która ją opromieniała aureolą zdetronizowanéj królowéj.
Kaszlała nieraz noce całe, dławiąc się i krztusząc. Kryła twarz w poduszki, nie chcąc kaszlem swoim budzić Tadeusza, który także leżał, nie śpiąc, z oczyma szeroko otwartemi i wpatrzonemi w czerń nocy. Rano Wielohradzka wstawała znużona, wycieńczona, mając na twarzy woskową żółtość, właściwą astmatykom w pierwszych chwilach rozwoju fatalnego cierpienia, W ubraniu jéj czuć się zdawało pewne zaniedbanie i choć suknie jéj były całe i starannie zastosowane do wymagań bieżącéj mody, nie szumiały już całą falą złatanych z okrawków podszewek. Często Wielohradzka opierała głowę na dłoni i siedziała tak długo skurczona, jakby przywalona ciężarem olbrzymiego cierpienia. Modliła się coraz dłużéj i goręcej, pomimo, że do kościoła uczęszczać prawie przestała. Zdawało się chwilami, że unika widoku ludzi, i ona, tak zawsze ożywiona i uprzejmie stojąca na wyłomie, usuwała się w cień i szukała, jak zwierz spracowany, odpoczynku.
Próżne jednak były te jéj usiłowania, gdyż więcéj niż kiedykolwiek kłopoty i troski materyalne opadły ją, jak gniazdo os zjadliwych i bolesnych. Pani Pake wymagała punktualnego zapłacenia raty. Owo opisanie i zajęcie mebli groziło, w chwili nieuiszczenia jednéj raty — licytacyą. Wielohradzka nie czuła się u siebie i zdawało się jéj, że mieszka w hotelu, a te wszystkie sprzęty nie do niéj już należą. Jéj szlachecka natura buntowała się na myśl korzystania z łaski i uprzejmości żyda. Przybrała więc Wielohradzka względem Pakowéj sztywne i zimne obejście wielkiéj pani, poniżającéj się pour son bon plaisir do wchodzenia w układy z żydówką. Na pozwolenie sobie przynajmniéj téj fantazyi należało płacić punktualnie raty. Robota szwankowała. Nowomodne, parasolowym krojem, spódnice stanowiły niemałą trudność zapleśniałéj w rutynie i tradycyi Wielohradzkiéj. Z wypiekami na pobladłéj twarzy słuchała wymówek swych klijentek. Wreszcie przezwyciężyła swą dumę i wzięła kilka lekcyi kroju. Lecz i to niewiele pomogło. Dwie jéj najlepsze klijentki zaprzestały nagle dawać jéj robotę. Ogarnęła ją rozpacz. Poniżyła się do napisania listu, prosząc o robotę. Nie otrzymała odpowiedzi. Przez kilka dni chodziła jak obłąkana, i nagle postanowiła zacząć szyć do magazynów gotowych ubrań. Lecz i tu znalazła nieprzezwyciężone trudności. Konkurencya krawców-żydów była wielka i trudna do zwalczenia.
Wielohradzkiéj opadły ręce. Ogarnęła ją trwoga przed jutrem, po raz pierwszy w życiu. Mimowoli zwróciła się w stronę Tadeusza, lecz ten nie miał w téj chwili dla matki nic — prócz ironii i brutalnych często odpowiedzi. Co rano prawie, idąc do biura, z jakiego błahego powodu wszczynał „scenę” i wybiegał z domu, trzaskając głośno drzwiami. Na każdą uwagę matki odpowiadał jednemi i temi samemi słowy:
— Niech mama mnie nie denerwuje!...
Obiad mijał zwykle w ponurem milczeniu. Często Tadeusz zrywał się i biegł ku drzwiom. Zdawało mu się, że słyszy na wschodach kroki, że zobaczy posłańca lub pannę Marcelę, że wreszcie listonosz przyniesie mu list z poczty.
Codziennie prawie Tadeusz pytał matki:
— Czy niema listu do mnie?
I na odpowiedź przeczącą wpadał nagle w szał, w gniew nie do opisania.
Nie, to jemu tylko przytrafić się może coś podobnego! List był wysłany: on wie o tém z pewnością... Tylko — w takim bezładzie i nieporządku wszystko zmarnieć musi. Cóż więc dziwnego, że listy przepadają!...
Zębami rwał i szarpał chustkę, wyłamywał palce u rąk, tak, że aż stawy trzeszczały. Krew biła mu do głowy i wypukłe oczy zdawały się wychodzić z oprawy.
Wielohradzka, przerażona, starała się go uspokoić, podawała mu krople laurowe, które drżącemi rękami wlewała na cukier. On krople laurowe przełykał, gdyż bardzo lubił ten smak gorzkich migdałów, lecz krzyczał pomimo to coraz silniéj, tem silniéj, iż Tecia zdawała się nie być wzruszoną temi spazmami i atakami swego dawnego ideału. Dziewczyna siedziała pochylona nad robotą i raz Tadeuszowi zdawało się nawet, iż dostrzega przelotny uśmiech ironii na jéj wązkich wargach.
Uspokoił się natychmiast, przestał krzyczeć po kobiecemu, lecz natomiast ogarnęła go złość podrażnionego mężczyzny, który nie chce i nie lubi, aby znajdowano go głupim i śmiesznym. Całą tę złość skoncentrował w uczuciu nienawiści do Teci, i pewnego wieczoru, pozostawszy sam z matką, po chwilowem wahaniu wycedził przez zaciśnięte zęby:
— Mama powinna sobie poszukać innéj pomocnicy... Należałoby, aby Tecia przestała tutaj przychodzić!...
Wielohradzka spojrzała na syna zdziwiona.
— Co téż ty mówisz, Tadziu? — wyrzekła, wzruszając ramionami — toć Tecia to dla mnie skarb nieoceniony... Cóżbym ja bez niéj robiła?
Tadeusz uśmiechnął się ironicznie.
— Naturalnie... wyżyć-by mama nie mogła bez swojéj Teciulki. Co to za wstrętna hypokrytka!
Wielohradzkiéj serce ścisnęło się żalem na widok nikczemności syna.
— O Tadziu! — wyrzekła z goryczą — dlaczego nazywasz Tecię hypokrytką? Wiesz, iż niema uczciwszéj i prawszéj nad nią dziewczyny...
Lecz Tadeusz szydził ciągle, bujając się na krześle.
— Och!... uczciwość Teci!... — śmiał się ironicznie — uczciwość jéj byłaby mnie daleko zawiodła, gdybym się był w porę nie opamiętał...
— Co téż ty wygadujesz!...
— Ta ta ta... ja wiem, co mówię, i radzę mamie nie ufać zbytnio téj panience. Sprytniejsza ona, niż my wszyscy. Winszuję, ale nie zazdroszczę panu Janczewskiemu takiéj żony!... Tylko taki pan Janczewski może się dać złapać w podobne sieci... nie ja...
Wielohradzka brwi ściągnęła.
— Tecia siatek nie zastawiała ani na pana Janczewskiego, ani na ciebie... Za to mogę ręczyć...
Tadeusz wykrzywił się niemiłosiernie i ręce w kieszenie kurtki wpakował.
— Proszę mamy!... — wyrzekł, przeciągając każdą samogłoskę — mama jest z innego świata i z innéj epoki, niż teraźniejsze panny, a zwłaszcza takie Tecie.
Imię to wymówił z taką pogardą, że aż Wielohradzka drgnęła.
— Powiedz raczéj takie panny Dobrojowskie... — wyrzekła ostro, zdjęta nagłą potrzebą wymówienia tego imienia, które ją dławiło od chwili rozpoczęcia rozmowy.
Chciała nerwy i złość Tadeusza zwrócić w stronę Muszki. Zawiodły ją jednak oczekiwania. Tadeusz porwał się, jak oparzony.
— Dlaczego mama imię uczciwéj kobiety miesza z imieniem téj panny? — wrzasnął przeraźliwie. — Niech mama wie, że ja panią Maleniową czczę i szanuję, bo na szacunek ten zasługuje więcéj, niż mamina Teciulka!...
Zerwał się z krzesła i zaczął po dawnemu biegać po pokoju, potrącając się o ścianę.
Gdyby mama wszystko wiedziała... — mówił gorączkowo — liczyłaby się mama ze słowami, mówiąc o pani Maleniowéj...
Wielohradzka pokiwała smutnie głową.
— Mój drogi!... — wyrzekła — nie wiem, co rozumiesz przez to słowo „wszystko”. Ja wiem tylko to jedno, że kobieta ta zrobiła nam wiele złego!...
Urwała, patrząc zamglonemi oczami w światło lampy, płonącéj na środku stołu.
— Wiele złego!.. — powtórzyła raz jeszcze cichym głosem.
Lecz skrzekliwy głos Tadeusza przerwał jéj natychmiast:
— Złego? nam? co znowu!.. — Pani Maleniowa jest zanadto wyjątkową istotą, aby mogła dobrowolnie sprawić komuś przykrość... Daruje mama, ale chyba ja znam lepiéj tę kobietę, niż mama, i wiem, co o niéj sądzić.
Zatrzymał się na środku pokoju i stał groźny i wyzywający w obronie czci Muszki. Gdy mówił: „Ja znam lepiéj tę kobietę”, głos jego nadął się pychą, nurtującą go od tak dawna.
Wielohradzka powoli wzrok swój przeniosła na syna. W sercu jéj wezbrało się nagle morze nienawiści ku téj pannie Dobrojowskiéj, która była przyczyną ich zgryzot moralnych i materyalnych kłopotów.
Powściągnęła jednak słowa tłoczące się na usta. Instynkt kazał jéj milczeć, i czysta jéj dusza, wiedziona przeczuciem, cofała się przed czemś brudnem i złem, przed widmem kochanki, wprowadzonem nagle w ciszę jéj domu słowami syna.
I widmo to, niewidzialne, a istniejące od téj chwili, weszło w nędzę tego mieszkania, wyniosłe, blade, wzgardliwe i obojętne. Pocisnęło klamkę drzwi, na pozór dobrze zamkniętych, i wsunęło się cicho pomiędzy matkę i syna, fatalne i nieubłagane, tworząc z ciała swojego przejrzysty mur, przeszkodę niepokonaną, o którą rozbijają się zwykle węzły krwi i macierzyńskiego najgorętszego przywiązania.
I wśród ciszy i pół światła stali tak naprzeciw siebie oboje, syn i matka, czując obecność téj trzeciéj istoty, nieméj a potężnéj, niezwyciężonéj i tryumfującéj w bezgranicznéj zuchwałości.
Nazajutrz po południu Tadeusz zabrał się nagle do porządkowaniu swoich trofeów kotylionowych. Nie wychodził teraz z domu, oczekując ciągle listu Muszki. Dokoła panował wielki nieład; na krzesłach, sofie i stole leżały sztuki płótna, perkalu, wełny, a nawet białego atłasu.
Była to wyprawa Teci.
Z wielką nieśmiałością Tecia przyniosła rankiem wczesnym ten swój wyprawny dobytek, prosząc Wielohradzkiéj, aby zechciała zająć się sporządzeniem tak bielizny, jak i sukien. Było to ubogie, nędzne, skromne. Zarobek nie był wielki, lecz niemniej przeto Wielohradzka odetchnęła, widząc przed sobą nadzieję zapłaty. Delikatność serca Teci ujawniła się raz jeszcze w ciężkiéj do przebycia chwili. Wielohradzka przygarnęła dziewczynkę w objęcia i ucałowała gorąco jéj czoło.
— Moja dobra, poczciwa Tecia! — wymówiła prawie ze łzami w głosie.
I natychmiast zabrała się do roboty. Lecz jakiś żal dławił ją i dręczył. Zdawało się jéj, iż szyje dla Teci suknię śmiertelną. Było to po części zwykłe uczucie rozpaczliwego smutku, jakie przejmuje serce każdéj zamężnéj kobiety na widok przedślubnych przygotowań, czynionych dla innéj.
