Wodzirej/Tom II/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Wodzirej
Podtytuł Powieść
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1896
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


Gabryela Zapolska.



WODZIREJ
POWIEŚĆ.
Tom II.
WARSZAWA.
Kurjer Warszawski
Krakow.-Przedmieś.40.
S. Lewental
Nowy Świat № 41.






Дозволено Цензурою.
Варшава, 28 Декабря 1896 года.






Warszawa, Druk S. Lewentala Nowy-Świat Nr. 41.





I.

— Może powiedzieć panu Janczewskiemu, ażeby lepiéj wiedział, jak rzeczy stoją...
— Nie... trzeba wszystkich powoli do téj katastrofy przyzwyczaić..
— Jak pan chce... ja się zupełnie zastosuję do pana woli.
I ze ślicznym a niezgrabnym ruchem niewieściéj pokory pochyliła Tecia głowę przed rozpartym na krześle Tadeuszem.
Nastało milczenie.
Niewiele mieli sobie do powiedzenia ci dwoje, znów nagle zbliżeni — jego fantazyą, jéj miłością. On miał minę Papkina, który bez walki wiódł za sobą jeńca, ona — czuła się nieśmiałą i zawstydzoną. Przebaczyła tak łatwo, na pierwsze niemal skinienie.
Teraz stała koło stołu, prując pośpiesznie przyszyte krzywo haftki wzdłuż aksamitnego stanika. Była to robota saméj Wielohradzkiéj, którą Tecia naprawiała, wyciągając duże ściegi jedwabiu, które dość krzywo znaczyły się na aksamicie. Wielohradzka widziała coraz mniéj, szyła źle i krzywo. Tecia z wielkim taktem i dyskrecyą naprawiała tę fuszerkę, gdy Wielohradzka wychodziła z domu. Dziewczyna śpieszyła się gorączkowo. Duże czerwone plamy wystąpiły jéj na policzki.
Tadeusz wyciągnął ku niéj rękę.
— Czemu Tecia tak się ciągle z daleka trzyma?... Czy mi Tecia nie ufa?
— Ufam, proszę pana! — odparła dziewczyna — ale nie mam czasu. Okropnie się śpieszę... Jak babcię kocham, nie mam czasu.
Tadeusz się skrzywił.
— Niech Tecia oduczy się tego zaklinania, to bardzo nieładnie mówić ciągle „jak babcię kocham”...
— Dobrze, proszę pana, to już nie będę tak mówić...
Tadeusz namyślił się chwilkę.
— Albo niech Tecia mówi, bo to może ma pewien wdzięk taka prostota.
— Jak pan chce! — odparła — mogę mówić, mogę nie mówić...
Milczeli znów przez długą chwilę. Od okna padał majowy wieczorny blask, trochę liliowy, złagodzony jeszcze bielą firanek.
— Dlaczego Tecia włożyła dziś broszkę? — spytał znów Tadeusz.
Dziewczyna zaczerwieniła się nagle, jak wiśnia, i milcząc spuściła głowę.
— Tyle razy prosiłem... — ciągnął Wielohradzki, kołysząc się na krześle — żeby Tecia nie nosiła ani broszek, ani maneli, ani żadnéj norymberszczyzny... Żadna dama, która się umie ubierać, nie nosi na codzień biżuteryi — co najwyżéj kolczyki, zawsze jedne i te same, i pierścionek... Tecia nie ma gustu za centa, a w dodatku słuchać mnie nie chce...
— To nie ja... to babcia... — wyszeptała wreszcie Tecia.
— Co babcia?
— Kazała mi włożyć tę broszkę koniecznie... jak babcię kocham!...
— Znowu?...
— Co?
— Jak babcię kocham!...
— Przecież pan mi pozwolił... — tłómaczyła się dziewczyna.
On założył nogę na nogę i stopą, odzianą w pantofel z monogramem, kiwać zaczął.
— Nie o to chodzi... — wyrzekł, mrużąc oczy — ale po co Tecia broszkę włożyła na siebie?
— Powiedziałam już: babcia mi kazała...
— Pytam dlaczego?...
— Bo... bo... ten garnitur... to prezent...
— A!... od kogo?...
— Od... pana Janczewskiego... Babcia każe mi koniecznie nosić i broszkę i kolczyki... Ja nie chciałam i nawet umyślnie rozdrapałam sobie ucho igłą: niby mnie te kolczyki obciągają uszy... Ja wiedziałam, że pan się będzie gniewał, dlatego to zrobiłam. Ale już dzisiaj nie mogłam się wykręcić. Babcia mi kazała włożyć broszkę... Musiałam...
Tadeusz wydął usta w ironicznym uśmiechu.
— A!... więc to prezent... od pana Janczewskiego... bardzo piękny... cóż to przedstawia ta broszka? lokomotywę? może zapalić? zacznie buchać para... Bardzo... bardzo dystyngowany gust... Winszuję...
Tecia pochyliła jeszcze niżéj głowę. Oddychała szybko. Nagle szybkim ruchem odpięła broszkę i schowała do kieszeni.
— A!... — podjął Tadeusz — a!... przepraszam... nie wiedziałem, iż ta piękna broszka jest tak bardzo pannie Teci drogą i że żarty moje aż skłonią Tecię do zdjęcia tego drogocennego klejnotu... Niech pani przypnie znów to świecidełko. Nie powiem już ani słowa w tym przedmiocie.. proszę... proszę..
Tecia nie odparła ani słowa, tylko szyła wciąż zawzięcie.
Na jéj lśniące ręce spadły dwie duże łzy, które szybko obtarła o fartuszek, bojąc się, aby nie splamiły aksamitu.
Tadeusz patrzył na te łzy z pewnego rodzaju zadowolnieniem.
— Czego pani płacze? — zapytał, podkreślając wyraz „pani” — przecież przeprosiłem za moje niewczesne żarty z dobrego gustu pana Janczewskiego... Proszę włożyć broszkę.. Nie chcę pani pozbawiać przyjemności noszenia tak miłéj pamiątki.
Widocznem było, iż wielką ulgę i przyjemność sprawiało mu doprowadzenie do łez téj cichéj dziewczyny, która nareszcie zdobyła się na odpowiedź.
— Nie dlatego płaczę... że... pan śmieje się z pana Janczewskiego, ale dlatego, że pan myśli, iż ja dobrowolnie kładę jego prezenty... Mówiłam panu już, że babcia kazała...
— Och!... z rewolwerem nad panią babcia nie stała!...
— Nie, ale..
Urwała i nagle, usiadłszy koło stołu, położyła głowę na ręku i płakać zaczęła, wołając:
— Czemu mi pan tak dokucza?... Czemu mi pan tak dokucza?...
On siedział nieruchomy, lubując się w téj myśli, iż mógłby dwoma słowami osuszyć te łzy, a jednym pocałunkiem otworzyć niebo téj istocie. Lecz nie wyrzekł tych słów, nie dał pocałunku, przedłużając przyjemność téj „sceny”, którą powtarzał i wywoływał coraz częściéj, wiedziony chęcią dokuczania istotom, mającym dla niego serdeczne uczucie w głębi duszy.
Patrzył na Tecię i w myśli powtarzał sobie:
— Płacz!... płacz!... dobrze ci!..
Patrząc tak, zdziwił się, jak wydała mu się małą, chudą i nędzną, siedząc z głową ukrytą, z linią grzbietu zarysowaną szarem płótnem stanika. I ogarnął go niesmak, gorycz, zniechęcenie. Ta cała scena nudzić go zaczęła. Szukał teraz w myśli, jakby ją obrócić w coś, co może mu dać nową summę wrażeń, i nie mógł nic znaleźć, zaczął się niecierpliwić i miał za złe Teci, iż umiała tylko płakać. Chciał kłótni, nerwowéj zamiany zdań, wyrzutów, gniewu — natomiast miał tylko letni deszcz łez. Ziewnął i wzruszył ramionami.
Dziewczyna ciągle płakała.
Tadeusz chciał wstać i odejść do swego pokoju, lecz ktoś do drzwi lekko zastukał.
Tecia porwała się z miejsca i wybiegła do przedpokoju. Po chwili powróciła, prowadząc za sobą dwie małe dziewczynki.
— Kto to? — zapytał Tadeusz.
— To małe Zimermana — odpowiedziała Tecia, nie patrząc na niego.
Dwie małe żydóweczki, odziane w perkalikowe sukienki, dygnęły przed Tadeuszem, dygnęły przed Tecią i dygnęły raz jeszcze przed próżnią, jak dwie nakręcone lalki.
— Tata przysyła! — wyrzekła starsza, wyciągając rękę, w któréj miała głęboki talerz, nakryty spodkiem. Mniejsza wyciągnęła także rękę; z kawałka chały opadł na ziemię papier zadrukowany.
Obie dziewczynki były prześliczne: białe, różowe, buzie okrągłe, oczy szafirowe, duże i marzące. Noski miały zadarte, włosy blond, lśniące i splecione w warkocze. Na nogach białe pończochy opadały w obwarzanki; zbyt krótkie sukienki ujawniały brak podwiązek.
Tadeusz nie ruszył się z miejsca, przygasłemi oczami patrząc na obie żydóweczki.
Tymczasem Tecia wzięła talerz i do kuchni zmierzała.
— Przełożę do menażki — wyrzekła — i zaraz wam talerz oddam.
Idąc, odkryła spodek.
Ostro-słodka woń cebuli wypełniła pokój.
Tadeusz skrzywił się wykwintnie.
— Niech panna Tecia to wyniesie, bardzo proszę...
— Przecież pan rybę po żydowsku bardzo lubi...
— Lubię, ale gdy jem... proszę to zaraz wynieść.
Dziewczyna znikła w kuchni, po chwili wróciła i oddala talerz starszéj żydóweczce.
— Kłaniajcie się tatce i podziękujcie za rybę — wyrzekła, gładząc młodszą po głowie.
Lecz Zimermanówny nie ruszały się z miejsca.
— Tatko prosił, żeby pani dała ratę! — wyrzekła wreszcie starsza, zupełnie poprawną polszczyzną.
Twarz Teci pokryła się wyrazem zakłopotania.
— Pani Wielohradzka wyszła.... niema jéj w domu!
— To my poczekamy. Tatko kazał zaczekać!.. — odparła dziewczynka i natychmiast, ciągnąc za sobą siostrę, usunęła się do drzwi.
I przylepiwszy się do ściany, stały tak obie, białe, różowe, niebiesko-okie.
Tadeusz ze złości zaczął bębnić po krawędzi stołu.
Te dwie małe dziewczynki, czekające pokornie na ratę należną ich ojcu, wydawały się mu dwoma katami, którzy czyhali na niego z rozpalonemi do białości obcęgami.
Nie śmiał jednak odwrócić się i wyrzucić Zimermanówien za drzwi. Wiedział, iż matka nie zapłaciła ostatniéj raty. Z ironią więc gorzką ścigał teraz wzrokiem kręcącą się po pokoju Tecię. Miał ochotę napaść znów na nią. Obecność dzieci wstrzymywała go. Czuł jednak, iż nerwy go dławią i że wybuchnie lada chwila pod jakimkolwiek pretekstem.
— Jeżeli panna Tecia — wyrzekł nareszcie — umyślnie tu te dzieci sprowadziła, aby mnie zmusić do wyjścia z domu, to w takim razie cel został dopięty. Wychodzę!...
Lecz siedział na krześle i coraz silniéj nogą kiwał.
— Wychodzę!... — powtórzył dobitnie.
Tecia nie odpowiedziała ani słowa, lecz szybko zbliżyła się do dzieci.
— Chodźcie do kuchenki — wyrzekła — zaczekacie tam na panią... dam wam krzesełka.
Wzięła dwa plecione krzesełka i wyprowadziła obie dziewczynki, które dygnęły przed plecami Tadeusza, suwając zbyt dużemi trzewikami, widocznie kupionemi na wyrost. Tecia powróciła i znów zabrała się do szycia.
Tadeusz ziewnął głośno i ręce za tył głowy założył.
— Dlaczego Tecia nic nie mówi? — zapytał — czy Tecia się jeszcze dąsa?... Śliczny charakter!
— Ja się nie dąsam — odparła, siadając koło okna dziewczyna — tylko...
— Tylko?
— Anioł-by nie wytrzymał, tak mi pan wciąż dokucza.
Tadeusz wzruszył ramionami.
— To Teci wina!
— Moja?
— Tak! Gdyby Tecia nie była takie masło maślane, to byłoby inaczéj.
Tecia pokiwała głową i zaczęła przygotowywać maszynę.
— Tak pan mówi — odparła — a gdybym ja za każdem słowem odcinała się panu, to nasze kłótnie Bóg wie jakby długo trwały...
— Aż do pogodzenia.. może panna Tecia nie lubi się godzić?
Śmiał się nieszczerze, fałszywie, otwierając szeroko usta. Widocznem było, iż robi wszystko, co może, aby wmówić w siebie, iż i jego te „pogodzenia” bawiły.
Dziewczyna nie odpowiedziała nic, tylko z szumem zaczęła zbierać dokoła maszyny sfastrygowane bryty spódnicy.
Znów zastukano do drzwi.
Tecia wstała od maszyny i pobiegła otworzyć. Lecz w przelocie zatrzymał ją Tadeusz. Porwał ją za rękę i do siebie przyciągnął.
— No, i cóż?... panno Dąsalska? — zapytał, oczami oczu dziewczyny szukając.
Ją opuścił cały rezon i pewna odwaga, jaką odzyskiwała, oddalając się od niego.
Opuściła głowę i zaczęła wolną ręką oczy sobie zakrywać.
— Dąsamy się jeszcze? — pół szeptem mówił Tadeusz — to źle!... Niech Tecia zapamięta, że ja tylko dobre i pokorne stworzenia koło siebie znoszę i tylko dobrych i pokornych umiem cenić i kochać... Cały urok Teci leży właśnie w jéj pokorze i dobroci. Będzie to Tecia pamiętać?...
— Będę!... — odszepnęła dziewczyna.
— Dobrze! a teraz... niech Tecia idzie drzwi otworzyć...
Dziewczyna, już rozjaśniona, wpadła do przedpokoju i, otworzywszy drzwi, cofnęła się widocznie zmieszana.
— Kłaniam pięknie!... — dał się słyszeć głos kobiecy, wymawiający dziwnie szeroko samogłoski.
Tecia weszła do pokoju, a za nią ukazała się wysoka stara żydówka, o podłużnéj czerwonéj twarzy, obramowanéj orzechowemi wstążkami atłasowéj peruki, z pod któréj bieliło się wysokie, dość gładkie czoło i czerniały małe oczki, wsunięte w głąb pod fałdami skóry, na któréj czerwone plamy znaczyły miejsce nieobecnych brwi.
Odziana w czarny watowany kaftanik i zbyt długą bronzową spódnice, trzymając w ręku duży parasol, weszła, mrużąc oczy i powtarzając raz jeszcze:
— Pięknie się kłaniam!...
Tadeusz mimowoli wyprostował się na krześle. Przed panią Pake Liliental, najgłówniejszą wierzycielką jego matki, miał pewien mimowolny respekt, połączony z nerwową odrazą.
Wsunął nogi pod krzesło i zakłopotany zaczął znów bębnić po stole.
— Pani Wielohradzka nie jest w domu? — spytała pani Pake.
— Wyszła.. wróci późnym wieczorem — odparła Tecia.
— Ja... poczekam! — uśmiechnęła się uprzejmie Pake Liliental — stara już jestem, to ciężko tak chodzić po piętrach nadaremnie... Państwo pozwolą?
Usiadła na brzegu krzesła i spódnica jéj rozpostarła się, jak balon, zakrywając jéj stopy, odziane w prunelowe sznurowane trzewiki.
— Pan dobrodziéj tak sobie odpoczywa? — spytała, zwracając się do Tadeusza.
— Aha!... — odmruknął Tadeusz.
— Pan dobrodziéj się téż pewnie spracował... ale co to młody, to się wywczasuje przez ćwierć godziny. Nam, starym, to więcéj czasu potrzeba.
Nastała długa chwila milczenia.
Pani Pake, osoba niezmiernie towarzyska, podsyciła znów rozmowę.
— Byli my wczoraj w teatrze, ja i mój starszy subjekt — zaczęła — mam interesa z paniami aktorki, to one mi dają loży, a czasem zwykłe siedzenie numerowane. Wczoraj grali takie smutne sztukie, bardzo smutne sztukie... Taki król, co to dzieciom rozdał całe swoje pieniądze, a potem zbankrutował i tak sobie po lesie chodził i włosy wydzierał.. Pan dobrodziéj zna te sztukie?
— Znam.
— To bardzo śliczne sztukie. Ja zawsze proszę, aby te panie z teatru mi dawały platz, wtedy, gdy grają smutne sztukie. Ja lubię siedzieć i płakać... Bo po co mi wesołe sztukie słyszeć? Wesołe, to zawsze głupie. Tak ja powiedziałam memu starszemu subjektowi. Bo on toby tylko śmiał się i chciał wielkiéj uciechy...
Zamilkła, poczem, wyciągnąwszy z kieszeni dużą chustkę, otarła nią usta.
— Bardzo się wczoraj spłakałam... — dodała — wielką miałam zabawę...
Tecia zaczęła szyć na maszynie i słychać było przeraźliwy turkot, klekot, hałas. Lilientalowa spoglądała z niepokojem w okno. Szabas zachodził. Musiała iść do domu. Wielohradzka nie nadchodziła. Wreszcie żydówka wstała i z uśmiechem zaczęła się kłaniać dokoła.
— Idę... późno na mnie.. przyjdę w poniedziałek, bo w niedzielę to u państwa święto.
Ukłoniła się, i Tadeusz mimo woli ukłon ten jéj oddał.
Ogarnął go wielki smutek, i życie wydało mu się jakąś ciemną jamą, do któréj nie dostawały się nawet promienie słońca.
Pani Pake sunęła cicho ku drzwiom, wreszcie znikła w głębi przedpokoju.
Tecia wyszła za nią i przez chwilę słychać było jak namawiała małe Zimermanówny do powrotu do domu. Drobne nóżki zatupotały w przedpokoju i Tecia zamknęła drzwi wejściowe z wielkim pośpiechem.
Powróciła do pokoju i, przechodząc koło Tadeusza, zatrzymała się na chwilę.
— Dlaczego pan taki smutny? — spytała.
Nie było odpowiedzi.
Dziewczyna przełknęła kilka razy ślinę, jakby zabierając się do jakiegoś ciężkiego wyznania.
— Bo... jeżeli... panu o tę broszkę przykro... — zaczęła przyciszonym głosem — to ja... tę broszkę gdziekolwiek wyrzucę... a babci powiem, że ją zgubiłam. Mnie o nią nie chodzi... jak babcię kocham... niech mi pan wierzy...
Tadeusz podniósł na nią przygasłe oczy.
— O jakiéj broszce Tecia mówi? — zapytał,
— No... o téj... od pana Janczewskiego...
— A!...
I znów zamyślił się, zaciąwszy usta.
Nagle zachrobotał klucz w zamku i drzwi otworzyły się szybko.
Tecia nie zdołała jeszcze powrócić na swoje miejsce, gdy wyniosła postać Wielohradzkiéj ukazała się w progu.
Z pod włożonych binokli spojrzała przenikliwie na syna i na zmieszaną dziewczynę. Poczem zbliżywszy się do stołu, położyła na nim trzymane w ręku paczki.
— Miałeś wyjść dziś po południu... — wyrzekła wreszcie, zwracając się ku Tadeuszowi.
— Tak... ale wolałem zostać w domu... — odparł Wielohradzki.
— A!...
Zdjęła kapelusz i z twarzą zachmurzoną zbliżyła się ku Teci.
— Tecia zaniedbuje się w robocie!... — wyrzekła dość ostrym głosem. — Pani Somgajło oddała mi stanik czarny jedwabny dlatego, że fiszbiny są Bóg wie po jakiemu odrobione...
Tecia, milcząc, wzięła do ręki paczkę, którą jéj podawała Wielohradzka.
Wiedziała, iż owe źle odrobione fiszbiny wsuwała i obrzucała krzyżykowo sama Wielohradzka. Pokornie jednak zabrała się do prucia, nie spojrzawszy nawet na zachmurzoną twarz matki Tadeusza.
Wielohradzki wstał z krzesła i zaczął iść ku drzwiom, prowadzącym do jego pokoju. Miał na sobie stare paletko, zielonawe, wytarte i zbyt krótkie. Powłóczył nogami. Ręce trzymał w obciągniętych kieszeniach.
Matka powiodła za nim wzrokiem i nagle zawołała:
— Tadziu!...
Wielohradzki stanął i powoli głowę odwrócił.
— Słucham mamy!...
— Mam dla ciebie robotę.
— A?... cóż to takiego?
— Przepisywanie...
— Czego? aktów adwokackich?
— Nie... egzemplarzy teatralnych...
Tadeusz ruszył ramionami.
— Jakże mamcia chce, ażebym ja kopiował egzemplarze teatralne!.. Przecież te kopie pójdą do cenzury, do namiestnictwa. Wojsa i Pozbitowski będą je czytali. Poznają moje pismo... Bóg wie co!...
Wielohradzka pokiwała głową.
— Prawda!... zapomniałam...
Tadeusz otworzył drzwi i wszedł do swojego pokoju. Prosto posunął się w stronę łóżka i rzucił się na posłanie. W ruchu tym była cała massa leniwiejących w bezustannem rozdrażnieniu nerwów, zgnębienie moralne, prowadzące do anemii fizycznéj.
Leżał tak długo, odwrócony ku ścianie.
Ściemniało się powoli.
Tadeusz drzemał i z półsnu tego obudził go głos matki.
— Tadziu!.. na herbatę!...
Głos matki brzmiał ostrzéj niż zwykle.
Wielohradzki zwlókł się z łóżka i rozczochrany, z oczyma zapuchłemi i nosem świecącym, wszedł do pokoju matki.
— Jestem!... — wymówił, ziewając — a!... cóż tu tak brzydko pachnie?...
— Ryba po żydowsku. Będziesz jadł?...
— Naturalnie!
Zasiadł do stołu i jeść zaczął. Unikał wspomnienia o bytności Lilientalowéj i córeczek Zimermana.
Wielohradzka nie jadła nic, piła tylko czystą herbatę i gryzła bułkę.
— Mamcia nie je? — zapytał wreszcie Tadeusz, biorąc ostatnie dzwonko.
— Nie!... — odparła Wielohradzka — nie! nie mam apetytu... Gdy zjesz, chciałabym z tobą pomówić.
— Niech mama mówi... mnie to jeść nie przeszkodzi.
— Będziesz się znów ciskał, irytował...
Tadeusz widelec położył.
— A!... więc to znów o Tecię chodzi?
Wielohradzka brwi ściągnęła; twarz jéj przybrała wyraz pewnéj stanowczości.
— Tak!... o Tecię. Czujesz doskonale, że zawiniłeś, skoro natychmiast zrozumiałeś, o czém mówić będę.
Tadeusz zaczął znów jeść rybę, odgarniając delikatnie pieprz i cebulę na brzeg talerza.
— Nie zawiniłem!... — wyrzekł powoli, cedząc słowa. — Lubię towarzystwo Teci, i ona ma do mnie sympatyę... nie widzę w tém żadnéj zbrodni.
— A jednak to jest zbrodnia. Ta dziewczyna, zapominając o nierówności socyalnéj, jaka was oboje rozdziela, gotowa się tobą zająć. Cóż wtedy?...
— Hm!... — chrząknął Tadeusz — nie rozumiem, o jakiéj nierówności socyalnéj mamcia mówi. Tecia jest szwaczką.. — et bien après? A mama?
Na twarz Wielohradzkiéj wystąpił rumieniec.
— Ja nie jestem szwaczką — odparła wyniośle. — Robić suknie dla kilku pań znajomych, to nie jest być szwaczką... Ja Teci płacę...
— A te panie mamie płacą...
— Jeszcze raz ci powtarzam: to co innego... Zresztą Tecia nie jest dla ciebie partyą...
Złośliwy uśmiech wykrzywił usta Tadeusza.
— Proszę mamy!... proszę mamy!... — wyrzekł powoli, kładąc nacisk na każde słowo — spróbowałem według rad mamy starać się o rękę hrabianki, i jakoś nieszczególnie mi się powiodło. Doszedłem do przekonania, że lepiéj robić komuś sobą łaskę, niż o łaskę żebrać...
Na twarz Wielohradzkiéj wystąpiły rumieńce.
Szybko ukryła twarz w dłonie i siedziała, milcząc, nagle zgnębiona wspomnieniem Muszki i nieudanych konkurów Tadeusza.
Zapadło głuche milczenie, przerywane tylko śpiewką samowara, niknącą, dziwaczną, urywaną, wyjącą chromatycznie, to znów syczącą cicho.
Wielohradzka pierwsza ocknęła się z zadumy.
— W każdym razie — wyrzekła, nie odsłaniając twarzy — proszę cię, pozostaw Tecię w spokoju. Ja odpowiadam przed babką za tę dziewczynę... Nie mogąc się z nią ożenić...
Lecz Tadeusz przerwał nagle z pewną fantazyą uporczywą w głosie:
— I dlaczegoż to, proszę mamy?
Wielohradzka podniosła głowę.
Spojrzeli sobie w oczy wyraźnie: on — z chęcią hysteryczną dokuczenia quand-même jakiéjś żyjącéj a przychylnéj sobie istocie, ona — z osłupieniem wobec niespodziewanego i przerażającego ją zapytania.
— Tak, dlaczego? — powtórzył Tadeusz.
— Powiedziałam, że...
— Niestosowna dla mnie partya i tam daléj... a ja odpowiedziałem mamci, że hrabianki jakoś nie śpieszą wydać się za mnie... a księżniczki Higmeringen, spokrewnione z Montaleonami, nie przyjechały jeszcze do Lwowa... Pozostaje mi więc Tecia... Dość miałem zawodów... Pozwoli mamcia, że teraz ja kierować będę moją przyszłością i sądzę, że lepiéj oboje na tém wyjdziemy. Sur ce... wstaję i wynoszę się...
Powstał od stołu i wziął z cukierniczki kawałek cukru i z koszyka rogalik.
— Mam dziś nocną inspekcyę... dlatego, dobranoc mamie!
Musnął ją lekko ustami po ręce i wszedł do swego pokoju, z którego wyszedł za chwilę ubrany mniéj starannie, niż zwykle, w starem palcie, narzuconem na zniszczoną już kurtkę.
W ręku trzymał wysoki wiedeński pół-cylinder, opasany krepą.
— Prosiłbym mamci, aby mi krepę u kapeluszy odświeżyła — wyrzekł, kierując się ku wyjściu.
— Po co? — spytała Wielohradzka. — Sądziłam, że zdejmiesz żałobę. Karnawał minął, nie będą cię już więcéj zapraszać...
— Tak!... karnawał minął, ale oni wymyślą nową seryę, nowy karnawał letni, przedwyścigowy.
Wielohradzka, nie wstając z miejsca, z niepokojem bolesnym śledziła zaniedbaną postać syna.
— Dlaczego nie chcesz bywać w porządnych towarzystwach? — spytała wreszcie stłumionym głosem.
Tadeusz parsknął śmiechem.
— W porządnych towarzystwach! — zawołał, śmiejąc się ironicznie — w porządnych towarzystwach!... Według mamy to, co szychem świeci, to jest... porządne towarzystwo! Ha! ha! kolosalne! kapitalne... porządne towarzystwo...
— Porządniejsze, niż twoi obecni przyjaciele.
— Nie wiem, co mama ma przeciw moim obecnym przyjaciołom... Są to biedacy, tak jak ja, urzędniczki, gryzipiórki, nic więcéj. Schodzimy się w podrzędnéj knajpce, przy kufelku piwka, i rozprawiamy o literaturze i socyologii. Kształcę się, uczę i rozwijam. Mamcia powinna być wdzięczną moim obecnym przyjaciołom.. Nie tańczę kotylionów z hrabiankami i nie wodzirejuję na piknikach... ale trudno... Wolę moich obszarpanych Radoltów, niż owo porządne towarzystwo, które mamcia tak adoruje...
Giął się na dwoje z przesadzoną skromnością, jak kot nad brzegiem rozpalonéj blachy.
Przysuwał łokcie do bioder, przybierał minę pełnego ironii biedaka, aktora prowincyonalnego, grającego rolę ubogiego kancelisty.
Wielohradzka, wciąż nieruchoma, patrzyła na syna z pod oka.
— Że twój Radolt obszarpany... to więcéj, niż pewno...
— Biedny, mameczko... biedny, jak ja...
— I ty, widzę, zaczynasz zaniedbywać się; dlaczego nosisz ten stary żakiet?...
— Według stawu grobla.
— To dobre w domu, ale dziś idziesz do namiestnictwa.
— W namiestnictwie wiedzą, że nie jestem Bodockim, lecz tylko biednym konceps-praktykantem... Nie mogą mi miéć za złe moich wytartych łokci i kołnierza. Zresztą zdaje mi się, iż jeszcze nie zapłaciliśmy wspaniałych garniturów, w których odbyłem... wyprawę po złote runo. Należy się oszczędzać. Dobranoc mamie!
Wyszedł wciąż skurczony, grający komedyę, ironiczny, spychający na barki matki przyczynę swego niepowodzenia miłosnego, ciskający jéj w oczy ten zawód, którego zapomniéć nie mógł.
W pierwszych chwilach chory, szalenie zdenerwowany, usypiał się chloralem, uspokajał bromem. Powoli zgryźliwość ogarnęła go, zastępując kobieco-nerwowe ataki. Dokuczał wszystkim: matce, Teci, kolegom biurowym i sobie samemu najwięcéj. Zżółkł, zbrzydł, zestarzał się nagle. Jego wdzięk łagodny, subtelny, dziewczęcy — znikł. Zwłaszcza wobec matki przesadzał swą przymusową maskę ubóstwa. Poznał się z kilkoma quasi-literatami i z nimi teraz spędzał wieczory w atmosferze tytuniu, gazu i złéj kuchni. Drwiąco patrzył teraz na „kasynowców”. Wszyscy oni wydawali mu się odpowiedzialnymi za postępek Muszki. Chwilami miał ochotę wypoliczkować którego z tych ładnie uczesanych i doskonale umytych rasowców; nie miał jednak dość odwagi. Dokuczał im tylko ironicznemi przycinkami, które jemu zdawały się olbrzymiéj wagi, na nich zaś nie robiły żadnego wrażenia.
Wdział na siebie żałobę, aby ochronić się od zaproszeń na bale i wieczory. Z ironią odzywał się teraz o zabawach tańcujących, które nazywał „kręciołkami”.
Spróbował łatwych miłostek ze sługami i pannami usługującemi w piwiarni. Uczuł jednak niesmak i zniechęcenie. Postanowił wmówić w siebie nową miłość, nowe „zakochanie się”.
I zaczął znów bałamucić Tecię.

· · · · · · · · · · · · · · · ·

Wyszedłszy z domu, Tadeusz szybko podążył na Chorążczyznę.
Ściemniało się i czarna sylwetka człowieka zapalającego gaz migała po brzegu chodnika.
Niektóre wystawy sklepowe zamykały się, inne żółciły się oświetleniem leniwém i niepewném.
Na Wałach pełno było przechodniów.
Tadeusz wszedł do piwiarni i, przeszedłszy salę, pustą i słabo oświetloną, do „ogrodu” zmierzał.
Znalazłszy się na środku, obejrzał się dokoła.
Pomimo wczesnéj stosunkowo godziny, stoliki były już pozajmowane przez grupy mężczyzn, wśród których gdzieniegdzie migotał kwiat na kapeluszu kobiety.
Lampy gazowe, białemi kulami przyćmione, paliły się, roztaczając światło.
Na stoliki, pełne kufli i miseczek z „kwarglami”, kelnerzy wnosili i ustawiali świece, osłonięte szklanemi tulipanami.
Świece te, słabo płonące, nadawały jakiś tragiczny wygląd całemu ogródkowi.
Kilka chorych i smutnych drzew sterczało pośrodku. Rozpaczliwy smutek i łatana moralna nędza wyły po kątach, rozrzucając dokoła narkotyki piwa, tytuniu i fałszowanych likierów.
Ludzie, idąc do téj knajpy, mówili zwykle: „chodźmy do Waregskiego na raki, będziemy się bawić.”...
Lecz, usiadłszy przy stolikach, nie bawili się wcale. Pili tylko dużo i szkodliwych rzeczy.
— Pst!... pst!... — rozległo się z kąta werendy.
Tadeusz drgnął i szybko w tę stronę kierować się zaczął.
— Jak się masz?...
— Nareszcie!
Kilka rąk wyciągnęło się ku niemu. Z jednéj opadł mankiet bez spinki. Właściciel ręki i mankietu szybko się schylił, inni z szumem miejsce Tadeuszowi robić zaczęli.
— Witaj, witaj! ty cesarsko-królewski koncepciarzu!... czekamy na ciebie!... fest nowina!
— No, co? co?... Gembosz wyleciał wreszcie ze swą Mączałówką z ogródka?
— Ale!... gdzie tam... siedzi po drugiéj stronie werendy i wciąż czeka na przeciwników... To o co innego chodzi!
Tadeusz roztargnionym wzrokiem spojrzał na olbrzymiego mężczyznę w wielkim kapeluszu i palonych butach, który siedział nieruchomo na dwóch krzesłach, trzymając w rękach niezmiernie grubą i długą pałkę.
Był to Gembosz z Gnilewic, redaktor brukowego pisemka, który antagonistom swoim zapowiadał, iż co wieczór znajduje się w restauracyi Waregskiego: on i jego pałka, zwana Mączałówką, i tam na miejscu załatwia wszelkie polemiki i spory, jakie mógł wzbudzić swemi artykułami wstępnemi lub kierunkiem pisma.
Tadeusz szybko zaczął się interesować ową zapowiedzianą nowiną.
— Więc cóż? więc cóż?... — pytał.
— Patrz!... — zawołał Radolt, kładąc na stole niewielkich rozmiarów pismo.
— Cóż to takiego?
— Czytaj!
Tadeusz pochylił się i zaczął czytać:

Majowa pieśń
nowella przez Stanisława hr. Malewicza.