Solidarność kobiet występuje wtedy silniéj, niż kiedykolwiek. Serca ich przejmują się smutkiem. W tém napozór altruistycznem wrażeniu mieści się dużo egoistycznéj domieszki. Smucąc się nad ślubną suknią Teci, Wielohradzka opłakiwała siebie samą i swe stracone dziewczęce złudzenia.
Tadeusz siedział w swoim pokoju i czytał „Salammbo”. Zabrał się znów do téj książki, która w jego umyśle łączyła się jakimś nierozerwalnym węzłem z postacią Maleniowéj. Gorączkowo przewracał kartki i od czasu do czasu odwracał głowę w stronę przymkniętych drzwi. Z pokoju matki dolatywał tylko szum poruszanych tkanin i od czasu do czasu przeciągły zgrzyt rozdzieranego perkalu.
Szum ten, zgrzytliwy i niemiły, drażnił Tadeusza w nieopisany sposób. Od rana nerwy jego doszły do takiego stanu chorobliwéj nadczułości, iż zdawało mu się, że wszystkie wydobyły się z pod skóry na zewnątrz, i czynią na jego ciele jakąś siatkę bolesną i drażliwą. Po raz pierwszy wczesnym rankiem przeszedł pod oknami kamienicy, w którój mieszkała Muszka. Okna te były szczelnie zamknięte i zakryte kolorowemi jedwabnemi zasłonami. Okna jadalni były otwarte.
Przechylony przez oparcie Karol, w kamizelce paskowanéj i czarnych perkalowych rękawach, trzepał wązki pas gobelinu, zdjęty z płyty nadkominkowéj.
Wielohradzki przeszedł szybko, odwracając głowę z przesadzoną obojętnością. Zdawało mu się, iż lokaj musi śledzić go z ironiczną pogardą. Jego rybie spłowiałe oczy wkręcały mu się w plecy, jak dwa świdry. Napróżno chciał nadrobić arogancyą, przed samym sobą, przypominając gwałtem swéj myśli, że on, Wielohradzki, jest kochankiem pani tego lokaja. Wrażenie wstydu było silniejsze, i zmaltretowany, zły, upokorzony poszedł Wielohradzki do namiestnictwa.
Tu panowało wielkie ożywienie.
Kafthan wyjeżdżał do Wiednia, poczem miał być mianowany starostą odrzykrowskim. Jego zaręczyny z córką hrabiego, ten krok tak energiczny i rozumny cierpliwego karyerowicza zjednał mu ogólne uznanie i natychmiast obwarował pewnym murem nietykalnego szacunku. Nikt nie drwił teraz z Kafthana, który, wyniosły, ponury, roztargniony, wchodził doskonale w rolę dyplomatycznéj maszyny, mającéj przed sobą najświetniejsze nadzieje z powodu doskonałéj protekcyi i tych „pleców”, które w tym świecie stanowią potęgę niezwalczoną.
Te same „plecy” kazały mianować Charłupkę starostą w Krowodrzy i przenosiły Malewicza do Krakowa. Słowem, ruch był na całej linii. Tylko Wielohradzki był zapomniany i opuszczony. Jego „wodzirejowstwo” nie przyniosło mu wielkiéj protekcyi i korzyści.
Nie myślał jednak teraz o tem, pochłonięty cały troską miłosną. Przysłuchiwał się plotkom i komerażom tych „panów“ z rozdrażnieniem, ale bez zazdrości. Wzruszał ramionami na widok Pozbitowskiego, który złościł się, iż Malewicz jedzie do Krakowa, gdy on, Stanio, gnuśnieć będzie nadal w tém utrapionem kasynie. W Krakowie gra w karty jest bardziéj seryo i ma sezony niezwykle ożywione, z powodu blizkości Wiednia; Lwów zaś leży na końcu świata, a w grze nie ma ani nerwu ani żadnych sensacyi.
Wielohradzki powrócił do domu, zjadł obiad w milczeniu i w chwili gdy Tecia, powracając z miasta, weszła do pokoju, wstał i z najwyższą ostentacyą i złością z pokoju wyszedł.
Wychodząc, trzasnął drzwiami, aby zamarkować swe niezadowolenie. Wielohradzka spuściła oczy i twarz jéj pokryła się cieniem smutku. Przez usta Teci przesunął się uśmiech, zaledwie dostrzegalny, ale niezmiernie ironiczny. Poczém obie kobiety zaczęły pracować, zamieniając tylko od czasu do czasu krótkie urywane zdania. Wielohradzka szeptała je z pewną lękliwością; Tecia mówiła głośno i zupełnie spokojnie.
Nagle Tadeusz ukazał się we drzwiach, wykrzywiony, jak maska japońska.
— Czy nie mógłbym prosić o trochę spokoju? — zapytał kwaśno, mrużąc lewe oko i mierząc Tecię wyniosłem spojrzeniem prawéj źrenicy.
Widocznem było, iż Tecia miała ochotę odpowiedzieć, lecz wzrok jéj padł na twarz Wielohradzkiéj, która stała teraz nieruchoma, trzymając w obu rękach białą massę perkalu, którą właśnie rozdzierać zaczęła.
Tadeusz, widząc, iż ukazaniem się swojem sparaliżował niejako ruchy i mowę obu kobiet, postanowił sterroryzować je zupełnie. Podszedł więc do szafki, w któréj złociły się jego przybory kotylionowe, wyjął z kieszeni kluczyk i rzucił niedbale nie odwracając głowy:
— Prosiłbym zdjąć te wszystkie szmaty ze stołu... i ja potrzebuję trochę miejsca...
Ostentacyjnie zaczął wyjmować i rozkładać złociste cacka, mieniące się jak tęcza szarfy, brzęczące tamburyna, trąbki, potworne „głowy”, kaski, czepki, berety, krezy, spódniczki, girlandy, kokardy, pęki wstążek, kwiaty, ordery, kije, laski, parasole, gwiazdy, kapelusze, lejce, wędki, maski, chorągiewki, piszczałki, boa kwiatowe, pióropusze, rogi, latarki. Cały ten bazar, ta świecąca i pstra tandeta zaległa nagle powierzchnię stołu, błyszcząc w wiosennem świetle martwym, szychowym blaskiem. Tafta, gaza, złociste papierki, perkalowe kwiaty, blaszane brzękadła, tani atłas wstążek — pomieszane razem dawały teraz mieszkaniu wygląd garderoby teatralnéj po skończonem świeżo widowisku baletowem.
Z zaciśniętemi wargami, z brwiami ściągniętemi Wielohradzki oglądał każde cacko, każdy kwiat, każdy order, przerywając panującą w pokoju ciszę ironicznym sykiem lub krótkiemi, urywanemi zdaniami:
— Co tu kurzu!... Piękny porządek! Wszystko musi zmarnieć. Niezadługo trzeba będzie swoje rzeczy przenieść do namiestnictwa. Niepodobna dłużéj żyć w podobnych warunkach.
Nie śmiał rzucać wprost podejrzeń na Tecię, lecz utyskiwać zaczął, iż brak mu połowy orderów i kilku cacek.
— Co téż ty wygadujesz!... — odezwała się wreszcie Wielohradzka — masz zawsze klucz od szafy przy sobie...
— Nie zawsze... — bąknął Tadeusz.
Nagle w przedpokoju zajęczał dzwonek.
Tadeusz zarumienił się gwałtownie.
— Niechże mama otworzy!... — zawołał z niecierpliwością.
Lecz od okna podniosła się Tecia i szła teraz ku przedpokojowi powolnym, spokojnym krokiem.
Dzwonek jęknął raz drugi.
Tadeusz poskoczył na środek pokoju, lecz Tecia zniknęła już w ciemnéj jamie przedpokoju.
Otworzyła drzwi i równocześnie wpadł gwar głosów kobiecych, dyskretnych, dźwięcznych, dobrze wychowanych.
Jak kot, Tadeusz na dźwięk tych głosów wpadł do swego pokoju i z sercem bijącem drzwi przymknął. Przez niewielką szczelinę przysłuchiwał się, nagle przerażony, z sercem niemal w piersiach zamarłem.
Tecia powróciła na swe miejsce, mówiąc obojętnym głosem:
— To panie z wielkanocną kwestą.
Lecz już Wielohradzka, zmieszana i zalękniona, przyjmowała dystyngowanym ukłonem zjawiające się na progu damy. Były to: Orzecka i bratowa Pozbitowskiego, z domu baronówna Dranck-Stifhausen. Towarzyszył im młody Drunicki, który niósł w ręku skórzany woreczek i parasolki pań. Całe to towarzystwo weszło śmiało, jakkolwiek z udaną dobrodusznością.
Wielohradzka ładnym, dystyngowanym giestem wskazała nowo przybyłym krzesła. Orzecka podziękowała, dodając, iż śpieszą się, gdyż jeszcze mają całą ulicę „do zrobienia”. Zdziwione jéj oczy zatrzymały się na stosie kotylionowych przyborów, które leżały na stole. Zdawało się jéj, że poznaje laskę pasterską, zakończoną bukietem róż i wstążek, która stanowiła jedną z piękniejszych dekoracyi kotylionu ostatniego wieczoru, jaki odbył się w jéj domu podczas ubiegłéj zimy.
Wzrok młodéj pani Pozbitowskiéj również został przykuty tą massą błyszczących cacek, które połyskiwały wszędzie: na ziemi, na krzesłach, na stole, wśród sztuk perkalu, płótna i jedwabiu.
Przyłożywszy do oczu swoją face à main, patrzyła z impertynencyą dobrze wychowanéj gąski, przekrzywiwszy cokolwiek na bok swą drobną głowę, na któréj świeciła się mała kapotka, naszywana massą czarnych dżetów. Przez delikatny tiul wualki czerniły się jéj małe purpurowe usta i błękitniały duże oczy. Była to ładna rasowa niemka, o wiedeńskim szyku, przypominającym szyk księżniczki. Bił od niéj Amaryllis, podczas gdy suknie Orzeckiéj przepojone były White Rose. Były to wonie dyskretne, zaledwie dostrzegalne, lecz ładne i przejmujące. Młody Drunicki zdawał się kąpać w téj atmosferze. Miał dużą głowę, odstające uszy, rodzaj łaty z ciemnych włosów, lśniących i gładko przyczesanych na środku szerokiego czoła. Trzymał obydwiema rękami brzeg torby i uśmiechał się głupowatym uśmiechem zadowolenia. Był to prawdziwy typ arystokratycznego młokosa, typ cokolwiek szarżowany i zakrawający na teatralną blagę. Wpatrywał się z zachwytem w ładny kark Orzeckiéj, wysuwający się z fryzowanych piór czarnego boa. Orzecka, zwrócona ku Wielohradzkiéj, mówiła właśnie, z pewnym rodzajem scenicznéj pokory:
— Przepraszamy za nasze natręctwo... ale to dla biednych!....
Wymawiała r jak h. Brzmiało to „nathęctwo” i dawało do poznania, że najpierwsze nauczycielki francuzczyzny pochodziły z łona proletaryatu paryskiego. Robiło to wrażenie to samo, jakie odnieślibyśmy, gdyby Francuz mówiący po polsku popisywał się używaniem cz zamiast c, mówiąc obczasy zamiast obcasy. Byłoby to świadectwo pochodzenia kuchennego osób, które go w języku polskim kształciły...
Niemniéj przeto owo francuzkie h zamiast r, tracące również kuchnią paryską, było szczytem wykwintu i elegancyi w usteczkach pani Orzeckiéj. Mówiła:
— Przephaszamy za to nathęctwo...
Wielohradzka, wyprostowana, uśmiechnięta, odpowiadała:
— Ależ to nie natręctwo.. poświęcenie pań dla tak pięknéj sprawy...
Słów jéj brakowało. Myślała bowiem z trwogą, iż posiada jedynie papierek trzyreńskowy. Nie mogła wyzuwać się ze wszystkiego dla zapewnienia plasterka kiełbasy i kawałka placka „biednym”. Lecz co czynić? Nie mogła zażądać reszty, nie mogła również posłać Teci, aby zmieniła ten nieszczęsny banknot.
A przed nią stały wciąż dwie czarne postaci z różowemi plamami okrągłych ładnych twarzyczek, błyszczących od dżetu i nastroszone od piór okalających ich szyje. Pomiędzy niemi zieleniał się wiosenny überzieher młodego Drunickiego, mający wdzięczny wygląd worka.
Nagle Wielohradzka zwróciła się ku drzwiom wiodącym do pokoju Tadeusza. Być może, iż syn jéj posiadał papierek guldenowy. Pocisnęła klamkę, lecz drzwi nie ustąpiły.
Tadeusz zabarykadował się na zewnątrz.
Wielohradzka zapukała kilkakrotnie.
Nie było odpowiedzi.
— Tadziu!... Tadziu!... — wyrzekła słodko stara kobieta.
Lecz Tadzio, który całą siłą podpierał drzwi, milczał jak grób, drżąc z wściekłości i trwogi. Poznał głos Orzeckiéj i młodego Drunickiego. Jakiż wstyd, gdyby te panie ujrzały go w tém nędznem otoczeniu, w mieszkaniu szwaczki, pomiędzy maszyną do szycia, meblami obitemi wytartą ceratą, komodą i łóżkiem matki, osłoniętem trzcinowym parawanem, obciągniętym zieloną kitajką!
Wielohradzka nagle zrozumiała całą sytuacyę i odstąpiła ode drzwi zmieszana, jakby złowiona na gorącym uczynku.
Chciała naprawić swój błąd i ona, tak zawsze prawdomówna, zdobyła się na heroiczne kłamstwo, wypowiedziane cichym i pewnym głosem:
— Mam małego, sześcioletniego wnuka, chciałam, aby i on... przyczynił się jaką drobną sumką do ulżenia doli nieszczęśliwych...
Drżącemi rękami sięgnęła do kieszeni i wydobyła z portmonetki papierek trzyreńskowy.
— Oto w mojem i w jego imieniu!... — wyrzekła, podając banknot Orzeckiéj.
Ładna dama wzięła pieniądze i oddała je Drunickiemu, który, otworzywszy torbę, wyciągnął z niéj paczkę cukierków.
Wyjął z niéj szczypczykami kilka karmelków zawiniętych w papier złocisty i położył na brzegu maszyny do szycia.
— To dla małego Tadzia!... — wyrzekł z głupkowatym uśmiechem.
Wielohradzka zaprotestowała, lecz te panie zaczęły wołać ze śmiechem, że taki jest zwyczaj, iż chodząc „po żebrze”, zostawia się w domu, w którym są dzieci, kilka cukierków. I z ukłonami, uśmiechami, szelestem i brzękiem dżetów wyszły na wschody, przeprowadzone przez Wielohradzką, która z zakłopotaniem usprawiedliwiała się z ciasnoty i ciemności przedpokoju. Gdy, zamknąwszy drzwi, powróciła do pokoju, stała chwilę milcząca i niezdecydowana, patrząc z pewnym rodzajem obawy na zamknięte drzwi, prowadzące do pokoju syna.
Wreszcie podeszła cicho i zapukała dyskretnie:
— Tadziu! ci państwo wyszli, możesz drzwi otworzyć!...
Drzwi otworzyły się teraz gwałtownie i ukazał się w nich Tadeusz, z twarzą krwią nabiegłą, drżący, i od progu krzyknął przeraźliwym głosem:
— Dlaczego mama wymówiła moje imię w obecności tych pań?..
Wielohradzka przerażona cofnęła się w stronę Teci.
— To przez nieuwagę.. — tłómaczyła się pokornym głosem.
Tadeusz postąpił kilka kroków naprzód. Był siny z gniewu. Dławił się wymawianemi wyrazami, bełkotał, jąkał się, wargi mu drżały jak w febrze.
— A czy mama wie? czy mama wie, jakie skutki straszne mogła na mnie sprowadzić ta nieuwaga? — zawołał, podnosząc w górę zaciśnięte pięście — czy mama wie, że gdyby mnie tu pani Orzecka i pani Pozbitowska zobaczyły, byłbym okryty śmiesznością i wstydem... i nic-by chyba nie pozostało, jak utopić się albo powiesić! Oto, o czem mama zapomniała!...
— Ależ!... — tłómaczyła Wielohradzka.
Lecz on przerwał jéj, rosnąc w gniewie, podniecając się coraz więcéj:
— Co mama myśli, że ja chcę, aby oni wiedzieli, jak ja mieszkam, a zwłaszcza, że mama jest szwaczką?... Gdyby się to wykryło!... Ręczę, że wszystkie salony zamkniętoby mi przed nosem, nikt-by mnie nie chciał wziąć na wodzireja... A!... ja tyle lat pracuję, aby zasłużyć sobie na szacunek ludzi i poważanie, a mama chce mi to wszystko wydrzeć... zniszczyć... odebrać...
Parsknął nerwowym śmiechem i porwał się za głowę.
— Daję słowo... możnaby przypuścić, że mama to umyślnie robi!
Wielohradzka zaprotestowała gorąco.
— Ależ, Tadziu! jak możesz przypuścić coś podobnego?
— Mogę! mogę!... — wrzeszczał Tadeusz, rwąc krawat i kołnierzyk — mogę... bo matka tak nie postępuje względem dziecka, jak mama względem mnie postępuje... Zresztą, mama zawsze miała więcéj serca dla obcych niż dla mnie. Dawniéj był Radolt, teraz..
Zatrzymał się, brwi zmarszczył, miał ochotę rzucić wzrokiem w stronę Teci, ale dał pokój.
— Teraz... kto inny!... — dokończył chrapliwie. — Ale... wolna wola mamy... ja nic od mamy nie żądam... tylko proszę, aby mnie mama nie kompromitowała!... Słyszy mama? nie kompromitowała, bo mnie chodzi o moje stanowisko i o moje stosunki... Słyszy mama? moje stosunki!... Mama mi jeść nie da, jak mnie wypędzą z namiestnictwa... a o mojéj przyszłości ja jeden tylko myśleć muszę!...
Wielohradzka była blada jak płótno; oczy jéj zaszły mgłą łez.
— Ależ, moje dziecko!... — wyrzekła — chyba nikt tak, jak ja, nie troszczy się o twoją przyszłość.
Wybuch spazmatycznego śmiechu Tadeusza przerwał jéj mowę.
— Ha! ha! ha!... Mama troszczy się o moją przyszłość... mama troszczy się o moją przyszłość!... Co mama do téj chwili dla téj przyszłości zrobiła?... Czy dała mi mama majątek?... przyzwoitą pozycyę?... zapewniła w Wiedniu protekcyę?... Nic! nic!... Utonęła mama w swojéj krawiecczyznie i oprócz niéj nic mamę nie obchodzi...
Wielohradzka zamilkła. Ręce jéj drżały, zaczęła szukać nożyczek, lecz kilkakrotnie przesunęła palce po ich ostrzach, nie wiedząc, że je ma pod ręką.
Tadeusz zaczął biegać po pokoju i przechodząc kopał meble i porozrzucane dokoła sztuki płótna i perkalu.
— Ale tak dłużéj być nie może!... — wrzasnął po chwili milczenia — tak dłużéj być nie może... ja muszę także zacząć myśleć o sobie i stać się egoistą... Pójdę tylko za mamy przykładem... Wyprowadzę się ztąd... Tak! tak!... wyprowadzę!...
Przez umysł Wielohradzkiéj przesunął się cały szereg samotnych dni. Czarny ten różaniec napełnił jéj serce nagłą rozpaczą. Mimowoli, ruchem kobiety, która nie chce pozostać samą i broni się przed widmem opuszczenia, wyciągnęła ręce:
— Och!... Tadziu!... co téż ty mówisz, moje drogie dziecko!...
Lecz Tadzio, któremu od dni kilku myśl osobnego mieszkania nie dawała spokoju, potrząsał ironicznie głową.
— Nie.. nie... to się na nic nie zda! na nic!... już tak postanowiłem... Mama sama temu winna... Zresztą, już wszystko urządzone.. Mogę się lada chwila wyprowadzić: mnie to nie robi różnicy!
Miał w kieszeni guldenowego papierka i cała mgławica przeczuć obecności Muszki w tém „osobnem mieszkaniu” wirowała mu w mózgu.
— Nie chcę, ażeby dłużéj mama mnie kompromitowała... I ja muszę dbać o swoją przyszłość!...
Wielohradzka tłómaczyć się zaczęła.
— Ależ.. nic się nie stało... Te panie są przekonane..
Wzrok Tadeusza padł na rozrzucone na stole i na ziemi przybory kotylionowe.
Poskoczył jak tygrys i zaczął pośpiesznie wrzucać te wszystkie cacka wewnątrz szafy.
— Naturalnie!... — krzyczał nieludzkim głosem — naturalnie... te panie są teraz przekonane, że to ja żyję w tém śliczném mieszkaniu. Te panie nie są ślepe i poznały akcesorya, które same mi dawały... Co za hańba! co za wstyd!... A... ślicznie mnie urządzono... I to dlaczego? Dlatego, że musiałem sam wziąć się do porządku i obliczenia nareszcie, co i ile mi zginęło...
— Zginęło?...
— Tak! tak!... zginęło!.. Czy mama myśli, iż ja nie widzę, że mi ktoś pokradł najpiękniejsze akcesorya?... Ale skoro tak, niechże wszystko sobie zabierze!... Albo nie — nic mieć nie będzie... nic!!! nic!!!
Zanurzył ręce w stos cacek i nagle zaczął wszystkie te złociste zabawki rwać, szarpać, rozrzucać dokoła, deptać z furyą hysteryczki, która doszła do szczytu paroksyzmu swéj wściekłości.
— Nic! nic!... — powtarzał, a piana mu zalewała zsiniałe z wściekłości wargi.
Dokoła niego, jak snop fajerwerków, migotała i latała cała massa złocistych orderów, gaz, tarlatanów, błyskotek i kwiatów. Już cały stos leżał na ziemi, stos trupów motylich o poszarpanych skrzydłach. Kask francuskiego kirasyera uderzył twardą masą o stojącą na komodzie lampę i stłukł ją. Brzęk spadającego szkła podniecił tylko złość Tadeusza. Porwał tamburyno i, pragnąc przedziurawić je, bił w nie co siły pięściami i łokciem. Długa tarlatanowa zielona szarfa oplotła mu głowę i szyję. Na rękawach kurtki drżały poszarpane kwiaty i złociste druty. Wielohradzka próbowała zbliżyć się i wyrwać mu z ręki tamburyno. Lecz Tadeusz odepchnął ją. Stara kobieta nie zwróciła nawet uwagi na ten giest syna, lecz, z twarzą bladą jak płótno i rękami złożonemi jak do modlitwy, powtarzała ochrypłym głosem:
— Tadziu!... Tadziu!...
Lecz Tadzio nie krzyczał już teraz, bo głosu nie miał od zbytniego krzyku. Piał jak kogut i widząc, że pergamin tamburyna ustąpić nie chce, rzucił się nagle głową naprzód, pragnąc czołem przebić uparte cacko.
Widząc ten giest, Wielohradzka zatrwożyła się jeszcze więcéj i zwróciła się ku Teci, która od kilku chwil wstała ze swego krzesła i milcząca i nieruchoma przypatrywała się Tadeuszowi z pod brwi chmurnie ściągniętych.
Wielohradzka porwała ręce dziewczyny:
— Teciu!... ratuj... uspokój go!... biegnij po doktora!... on sobie jeszcze co złego zrobi!...
Lecz Tecia ręce Wielohradzkiéj całować zaczęła.
— To pani niech się uspokoi!... błagam panią!.. — zaczęła mówić urywanym głosem. — Pani i tak nie ma zdrowia!... ja panią proszę!... niech pani ztąd wyjdzie!... niech pani pójdzie do babci... ja z panią pójdę i zrobię kwiatu pomarańczowego.