Podniósł głowę zdziwiony i ramionami wzruszył.
— Cóż to? kpiny?
Pochylił się znów nad gazetą i półgłosem czytał:
„Słońce ozłociło blaskiem swoim łany zboża. Wśród maków i bławatków szło dziewczę, pełne wdzięku...”
Przerwał mu wybuch szalonego śmiechu.
— Kapitalne!...
— Piramidalne!...
Koniarze piszą!... ci panowie z Kasyna piszą!... kaiserliche-königliche filary tworzą nowelle!...
Tak zwani „literaci” fachowi śmiali się tak, iż spadali prawie z krzeseł, kładli głowy na stół, bili się z wielkiéj uciechy po cylindrach. Ich blade twarze wykrzywiały się, jak maski japońskie. Zaczerwienione od bezsennych nocy oczy zachodziły łzami.
Jeden z nich, mały, szczupły, drobny, odziany w zbyt długi surdut, którego rękawy zakrywały mu palce, z wielkiéj uciechy wypił kufle swych sąsiadów. Lecz Radolt, wysoki młokos, z gładko przyczesanemi, atramentowéj czarności, włosami, rozkazującym ruchem ręki nakazał milczenie i ku Tadeuszowi się zwrócił:
— Cóż to? nie wiedziałeś, że nasz Malunio pisze? — zapytał.
— Nie... — odparł Tadeusz — pierwsze słyszę.
— Przecież to dość głośna historya. Malewicz żeni się ze Statnicką..
— Tak, wiem o tém...
— Ale panna jako warunek położyła, aby Malewicz odznaczył się jakimś wybitnym czynem: czy to na polu sztuki, czy literatury, słowem, aby był... czémś..
Piekielny wybuch śmiechu przerwał Radoltowi. Literaci zaczęli się znów pokładać, a mały pan w zbyt długim surducie zbił spodek i przylepił sobie kwargiel[1] na środku czoła.
Radolt spojrzał na niego swemi prześlicznemi czarnemi oczyma.
— Gliwiński, jesteś idyota!... — wyrzekł spokojnie i znów ku Tadeuszowi się zwrócił.
— Malewicz — ciągnął, oparłszy głowę na wychudzonéj ręce — Malewicz, namyślając się nad zrobieniem arcydzieła, wybrał to, co najłatwiejsze: napisanie nowelli. No... i napisał... nowellę!
Tadeusz po gazetę sięgnął.
— Muszę przeczytać...
— Och!... zapytaj Podgórskiego, wiesz, tego, co, z pieniędzy żony swéj żyjąc, wielkiego pana udaje; zapytaj go, a on ci tę nowelkę od a do zet wyrecytuje...
— Dlaczego?
Radolt ramionami wzruszył.
— Bo ją sam napisał.
— Jak to? a więc to nie Malewicz?...
— Spodziewam się... przecież tu widać najdoskonaléj styl i formę Podgórskiego. Paniczowi zachciało się być nowelistą, ale nowelle pisać trochę trudniéj, niż zadawać szyku na wyścigach. Więc... czy kupił, czy wyprosił... ale to więcéj, niż pewne, że sam nie napisał...
— Jednakże... — zaoponował Tadeusz — przypominam sobie, że w klassach Malewicz w wypracowaniach stylowych miał dużo fantazyi...
— Och!... — zawołał mały pan w zbyt dużym surducie — to było kiedyś, przed potopem. Jeśli była jaka fantazya, no, to ją konie, rozpusta i karty zjadły!... To kretyn, kretyn, kretyn, ten zdechlak kasynowy.
Malutką, zżółkłą dłonią bił się po dece piersiowéj, zapadłéj i nędznéj pod rozkrochmalonym gorsem koszuli. Z przylepionego na czole kwargla spływała mu wzdłuż nosa ku brodzie żółtawa, lepka ciecz. Był tak mały, iż zajmował zaledwie pół krzesła, na którém siedział krzywo, uczepiony, jak zmarzłe ptaszę.
— Napiszę satyrę... zobaczycie... tak, jak to ja umiem, wierszami... satyrę na tych wszystkich potomków... Ja ich nauczę gwizdać po kościele z ich... panie tego... budą... Dosyć już mam téj impozycyi... Kretyni... rasa zanikająca, zdegenerowana... gangrena społeczna... pasorzyty ludzkości...
Kwargiel zsunął się nagle z jego czoła i upadł na piasek. Gliwiński rozdeptał ser butem.
— Tak z nim zrobię!... o tak!... rozdepczę... zgniotę... w pył obrócę!... — dodał z całą zaciętością człowieka małego wzrostu, źle rozwiniętego i zmuszonego dla braku pieniędzy odziewać się w cudze surduty i sypiać „po kolegach”.
Radolt marzącym wzrokiem patrzył w przestrzeń. Przed chwilą kelner przyniósł zapaloną świecę, otuloną kloszem, i postawił ją na stole. Leniwe, smutne światło oblało zapadłą twarz dziennikarza. Plamy oczu, czarne, olbrzymie, obramowane frendzlą długich rzęs, rozpływały się szarawemi cieniami na żółtéj skórze twarzy. Nos wyciągnięty, chudy, wązki nikł prawie, linij ust widać nie było. I twarz ta cała, był to blady szmat trójkątny, dziwaczny i fatalny, występujący niepewno wśród cieni, splamiony czernią źrenic.
— Pomyśléć... — zaczął Radolt — pomyśléć, że taki pan zajmuje miejsce nam, tym, którzy chleb codzienny w takiéj suterrenie dziennikarskiéj pieką! On pisze darmo... nam płacą dwa centy od wiersza. Och!... ci... amatorowie pióra to nasi najstraszniejsi nieprzyjaciele!...
Cofnął się jeszcze więcéj w cień, tak, że zdawał się już tylko niepochwytną marą.
— Niech sobie piszą, skoro ich to bawi — ciągnął daléj — niech piszą, ale niech wydają w książkach swym własnym nakładem. Da to zajęcie i zysk drukarniom... Lecz niech nam nie zabierają tych kilku nieszczęsnych szmatków bibuły, które nam pozostały jako jedyny sposób do pracy i do... życia!...
Westchnął, a westchnienie to powtórzyły jak echo drobne piersi Gliwińskiego.
— Mam cztery nowelle od roku w szufladzie redaktora... — mówił głos Radolta i muszę czekać. A taki pan hrabia przyjdzie z nieswoją pracą i frt... natychmiast idzie w kolumny. Ja zaś tymczasem... robię korektę! Ha! ha! korektę! I późniéj ludzie zawołają: — Radolt się zmarnował! zdekadenciał! zaprzepaścił talent!... rozpił się... co?...
Gliwiński głową kiwał.
— Tak! tak! — przyświadczał — nie dość, że się talent marnuje, ale wpada w długi. „Bohemia” — to dobre w książce i w Paryżu, gdzie podobno są garkuchnie, które na krédę żywią. Ale sprobować tak „u Lwowi” nie zapłacić za porcyę knedli!... Zdejmą ostatni tużurek z grzbietu i do policyi zaprowadzą...
Wyprostował się, pociągnął trochę piwa i dodał:
— Poczekajcie!... zmieni się to, jak moją satyrę wyrznę.
— Gdzie? gdzie? — spytał Radolt — w Masce błękitnéj.
— Naturalnie!..!
— Pleć, pleciugo... Maska błękitna redagowana przez Podgórskiego, a pan hrabia, przysięgnę, nowellę od Podgórskiego kupił.
Lecz Gliwiński upierał się przy swojém.
— Ta i cóż? — zapytał, przesadzając jeszcze swój akcent lwowski — albo to redaktor wtrąca się do suteryn? W ostatniéj chwili zawsze mówi: „Golińsiu, duszo, biegaj na miasto, przynieś jaką ploteczkę i zrób ją wierszami. Dwieście, sto pięćdziesiąt, stosownie do miejsca”. Ja mam czasem plotkę w kieszonce gotową, czasem nie, a jak mi się biegać do kawiarni teatralnéj nie chce, to sobie tak wykoncypuję sam, w kąciku, przy biurku, jaki skandalik, ubiorę w niego albo aktorkę, albo jakiego bogatego żyda, albo nowego kandydata, albo nieboszczyka Fredrę, albo jeszcze kogo, i napiszę satyrę... Ta to bardzo proste... Redaktor idzie na rozdobędę i nigdy moich satyr nie czyta...
— Ale jak przeczyta, to cię napędzi!...
— Owa!... za to, co mi płaci, nie może się tak bardzo rozbijać. A potém, właśnie w jego interesie leży, aby napaść na hrabiego. W ten sposób nikt Podgórskiego nie posądzi, że to on nowellę sprzedał...
Tadeusz, milcząc, pił złe i ciepławe piwo i z pod oka na Gliwińskiego patrzył. Ta cała banda literackiego proletaryatu, która była za biedna, za źle odziana, za mało obrotna, aby zająć wreszcie jakieś stanowisko, w gruncie rzeczy odpychała go od siebie.
Ponieważ jednak postanowił dokuczać samemu sobie, wmówić w siebie, iż powinien znajdować się w towarzystwie téj drugiéj partyi kolegów szkolnych, tych, do których nie zbliżał się nigdy, napuszony, elegancki i związany węzłami zdawkowéj przyjaźni z Malewiczein, Pozbitowskim i innymi „koniarzami” in spe, spełniał więc sumiennie ów program powrócenia „do właściwéj sobie sfery”, jak mówił w chwili rozdraźnienia przed matką, i siedział tak przy stoliku wpół senny, czując tylko chwilami szarpiące się w sobie nerwy sympatyczném drganiem, gdy ci fachowi literaci, wyrośli w nędzy i bezustannym braku, z nienawiścią napadali na „tamtych”, dobrze odzianych, umytych i żyjących z rent, pozostawionych im w spadku po rodzicach.
— Wiecie, coby my zrobili? — zaczął znów Gliwiński — oto, pojechaliby my do Warszawy. Mało to naszych tam poszło, a teraz, panie tego, i sławę mają, i dobrze się im wiedzie... Pojadę, panie tego, do Warszawy, pojadę... i Prusa na nic memi satyrami zgniotę. On, panie tego, kroniczkę prozą... a ja, panie tego, kroniczkę wierszem.
Rozpierał się na biało malowanym stołku, który teraz już zajął cały z wielką butą i nerwową emfazą.
Z kącików ust ciekła mu ślina, małe zaczerwienione oczki tryumfalnie potoczył dokoła.
— Może ni? — zapytał — może ni?
Lecz Radolt, który już zupełnie znikł w cieniu, odezwał się powolnym głosem:
— Pleciesz! kupy się nie trzyma. Do Warszawy, to trzeba sprytu i wykształcenia. A ty może wykształcony?
— Rychtyg co i ty!...
— Widzisz!... widzisz co to za wykształcenie! Mówisz: rychtyg. Nie mówi się rychtyg, ale akurat.
Gliwiński ramionami ruszył.
— Może tam w kasynie, ale my, mieszczanie, mówimy „rychtyg”, i tak mówić będziemy. A ty, arystokrato gramatyczny, nie imponuj nam swojém parle franse, bo to nas nie oślepi... Nie takie ja już w moich satyrach umieszczał! Ojoj!
Z ironią głową kiwał, z kieszeni wyciągnął cygaro i zaczął tępym scyzorykiem je piłować.
— Havana szelma po dziesięć centy!... — szeptał przez zęby z jakąś dziwną wściekłością.
Tadeusz nagle obok siebie, na ziemi, postrzegł nogi Radolta, które powoli wysuwały się z cienia, jakby nieśmiałe i pokorne.
I natychmiast zrozumiał Tadeusz cały dramat nędzy i ukrywanego niedostatku. Spodnie były przypięte szpilkami do butów, aby, podnosząc się, nie zdradziły braku skarpetek. Pomimo to jednak żółtawe kawałki przebłyskiwały pomiędzy źle ściągniętém sznurowadłem butów. Tadeusz z nienawiścią spojrzał na leżący na stole numer dziennika. Za nędzę Radolta czynił odpowiedzialnym Malewicza, zapominając, iż sam posiadał w swéj szafie cztery tuziny skarpetek z fil d’Ecosse, tuzin jedwabnych czarnych i tuzin wełnianych, na mrozy i chłody jesienne.
W téj saméj chwili siedzący nieruchomo Gembosz porwał z łoskotem za Mączałówkę. Wszyscy siedzący pod werendą zwrócili się ku redaktorowi, sądząc, iż to jakiś antagonista albo obrażony poseł do rady państwa przychodzi zażądać „odwołania”.
Lecz przed werendą stał mały niepokaźny człowieczek, odziany ciemno, i z wielkiém zajęciem przypatrywał się olbrzymiéj postaci osławionego redaktora. Skoro jednak ten ostatni pochwycił za kij, człowieczek umknął i pośpieszył ku estradce, na któréj gromadzili się muzykanci.
Po chwili widać było, jak próbował pikuliny i wydymał zapadłe policzki.
— Będzie muzyczka!... — podjął Gliwiński — zagrają nam znów owo Loin du bal czy de bal... dyabli wiedzą. Raz chciałem to w satyrę wsadzić i ani weź nie wiedziałem, jak się to pisze. Co dziwnego? Nie jestem panem hrabią... żadne kocmołuchy paryzkie nie uczyły mnie pacierza po francusku.
Tadeusz uznał za stosowne się odezwać:
— Mówi się: Loin du bal...
Gliwiński oczy ironicznie zmrużył.
— A!... dziękuję!... du, du... dobrze... będę pamiętał. Wielohradzki zna się na takich delikatesach sztrasburskich, bo strasznie się koło arystokracyi kręci... Kaiserliche-königliche Fikalski... ha! ha! niech żyje Bałucki!
Tadeusz brwi zmarszczył.
— Mylisz się... — wyrzekł ze złością — od przeszłego roku nie prowadzę tańców i nie bywam u „tych panów”. Cenię ich tak, jak wy, a może jeszcze surowiéj, bo znam dokładniéj.
— No! no! — uspokajał go Gliwiński — nie stawiaj się... żartowałem... Na zgodę postaw turnę, boś Krezus między nami, panie kochanku!
Podkręcał sterczącą pod nosem szczecinę.
Tadeusz zawołał kelnera. Zwykle kończyło się na tem, że on piwo fundował. Pochlebiało mu to. Zachował od dzieciństwa manję imponowania drugim pełną kieszenią. Była to jego jedyna pociecha a często i zemsta.
Niedbale zadysponował pięć halb i jeden seidel.
Muzyka zaczęła rzeczywiście grać walca, i skrzeczące tony umykały w żółtych smugach światła pod rzadkie gałęzie suchotniczych drzew.
— Napawajmy się — odezwał się nagle Radolt — napawajmy się... to jedyna uczta, jaką nam połykać wolno. Wejście mi do teatru zabrano z powodu méj awantury z sekretarzem...
— A mnie z powodu méj satyry o córce dyrektora...
Siedzieli chwilę, milcząc, zasłuchani w banalną melodyę, którą ćmy dokoła świec tańczyły.
— Bardzo lubię muzykę... — wyszeptał prawie Radolt.
I znów zapadło milczenie.
— Chciałbym kiedy posłyszéć Wagnera — odezwał się nagle Gliwiński — zawsze o nim piszę w swych satyrach, ale nic jeszcze nie słyszałem porządnie. Czy to prawda, że on tyle robi hałasu, i że tylko słychać bębny i trąby? co? ta-że powiedźcie, ludzie, niech wiem już raz, czego się trzymać?...
Radolt cofnął się znów w cień i, złożywszy ręce na parasolu, który zawsze z sobą nosił, odpowiedział:
— Nie... Wagner nie zawsze robi tyle hałasu. Często nawet jest bardzo słodki i harmonijny... Często nawet kołysze...
— Słyszałeś? gdzie?
— We Wiedniu, gdy byłem jeszcze młodym chłopcem. Nieraz cały wieczór nieruchomy przesiedziałem.
Gliwiński zasmucił się nagle.
— Jakże my durni w tym Lwowie, jakże my durni! jak murem od świata oddzieleni!...
— Jak murem od świata oddzieleni! — powtórzył jak echo Radolt.
— I gdzie się tu wykształcić? gdzie smaku nabrać? ta ani obrazu, ani porządnéj muzyki, ani nic, nic: choć siadłszy płacz!
I nagle rzucił się na leżący na stole dziennik.
— O!... takie panowie koniarze to mają dobrze! jeżdżą po świecie, słuchają dobréj muzyki, napatrzą się na różne postępy... a my co? Z knajpy do redakcyi, z redakcyi do żyda, od żyda do komornika, od komornika do knajpy... I potem pisz!
— I potem pisz!... — powtórzył Radolt.
Tadeusz porównywał swoje życie z życiem tych ludzi. I on, tak jak oni, zasklepiony, siedział w biurze, w knajpie... Słowo „żyd” przypomniało mu atłasową perukę pani Liliental i białe pończochy Zimermanówien. Były to te same galery, rozjaśnione tylko wysiłkiem pracy macierzyńskiéj, lecz galery — nic więcéj!
I porwał go szalony smutek, graniczący z rozpaczą. Jękliwe tony orkiestry wydały mu się wyciem opuszczonego psa, Miał ochotę zacząć zawodzić wraz z niemi. Szybko powstał od stołu i należne za piwo pieniądze nadbiegającemu kelnerowi rzucił.
W cieniu, cicho, jak nagle z pod ziemi wyrastająca mara, podniósł się Radolt.
— Pójdę z tobą... — wyrzekł.
Tadeusz mimowoli wzrokiem ku swym spodniom przypiętym szpilkami rzucił, lecz otrząsnął się i z niezrozumianą dla innych ironią wyrzekł:
— Chodź!... chodź, ty moje drugie ja...
Lecz Radolt głową potrząsał:
— Nie! nie!... ty, ja, co innego. — Ty karyerowicz, ja — wyrobnik bez roboty...
Wzięli się jednak pod ręce i wśród grup otaczających stoliki szli z nerwową fantazyą, z ironicznym uśmiechem na ustach.
Na werendzie gruby Gembosz wciąż Mączałówkę ściskał, czekając na swoich adwersarzy. Gliwiński wyskrobywał scyzorykiem, na którym były ślady tytuniu, spodek po kwarglach. Widoczném było, iż głód mu ściskał żołądek.
Obok dwóch urzędników jadło sznycle po wiedeńsku, z korniszonami.
Gliwiński nogi pod krzesło ukrył i zaklął, kurcząc się w zbyt obszernym surducie.
— Taż dyabli człowieka wezmą, albo co...
Tymczasem Tadeusz i Radolt zmierzali ku namiestnictwu.
Tadeusz czuł, że dziennikarz-korektor opiera się silnie na jego ramieniu. Spojrzał ukosem na Radolta, i ten żółty trójkąt ciała, splamiony czernią oczodołów, wydał mu się trupią głową, okrytą bladą, cieniuchną gazą.
— Chory jesteś? — spytał mimowoli, zwalniając kroku.
— Nie... — odparł Radolt — jestem tylko zmęczony. W nocy muszę czekać na korektę i często ślęczę do trzeciéj. Potém już się kłaść nie warto...
— To źle, to nie hygienicznie...
Radolt parsknął śmiechem.
— Kpisz, czy o drogę pytasz ze swoją hygieną? Jak to zaraz znać maminego synka, co dba o swoje drogocenne zdrowie! Wielka historya, jeżeli mnie dyabli wezmą! Nie żyję, wegetuję, a co boleśniejsza, że rozumiem, co jest pełne życie... Mam dwadzieścia cztery lata, a zdaje mi się, że żyję już od lat stu i że wszystkie nędze przeżyłem, jakie nędzarzom przypadły w udziale...
Przechodzili przed plac Maryacki, Duże okno wystawowe księgarni międzynarodowéj świeciło jasną łuną..
Radolt przystanął.
— O!... — wyrzekł — patrz! patrz!... tych ciastek, tych łakoci mi potrzeba... Ile tu ich, tych co piszą, co mogą pisać, co mają o czem pisać! Mnie to najwięcéj żre, że nawet ich przeczytać nie mogę, nic, tylko tytuły..
Pochylał się ku szybie z pewném moralném pożądaniem.
— O patrz!... patrz!... Alexis, Lemonnier, tu z węgierskiego Dezzo Malonyay, tu Jacobsen... Och!.. nie chcę dzieł o ewolucyi socyalnéj, ani psałterzy z Bóg wie jakiego wieku, lecz te drobiazgi.. to, co się dziś rodzi, jutro ginie...
— Jednakże w czytelniach... — zaczął Tadeusz.
— Nie, w czytelniach niema tych nowości, bo często nie przypadłyby one do gustu abonentów... Nie, w czytelniach ich niema.
— Chodź!... chodź!... gorączkujesz się niepotrzebnie.
Poszli daléj w cieniu chodników.
Sklepy zamykały się z łoskotem, przechodniów coraz mniéj było na ulicach...
— Czy wiesz — wyrzekł znów Radolt — że raz jeden w redakcyi, och! już dwa lata temu, ktoś powiedział, że ja naśladuję Verlaine’a? Ten „ktoś” to był jeden z tych ludzi, którzy mogą jeździć po świecie, czytać, słyszéć, widziéć... a potém na nas, zamurowanych, od idyotów wymyślają. Nie wiedziałem, kto był Verlaine... od téj pory dowiedziałem się i sprowadziłem sobie jego poezye... Ile one mnie kosztowały!.. To téż ten Verlaine — to wszystko, co posiadam!
Minęli teraz stragany bojków, oświetlone kagankami. leli śniade, piękne twarze miały wygląd masek fantastycznych, zawieszonych w powietrzu. Nieco niżéj, nad powierzchnią fasek z bryndzą, migały ręce grube, czarne, postronkami żył poprzecinane.
Dochodzili do namiestnictwa. Po za nimi rozległo się gwizdanie. Ktoś artystycznie gwizdał walca z „Bettelstudenta“. Mijając Tadeusza, uchylił kapelusza i poszedł, gwiżdżąc coraz donośniéj.
— Malewicz?... — wyszeptał Radolt.
— Tak! idzie na inspekcyę. Będziemy dziś razem pokutowali w biurze..
— Phi! jak to pan hrabia nóżki stawia... — szydził Radolt — jak klacz wyścigowa. Laury autorskie dodają mu werwy... A jakie to było zawsze fałszywe i złe, nawet w klasach. Pamiętasz, Tadek? Ręczę, że, aby dostać ten posag Statnickiéj, nie zawahał się przed niczem... Biedna dziewczyna, musi teraz iść za niego...
Tadeusz zaoponował.
— Co znowu!... co znowu!...
Radolt głową pokiwał.
— Naturalnie, ty ich bronisz, bo gadaj, co chcesz, zawsześ do nich lgnął i lgniesz. Ale cóż z tego?... oni ci kamieniem za chleb płacili i zapłacą. Chciałbym, żebyś dla ukarania zakochał się w jakiéj „koniarce”, i to folblutce, i żebyś od niéj szczutka dostał... Ha! ha!... toby cię nauczyło...
— Bywaj zdrów — burknął Tadeusz, i zły, zmieszany wbiegł na schody prowadzące do biura.
W biurze zastał już Malewicza.
Zapalona lampa kołysała się u sufitu, dwie świece stały na biurkach, oprawione w mosiężne lichtarze.
Z otwartych okien płynął łagodny chłód letniego wieczoru.
Tadeusz zbliżył się do biurka i ze złością zaczął przewracać na niém papiery. Wmawiał w siebie, iż ktoś mu poruszył po obiedzie wszystkie przedmioty, znajdujące się na biurku.
Skrzypiąc lekko butami, w szarawym garniturze angielskim, chodził po pokoju Malewicz. Stawiał elegancko nogi, obute w zgrabne wycięte trzewiki, po nad któremi połyskiwały stalowe skarpetki. Białą ręką gładził faworyty i wąsy. Był zadowolony, promieniejący.
Powracał właśnie z teatru, gdzie był point de mire wszystkich lornetek. Narzeczona przyjęła go niezmiernie uprzejmie i z wyróżniającą grzecznością.
W loży aktorskiéj dojrzał, że aktorki czytały jego nowelę, objadując się cukierkami. Poczem zaczęły lornetować w jego stronę. Nawet panny namiestnikówny uśmiechały się znacząco.
Tiens... — pomyślał — to wcale niezłe atu — takie autorstwo.
Napisał tę nowelkę dość mozolnie, ale napisał sam, na brudno dwa razy poczém przerobił ją po francusku, aby się dowiedziéć, jak téż „to wygląda”; wreszcie przepisał na czysto, starając się pisać niewyraźnie, jak literat z zawodu. Odczytując swoją pracę, zawyrokował w duszy, iż jest to szczyt „kretynizmu”, lecz widząc dokoła owe cukierkowe zachwyty dam, zaczął wierzyć, iż spłodził coś „niezłego”.
— Tak, coś w guście Sienkiewicza, tylko styl dystyńgowańszy... — powiedział mu Pozbitowski.
Charłupko zaś porównał go do autora „Madam-Chrysantème” i nazwał „lwowskim Lotim”, uśmiechając się przytém z nieporównaną ironią.
Lecz Malewicz ironii nie chciał zauważyć. Włożył w oko monokl i rozpierał się w loży z niedbałą miną zblazowanego na punkcie pochwał i ludzkiéj ciekawości człowieka. Postanowił uchwycić ową szansę i urządzić w kasynie wielką partyę nazajutrz po południu.
Teraz przyszedł do biura odbyć pokutę inspekcyjną; lecz, nerwowo podniecony, nie mógł usiedziéć na miejscu.
Chodził wciąż po wązkim dywaniku, który szarą linią ciągnął się pośród wywoskowanéj podłogi. Żałował, iż Wielohradzki miał dziś z nim przesiedziéć inspekcyę. Wolał Bodockiego, Pozbitowskiego, słowem kogoś, z kim mógłby pomówić swobodnie, poradzić się co do układu stajni i zakupna ekwipaży. Miał ochotę podczas wyścigów zadziwić całą Galicyę zaprzęgiem à la daumont, który zaczynał w Paryżu wchodzić w modę. Lecz wahał się; mody angielskie, bardziej correct, ciągnęły go ku sobie.
Tymczasem w sercu Tadeusza rosła burza.
Nie patrząc na Malewicza, widział go przecież dokładnie i rozdrażniony do najwyższego stopnia zagryzał do krwi wargi. Bezustannie równał siebie z tym „kasynowcem”. Byli obaj bez grosza majątku, na jedném i tém samém stanowisku w biurze, obaj szykowni, młodzi, eleganccy. Teraz przed Malewiczem otwiera się cały świat, a on, Tadeusz, jak pies na uwięzi, gryzie swój łańcuch, wiążący go do spróchniałych desek budy!
I dlaczego? Bo Statnicka miała dość odwagi, aby wziąć sobie na „utrzymanie“ tego ładnego męża, gdy Muszka... Och!
Nagle Malewicz zbliżył się do Tadeusza i wyjął z kieszeni dziennik.
— Czytałeś? — zapytał, nie mogąc dłużéj wytrzymać, trawiony gorączką autorską, żebrzącą bezustannie pochwał i podziwiań tłumu.
Tadeusz zmarszczył brwi i przez szerokość biurka z nienawiścią wpatrzył się w uśmiechniętą twarz hrabiego.
— Co takiego? — zapytał przez zaciśnięte zęby.
— Nowelkę... tu na dole... Pieśń majowa... och! drobnostka... nic wielkiego... Cependant...
Podsuwał mu dziennik pod oczy, lecz Tadeusz dość szorstkim ruchem odepchnął od siebie gazetę.
— Czytałem! — wyrzekł dobitnie, akcentując każdy wyraz. — Podgórski ma trochę zdolności a przytem un style très personnel. Trudno go nie poznać.
Malewicz zbliżył się tak, iż opierał się łokciami o półki biurka.
— Podgórski? — zapytał — dlaczego Podgórski? to nie on, ale ja tę nowelkę napisałem...
— Ach! ty? — zadziwił się Tadeusz — patrzcie, możnaby przysiądz, że to styl Podgórskiego... Źle zrobiłeś, wybierając na swój debiut genre Podgórskiego... To nasuwa pewne podejrzenia... I tak dziś już mówiono, że... enfin...
— Że co? — zapytał Malewicz nerwowym głosem.
— Och!... nic... plotki, des choses en l’air...
— Mam prawo wiedzieć... chcę... musisz mówić...
Eh bien, je lâche tout... Mówiono, że nowelkę tę kupiłeś gotową od Podgórskiego i że pod swojém nazwiskiem umieściłeś w dzienniku. Voilà!...
Malewicz parsknął śmiechem.
Cette idée! — zawołał napozór spokojnie i zaczął znów chodzić po ścieżce dywanu. Wyrzucił tylko monokl z oka i uśmiechał się nerwowo.
Tadeusz, po wypowiedzeniu tych słów, uczuł nagłą nerwową reakcyę. Nie miał kobiecéj wprawy w rzucaniu insynuacyj, w anonsowaniu tego, co „mówią”, i w pozostawaniu quand même w równowadze.
Ukłuwszy miłość własną Malewicza, dmuchnąwszy złośliwym oddechem na jego nadętą wesołość, zmieszał się i byłby serdecznie rad, gdyby Malewicz całéj téj sprawy nie wziął na seryo. Lecz na to się nie zanosiło.
Malewicz nagle stanął na środku pokoju tuż pod świetlanym kręgiem, który lampa na podłogę rzucała, i urywanym głosem zapytał:
— Słuchaj... Tadeusz... kto to mówił?...
Tadeusz nie podnosił głowy. Wydobył z szuflady biurka gumową poduszkę, na któréj drzemał podczas inspekcyi, i zabierał się do nadęcia w nią powietrza.
Posłyszawszy pytanie Malewicza, zmieszał się jeszcze bardziéj.
— Kto?... nie wiem!... nie pamiętam!...
— Słuchaj! — zasyczał Malewicz, a oczy jego jak dwa ostrza szpad przeszywały powietrze — jeżeli mi nie powiesz, pomyślę, że to ty, i...
— Och! — zaprzeczył Tadeusz —ja? cóż znowu! Przeciwnie ja cię broniłem... Przypominałem im nawet, że w klasach pisałeś dobre wypracowania stylowe...
— W klasach?... przypominałeś?... — zawołał Malewicz — więc to ktoś z moich szkolnych kolegów... Tiens! tiens!... spotkałem się przed chwilą z tym szubrawcem Radoltem... Tak! to nikt inny, tylko on!... Już dwa razy czytałem w Gońcu ironiczną wzmianką o mnie i o mojéj czarnéj seryi karcianéj. To on!.. nikt inny!.. to on!...
— Cóż znowu! — protestował Tadeusz — mylisz się, nie on!
— Nie broń go!. a to va-nus-pieds!. ja go nauczę respektu i tę odrażającą gębę zamknę... Ach!.. l’horreur!
— Pst! — uspokajał go Tadeusz — nie krzycz tak głośno. Namiestnikowa wróciła z teatru i będą pili herbatę w altanie, bo służba niesie światło i tace do ogrodu.
I nabrawszy spory zasób powietrza w płuca, zaczął dmuchać w rożek poduszki, która powoli wydymała się jak bania.