Zdawała się zapominać o egzystencyi Tadeusza, który, widząc się opuszczonym i wzgardliwie traktowanym przez tę dziewczynę, która niedawno bladła z przerażenia na widok jego „ataków nerwowych”, nie wiedział teraz, jak wybrnąć z téj „głupiéj sytuacyi”.
Lecz zanadto był kobietą, aby nie poradzić sobie w takiéj chwili. Jak bezwładna kłoda zwalił się na fotel i wybuchnął spazmatycznym płaczem. Był to płacz równie wypływający z podrażnienia nerwów, jak i z podniecenia zmysłów. Gryzł ręce, i dławił się, i krztusił, mając ochotę zacząć wśród łkań krzyczeć jedno imię:
— Muszka! Muszka!...
Dokoła niego pokornie opadły szczątki jego kotylionowych trofeów.
On sam miał wygląd zniszczonéj zabawki, stłuczonego cacka, poszarpanego pajaca.
Zrozpaczony, zaszlochany, drżący, wodziréj c. k. salonów galicyjskich, leżał bez woli i bez tchu w powodzi złocistych strzępków, które zdawały się być pakułami, trocinami, sypiącemi się ze zranionego korpusu tego szykownego Poliszynela.
Panie!
Bardzo się Pan zdziwi, skoro Pan moje pismo raz jeszcze zobaczy na papierze, ale to dlatego, że nie chciałabym z Panem sam na sam rozmawiać po tém wszystkiem, co pomiędzy nami zaszło. Sumienie moje jednak i obowiązek nakazuje Panu powiedzieć, co o nim myślę, bo Pan w ostatnich czasach zrobił się bardzo złym i bardzo niepoczciwym. Powiem to Panu poprostu, tak, jak umiem, bo ja nie znam się na wielkoświatowych frazesach, do których Pana przyzwyczaiły wizyty i tańce u tych wszystkich hrabin i baronów, u których Pan tak ciągle przesiaduje. Ale to wiem i dzięki Bogu rozumiem, że Pan postępuje, jak człowiek bez serca, i że Pan postępowaniem takiem swoją biedną matkę do grobu zapędzi.
To, co Pan względem mnie zrobił, to ja dawno Panu przebaczyłam. Byłam głupia dziewczyna i nie umiałam zachować się przyzwoicie, i Pan Bóg mnie słusznie pokarał za taką lekkomyślność. Odpokutowałam ciężko moje grzechy i wymodliłam sobie u Boga spokój i przebaczenie. Teraz nawet, kiedy już do rozumu przyszłam, jestem Panu wdzięczna za jego naukę. Tylko co do matki Pana, to nie mogę zamilczeć i nie mogę Panu pozwolić, ażebyś się Pan tak nad nią pastwił. Pan tylko myśli o sobie i wiecznie tylko o sobie mówi, a czy Pan nie widzi, jak się pani Wielohradzka zmieniła? jaka jest blada? jakie ma oczy zapuchnięte? Czy pan nie słyszy, jak ona w nocy kaszle? Babcia mówiła, że to serce się kraje patrzeć, jak się taka kobieta marnuje w wysługach dla takiego, jak Pan, dorosłego mężczyzny. I Babcia miała racyę. Pan powinien ulżyć trochę w pracy swojéj matce, a nie ciągle balować, a potem jeszcze téj biednéj, świętéj kobiecie sceny robić. Ja wiem, że mnie Pan za ten list już ostatecznie znienawidzi; ale, proszę Pana, taka nienawiść to mnie nie obraża, ani nie martwi, bo każdy człowiek, co źle postępuje, to nie lubi tych, co mu prawdę w oczy mówią. A że Panu nikt prawdy w oczy nie powiedział i nie powie, to ja wzięłam na odwagę i piszę do Pana ten list, który Pan może schować, a może podrzeć. O to się nie boję, bo przedwczoraj ksiądz mi poradził, ażebym Babci przyznała się, jak było pomiędzy mną i Panem. Więc choć to mnie dużo kosztowało, powiedziałam Babci wszystko i pokazałam jéj brulion listu, który do Pana do Francyi pisałam. Babka bardzo mnie złajała za to wszystko, ale mi przebaczyła i przyrzekła, że sama panu Janczewskiemu o wszystkiem powie. Bo i to chciałam koniecznie ja sama. Nie mogłam przecież wyjść za mąż tak, aby pan Janczewski nie wiedział, jaka byłam przed ślubem. Bardzo się bałam, ale pan Janczewski nic nie powiedział i tylko się zrobił dla mnie jeszcze uprzejmiejszy i lepszy. Widziałam, że trochę posmutniał, ale to taki anielski człowiek, jak Babcia i Mama Pana, więc nawet mi nie dał poznać, że mu przykrość zrobiłam. Już ja mu to całem życiem szczęścia wynagrodzę i taka będę dobra, że o wszystkiem zapomni! Widzi więc Pan, że nie mam teraz powodu bać się, ażeby mój list do Pana mnie skompromitował. Teraz mam czyste sumienie i, na szczęście, przestałam kłamać i ludzi oszukiwać. I tylko teraz chciałabym, ażeby się Pan opamiętał i wreszcie zrozumiał, że tak żyć, jak Pan, nie można i dręczyć Matkę to grzech i brak serca, a chyba Pan ma serce i nie jest zupełnie bez serca. Już ta biedna Mama to ledwo na nogach ustać może i za komorne winna, i kaszle, i meble ma zajęte. A Pan nic nie chce wiedzieć, tylko tak napada i krzyczy i spazmuje, że aż wstyd i zgroza patrzeć na takie komedye. I to Panu na seryo mówię, że jeśli Pan się nie opamięta, to ja tak zrobię, że po ślubie wezmę Pana Mamę do siebie i będę ją pielęgnować i nie pozwolę jéj dłużéj męczyć. A Pan niech sobie wtedy robi, co chce: niech Pan sam mieszka, chodzi do restauracyi; tylko nie wolno Panu będzie nawet przyjść Mamę zobaczyć u nas. Na to Panu przysięgam! Bo taki syn, jak Pan, to nie godzien mieć taką Mamę, jak Pan ma. A teraz kończę ten list, bo jeszcze powiedziałabym Panu co przykrego, taki mam żal do Pana, ale nie za siebie, tylko za Mamę Pana.
P. S. A to, co Pan powiedział, że Panu z szafy poginęły ordery, to ja dobrze zrozumiałam, że to niby do mnie było. Tylko ja się nawet nie obraziłam, bo wiedziałam, że przez Pana tylko złość mówiła, boć przecież Pan wie, że ja jestem już dorosła dziewczyna, i takie cacka to dla mnie nie mają wartości i ciągną tylko do siebie próżniaków.
Rodzaj terrasu dwupiętrowego mieścił w swem wnętrzu nisze i legowiska psów. Można było terras ten obejść dokoła. W środku wielka kryta sala miała połączenia ze wszystkiemi celami, w których mieściły się na zimę psy. Zamykano wówczas nory od zewnętrznéj strony. Chroniono cenne zwierzęta od przeziębienia. Gończe miały inne budowle, urządzone według koniecznéj dla nich hygieny. Lecz tu mieściły się najcenniejsze okazy lub świeżo sprowadzone, które Maleni pragnął najkorzystniéj zaprezentować odwiedzającym.
W téj chwili psiarnia była opuszczoną najzupełniéj przez służbę. Maleni bawił we Lwowie i tylko Muszka od czasu do czasu zaglądała do Paprotki, zajmując się psami.
Służba rozchodziła się po lesie, lub ciągnęła ku dworowi. Psiarczyki, dwa małe wyrostki, poszli do lasu piec kartofle w popiele.
Widocznie nie spodziewano się przyjazdu państwa, gdyż Muszka wczoraj zjechała niespodziewanie, zapowiadając na odjezdnem, iż powróci dopiero za tydzień.
Przez kratę drucianą psy szczekały i wyły. Tadeusz zbliżył się do furtki i probował ją otworzyć.
Dostrzegł, iż kłódka założona była tylko, ale nie zamknięta. Chwilę zawahał się, nie wiedząc, czy ma wejść do środku. Obok ścieżki, wiodącéj do wnętrza terrasu, znajdował się właśnie box wspaniałych dogów angielskich Mastiffs, o blado-kawowéj sierci i czarnym, olbrzymim pysku. Z drugiéj strony stara suka gaskońska, wielka i żółta jak dukat, patrzyła na niego nieufnie zaczerwienionemi ślepiami.
Nagle szczeknęła chrapliwie, i był to sygnał potwornéj symfonii cienkich i nizkich głosów, akord fatalny i donośny, dysonans wpadający rozwichrzoną gammą w massę wiosennego powietrza.
Wszystkie psy i psiaki zaczęły grać i ujadać zapalczywie, otwierając pyski, opierając się na wyciągniętych daleko przednich łapach.
I tylko dogi nie wtórowały téj symfonii, stojąc nieruchome i groźne, gdy psy górskie z rasy św. Bernarda, białe z żółto-szaremi łatami, legły leniwie i ciężko, tuż przy saméj siatce, śledząc milcząco niespodziewanego i nieznanego przybysza.
Za niemi bielały patony pirenejskie, śnieżne, podznaczone czernią silną ócz i plamą okrągłą nosa.
Wielohradzki całą siłą woli przezwyciężył trwogę, którą uczuł na widok tych srogo wpatrzonych w niego ślepi i roztwartych pysków. Nigdy w życiu nie widział naraz tylu psów, i to psów tak olbrzymich, tak niezwykłych i groźnych. W niszach, w których złociło się trochę słomy, przez okrągły otwór w szaréj ścianie kamiennéj widział jeszcze wszędzie wielkie łby niepokojące i zagniewane. Kilka białych gryfonów, niewielkich, nastroszonych angorą o żółtawych odcieniach, ujadało na piętrze terrasu, a małe bassety wykrzywione i kilka taksów pokracznych, karykaturalnych, wtórowało im ochrypłemi głosy.
Wielohradzki, idąc na palcach, przesunął się pomiędzy psami, przybierając, o ile możności, minę swobodną i ruchy pełne gracyi. Przypuszczał, iż Muszka jest wewnątrz zabudowania, i kto wie, może widzi go, nie będąc widzianą.
Pod siekącą chłostą wrzasku psów pchnął jakieś drzwiczki i nagle znalazł się w przestronnéj sali, słabo oświetlonéj wprawionemi w sufit, zabrudzonemi deszczem i śniegiem szybami.
Nowy wybuch wściekłego ujadania powitał wejście Tadeusza. Ten wrzask, półcień panujący dokoła nie dozwolił Tadeuszowi rozróżnić otaczających przedmiotów. Spostrzegł tylko ciemną massę drobnych stworzeń i jakieś jasne zjawisko, wytryskujące z czarnéj wilgoci ubitéj ziemi, służącéj za podłogę. Cofnął się i potrącił gliniane naczynie z wodą, które oblało jego wycięte półbuciki i jedwabne skarpetki zimną strugą. Ogłuszony i nawpół oślepły mrugał oczami, napróżno starając się odzyskać równowagę.
Powoli rozróżnił, iż poruszająca się massa były to psy, kręcące się tu i owdzie, w ciągłym i bezustannym ruchu. Zjawisko jasne i smukłe przybrało teraz uchwytniejsze kształty. Blado-liliowa batystowa bluzka i popielata wełniana spódnica, biały pasek z lakierowanéj skóry odcinały się teraz wyraźnie w półcieniu. I twarz występowała coraz dokładniéj, twarz obramowana massą złotorudych włosów, gorących i zmysłowych. Muszka miała w téj chwili swą maskę pobladłą, maskę dni złych i fatalnych.
Otoczona tak zwierzętami, z których sierci biła woń dzika i pociągająca, stała Muszka milcząca i nieruchoma, wpatrzona szeroko otwartemi źrenicami w cofającego się ku ścianie Wielohradzkiego. We wzroku tym malował się cały świat pogardy i pragnienia. Muszka płonęła w téj chwili cała od zdenerwowania i ręce jéj zlodowaciałe ściskały konwulsyjnie harap, który opadał ku ziemi wśród fałdów angielskiéj spódnicy.