II.

Pomiędzy gałęziami tarniny widział Tadeusz drobną postać Teci, idącéj szybko w stronę Węglińskiego lasku. Pragnął ją dogonić, przyśpieszał kroku i znów zwalniał, gdyż po raz pierwszy może Tecia wywoływała w nim ładne, estetyczne wrażenie. Smakował je i usiłował przedłużyć, zgłodniały, nie widzący oddawna nic, coby miało w sobie harmonię barw i linii.
Przed nim droga dość szeroka, lecz zarosła pasami trawy, zasłana była cała ukośnemi promieniami słońca. Po obu stronach ciemne mury tarniny, a za niemi tu i owdzie rozłożyste lipy lub grusze, wyciągające daleko zielone ramiona. Po prawéj — niewielki punkcik blado-liliowy, lecz barwy liliowéj czystéj, niezbrudzonéj żadną przymieszką innego cieniu.
To suknia Teci.
Płynie, rozwiewa się u dołu, lekka i przejrzysta, jak olbrzymi kielich dzwonka. Nóg dziewczyny nie widać. Sunie po nad trawą, jakby w powietrzu, i nie czując się obserwowaną, ma wdzięczne ruchy podrastającéj dziewczynki, łamiącéj się kształtnie w liniach Androgyny. Idzie, a raczéj płynie, w smugach słońca, po nad źdźbłami trawy, z dużym kapeluszem słomianym w ręku, jak ze złotą tarczą, która czasem w powietrzu zakreśli duże koło. Wówczas zabłysną atłasowe, żółtawe wstążki, pofruną i znów znikną, opadając ku ziemi, jak skrzydła ptaka.
Lecz nagle Tecia stanęła i obejrzała się.
Dostrzegła Tadeusza i zwraca się ku niemu. Kładzie pośpiesznie kapelusz, który tworzy złotawą aureolę dokoła jéj bladéj twarzyczki.
I czeka.
Tadeusz przyśpiesza kroku. Ta dziewczyna, czekająca na niego wśród słońca i zieleni, sprawia mu złudzenie. Czuje jakieś przyjemne uczucie, ogrzewające jego moralną istotę. Po raz pierwszy może z pewną radością wita się z dziewczyną.
— Dzień dobry Teci... dzień dobry!
Wydaje mu się zdrowszą, różową i więcéj ożywioną.
Lecz ona, już zafrasowana, pyta:
— A dawno pan mnie dostrzegł?
On uśmiecha się.
— O!... dawno!...
— A dlaczego pan na mnie nie zawołał? Ja idę bardzo prędko. Babcia i doktor dla ruchu kazali mi dużo chodzić... ale pan przecież nie potrzebuje się męczyć?... prawda?...
— Prawda! ale ja przypatrywałem się Teci, jak Tecia ładnie wygląda.
Dziewczyna zarumieniła się gwałtownie.
— Och!... mój Boże!... Pan znów zaczyna żartować... Taka stara sukienka... już ma dwa lata. Trzy razy w tym roku prana... Lila kolor to zaraz pełznie na słońcu...
— To téż o wiele ładniejszy, skoro trochę spełznie...
— Tak! tak! ja wiem, że to teraz modne, tylko nie wszystko ładne, co modne.
Tadeusz nie probuje nawet jéj wytłómaczyć, dlaczego to słońce, ta zieleń i ona sama, liliowa jak dzwonek, miały w sobie urok i harmonię.
W bok skręca rodzaj wąwozu ciemnego i zacisznego, po którym migają plamy słoneczne.
Tadeusz obejmuje delikatnie Tecię i kieruje ją w stronę ścieżki.
— Chodźmy tędy... chłodniéj... — mówi łagodnie.
Tecia bez wahania idzie z nim. W téj chwili dusza jéj pływa cała w radości i szczęściu bez granic.
Weszli do wąwozu, Tadeusz posuwa Tecię naprzód.
— Niech Tecia idzie... ja idę za Tecią...
Lecz dziewczyna rzuca mu pytanie:
— A dokąd téż ta ścieżka prowadzi?
On z głębi swéj istoty, z zakątków jakiegoś mauzoleum, dobywa odpowiedź:
— Po co pytać? po co psuć sobie rzeczywistość? chwytajmy z teraźniejszości to, co się wziąć da...
Milknie, nagle urażony w jakąś moralną ranę, którą to słońce, te słowa, ten wąwóz, pełen akacyi i paproci, i ta jasno ubrana dziewczyna w nim budzą. Tecia milczy i, westchnąwszy lekko, idzie naprzód, idzie ciągle, usiłując ochronić sukienkę od przydrożnych cierni. Pod rondem kapelusza nie widać prawie jéj włosów. Jest mniejsza i drobniejsza niż Muszka, lecz stanik, uszyty bluzkowym fasonem, pokrywa dość zręcznie chudość jéj ciała. Tadeusz umyślnie zwalnia kroku i teraz już bez ogródki, skalpelem swą bliznę moralną rozdziera. Muszka-Tecia... czyż w gruncie rzeczy to, co w Muszce ukochał, nie było ową harmonią barw, linii, jasną gammą odcieni, dopełniających zasadniczemi tonami otaczających ją dekoracyi?
Oto teraz, Tecia, z brzydkiego pokoju, z nad maszyny przeniesiona w słońce i zieleń, ubrana w jasną i delikatną tkaninę, jest równie ładna, równie wdzięczna, jak hrabianka. Gdyby była lepiéj odżywiana i karbowała włosy, nie byłoby chyba wielkiéj różnicy. Pozostaje obejście i stopień wykształcenia. Tecia ma czasem bardzo niezgrabne ruchy, prawda; ale za to często tak ładnie, tak sympatycznie patrzy, wstaje, chodzi. Zresztą, wszystko zależy od ubrania, co zaś do wykształcenia...
I nagle Tadeusz pyta:
— Czy Tecia skończyła pensyę?...
Tecia przystaje i, cała zaczerwieniona, odpowiada:
— Tak, proszę pana, skończyłam konkwit u panien ormianek.
Sacré coeur, ormianki... to jedno! Ormianki uczą darmo, panie Sacré coeur biorą tysiące..
Tadeusz jest coraz więcéj zadowolony.
— Niech Tecia idzie!... — mówi, dając dziewczynie znak ręką.
Ona zrywa liść paproci, na którym perli się rosa, i wdzięcznym ruchem zasłania się przed promieniem słońca, który teraz dość brutalnie przedziera się przez gałęzie.
Tadeusz, zdziwiony, patrzy na ten ruch. Gest Muszki!... jéj podniesienie ręki, jéj zakreślenie półkola wachlarzem paproci...
Stanowczo, wszystkie młode dziewczęta są te same. Zależy tylko, gdzie się znajdują. Muszka, ubrana w szkocką bluzkę i szyjąca dzień cały na maszynie, straciłaby swój majestat królewski i dziwaczny urok professional-beauty.
Tecia dnia tego nie mówi o babce, o panu Janczewskim, nie pyta się: „czy nie lepiéj już raz wszystko powiedzieć”. Milczy i gra daléj swą rolę liliowéj dziewicy, sunącéj wśród złota, słońca i wachlarzów rosy. Idąc, ciągnie za sobą spojrzenie i wzrastającą sympatyę Tadeusza.
„W gruncie rzeczy dobra dziewczyna — myśli Wielohradzki — przebaczyła mi wszystko, i moje brzydkie postąpienie po otrzymaniu jéj listu. Wszystko... Ta przynajmniéj mnie kocha, och! mogę być tego pewnym...”
I znów woła głośno:
— Teciu!...
Dziewczyna się zatrzymuje.
— Słucham pana!...
— Czy Tecia mnie kocha?...
Lecz cóż się to dzieje?
Tecia paproć z ręki upuszcza, drży, ogląda się dokoła, otwiera nagle pobladłe usta.
Wielohradzki chwyta ją w objęcia.
— Cóż to?... co się stało?...
Tecia zaczyna płakać, kryje twarz w dłonie.
— Dlaczego Tecia płacze?
— Bo... pan się o takie rzeczy pyta, że...
— No i cóż?., pytam się, czy Tecia mnie kocha?..
Tecia wyrywa mu się z ramion i zasłania twarz rondem kapelusza.
— Ach Boże mój, Boże!..
Tadeusz wzrusza nieznacznie ramionami. Przypomina sobie, iż często ukradkiem całował tę dziewczynę: dlaczegóż więc teraz płacze, rumieni się, wstydzi?... Lecz z drugiéj strony scena ta sprawia mu wielką przyjemność. Widzi, iż Tecia, pomimo zewnętrznego podobieństwa z Muszką, zachowuje odrębne moralne cechy, i płochliwość tę dziewczęcą, któréj nie miała i nie mogła mieć panna Dobrojowska.
Rad więc przedłuża tę scenę.
— Ha!... skoro mnie Tecia nie kocha...
Powtórny potok łez i wśród szlochania wyjęczane słowa:
— Ależ... jak babcię kocham... Pan wie... że ja... bardzo nawet...
Nagle rozlega się straszny szelest łamanych gałęzi. Tecia przerażona się cofa.
— Cóż znowu? — gromi ją Tadeusz — niech Tecia idzie daléj... To pewnie pies, albo jaki chłopak.
Tecia ociera oczy.
Idą daléj. Szelest ustał. Nagle słychać głos kobiecy, wołający:
— Mik!...
I znów łomot gałęzi, a potém zupełna cisza.
— A widzi Tecia, że to był pies — tłómaczy Tadeusz — niech Tecia oczy obetrze i przestanie płakać, bo widocznie, iż nie jesteśmy sami na téj ścieżce.
Idą więc daléj, i nagle ścieżka zakręca się, rozszerza i wreszcie jasną bramą wychodzi na drogę trochę staranniéj utrzymaną i wysypaną drobnemi kamieniami.
Tadeusz zajmuje miejsce przy boku Teci i idzie, gryząc świeżo zerwaną trawę.
Na drodze widzi stojącą kobietę, któréj jasno-popielata spódnica niknie prawie na szarawem tle kamieni.
Lecz dokoła téj postaci kobiecéj skacze, miga, skręca się czarna sylwetka olbrzymiego psa. Kobieta wyciąga ramiona, wysoko po nad głowę, powolnym, leniwym ruchem.
Pies szczeka i skacze, pragnąc dosięgnąć jéj dłoni.
— Jakaś pani!.. — szepce Tecia.
— Więc cóż? — odrzuca Tadeusz. — To widocznie z téj willi, którą widać pomiędzy drzewami. Co za szkaradne domostwo!...
— Nie!... bardzo ładne!... — szepce Tecia — takie wieżyczki!...
Tadeusz przypomina sobie willę nad brzegiem morza w Concarneau, tę willę, na którą patrzył, snując dziwaczne projekty. Ze złością więc powtarza:
— Szkaradne wieżyczki!...
Zbliżyli się już o tyle, że mogą rozróżnić dokładnie kolor włosów i szczegóły stroju owéj damy. Twarzy jéj jeszcze nie widać, bo głowę trzyma schyloną, poprawiając coś około obroży psa, który stoi teraz spokojnie, olbrzymi, majestatyczny, zwracając w stronę Tadeusza i Teci swój piękny łeb podpalany, ożywiony olbrzymiemi, żółtawemi źrenicami, łeb rasowców, Saint-Hubertów.
— Och!... jaki wielki pies!... — szepce Tecia.
Dama wyprostowuje się energicznie. Przywiązała rzemień dużego plecionego bata do obroży psa, i teraz zaczyna iść szybko naprzeciw Tadeusza i Teci, prowadząc psa za sobą.
Tadeusz w téj chwili dostrzega, iż damą tą jest Muszka, i przez błyskawiczną chwilę ma tysiące myśli i projektów krzyżujących się wzajemnie.
Gniew szalony ogarnia go. Traci przytomność. Widzi, że Muszka idzie wprost ku niemu, i równocześnie dziwi się zmianie, jaką w niéj dostrzega. Jest, nie ubrana, lecz odziana, jak panna służąca. Ma na sobie szarą spódnicę, czarny króciuchny żakiecik, rodzaj fularu barwy niezdecydowanéj, zapięty pod szyję, i na głowie męski kapelusik filcowy. Lecz co najwięcéj uderza Tadeusza, to zmiana jéj twarzy, postarzenie nagłe, brak zupełny pudru i aureoli włosów dokoła czoła i uszu. Włosy te, jakby zmoczone, gładkie, ściągnięte po chińsku w węzeł, giną pod rondem śmiesznego kapelusza. Muszka idzie dużemi krokami, odpychając spódnicę kolanami, rękę lewą trzyma w kieszonce żakietu, w prawéj dzierży bat, na którym ciągnie psa.
Wszystko to dostrzega Tadeusz w jednéj sekundzie i równocześnie stara sic powziąć jakieś postanowienie. Lecz gdy Muszka jest już od niego o kilka kroków, pod jéj aroganckiem, zwykłem spojrzeniem zdejmuje szybko kapelusz i pochyla głowę. Ona zaledwie dostrzegalnie odpowiada mu na ten ukłon, zimna, sztywna, obojętna, ta sama, jaką ją nieraz widział schodzącą ze stopni kościoła lub siedzącą w loży teatralnéj.
I każde poszło swoją drogą.
Ona prowadzi na spacer psa, odziana nawpół po męsku w ten słoneczny, letni ranek; on idzie obok Teci, która pyta go z kobiecą ciekawością:
— Kto to taki?...
Głos ten przyprowadza Tadeusza do przytomności.
Spogląda na Tecię. Wydaje mu się bardzo ładną, młodziuchną, z troszką rozrzuconych włosów, wymykających się z pod ronda kapelusza.
— To jedna z dam... — odpowiada — Tecia ją musiała widywać na majowem nabożeństwie u jezuitów.
— Nie!.. — odpowiada Tecia — te panie zajmowały zawsze pierwsze ławki po prawéj stronie, potem za niemi stawali ich lokaje, a ja siadywałam w kącie po lewéj, przy wejściu do chóru.
Tadeusz głową kręci.
— Strasznie zbrzydła ta pani!... — mówi, wydymając usta.
— A!... tak?.. a co jéj się stało takiego?
— Za mąż bogato poszła!... — odpowiada z ironią Tadeusz.