A jednak, głosem napozór spokojnym, lecz cokolwiek stłumionym, przywołała ku sobie Tadeusza:
— Chodź-że pan tu bliżéj! — wyrzekła prawie rozkazująco.
I on, jak jeden z tych psów, które kręciły się dokoła, przysunął się, potykając się po nierównéj podłodze.
Chciał porwać ją za rękę, lecz ona ręce trzymała opuszczone i natychmiast odwróciła głowę, jakby nie chcąc spotkać wzroku Tadeusza.
— Patrz pan... — wyrzekła — to rasa francuska à poil ras, nazywają się „Briquets d’Artois”. Podobno są nadzwyczajne... nie lubię tylko ich sukni. Nic nie mówi, nie ma charakteru.
Tadeusz milczał, lecz czuł dokładnie fałszywą nutę w głosie Muszki. Postanowił jednak być jéj ślepo uległym. Poddańcze usposobienie psów razem z ich dzikim odorem wnikało w jego istotę. Mimowoli płaszczył się, uszy tulił i oczy pokornie w górę wzniósł.
— A to Cookes espagneules... — ciągnęła daléj Maleniowa, wskazując harapem kilka małych piesków, uczesanych ślicznie, kokieteryjnie, wyzywająco, o rudawych fryzurach, przypominających czerwonawe włosy Muszki.
Piękna irlandzka suka ceglastéj prawie barwy przypełzała do nóg kobiety.
— Kettly!... Kettly... — wymówiła Muszka, a głos jéj nabierał pewnéj uczuciowéj nuty — stara, poczciwa Kettly...
I ręka jéj przesuwała się po łbie suki miękką, leniwą pieszczotą.
— Tam są inne jeszcze irlandzkie rasy, o!... Patry Molly, a tu Blackfield Spaniels...
Głos jéj stawał się coraz cichszy i niepewny. Osunęła się na przewróconą dnem kadź i pociągnęła ku sobie irlandzką sukę.
— Kettly!... Kettly!... — szeptała.
Tadeusz zbliżył się i przyklęknął z drugiéj strony jéj kolan.
— A ja?... — dopominał się błagalnie.
Ona, tak jak tam, na wybrzeżu morskiém w Concarneau, drugą rękę położyła na głowie Tadeusza. Harap leżał teraz na jéj kolanach, przecinając tkaninę jéj jasnéj sukni czarną linią. Część jéj ręki dotknęła twarzy Tadeusza.
I nagle Muszka pobladła jeszcze więcéj, źrenice jéj rozszerzyły się w niepomierny sposób, usta rozchyliły się, ukazując biel zaciśniętych zębów.
Nerwowym, gwałtownym ruchem odepchnęła od siebie psa i przyciągnęła mężczyznę.
— Kochany!... kochany!... — wyszeptała.
Tadeusz, zanim zdołał dotknąć jéj ust, jakaś jasna smuga przesunęła mu się przed oczyma. Psy zaczęły ujadać, jak szalone. Równocześnie Muszka z nadzwyczajną siłą odepchnęła go od siebie i, porwawszy się z miejsca, pochyliła się ku niemu, jak hyena.
— Arrière, canaille!... — zawołała drżącym głosem.
Harap śmignął w powietrzu tuż nad głową Wielohradzkiego, który klęczał ciągle, oszalały, nieprzytomny, kurcząc instynktownie głowę przed świszczącemi w powietrzu rzemieniami.
Po za plecami posłyszał nagle głos męski:
— Co się tu dzieje? co to znaczy?
Nerwowym ruchem Wielohradzki wykręcił głowę.
Po za nim, w drzwiach otwartych, stało kilku mężczyzn: Wielohradzki zdrętwiał; w najbliżéj stojącym poznał Maleniego.
Dygnitarz! — a jego twarz biała i olbrzymia, pochylona cokolwiek, zdawała się być potworną nieruchomą maską, zawieszoną w powietrzu. Twarz ta planowała w przestrzeni, przecięta czarną plamą oczodołów i jamy ust napół otwartych. Tadeusz pozostał na klęczkach w postawie żaka szkolnego, złowionego na kradzieży jabłek. Trwoga ogarnęła go straszna. Podwładny i kochanek drętwieli w nim równocześnie przed zwierzchnikiem i mężem. Nie czuł śmieszności swojéj pozy, nie starał się nawet nadrobić fantazyą, któréj nigdy nie miał na zbyciu.
Psy przycichły trochę, gdyż w otworze rozsuniętych drzwi ukazywały się postacie psiarczyków, nadbiegłych co tchu z lasu na widok nadjeżdżających niespodziewanie powozów, wiozących Maleniego i kilku sportsmenów.
— Co się tu dzieje? voyons... co się stało? — zapytał Maleni.
Bez chwili wahania Muszka, wyprostowana i dumna, odparła:
— Ten pan (harap ukazał Wielohradzkiego) zna cokolwiek weterynaryę. Chciałam, aby obejrzał uszy Molly... ten pan zapomniał się... przywołałam go do porządku... Voilà!
Mrużyła oczy, patrząc z góry na Wielohradzkiego. Robiła w téj chwili wrażenie dobréj aktorki, i tylko wprawne oko dostrzedz mogło drżenie jéj rąk i nerwowy skurcz warg. Czuła, iż w téj chwili rozgrywa się cała jéj przyszłość i że z apoteozy tryumfalnéj świetności, w jakiéj żyła, spaść może na dno nędzy moralnéj, ubóstwa materyalnego (względnego) i śmieszności zapomnienia się w objęciach tak marnéj kreatury, jaką był Wielohradzki.
Ton jéj mowy był już napozór zimny i obojętny, lecz pot zrosił jéj krzyż, a w gardle zaschło. Nie śmiała spojrzéć w twarz męża. Instynktem odgadywała, że Maleni zrozumie prawdę i nie uwierzy jéj słowom. Lecz nadzieja, iż człowiek ten nad wszystko ceni swoją karyerę i utrzymanie się na stanowisku, dodawała jéj otuchy.
Maleni bez najmniejszéj zmiany w twarzy wysłuchał słów żony. Zdawać-by się mogło, iż odpwiedź tę on jéj myślą dyktował i suggestyonował. Gdy skończyła, podał jéj ramię.
— Acceptez mon bras!... — wyrzekł spokojnie.
I gdy ona oparła swoją rękę na jego ramieniu, wyprowadził ją z psiarni pomiędzy dwoma rzędami rozstępujących się mężczyzn.
Na progu usunął ramię i Muszka odwróciła się twarzą ku niemu. W téj chwili spotkały się ich źrenice i zamigotały w słońcu wiosenném przez jedną sekundę. Pierwsza Muszka spuściła powieki. W tém mgnieniu oka zrozumiała, iż Maleni wie całą prawdę: tyle pogardy i ironii uczuła we wzroku męża.
Lecz teraz była już zupełnie spokojna i pewna siebie. Giest, którym Maleni ofiarował jéj ramię, był pełen szacunku i godności. Wiedziała, że ramię to prowadzić ją będzie nadal mimo wszystko i utoruje jéj drogę świetną i wspaniałą. I lekko a majestatycznie oddaliła się wśród krzaków zieleniejących od spodu, a po wierzchu pociągniętych krwawym refleksem zapadającego słońca.
Przez ten czas Tadeusz podźwignął się z ziemi. Słowa Muszki spadły na niego jak lodowy grad i zmroziły całą jego istotę. To przejmujące zimno fizyczne zabijało w nim poniekąd wszystkie wrażenia moralne. Potarł ręką czoło, spojrzał dokoła i z ciemnéj massy kręcących się psów przeniósł wzrok na stojących w strudze światła mężczyzn i na powracającego ode drzwi Maleniego.
Uczuł, iż musi coś powiedziéć koniecznie, i zbielałemi usty wybełkotał z jakąś mimowolną uniżonością:
— Je suis à vos ordres, monsieur!
Lecz Maleni, z rękami w tył założonemi, z cylindrem zsuniętym z czoła, nie spojrzał nawet w stronę Tadeusza.
— A mes ordres? — odparł obojętnym głosem — dites: aux ordres de mes domestiques!
Lekko wykręcił głowę ku psiarczykom, którzy od kilku chwil uprzątali gorliwie próżne miski i sortowali psy, zapędzając je do klatek.
— Wyrzucić tego człowieka! — rzucił przez ramię.
Poczém zwrócił się ku stojącym ciągle nieruchomo mężczyznom:
— Panowie... proszę za mną! obejrzymy najprzód Gordon Setter’y, a późniéj przejdziemy do Dachshundów. Mam nadzwyczajne niemieckie i...
Wielohradzka wypiła herbatę, zjadła suchą bułkę i, przyciemniwszy trochę lampę, usiadła przy stole.
Zmęczona była i smutna.
Jakiś niepokój rwał jéj serce od samego rana. Zdawało się jéj, gdy wstała, że nie ma dachu nad głową, i czuła się samą, chorą i opuszczoną nad wyraz wszelki. Powróciła od Piknickiéj, gdzie zaczynał panować nastrój świeżo zakładającego się gniazda. Tecia, zupełnie swobodna i szczęśliwa, była punktem jasnym, do którego ciągnęły spojrzenia babki, Felka, pana Janczewskiego i saméj Wielohradzkiéj.
Wyprawa, przygotowywana powoli, zalegała teraz komodę, stoliki, krzesła. Była to biel skromna, dziewczęca, wdzięczna i czysta. Tecia kąpała się w tém ubóstwie śnieżném tanich koronek i płótna. Stawała się coraz więcéj kobietą, rozwijała się jak kwiat, jak ptak gotujący się do lotu. Wielohradzka w téj atmosferze zapominała się, przejmując się mimowoli radosnemi nadziejami i szczęściem danéj chwili, jakby i dla niéj była w tém jakaś osobista cząstka. Powróciwszy do domu, znalazła się w pustce i osamotnieniu. Natychmiast przeczucie nieszczęścia spadło na nią, jak sęp, i zaczęło rwać jéj serce. Chciała się modlić, lecz książka wysunęła się z jéj rąk. Banalne frazesy drukowanéj modlitwy nie wystarczały jéj. W głębi serca nic znaleźć nie mogła.
Usiadła więc w półcieniu i swe zbolałe oczy zanurzyła w przestrzeń, w któréj majaczył jakiś niewidzialny wróg groźnego fatalizmu.
— To ten list Radolta tak mnie rozstroił — pomyślała, opierając głowę na spracowanéj dłoni.
Rano bowiem dostała list od literata, który przez jéj życie przesunął się jak cień, zostawiając jako wspomnienie srebrzystą strugę gorących łez i chromatyczną gamę jęku torturowanego zwierzęcia.
I jęk ten powtórzył się teraz, dobywając się całą siłą z tego szmatu papieru, przysłanego z zapadłéj wioszczyny górskiéj, w któréj dogorywał Radolt. Nie była to śmierć fizyczna, natychmiastowa i nieunikniona, lecz była to agonia moralna wyczerpanéj życiem istoty. Radolt szalał ze smutku i rozpaczy w otoczeniu ludzi prostych, cierpiąc podwójnie wśród jasności i przestrzeni wioskowéj.