· · · · · · · · · · · · · · · ·
Gdy dnia tego Tadeusz, pożegnawszy Tecię na rogu ulicy Akademickiéj, poszedł do biura, rad był z siebie niezmiernie. Spotkanie Muszki, którego się zawsze lękał, nie sprawiało na nim tak wielkiego wrażenia. Przypisał to obecności Teci i bezustannie teraz w pamięci porównywał postaci obu kobiet. Ta Muszka w śmiesznym kapeluszu angielskim, wlokąca na rzemieniu olbrzymiego psa, nie miała nic wspólnego z ową Muszką ubraną w batysty różowe i zamkniętą w konsze budki z białego muślinu. Tamta — był czar, uśmiech, wdzięk, poezya, elegancya; ta zaś — „koniarka”, o brzydkiéj, grubéj cerze, oczach niewyspanych i podsiniałych, o szorstkich, nieestetycznych ruchach.

„Kochałem w niéj akcesorya, nie ją samą — myślał Tadeusz. — W oddaleniu nabrała w oczach moich indywidualnego czaru, lecz dziś, widzę jasno, widzę dobrze, widzę dokładnie...”
Wzruszył ramionami na samą myśl, iż Muszkę porównywał z Salammbo.
„Ona? w téj brzydkiéj sukni, z tym fularem na szyi? ona — Salammbo? co znowu?”
Przesadzał teraz, o ile mógł, owo zbrzydnięcie Muszki, w rzeczywistości niespokojny i drżący.
„Jak to dobrze, że teraz kocham się w Teci!..” — zakonkludował, siadając przed biurkiem.
Pół godziny siedział w ciszy i osamotnieniu. Wreszcie drzwi się otworzyły i wszedł Pozbitowski. Skinął Tadeuszowi głową i usiadł na sofie. Równocześnie prawie przez pokój przesunął się Kafthan, niosąc w ręku złożone w naleśnik papiery. Pozbitowski skinął ręką.
— Słuchaj, Kafthan, gdzie tak pędzisz? widziałeś Maleniego?
Olbrzym przystanął i zaczął gryźć wąsy.
— Nie... nie widziałem! — odburknął basowym głosem.
— No, to śpiesz się, bo Maleniowie jutro rano wyjeżdżają z powrotem do Wiednia. Jeżeli naprawdę chcesz być przeniesionym, il faut vous remuer, mon cher. Chociaż dlaczego ty chcesz być przeniesionym?
Blady uśmiech przesunął się po ustach Kafthana.
— To już moja rzecz! — wymówił, ku drzwiom zmierzając.
Lecz ktoś go za połę kurtki schwycił.
— Cóż to? masz przed nami sekrety? Kafthan?... Bój się Boga!... co się z tobą dzieje?...
Kafthan odwrócił się i uśmiech znikł z jego twarzy.
— Niech mnie hrabia puści... — wyrzekł cichym głosem.
Malewicz zanosił się ze śmiechu.
— Nie puszczę, aż na łonie mem złożysz tajemnicę twą...
We drzwiach ukazała się głowa woźnego.
— Jego Ekscelencya prosi pana Kafthana...
Kafthan rozpaczliwie się szarpnął. Malewicz puścił połę jego kurtki.
— Masz, Kafthanie, twój kaftan: idź do Ekscelencyi, to ci z niego kurtkę skroi...
Kafthan zniknął za drzwiami.
Pozbitowski ujął głowę w dłonie.
— Nie śmiéj się tak! — wyrzekł płaczliwie — mam straszną migrenę, twój śmiech mnie drażni!
Pardon! — rzucił z kurtuazyą Malewicz — nie wiedziałem... ale ten Kafthan ze swemi tajemniczemi minami okropnie mnie bawi. Prawda, że ten idyota coś knuje? Podobno chce się przenieść do Wiednia. Dlaczego?
— Mówiłem mu właśnie — jęczał Pozbitowski — aby się zobaczył z Malenim.
— A!... dobrze, że sobie przypomniałem... o któréj godzinie ten obiad?
— O szóstéj.
— Kto będzie z kobiet?
— Maleniowa i Orzecka.
— Dlaczego nie więcéj?
— Jakże chcesz? gdzie? w téj małéj salce na dole, w któréj kasyno pozwala nam przyjmować damy? I tak siądzie nas do stołu szesnaście osób. Będziemy ściśnięci tak, że łokciami nie będzie można ruszyć...
— A czy przystrojono trochę ściany kwiatami?
— Spodziewam się! I właśnie ztąd pochodzi moja migrena! Ten Dezydery sprowadził całą oranżeryę. Kazałem natychmiast połowę wynieść...
Położył się na sofie, jęcząc cicho.
— E!... baba z ciebie! — zakonkludował Malewicz.
Poszedł do swego biurka i zaczął przewracać na niem massy czystego papieru.
— Wiesz... Charłupko przeskoczył — zaczął znowu — zamianowali go ni ztąd ni zowąd komisarzem...
— Wiem — odparł Pozbitowski — to Orzecka wyprosiła u Maleniowéj.
— Naturalnie... teraz trzeba ferlakurować Muszce. Niezadługo Charłupko zostanie starostą...
— Widziałeś Muszkę?
— Widziałem.
— Do twarzy jéj małżeństwo i Wiedeń. Nabrała sportowego szyku. Zarzucałem jéj zawsze, iż brakowało jéj tego czegoś... co to... Teraz wszystko w porządku. Niema jak mężatka!...
Ożywił się, zapomniał o migrenie, usiadł na sofie i małe wąsiki pokręcał.
— Cóż to? — zapytał Malewicz — będziesz jéj robił kurę?
— Nie teraz... jeszcze zawcześnie... za jaki rok, dwa. Wtedy, gdy się przeniosą do Lwowa. Sądzę, że nie będzie wielkich trudności...
— Prawdopodobnie.
Zamilkli obaj. Tadeusz z pewną rozkoszą wsłuchiwał się w ich słowa. Zwłaszcza ostatnie zdanie Malewicza, owo „prawdopodobnie”, sprawiło mu wiele złéj radości.
Malewicz wyjął z kieszeni pilnik do paznogci, przy którym wisiały miniaturowe nożyczki, i, wcisnąwszy je na palce, zaczął wystrzygać z papieru całe serye chłopczyków i dziewczynek trzymających się za ręce.
— Więc mówisz, że tak wyprzystojniała? — zapytał, wykrzywiając usta, zapracowany, pragnąc jaknajdelikatniéj wyrzeźbić drobniuchne figurki.
— Kto? — zapytał Pozbitowski, śledząc ciekawie robotę Malewicza.
— No... Maleniowa...
— Według mnie...
Tadeusz z nagłą odwagą do rozmowy się wmieszał.
— Spotkałem dziś Maleniową — rzucił niedbale, kreśląc esy na arkuszu papieru — i muszę wyznać, że zrobiła na mnie fatalne wrażenie. Zbrzydła, postarzała się, nabrała jakichś nieestetycznych ruchów, a przytém ubrana...
— Po angielsku — odparł Pozbitowski — to bardzo szykownie i w dobrym tonie.
— Być może — ciągnął daléj Tadeusz, a serce łopotało mu w piersiach jak ptak spłoszony — ale pani Maleniowéj angielskie mody nie do twarzy. Nie wiem, co zrobiła z włosami, ale dziś była uczesana jak pokojówka...
— Może świeżo tub wzięła — odrzucił Pozbitowski i natychmiast ku Malewiczowi rękę wyciągnął.
Tu as tort wycinać z cienkiego papieru... weź gruby arkusz, urzędowy, i zrób im szersze stopy, będą się lepiej trzymać.
Wziął z rąk Malewicza nożyczki a z biurka duży arkusz.
I zaczął starannie, uważnie wycinać nowe szeregi laleczek, gdy Malewicz ostrożnie ustawiał koła białych, maluchnych postaci na czarnéj ceracie sofy. Obaj ci „urzędnicy” obracali językami w ustach, przewracali oczami, przybierali miny małych dzieciaków, urządzających papierowe wesele.
Nagle Malewicz głowę podniósł i odstąpił na środek pokoju, przypatrując się swemu dziełu z zadowoleniem.
Ça y est... — wymówił zacierając ręce.
Tadeusz udał wielkie zainteresowanie. Wmawiał w siebie coraz lepszy humor. Autosuggestya ta udawała mu się niezmiernie pomyślnie.
Od dni kilku wstawał wcześnie, towarzysząc Teci podczas jéj rannych hygienicznych przechadzek. Zaczął czuć się rzeźwiejszy, silniejszy fizycznie i moralnie.
— Teraz zróbcie mamy pod ścianami — zaproponował, przechylając się przez biurko.
— I wodzireja... koniecznie... — dorzucił Pozbitowski.
Tadeusz cofnął się, lecz Malewicz zwrócił się ku niemu i rzucił od niechcenia pytanie:
— Ten Radolt... bardzo musi być ubogi, co?
Tadeusz przez chwilę nie mógł sobie przypomnieć, dlaczego właściwie Malewicz pyta go o stan finansów Radolta.
— Bardzo... — odparł prawie machinalnie.
— A... wiesz, gdzie mieszka? Możesz mi powiedziéć jego adres?...
— Po co? czy chcesz mu dopomódz?
Malewicz milczał chwilkę i wciąż ustawiał lalki.
— Może — wycedził przez zęby.
Tadeusz się uradował.
— Zrobisz bardzo dobrze... Radolt jest bardzo zdolny i bardzo nieszczęśliwy. Mieszka przy ulicy Sobieskiego, numer dwunasty...
— Dziękuję ci...
Tadeusz zabrał się znów do kreślenia esów na papierze.
— Prosiłbym cię tylko... — wyrzekł z wymuszoną swobodą w głosie — ażebyś, widząc Radolta, nie wspominał mu... o naszéj przedwczorajszéj rozmowie, wiesz... à propos nowelki...
— O, bądź spokojny — odparł z kurtuazyą Malewicz — nazwisko twoje nie będzie nawet wymówione.
I schyliwszy się nad kanapą, zaczął ołówkiem rysować twarze i tualety wycinanym przez Prozbitowskiego lalkom.
Ranek mijał, w złoto słoneczne spowity, i jakiś ptak, ukryty w ogrodzie, ćwierkał głośno i gderliwie.
Całe strugi słońca wlewały się teraz do pokoju.
Tadeusz powstał i storę szybko zapuszczać zaczął.
— Nieznośny blask! — wyrzekł — niepodobna pracować spokojnie...
I, usiadłszy przy biurku, na czystym arkuszu rebus francuski komponować zaczął.