„Kona coś we mnie z dniem każdym o zachodzie słońca — pisał do Wielohradzkiéj — kona ciężko i boleśnie. Przechodzę całą Golgotę śmierci i sądzę, że już wszystko skończone. W nocy śpię jak umarły. Nie śnię, jestem bez czucia, bez życia. Lecz rano budzę się i doznaję uderzenia maczugą. Cały ten trup, który, zdawało mi się, że już tylko potrzebuje się rozłożyć i w proch rozpaść, odżywa i torturuje mnie długi, długi dzień, bez chwili wytchnienia. Wieczorem rozpoczyna się moja męka. Nie wiem, czy mnie Pani zrozumie, ale ja w téj samotności, ze wspomnieniem téj strasznéj zbrodni, jaką na mnie spełniono, chwilami tracę resztę rozsądku, jaka mi jeszcze pozostała. Z chwili trochę przytomniejszéj korzystam i skarżę się Pani, bo Pani jedna okazała mi, nie litość, ale serce prawdziwe i współczujące. Jeślim natrętny — przepraszam! ale ja dławię się od tak dawna i rana moja nie może się zagoić, i tylko jątrzy się i boli coraz więcéj! coraz więcéj! Jad, który ci ludzie w rany wlewają, jest silny i zbierany z żądeł piekielnych potworów. Nic nie zdoła go zniszczyć, nic zeń nie uleczy. Strzeż Pani Tadeusza, aby i on nie zatruł się tym jadem, bo nawet w swém sercu nie znajdziesz na tę śmierć powolną lekarstwa. Moja matka, prosta chłopka, ale zawsze to matka. Próbowałem wypłakać się u jéj kolan. Nie pomogło! Jeszcze mi chyba dodało smutku i goryczy!...”
Przeciągle i chrapliwie wybiła na zegarze w kuchni jedenasta.
Wielohradzka myślą przechodziła ustępy listu Radolta.
„Strzeż pani Tadeusza, aby i on nie zatruł się tym jadem!...”
Powoli Wielohradzka zaczęła wnikać w siebie i bezstronnie zapatrywać się na minione chwile. Muszka, wyjazd Tadeusza do Concarneau, owe piękne rojenia małżeństwa z panną Dobrojowską, zniweczenie tych nadziei, w które ona tak gorąco, tak niezłomnie wierzyła — nie byłże to już ów jad, owa trucizna, która weszła w jéj życie i w życie Tadeusza?
Nigdy od téj chwili nie zdołała odzyskać równowagi i zawiązać dawnéj, serdecznéj nici pomiędzy sobą i synem. Ciągle rwało się coś pomiędzy nimi, i widmo kobiety o miedzianych włosach stało po za progiem ich ubogiego mieszkania, w którym tryumfowały gnomy złośliwe codziennych, materyalnych kłopotów.
I coraz więcéj, coraz więcéj serce Tadeusza oddalało się od niéj; czuła to doskonale: dziecko jéj nie było już jéj dzieckiem. Jakiś mur wznosił się powoli pomiędzy nimi dwojgiem. Jego uraza do matki rosła coraz większa, uraza niesformułowana, ale istniejąca. Ona zaś, zdjęta jakiémś nieokreśloném zrozumieniem swéj winy, usuwała się, pokorna i zalękniona.
„Nawet w swém sercu nie znajdziesz na tę śmierć powolną lekarstwa”.
Ten człowiek miał racyę.
Nie znalazła w swém sercu lekarstwa na ten rozkład moralny i rozterkę duchową, jaką czuła w Tadeuszu. Nie umiała z nim mówić teraz i unikała nawet wszelkiéj głębszéj rozmowy. Była dla niego pozornie obcą i poprzestawała tylko na pielęgnowaniu potrzeb cielesnych; czuła bowiem, że wszystko, o czém mówić będzie, zadźwięczy pusto i fałszywie wobec téj lodowatéj pustki, jaka zaczynała wytwarzać się pomiędzy nimi. Po stronie syna, po za jego postacią, Wielohradzka dostrzegała teraz całą massę widm, zbitych w jeden kłąb błyszczący i hałaśliwy, ona zaś była po swéj stronie sama jedna, zziębła i opuszczona.
Wybiła dwunasta.
Wielohradzka nie myślała nawet gotować się do spoczynku. Siedziała wciąż, jakby oczekując na przybycie jakiegoś spodziewanego gościa. Zamiast serca, czuła lodową bryłę; mimowoli, ruchem oczekującego na cios ptaka, kurczyła głowę w ramiona.
Wobec téj fatalnéj a nieuniknionéj jakiéjś grozy, która nad nią zawisła, czuła się bezsilną i nawet modlitwą nie próbowała odpędzić upiora, czyhającego po za zamkniętemi drzwiami jéj mieszkania. Posłyszała, iż ktoś wchodził na wschody. Nie były to kroki Tadeusza.
Ktoś szedł ciężko, jak człowiek pijany lub chory. Zatrzymywał się chwilami i znów zaczynał swą wędrówkę, potykając się z łoskotem, obijając się o ściany.
Nie — nie był to chód Tadeusza, a jednak Wielohradzka powstała z krzesła i, zwrócona twarzą ku drzwiom, oczekiwała na tę istotę, która niepokojącym łoskotem przerywała nocną ciszę. Pode drzwiami kroki ustały.
Nastało wielkie głuche milczenie.
Wielohradzka, bez oddechu, nieruchoma, z oczyma szeroko otwartemi pod pasmami swych srebrnych włosów, stała wciąż wyprostowana, z rękami przyciśniętemi do piersi.
Klamka pociśnięta otwarła się prawie bez hałasu i jakaś postać zgarbiona wsunęła się do przedpokoju.
Człowiek ten miał odzież Tadeusza, lecz trzymał pochyloną głowę i opuszczone wzdłuż ciała ręce. Gdy stanął na progu, podniósł głowę, i Wielohradzka poznała cień swego syna w téj masce prawie zielonéj, o oczach zapadłych i nosie zwężonym, jak u trupa. Włosy przylegały mu do skroni; dolna warga obwisła bez woli. Zdawał się nie oddychać, powieki nie zamykały się.
Przez krótką chwilę zatrzymał się u progu i oparł o drzwi. Potoczył wzrokiem dokoła i nagle usta mu drżeć, jak dziecku, zaczęły. I rzucił się naprzód, wielkim głosem wołając:
— Mamo! mamo!...
Jak skrzydła dobroczynnego ptaka, tak rozwinęły się macierzyńskim giestem ramiona Wielohradzkiéj.
Za chwilę Tadeusz klęczał u jéj kolan i szlochał gwałtownie, jak dziecko.
Pochylona nad nim Wielohradzka tuliła jego głowę, a przez myśl jéj przesuwały się słowa listu:
„Moja matka — prosta chłopka, ale zawsze to matka! Próbowałem płakać u jéj kolan — nie pomogło!”
Po słowach i postępku Maleniego Tadeusz nie mógł się nawet spodziewać, iż Maleni wyzwie go na pojedynek.
Jakież jednak było inne wyjście z téj potwornéj sytuacyi? Dotychczas ludzie nie wymyślili jeszcze nic innego, jak w podobnych razach wzajemny mord i zbrodnię, usankcyonowaną obecnością świadków i kodeksem światowym. Tadeusz jednak nie mógł miéć po doznanéj obeldze nawet téj satysfakcyi, aby dać się pokrajać, albo przeszyć kulą rewolwerową.
Maleni powiedział: „wyrzucić tego człowieka!” — i w ten sposób cała sprawa załatwiona została. Dla Malenich, dla świadków całego zajścia Wielohradzki już nie istniał, Muszka tego samego dnia była wieczorem w teatrze, w asystencyi męża, który nawet raczył zamanifestować pewnego rodzaju większą kurtuazyę względem żony. Było to mało, nic prawie; napozór ci państwo zachowywali się względem siebie lodowato, correct i obojętnie. Lecz subtelne owe odcienie nie uszły uwadze panów, którzy byli świadkami owego zajścia w psiarni. Byli to jednak ludzie niezmiernie dobrze wychowani, fałszywi i rozumiejący doskonale, co mówić wypada, a co należy zachować dla siebie. Milczącą umową postanowili całą tę scenę pozostawić w otchłani swéj niepamięci. Ponieważ sam Maleni nie zrobił najmniejszéj alluzyi w późniejszéj rozmowie, jasném więc było, iż pragnął, aby fakt ten wymazany został z pamięci obecnych. Ludzie ci byli tak zjednoczeni i spojeni ściśle intelektualnie, iż żaden z nich nie zastanawiał się nad postępkiem Muszki i nie szukał wyjaśnienia. Przyjęli to, co Maleni im podał, i zadowolnili się tém zupełnie.
Gdy w pół godziny późniéj wsiedli do wojskowego breaku o nizkiém pudle i wysokim koźle, z pomalowanemi na żółto kołami, nie mieli najzupełniéj wyglądu ludzi, przed których oczyma rozegrała się tragedya, mogąca zniszczyć i w gruzy obrócić sytuacyę téj kobiety, siedzącéj na koźle, pod baldachimem mieniącéj się parasolki. Patrzyli na nią obojętnie, nawet bez zaciekawienia, jakie zwykle w przeciętnéj burżuazyi wywołuje historya wiarołomstwa. Zresztą nie było dowodów. Prawdopodobnie było tak, jak mówiła Maleniowa.
Tymczasem Wielohradzki szalał w bezsilnéj rozpaczy.
Rozszlochany i rozspazmowany legł u kolan matki i tam powoli wyjęczał jéj całą prawdę. Ominął tylko szczegół swéj bytności u Muszki. Instynkt kazał mu zataić ohydę tego objawu ze strony kobiety w obecności drugiéj kobiety, czystéj i nieskalanéj.
Wielohradzka, pobladła i drżąca, wysłuchała spowiedzi syna. Nie przestawała pieścić go i uspakajać, lecz ręce, przesuwające się po jego włosach i twarzy, miały nerwowe ruchy nagle oślepłego człowieka. Gdy Tadeusz umilkł, i ona nagle zapadła w nieruchomość, cała biała w pasmach swych siwych włosów, z oczyma jeszcze więcéj w głąb zapadłemi. Zdawała się stać nad brzegiem jakiejś przepaści, pełnéj zgnilizny i robactwa. Nie miała siły cofnąć się, ona — ona moralna królewna. Jakaś brutalna ręka zdzierała z niéj teraz wiekową pleśnią porosłe taśmy, któremi duszę jéj, tam na wsi, od dziecka skrępowano, suchą, lecz zarazem romantyczną dłonią obowiązku. I to, czego Tadeusz nie powiedział, ona odgadła i zrozumiała.
W sercu uczuła wielkie zimno i czerń niezmierzoną.
Tamta kobieta, zdradzająca swego męża w rok po zamążpójściu, wydala się jakimś fenomenem, chorobą zaraźliwą, o któréj wśród epidemii słyszy się ciągle często, lecz któréj się nie widzi, i często umiera się, nie mając pojęcia, czém była owa epidemia, wśród któréj się przeszło. Wzrok jéj padł na syna i mimowoli ręce jéj nerwowo zaczęły odsuwać się od jego głowy.
Był to spólnik téj kobiety, oszust, kłamca i złodziéj...
Wkradał się do domu Malenich i tam „plamił honor” pana domu.
Dla Wielohradzkiéj fakt ten wydawał się szczytem zbrodni i grzechu.
Lecz równocześnie ogarnęło ją wielkie rozrzewnienie. Tadeusz, drobny i mały, tulił się do jéj kolan, nędzny i zmęczony, jak ptak, który zabłąkał się zdala od gniazda. I matka zwyciężyła kobietę. Ręce Wielohradzkiéj znów otuliły głowę syna i tylko wargi jéj pozostały milczące, zbielałe, jakby szron z głębi jej serca wstąpił na nie i piął się ku skroniom, na których śnieżyły się dwa płatki siwych włosów, korona smutku i mozolnie przebytego wieku.
Zaczęła się teraz dla Wielohradzkiéj prawdziwa Kalwarya, krzyżowa droga, którą ona iść musiała, dźwigając na zbolałych plecach krzyż, zbyt ciężki na barki jednéj spracowanéj istoty.
Stała u stóp Golgoty, jak prawdziwa dolorosa, uboga i pokrywająca swój ból i łzy koniecznością konwenansów.
Tadeusz, po przepłakanéj i przejęczanéj nocy, oświadczył rano, iż do biura nie pójdzie, że nie pójdzie tam nigdy, aż do chwili, w któréj Maleni bić się z nim będzie, jak na dwóch ludzi „honoru” przystało.