III.

Nazajutrz nad wieczorem Tadeusz spotkał na placu Bernardyńskim Radolta.
Dziennikarz miał dwie plamy na zapadłych policzkach.
— Jak się masz!... jak się masz!.. — wyrzekł szybko, podając rękę Tadeuszowi — wiesz, mam ci powiedziéć ważną nowinę...
— Cóż takiego? straciłeś miejsce?
Radolt rzucił się niecierpliwie.
— Czy sądzisz, że mnie same pechy się tylko przytrafiają w życiu? Szczęśliwy tam bardzo w życiu nie byłem i nigdy chyba równocześnie dwóch szczęść nie widziałem... Ale stracić miejsce? Bój się Boga!.. a tożbym chyba bojkiem został i bryndzę zaczął sprzedawać, zawijając ją w moje manuskrypty...
Skierował swe wielkie czarne oczy w stronę placu Sobieskiego, gdzie świeciły się latarenki, przyczepione do straganów bojków.
— Choć... o ile byłoby mi lepiéj, spokojniéj w ich wysmarowanéj masłem koszuli, niż w tym żakiecie, który musiałem dziś zasmarowywać atramentem... Bojko byłem... powinienem był nim zostać do śmierci.. A tak co?...
Dopiero teraz Tadeusz dostrzegł, że Radolt miał cień twarzy tych czarnowłosych chłopów, pochylonych nad straganami w oświetleniu smutnych latarek. Lecz był to cień cienia, ten szmat trójkątny zielonawego ciała, który zdawał się być delikatną osłoną jakiegoś niespokojnego i dziwnego ducha.
— Nie o to jednak chodzi... — ciągnął daléj Radolt — dostałem list od... Malewicza!
Tadeusz milczał, przygotowany do téj wiadomości. Zapytał jednak:
— A!... cóż on chce od ciebie?
— Pisze do mnie dość przyzwoicie... Przypomina mi, iż jest moim kolegą szkolnym. Nazywa mnie swoim... podwójnym kolegą. Uważasz? delikatna alluzya do owéj sławnéj nowelli... I kończy, zapraszając mnie na jutro, na godzinę piątą, do siebie...
— I cóż?.. pójdziesz?...
— Naturalnie. Powiem mu, co o nim myślę, śmiało, w oczy. Być może, iż zechce kupić odemnie powieść i wydać ją pod swojém nazwiskiem... Wtenczas ja mu powiem: Panie hrabio... albo nie, powiem mu: mój Malewicz!... mój Malewicz...
Urwał, roześmiał się złośliwie, i machnąwszy ręką, dokończył:
— Już ja wiem, co mu powiem...
Ujął Tadeusza pod rękę.
— Chodźmy w stronę Łyczakowa.
Weszli na ulicę Piekarską, która teraz tonęła cała w dziwnym, szarawo-błękitnym blasku. Tu i owdzie zaczynały płonąć latarnie, które miały srebrne, czyste światło gwiazd, zawieszonych różańcem w przestrzeni.
— Jedno mnie cieszy... — podjął znów Radolt — to to, że jestem widocznie kimś, skoro taki pan hrabia liczy się z mojém zdaniem. Wie, że jestem surowy i że omamić się nie dam: więc chce mnie ująć grzecznością i słodyczą. Ale takie rzeczy nie mają na mnie wpływu.... Drwię z ich uśmiechów, tak, jak drwię z pogardy, jaką obrzucają moją zniszczoną okryjbiedę...
Podniecony, zgorączkowany, machał ręką, robił wrażenie człowieka podchmielonego.
Tadeusz, ze swém babskiém usposobieniem, czyniącém z niego niepoprawnego gadułę, przechodził męki Tantala, pragnąc dotrzymać tajemnicy i nie wspominać o możliwéj propozycyi pomocy ze strony Malewicza.
Milczał więc i laską po końcach butów uderzał, zdziwiony trochę tém nagłém ożywieniem się Radolta.
— Skoro taki wypadek mnie w życiu spotkał — mówił daléj Radolt — to aż nabieram chęci do pracy... Ręczę ci, że będę całą noc pisał. Dali mi właśnie do oceny „Historyę historyi cywilizacyi”. Tysiąc stronic... mam to wszystko przeczytać i o-ce-nić! Rozumiesz? o-ce-nić i to przez jedną noc!... Machnę cokolwiek, zajrzę tu i owdzie, wykręcę się sianem. A przez resztę nocy napiszę nowellę... piękną nowellę... nie mistyczną, choć to teraz moda przyszła, ale jędrną, zdrową, chłopską... coś ztamtąd... od bojków...
Zsunął kapelusz z głowy, zacisnął pięści i szedł wielkiemi krokami, roztrącając przechodniów.
— I zobaczysz... — ciągnął urywanym głosem — ja wybrnę... wybrnę, jak Boga kocham, wyjdę na ludzi... to jest na takich ludzi, co to mają do swéj dyspozycyi czcionki i bibułę... nie wierzysz?...
Wielohradzki pokręcił głową.
— Dlaczego nie?... — wyrzekł układnie — skoro tylko wyrobisz sobie stosunki...
Radolt machnął ręką.
— Stosunki! — wrzasnął — co mi po nich? pluję na stosunki!... Ja, jeżeli się wyrobię, to tém o!... tém... patrzaj, ty filarze cesarsko-królewski!
Wyciągał w ciemniejącą przestrzeń swe wychudłe ręce, które wysuwały się z krótkich rękawów tużurka chude i żółte.
Z energią przebierał w powietrzu palcami, na których żółciły się pozaginane suchotnicze paznogcie.
— Tu, panie, moje stosunki!... tu, panie, moja protekcya! — mówił. — Do cholery ciężkiéj wszystkie obiecanki pomocy!...
— Jednakże — wtrącił Wielohradzki — bez stosunków i protekcyi ciężko na świecie..
Radolt zachmurzył się i stracił fantazyę.
— Prawda, ciężko... — powtórzył, nagle z sił opadły.
Szli ciągle w górę ku cmentarzowi; powoli jedna po drugiéj gwiazdy zapalały się na niebie. Na dole, na ziemi, jak odblask słaby i nędzny, migotały latarnie gazowe, wstążkami światła w oddali brzegi ulicy znacząc.
Cisza zapadała coraz większa. Słychać było dokładnie lekki stuk obcasów Wielohradzkiego i anemiczne szuranie zniszczonych podeszew Radolta.
I nagle w tę ciszę wpadł ochrypły głos Radolta:
— Tadek... czy są téż pomiędzy... nimi inteligentni ludzie?
Tadeusz zdziwiony podniósł głowę.
— Między... nimi?
— No tak..! w twoim high-lif’ie? ha?
Tadeusz zastanowił się chwilkę.
Nigdy nie zadawał sobie podobnego pytania. Stopień inteligencyi tych, co go otaczali, był mu obojętny. Wystarczała porządna odzież i ładne maniery.
— No? co? — nalegał Radolt.
— Zapewne... — bełkotał Tadeusz — zapewne... muszą być... wykształceni... jeżdżą za granicę... Malewicz był w Turcyi...
— Bo gdyby oni byli inteligentni, to kto wie... możnaby z nimi na seryo walkę rozpocząć — ciągnął Radolt.
Potrząsnął głową, jakby gotując się do téj walki.
— Polemika!... ach!... to jedno! to podstawa dziennikarstwa!... Gdybym mógł polemizować z ludźmi inteligentnymi, byłbym bardzo szczęśliwy!...
I nagle, przeskakując swoim zwyczajem z jednego przedmiotu do drugiego, zapytał:
— Tadek! czy ty widziałeś kiedy człowieka zupełnie szczęśliwego?... Tylko zrozum mnie dobrze: szczęśliwego, zadowolonego ze swéj roli społecznéj, z téj odrobiny pożywienia moralnego i materyalnego, jakiéj mu los raczył udzielić? Człowieka, który nie chciałby „dojść”, wybrnąć, który wszelkiemi sposobami nie szukałby pozbycia się dawnéj skóry i wsunięcia się w inną, wygodniejszą. Powiedz, czy ty to widziałeś?
— Widziałem.
— Któż to taki?
— Młoda dziewczyna.
Radolt ręką machnął.
— E!... kobieta!.. to się nie liczy!...
Wielohradzki nic nie odpowiedział, tylko myślą uprzytomniał sobie ranną z Tecią przechadzkę. W wąwozie, pełnym paproci, Tecia zwróciła się ku niemu zarumieniona, z oczyma, błyszczącemi wielką radością.
— Taka jestem szczęśliwa! — wyrzekła półgłosem — och! taka bardzo szczęśliwa... Gdybym tylko mogła powiedziéć wszystko babce i mamie pana, i oddać ten garnitur panu Janczewskiemu... już nicby mi chyba do szczęścia nie brakowało! Prawda?
Teraz dopiero przypomniał sobie jéj słowa, jéj uśmiech, dźwięk jéj głosu.
Ta — była szczęśliwa.
Nie pragnęła nic, materyalnie czuła się najzupełniéj zadowoloną i nie trawiła się myślą o krzywdzie socyalnéj, jaka była jéj udziałem.
Spojrzał ukosem na Radolta i nigdy może jego dawny kolega nie wydał mu się tak bardzo istotą „wykolejoną”, jak w téj chwili.
Szedł ciężko, jak chłop za pługiem, nędzny i strawiony gorączkową walką o byt w zaduchu i nikczemności miejskiéj.
Ręce silnie zarysowane zwiesił bezczynnie, zaginając palce haczykowato, jakby zdjęty ciągłą chęcią wydzierania innym ich zdobyczy.
Był widmem samowolnéj nędzy, widmem groźném i fatalném, rzuconém podmuchem losu na bruk gnijącego w intelektualnym zastoju miasta. W zapadłéj piersi miał cały grób chłopskiéj upartéj rozpaczy, pomieszanéj z burżuazyjną chęcią „dojścia”.
Duma pługowca kazała mu pogardzać protekcyą, stosunkami, lecz w głębi jego duszy drżały całe morza pragnień rozporządzania czcionkami i płachtami dzienników, które w jego trupio-zapadłych oczach rządziły światem, opinią i losami ludzkości.
I szli tak długo obaj, milcząc już i tylko wpatrzeni przed siebie, obaj niezadowoleni i niechętni, wydzierając się duszami ze swych „ja”, które z mocą skorpionów do nich przypadły, i z któremi ciągle śmiertelne walki toczyli.
Tylko Radolt głośno wołał i, jako „źle wychowany”, otaczał się atmosferą jęku i złości; gdy tymczasem Wielohradzki ironią zatruwał się powoli, sącząc ten jad w swą ptasią duszę kobieco rozwiniętego mężczyzny.
Rozstawszy się wreszcie z Radoltem, Tadeusz powlókł się w stronę domu. Przechodził pod oknami kasyna. Mimowoli zatrzymał się i szukał okiem salki, w któréj odbywał się obiad wydany na cześć Muszki. Nie był pewien, czy były to okna, zasłonięte szczelnie roletami z szarego płótna i silnie oświetlone. Obszedł dokoła cały ginach i znów powrócił do tych dwóch okien, które ciągnęły go, jak magnes. Zatrzymał się na chodniku i zaczął zapalać powoli papierosa.
Nagle z bramy wyszedł Jurek Bodocki. Wielohradzki uciekł szybko, porzucając niezapalonego papierosa.
Z bijącém sercem wpadł do swego mieszkania.
Wielohradzka szyła przy lampie, zasłoniętéj zielonawym abażurem.
Przy maszynie siedziała Tecia i pilnie zszywała jakieś kawałki jedwabiu.
Zobaczywszy syna, Wielohradzka dała znak ręką Teci.
— Niech Tecia przestanie... pan Tadeusz powrócił!...
Tadeusz miał ochotę pójść do swego pokoju, położyć się czémprędzéj i zgasić świecę.
Lecz przemógł tę chęć i zbliżył się uprzejmie do stołu.
— Przeczytam paniom gazetę — wyrzekł, sięgając po dziennik.
Lecz Wielohradzka zmarszczyła brwi z niechęcią.
— Nie... proszę cię... idź do siebie... my mamy bardzo pilną robotę... musimy dziś siedziéć długo w nocy...
Tadeusz upierał się, czując w duszy potrzebę moralną pozostania przez czas jakiś obok Teci i matki. Bał się swych myśli, wspomnienia nocnego Muszki, tych dwóch oświetlonych okien kasyna, które, jak oczy rysia, migotały przed nim w ciemności.
Wielohradzka wyciągnęła ku Teci rękę.
— Niech Tecia da mi te dwa kliny i niech idzie spać... Ja sama suknię skończę...
— Ależ... proszę pani... — oponowała Tecia.
— Niech Tecia idzie spać!... — powtórzyła dobitnie Wielohradzka.
Tecia cicho wysunęła się z pokoju.
Tadeusz gryzł wargi, wahając się wywołać nową scenę. Nerwy jego zaczynały znów drgać całe; lękał się samego siebie.
Milcząc, skierował się ku drzwiom swego pokoju.
Teraz Wielohradzka pragnęła go zatrzymać, cała pobladła w świetle lampy.
— Dlaczego uciekasz? chciałeś mi czytać gazetę? — spytała.
Tadeusz pokręcił głową.
— Nie!... teraz nie mam ochoty... jestem zmęczony! — odparł, ujmując za klamkę.
Wielohradzka z pod okularów starała się dojrzéć twarz syna.
— Zapewne znów byłeś w restauracyi ze swoim... Radoltem...
— Nie... byłem z nim na spacerze.
— Nie wstyd ci wychodzić z takim obszarpańcem?
Tadeusz usta wydął.
— Mamusia źle robi, lekceważąc Radolta. Zobaczy mamusia, jak on się wybije. Niezadługo będzie redaktorem. Zobaczy mamusia!...
Wielohradzka rzuciła na stół nożyczki z niezwykłą u niéj złością.
— Być może... tymczasem jednak jest to osobistość kompromitująca, i proszę cię, ażebyś mi go nigdy do domu nie przyprowadzał... Rozumiesz?...
— Rozumiem. Dobranoc mamci!...
Nie było odpowiedzi.
Po raz pierwszy Wielohradzka nie życzyła synowi „dobréj nocy”.
Rozterka i troska o Tecię rosła w niéj z dniem każdym. Owe słowa Tadeusza, wyrzeczone niedawno a tyczące się możliwego jego związku z Tecią, były dla niéj uderzeniem piorunu. Przypuszczała płockość, miłostkę, i uczciwość jéj kobieca czuła się niezmiernie dotkniętą postępowaniem Tadeusza. Lecz tych kilka słów otwarły przed nią przepaść nędznéj przyszłości, w któréj wegetować miał jéj syn i jéj wnuczęta. Łzy zaćmiewały jéj oczy. Była to bowiem dziwna natura w téj kobiecie: mieszanina duchowo-religijnych aspiracyj i szalone przywiązanie do materyalnych warunków życia.
Z kawałków jedwabiu lepiła podszewki sukien, które zużywała, klęcząc na kamiennych flizach kościoła. Z kawałków protekcyi, posagu jakiéj bogatéj jedynaczki chciała ulepić synowi wygodne gniazdo, uświęcone i pobłogosławione Sakramentem małżeństwa. Tymczasem projekty jéj rozbijały się w puch i niweczyła je nędzna postać ubogiéj szwaczki, małéj dziewczyniny, którą Wielohradzka uważała za swą najemnicę. Tyle ofiar, nocy nieprzespanych i strawionych nad robotą dla zapłacenia garniturów frakowych i jedwabnych skarpetek Tadeusza, wszystko szło w niwecz, pozostawiając po sobie tylko galerę długów.
Wielohradzka ocierała szybko łzy, płynące z pod podwójnéj pary binokli, jaką miała na oczach. Drżące ręce kłóły materyę, igła zakreślała krzywą linię.
Wzięła ze stołu czarną koronkę i zaczęła umocowywać odprówające się dżetowe paciorki.
Jedna z jéj łez spadła na czarną, przejrzystą tkaninę i zalśniła się pomiędzy dżetami.
Stara kobieta ostrożnie wpięła w łzę swą igłę.
Łza rozpłynęła się, a Wielohradzka, zdjąwszy z nosa binokle, przecierała je uważnie i tłumiła łkanie, które zaczynało prawie rozpaczliwie wstrząsać jéj piersi.