Zamknął się w swoim pokoju i leżał na łóżku, zrywając się co chwila, jak szalony, wybuchając płaczem i rzucając się ponownie na posłanie.
Należało według tradycyi, aby to mąż, znieważony i szarpnięty na swym „honorze”, wyzwał kochanka; lecz Tadeusz nie uchodził nawet w oczach Maleniego za „kochanka” en règle, ale poprostu za takiego pana, który się zapomniał. Nie należało więc nawet spodziewać się przysłania świadków ze strony Maleniego.
Była to straszna i dojmująca pogarda, to stanowisko, jakie owa para dygnitarska zajęła względem Wielohradzkiego. Ocalając nieskazitelność swéj reputacyi małżeńskiéj, pogrążono jednocześnie „tego drugiego” w otchłani najzupełniejszego poniżenia. Nie istniał dla nich pomimo tego, co zaszło. Istniéć nie mógł.
A jednak Wielohradzki spodziewał się, że Maleni, zrozumiawszy sytuacyę, w tajemnicy bodaj zażąda od niego honorowéj satysfakcyi. Całą duszą pragnął teraz być traktowanym, jak ktoś z towarzystwa, jak ktoś mogący być kochankiem Maleniowéj i partnerem w pojedynku pana Maleniego. I szalone to pragnienie rosło i potęgowało się w nim z każdą minutą. Nareszcie owo ostrze szpady, krzywa linia pałasza lub lufa pistoletu zaczęły go hypnotyzować i zdawać mu się upragnionym celem, do którego dążyły teraz jego pragnienia i myśli.
Głęboko zakorzeniona idea uleczenia swego honoru i zmycia obrazy we krwi, cięcie się i rąbanie tradycyonalne nurtowały go i suggestyonowały mu konieczność pojedynku. Z myśli zeszła mu najzupełniéj Muszka. Nie myślał o niéj. Widział ją we mgle jakichś wspomnień. Zasłonił ją Maleni, straszny, groźny, nieubłaganie obojętny. Ta obojętność właśnie była najmonstrualniejszym faktem. Tadeusz wywoływał w gorączce oczekiwania fantazyą swoją potworne sceny pomiędzy sobą a mężem Muszki obelgi wzajemne, nawet zamieniane policzki...
Zdawało mu się, że jest tam, w psiarni, że Maleni stoi przed nim, we drzwiach czerni się tłum kasynowców. Coś jasnego, jakaś smuga biaława znika pomiędzy czarnemi sylwetkami mężczyzn. To Muszka odchodzi. I zaraz, po wyjściu „damy” — on i Maleni mierzą się pogardliwym wzrokiem, stają naprzeciw siebie, jak dwaj godni siebie przeciwnicy. I zamieniają słowa równoważne z obu stron. Wielohradzki powściąga się, rozumiejąc rozdraźnienie oszukanego męża, lecz nareszcie wybucha, podnosi rękę, przecina powietrze...
Nagle — słyszy głos łagodny matki:
— Mój Tadziu kochany!... wypij choć trochę herbaty z cytryną!...
Tadeusz kryje głowę w poduszki. Rzeczywistość chwyta go w swe szpony. Nie odpowiada matce i tylko pragnie ciemni i spokoju. Jest tak zbolały moralnie i fizycznie, iż zdaje mu się, że jest jedną raną. Jęczy cicho, jak obite szczenię. Wielohradzka już jęk ten znała.
Odżył w jéj wspomnieniach z chwil niedawno minionych. Był to jęk Radolta, kryjącego tak samo jak Tadeusz głowę w poduszki. I mimowoli Wielohradzka zaczęła pielęgnować syna tak, jak pielęgnowała tamtego „obdartusa”, do którego przywiązała się z powodu jego łez i rozpaczy.
Więc — zimne kompresy na głowę i serce, brom, kwiat pomarańczowy podawała teraz kolejno, pochylona nad synem, z czołem przecietém bolesną blizną, zgrzybiała nagle i postarzała w ciągu jednéj nocy.
Powoli na usta jéj wypłynęły słowa, z początku jedynie macierzyńskie, pieszczotliwe, późniéj coraz energiczniejsze, żeby rozbudzić w Tadeuszu jego zamierającą wolę.
Lecz gdy z urywanych zdań syna zrozumiała, iż Tadeuszowi chodzi o pojedynek z Malenim, zdrętwiała znów cała.
— On się ze mną bić musi!... powinien!... ja muszę się z nim bić!... mamo!... ja muszę koniecznie!... — wybuchnął wreszcie Tadeusz, zrywając się z pościeli.
Wielohradzka cofnęła się, przyciskając ręce do piersi.
— Bić się?... ty?... Tadziu!...
Serce jéj macierzyńskie załopotało nagle wszystkiemi skrzydłami trwożliwéj rozpaczy. Pojedynek zarysował się nagle przed nią, jak czarne widmo, wlokące za sobą śmierć nieuniknioną. Bez tchu stała teraz na środku małego pokoiku, oświetlonego żółtawém, chmurném światłem. Deszcz bił o szybę drobnego okienka i spadał z pluskotem z dachu brzydką szemrzącą kaskadą. W pierwszym pokoju Tecia, odgadując instynktem kobiecym tragiczność sytuacyi, szyła cicho, starając się nawet nie szeleścić jedwabiem swéj ślubnéj sukni, do któréj starannie przyszywała kokardy ze śnieżnéj wstążki. Odstawiła maszynę i wyniosła kanarka do kuchni. Przeczucie jéj mówiło, iż chodzi tu o rzecz ważniejszą niż o zwyczajny atak nerwowy Wielohradzkiego. Lecz tak obojętną teraz była względem tego człowieka, iż troszczyła się jedynie o samą Wielohradzką i współczuła jéj cierpieniu. Gdy Wielohradzka wyszła z pokoju syna i podeszła ku oknu, aby tam, wsparłszy głowę o szybę, stać długą chwilę w milczeniu i zadumie, Tecia z przerażeniem śledziła tę twarz nagle postarzałą, na któréj zarysowały się brózdy wielkiego zgnębienia i strasznego smutku. Tymczasem w duszy Wielohradzkiéj zaczynał odbywać się proces dziwny, lecz ściśle logiczny i naturalny.
Była kobietą, matką, a więc istotą trwożliwą o życie i całość swego dziecka.
Lecz zarazem była to szlachcianka, mająca prawem dziedziczności przekazaną żyłkę do pojedynków i wychowana w tradycyi, iż moralna zniewaga zmywa się fizycznym bólem, i że to, co się nazywa „obrazą honoru” — reparuje się przecięciem skóry lub przedziurawieniem ciała.
W pierwszéj chwili zdrętwiała na myśl o pojedynku, powoli wszakże wystąpiła na scenę duma, i ta nurtować ją zaczęła. Zrozumiała ból i rozpacz syna. Maleni bić się z nim nie chciał.. Dlaczego?
Czy ród Wielohradzkich nie starszy i nie piękniejszy od rodu Malenich? Czy ich „gniazdo” nie równie zaszczytne i wspaniałe, jak „gniazdo”, z którego pochodzi mąż Muszki?
W sercu jéj wezbrał straszny gniew.
Z pokoju syna dolatywał ciągle cichy jęk Tadeusza. Gdyby nie wstyd, i ona zaczęłaby mu wtórować, tak dławiła ją teraz zmora nieszczęścia. Dokoła niéj zaległa ciemnica. Nie widziała punku wyjścia. Honor Tadeusza wzgardą Maleniego został w proch zmiażdżony.
Co daléj? co daléj?
Cichutko z pokoju wysunęła się Tecia i powróciła do babki.
Biała jéj suknia ślubna leżała teraz rozpięta na krześle, sztywna i dziewiczo śnieżna.
Wielohradzka przygasłe oczy na tę biel zwróciła i smutnie pokiwała głową.
Nie, przez tę dziewczynkę nieszczęście nie weszłoby do ich domu. Dlaczego sprzeciwiała się początkowo temu związkowi? Dlaczego raczéj nie uczyniła wszystkiego, aby Tadeusz ożenił się z Tecią!
I znów jęk Tadeusza, jęk głośniejszy i boleśniejszym wyrzucony głosem, targnął nią całą:
— Mamo! mamo!...
Powoli oderwała się od okna i weszła do pokoju syna. Co mu powiedziéć miała? jak go uspokoić, kiedy ona sama czuła taki ból i taką rozpacz, jaka nim szarpała?
Weszła jednak i rękę zimną i wystygłą położyła na głowę syna.
— Mamo!... ja się z nim bić muszę!... — jęczał Tadeusz.
— Nie!... nie!... — przeczyły usta matki, a buta, przesądów pełna, powtarzała w głębi duszy:
— On się bić musi, on się bić powinien!..
I w rozterce téj wyczerpywały się jéj siły i rozdrażnienie nerwowe zaczęło wzrastać teraz z niepohamowaną szybkością.
— A ot i jaśnie pan!... — wymówił psiarczyk, wskazując sylwetkę Maleniego, migającą czarną plamą wśród pożółkłych krzaków.
Wielohradzka poczuła, iż serce w niéj zamiera, i pod fałdami okrycia przycisnęła ręce do silnie falującéj piersi.
— Dobrze!... dziękuję ci, moje dziecko! — wyrzekła zbielałemi usty.
Psiarczyk oddalił się, z łoskotem łamiąc schnące gałęzie. Deszcz żółtych i czerwonych listków spadł na niego, jak farandola nagle zbudzonych motyli.
Wielohradzka nie ruszyła się z miejsca i tylko uparcie wpatrywała się w Maleniego, a oczy jéj zaciągnęły się wilgotną mgłą.
Magnat stał teraz nieruchomy, zwrócony ku niéj cokolwiek profilem, z głową opuszczoną na piersi. Nie było w nim ani śladu téj zwykłéj dumy i samowoli, jaką imponował drobnéj a zalegającéj gmach namiestnictwa rzeszy. Jakiś robak fatalny zdawał się go udręczać i w ten ranek jesienny gryźć, dręczyć i dławić. Jego oczy biegły w kierunku psiarni, któréj zabudowania czerniały wśród krzaków. Coś w jego życiu, tak wspaniale się prezentującém, było nie po jego myśli i odbierało mu zwykły spokój. Sądząc się samym, zrzucił z ramion płaszcz imponującéj powagi i majestatu, którym oszałomił ludzi.
Wielohradzka, również zgnębiona i nieruchoma, patrzyła na niego długą chwilę i, nerwowe podniecenie, które pędziło ją do Paprotki wczesnym rankiem, zaczęło niknąć i ustępować zwolna trwodze i zwątpieniu.
Kilka nocy bezsennych, spędzonych przy łóżku szalejącego coraz więcéj Tadeusza, natchnęło ją myślą napozór potworną i fatalną. Z myślą tą biegła ku Maleniemu, podniecając się z całych sił w bolesném zrozpaczeniu, i teraz, będąc o kilka kroków od tego człowieka, nie śmiała nawet poruszyć się, aby dać mu znać o swéj obecności.
I tak stali oboje długo, nieruchomi, zgnębieni, jak dwa czarne posągi na tle purpury i złota jesiennego drzew, na podstawie szaréj, gdzieniegdzie jeszcze zielonawéj ziemi. Trochę babiego lata uczepiło się czarnéj szaty Wielohradzkiéj, jak żałobna nić srebrna na całunie okrywającym katafalk. Po nad nimi gorzało niebo dziwne, zabarwione purpurą, tak, jakby ktoś kroplę krwi dolał do zwykłego niebieskiego błękitu.
Nagle Maleni odwrócił się i ciężkim krokiem iść zaczął.
Szedł teraz prosto ku Wielohradzkiéj; ujrzawszy tę wyniosłą a tak tragiczną postać niewieścią, zawahał się krótką chwilę.
Było to jednak mgnienie oka. Maleni szedł daléj i, zbliżywszy się do matki Tadeusza, zamierzał przejść obok, uchyliwszy lekko kapelusza.
Blada twarz Wielohradzkiéj zbielała jeszcze bardziéj. Z ust, które stały się niemal sine, wybiegł szept:
— Excusez... comte...
Szept był zaledwie dosłyszalny, lecz Maleni zatrzymał się natychmiast. Wyprostował się mocą nałogu i oczy przymrużył. Nie przywdział jednak na twarz maski impertynenckiéj grzeczności, z jaką przyjmował zwykle swoich suplikantów. Przeczucie mówiło mu, iż ta siwa, blada kobieta odegra w jego życiu ważniejszą, niż przypuszczał, rolę.
— Czém mogę służyć? — zapytał równie cichym głosem.
Ona wahała się chwilę, mnąc fałdy swego płaszcza w drżących od wzruszenia rękach.
— Jestem... Wielohradzka!.. — wyrzuciła wreszcie przez zaciśnięte zęby.
Czoło Maleniego zalała fala krwi.
Nazwisko Tadeusza, głośno wyrzeczone obok niego, o kilkanaście kroków od téj psiarni, w któréj rozegrała się fatalna owa scena, oblało go warem.
Zmarszczył brwi i wpakował energicznym ruchem ręce w kieszenie kurtki.
— Czém mogę służyć? — powtórzył machinalnie, nie patrząc już w twarz Wielohradzkiéj.
W niéj zaczął wzbierać gniew głuchy, z którego zdać sobie sprawy na razie nie mogła.
To „czém mogę służyć?” — dopełniło miary.
— Przychodzę — wyrzekła szybko, zamykając oczy, jak ktoś rzucający się w przepaść — przychodzę względem owego pojedynku...
Lecz Maleni przerwał jéj brutalnie:
— To było zbyteczne. Możesz pani być o swego syna spokojną... Ja się z nim bić nie będę!
Teraz ona wyprostowała się dumnie i z pogardą zmierzyła olbrzymią postać magnata.
— Dlaczego? — zapytała.
Maleni spojrzał na nią uważniéj z pod brwi ciągle ściągniętych.
— Dlaczego? — powtórzył — dlatego... że... bić się z tym panem nie mogę...
— Ale dlaczego?
— Dziwne to pytanie... proszę mi wybaczyć, że na nie nie odpowiem. Rozumiem jednak pani trwogę i powtarzam: może pani być spokojną, ja bić się z synem pani nie będę...
— A ja przychodzę prosić, a w razie potrzeby żądać, abyś pan bił się z moim synem!...
Słowa te przecięły powietrze, jak uderzenie stalowéj szpicruty, i spadły zupełnie niespodziewanie na głowę Maleniego.
Magnat cofnął się kilka kroków i spojrzał ze zdumieniem na stojącą przed nim kobietę.
— Pani? pani, matka, chcesz, abym się bił z synem pani?
— Tak! ja, matka!... Dlatego właśnie, że kocham moje dziecko, nie mogę pozwolić, aby to dziecko zginęło moralnie i cierpiało, jak ono teraz cierpi.
— Pani źle kochałaś swego syna!...
Wielohradzka milczała długą chwile, wreszcie odparła:
— Nie wiem, czy źle kocham, wiem to tylko, że, kocham tak, jak umiem i jak mnie kochać nauczono!...
— Nauczono panią kochać źle, fałszywie, błędnie... Starałem się dowiedziéć dokładnie, jakie jest wasze życie i kim jesteście. Przekonałem się, że pani sama zgubiłaś swe dziecko...
Z oczu Wielohradzkiéj płynąć zaczęły dwie strugi łez.
— O... panie hrabio!... — załkała boleśnie.
— Wiem, że jestem w téj chwili okrutnym — ciągnął daléj Maleni — ależ to wreszcie przyjść musiało. Na błędną drogę pchnęłaś pani swego syna i na błędnéj drodze utrzymywałaś go bezustannie... I to kosztem jakich ofiar!...
Głos jego złagodniał, oczy nabrały wyrazu wielkiéj litości i współczucia. Dyplomata-dygnitarz znikł, zaczął się ujawniać człowiek, mający na dnie duszy jaśniejsze i sercowe porywy.
— Nie płacz pani!... — wyrzekł powoli — łzy teraz na nic się nie przydadzą. Katastrofa przyszła, i uniknąć jéj nie możecie. Jeżeli dobrze zrozumiałem, chcesz pani, ażebym zażądał od twego syna honororowéj satysfakcyi?
— Tak!... proszę o to!...
On zrozumiał, ile bólu, walk i męczarni musiała przejść ta matka, aby sformułować podobną prośbę i to tak cichym, pokornym niemal głosem.
I znów zaległo milczenie, przerywane tylko szmerem spadającéj gałęzi lub szelestem płynących po powietrzu liści.
Wreszcie urywanym głosem, tak, jakby wstydząc się tego, co powiedziéć musiał, zaczął mówić Maleni:
— Ja... go wyzwać nie mogę... Mogłoby to bowiem... dać powód do podejrzeń i rzucić cień... na moje nazwisko...
Mówiąc, oczyma mimowoli wskazywał na zabudowania psiarni, bo w jego umyśle odżywała najdokładniéj owa scena, któréj znaczenie istotne rozumiał dokładnie, lecz musiał i wolał w oczach świata nie rozumieć.
— Trzeba... ażeby... syn pani był na wieczorze... najbliższym... u Orzeckich naprzykład... ja go obrażę... i on mi przyśle sekundantów...
— A hrabia przyjmie?
— Przyjmę!
— Słowo?
— Słowo!...
Spojrzeli sobie w oczy.
Mężczyzna był widocznie znużony i krople potu spływały mu z czoła.
Kobieta, trupio-blada, drżąca, zdawała się być widmem, zjawiającém się wśród cmentarzyska.
Maleni ukłonił się teraz i zwrócił do odejścia.
— To wszystko, co dla pani mogę zrobić! — wyrzekł, unosząc kapelusza.
Lecz ona wstrzymała go błagalnym giestem.
— Nie zrób mu pan nic złego!... — zawołała, płacząc serdecznie.
Maleni zawahał się chwilkę.
Chciał ująć tę rękę, która wyciągała się ku niemu błagalnie i pokornie, lecz nie śmiał.
Zdjął go nagły lęk i wstyd go ogarnął za rolę, jaką miał odegrać w téj tragedyi prostéj a napozór tak skomplikowanéj.
— Bądź pani spokojną!.. — wyrzekł, schylając nizko głowę.
Odszedł, i Wielohradzka pozostała teraz sama wśród złota i purpury jesieni. W powietrzu była cisza zupełna i fałdy jéj szat opadały prostemi, niewzruszonemi liniami aż ku saméj ziemi. Kilka liści zżółkłych uczepiło się tych fałd i plamiło matowém złotem czerń wdowich sukien.
I w strudze słońca, które, świecąc, nie grzało, srebrzyły się dwie strugi gorących łez, płynących z pod zbolałych powiek kobiety.
Nad brzegiem Sanu, het błękitną strugą wijącego się leniwo, wyszli oboje, syn i matka, na codzienną nadwieczorną przechadzkę.
Mijali powoli ostatnie domki miasteczka i kierowali się ku polom zieleniejącym obszerną płaszczyzną w oddali.
I daleko za sobą pozostawili Przemyśl, te drobną mieścinę, w któréj teraz im zbiegiem losu żyć przyszło.
Szli wolno i w milczeniu: ona — zawsze wyniosła i majestatyczna w obramowaniu swych siwych włosów i czerni wdowiéj; on — zgarbiony i chmurny, z głową pochyloną na lewe ramię, w bolesném i szpetném kalectwie.
Mówili do siebie mało, monosylabami, i to jeszcze matka pierwsza wszczynała rozmowę, wybierając starannie tematy, które nie drażniłyby coraz więcéj zdenerwowanego Tadeusza.
On zwykle przerywał rozmowę, często opryskliwie, czasem smutkiem łagodnym zdjęty.
I jego wielkie błękitne oczy błądziły wtedy po horyzoncie, przygasłe i skarg pełne. Zdawał się być ptakiem, któremu podcięto skrzydła i wypuszczono na wolność. Wlókł się po ziemi i nie miał siły nawet porwać się do lotu. Milczał i wpadł w fatalną apatyę. Często głos matki drażnił go i doprowadzał do szaleństwa. O czém bowiem mówić mogli z sobą na tém wygnaniu, w téj mieścinie, pełnéj plotek głupich i śmiesznych, i żydów zamiatających połami chałatów śmiecie uliczne? Od dwóch lat mieszkali już tutaj: on, nędzny urzędniczyna przy miejscowym staroście, zdegradowany i przeniesiony do Przemyśla; ona, niemająca odwagi rozpocząć w małém miasteczku swéj krawiecczyzny, zdjęta ciągłym jeszcze wstydem przed fałszywą hańbą uczciwego zarobku.
Co wieczór więc szli nad brzeg rzeki i tam siadali na belkach, które leżały na wpół zasypane piaskiem.
On patrzył na zachodzące słońce, nie odczuwając całéj piękności téj chwili; ona patrzyła na niego, i w sercu jéj krwawiła się rana podwójna. To straszne oszpecenie, to cięcie pałaszem Maleniego, które przecięło ścięgna i raz na zawsze skrzywiło głowę Tadeusza, przechylając ją ku lewemu ramieniu, odezwało się moralnie i w jéj sercu. I ona na całe życie była zraniona, cierpiąc męki nieokreślone, ile razy spojrzenie jéj padło na postać dawnego wodzireja. Ten kaleka z tak tragicznie pochyloną głową, milczący i znękany, to był jéj Tadzio, wodzirej kotylionów, strojna laleczka, obwieszona cackami orderów lub dzwoniąca brzękadłami maskaradowego stroju!... I widmo „karyery”, które było celem i ideałem jéj życia, to widmo pierzchło przed oszpeceniem i kalectwem dawniéj tak pięknego chłopaka.
Pojedynek, wybłagany przez nią samą, odbył się nareszcie w olbrzymiéj sali jakiegoś zajazdu na przedmieściu Lwowa. Tadeusz, strwożony, zdenerwowany, niemniejący obchodzić się z bronią, odsłonił się odrazu i tém samém mimowolnie zmusił Maleniego do zadania mu fatalnego i niezmiernie rzadkiego w kronice pojedynków na krzywe pałasze — ciosu.
I wśród tych zachodzących blasków słonecznych Wielohradzka przeżywała codzień tę strasznę chwilę, w któréj stanęła u łoża swego syna, bezprzytomnego i krwią zalanego. Targnęło się w niéj serce i głos wielki, potężny wołać zaczął, jak echo słowa Maleniego:
— Kochałaś go źle!...
I znów odpowiedź drgała w głębi jéj duszy:
— Kochałam tak, jak kochać umiałam i jak mię nauczono.
— Nauczono cię źle!...
Wtedy Wielohradzka ukrywała twarz w dłonie, aby pogrążyć się w zupełnéj ciemni. Byłaż ona odpowiedzialną za to, co się stało? Gdzie szukać miała przyczyny nieszczęścia? Czy wogóle była odpowiedzialną za popełnione czyny?
Tymczasem Tadeusz, siedząc obok niéj zwrócony twarzą ku rzece, zapadał coraz w większą zadumę. Błękitne jego oczy ciemniały i pokrywały się mgłą wielkiéj tęsknoty. Widoczném było, iż ścigał jakieś dawne i przez siebie bardzo ukochane mary. I powoli ręka jego, trzymająca laskę, zaczynała wykonywać ruchy. Laska zanurzała się w piasku i lekko zakreślała koła, cyfry i linie. Piasek pokrywał się symetrycznemi brózdami, a na czole Tadeusza występowała zmarszczka. Z przekrzywioną głową, blady, wycieńczony chorobą i apatyczną wagetacyą, jaką pędzić musiał — kreślił wodzirej mozolnie i pracowicie.. nową figurę kotyliona.