IV.

Nazajutrz, w biurze, Tadeusz mimowoli śledził zachowanie się Malewicza.
Professional lover lwowski był widocznie nerwowo podraźniony.
Śmiał się, dowcipkował i co chwila odwoływał na bok Pozbitowskiego, Charłupkę i Bodockiego, z którymi coś szeptał, ściskając im ciągle ręce.
Koniarze kiwali głowami, zapewniali go tajemniczo, uspokajali, poczém rozchodzili się po to, aby za chwilę zejść się znowu i radzić w kącie tak, jak bengali, te ptaszki o czerwonych dzióbkach, rajcujące w kącie klatki i spowiadające się ze swych miniaturowych tajemnic.
Wielohradzki śledził z pod oka te wszystkie narady, nie biorąc w nich udziału.
Dzień był prześliczny, jesień nadciągała powoli, lecz już tu i owdzie drzewa w ogrodzie namiestnika przybierały odcienie złota i miedzi.
Wielohradzki wstał w wyborném usposobieniu.
Muszka w nocnych marzeniach wydała mu się jeszcze brzydszą i pospolitszą. Zresztą, jak u każdego neurastenika, autosuggestya grała tu olbrzymią rolę. Wielohradzki chciał widziéć Muszkę brzydką, i widział ją taką. I wstawszy, zażądał od matki wykwintnéj bielizny, nowego krawata, rękawiczek i bronzowych jedwabnych skarpetek.
Wielohradzka, uszczęśliwiona, uczyniła zadość jego żądaniu. Namówiła go, aby wziął nowy żakiet i laskę ze złotą główką. Gdy przyszedł przejrzéć się w lustrze i tak jak dawniéj uśmiechał się do siebie, mrużąc oczy i zaciskając usta, Wielohradzka nie posiadała się z radości.
— Nareszcie — myślała — z gustem ubrania powróci mu chęć bywania w świecie, w porządném towarzystwie... Dzięki Ci, Boże!...
Zawinęła mu w papier rogalik i cukier.
— Chcesz? — zapytała — odpróję ci krepę u kapelusza?
Lecz on szybkim ruchem powstrzymał jéj rękę.
— Nie! nie! mateczko!.. Niech mama zostawi... To jedyna moja obrona przed natrętnemi zaprosinami tych... państwa!
Rzucił to ostatnie słowo z wysoką ironią.
Wielohradzka podchwyciła szybko:
— Cóżby w tém było złego, ażebyś znów zaczął bywać w świecie?...
— Och!... taki świat!...
— Cóż chcesz... elegancki...
— Och!... taka elegancya!...
Zaczął się śmiać przeciągle, mając ochotę wygadać się przed matką o spotkaniu Muszki, o jéj trywialnéj przemianie; lecz należałoby przyznać się do rannych spacerów z Tecią, a tego Tadeusz uczynić nie chciał.
Zadowolnił się więc powtórzeniem kilkakrotnem:
— Och!... taka elegancya!...
Ironia ta nie opuściła go ani na chwilę, nawet w biurze. Wynajdywał teraz trywialne strony w obejściu Malewicza, Bodockiego, Pozbitowskiego. Z po za swojego biurka, w milczeniu, krytykował, śledził, czynił ironiczne uwagi. Zaczął nawet rysować karykaturę całéj grupy, zbitéj w kącie, koło drzwi.
Stanowczo, burżuazya miała racyę, mówiąc, że „kasynowcy” stajnią trącą.
Bezwiednie kreślił niezłą syntezę ich postaci. Kilkoma pociągnięciami pióra oddał długą, szkieletowaną sylwetkę Stania, drewnianą elegancyę Malewicza, parobkowatą piękność Bodockiego. Zmysł jego krytyczny subtylizował się w téj formie.
I nagle na czystéj ćwiartce zaczął kreślić syntezę Muszki „sportowéj”, z psem olbrzymim, uczepionym na bacie. Lecz mimo woli nadawał jéj dawne kształty Androgyny. Niezadowolony, podarł papier i znów obserwował Malewicza. Przypomniał sobie wczorajsze nagłe zapytanie Radolta:
— Czy są między nimi ludzie inteligentni?
Co właściwie Radolt nazywał inteligencyą? Czy zdanie matury? czy chodzenie do uniwersytetu? Czy łatwość encyklopedyczną w rozmowie? Ptasi umysł Wielohradzkiego pracował w téj chwili, zastanawiając się nad tą kwestyą. A on? Tadeusz? czy był inteligencyą. Zdawało mu się, że tak — przynajmniéj twierdziła tak często Wielohradzka. Lecz czy inteligencya jego różniła się w czem od inteligencyi „koniarzy”?
Niezdecydowany, wysadzony z równowagi, kreślił wciąż po papierze gzygzaki i linie. Powoli z tych arabesek wysunęła się postać kobieca: Tecia z aureolą kapelusza, w fałdach rozbiegających się w przestrzeń sukienki. Lecz było to połączenie Teci i téj „pierwszéj”, która szła przed nim w wąwozie nadmorskim, wśród srebra i zieleni. Piana włosów wysuwała się z pod ronda kapelusza. Szybko Tadeusz podarł znów papier i wrzucił strzępy do kosza. „Koniarze” wynieśli się teraz do biura Charłupki, i zupełna cisza panowała dokoła.
I tylko od czasu do czasu słychać było skrzyp butów Kafthana, który w sąsiednim pokoju porządkował szuflady swego biurka.




Według obietnicy danéj Radoltowi Tadeusz znalazł się na placu Bernardyńskim o trzy kwadranse na piątą.

Zastał tam oczekującego na niego literata.
Radolt odziany był z widoczną starannością. Miał niebieską kretonową koszulę, szarą kamizelkę, pożyczony surdut, zbyt długie spodnie i ciemne skarpetki. Uczesany, umyty, zieleńszy niż zwykle, oczy miał dziwnie błyszczące.
— Ha? dziwisz się, że mnie widzisz tak wystrojonego? — zapytał z przymuszonym śmiechem. — Nie chcę, aby ten pan wyobrażał sobie, iż prócz nich wszyscy ludzie są brudni i obszarpani... Oni człowieka tylko cenią z powierzchowności... Na razie więc trzeba im zaimponować i zagrać na ich dudce... Inaczéj niepodobieństwem będzie osiągnąć moralną przewagę.
Tłómaczył się tak, skrępowany i zawstydzony tą biedną elegancyą, która uwidoczniała jego nędzę, wychudzenie i brak przyzwyczajenia noszenia całéj odzieży.
Z fantazyą jednak nasunął na ucho świeży cylinder i zawołał:
— Chodźmy!...
Poszli w stronę placu Maryackiego: Tadeusz — milczący, Radolt — ciągle rozgorączkowany i podniecający się widocznie dźwiękiem własnego głosu.
— Na każdą jego uwagę mam już gotową odpowiedź!... Ho! ho!.. niech on nie myśli, że to balotowanie kasynowe albo kwestye wyścigowe... Po raz pierwszy w życiu ten pan może posłyszy głos, który mu wskaże jego obowiązki...
— Zkąd wiesz, o czem on z tobą chce mówić? — przerwał mu Tadeusz.
— Zkąd? — krzyknął Radolt — ależ to łatwe do odgadnięcia... Czuje we mnie nieprzyjaciela... lęka się mnie... chce mnie wyrozumieć, dyskutować zemną... usprawiedliwić się... Znam ja tę litanię na pamięć... Tryumf! tryumf dla mnie najwyższy to wezwanie!... Im więcéj się nad tém zastanawiam, tém więcéj tryumfuję!... Ha! ha!... liczą się ze mną... boją się mnie... Nareszcie!...
Doszli do rogu ulicy Kopernika.
Wielohradzki zatrzymał się na środku chodnika.
— Idź-że sam daléj, ja tu na ciebie zaczekam.
Lecz Radolt pochwycił go za rękę:
— Wiesz co, chodź ze mną do Malewicza. Będziesz świadkiem mojego tryumfu i jego upokorzenia.
Wielohradzki szarpnął się prawie gniewnie:
— Oszalałeś? cóż ja tam będę robił?
— Będziesz świadkiem starcia się dwóch kast... tragicznéj potyczki boséj armii z tymi, co noszą czerwone buty... chodź! chodź!...
Wielohradzki brwi ściągnął, twarz mu pociemniała z irytacyi.
— Idź sam!... będę czekać tu na ciebie... nie siedź tylko długo...
Radolt pokiwał głową.
— Zawsze z ciebie zmoczona kura... Boisz się narazić... Sądzisz, że im nasobaczę i nawymyślam! Nie lękaj się... potrafię się zachować przyzwoicie, przyzwoiciéj może niż oni.
Lecz Wielohradzki z najwyższym uporem zwracał się ku Wałom.
— Skoro chcesz mnie gwałtem zabrać z sobą — wyrzekł — uciekam.!. czekać będę na ciebie na Wałach, na pierwszéj ławce. Idź!... piąta już wybiła.
I zanim Radolt zdołał wyrzec jedno słowo, Wielohradzki oddalił się szybko, wywijając w powietrzu laseczką.
Wszedłszy w aleję Wałów, usiadł na pierwszéj ławce, zajętéj już przez dwie starannie ubrane żydówki. Wielohradzki, który był antysemitą zażartym, odsunął się na sam brzeg ławki. Odwróciwszy się od żydówek plecami, zaczął rozmyślać i zastanawiać się nad niekonsekwencyą swego postępowania.
Dlaczego właściwie zgodził się towarzyszyć Radoltowi? Dlaczego czeka na niego, narażając się, iż Malewicz może go zobaczyć w towarzystwie Radolta?
Związał się pewną przyjaźnią z Radoltem „na złość” sobie samemu i arystokracyi. Upokorzenie Malewicza cieszyło go. Zapewne; lecz czy rozsądnie, było narażać się na nienawiść Malewicza? Mógł przecież szkodzić mu i upokarzać go bez afiszowania się w towarzystwie Radolta.
Żydówki rozmawiały głośno, przeciągając dziwacznie samogłoski.
Wielohradzki, zdenerwowany, zatknął sobie palcem ucho. Lecz to niewiele pomagało. Skrzeczący głos przedzierał się z dziwaczną dokładnością i dręczył go fatalnie.
„Jeżeli Malewicz dopomoże Radoltowi i dźwignie go z biedy... — zaczął myśleć znowu — stanie się to niejako za moją przyczyną... Prawda, zrobiłem plotkę, powtórzyłem słowa Radolta, ale plotka ta ma jaknajlepsze następstwa... Kto wie? może Radolt nie ma słuszności, twierdząc, że w tych ludziach nie ma odrobiny serca... Kto wie?...”
Zaczął powoli odgarniać laską liście, które już spadały z drzew, i zgromadzać je w maluchną mogiłę.
„To pewne... — zakonkludował — że u „nich” mężczyźni muszą być lepsi niż kobiety.”
Nagle ktoś dotknął jego ramienia,
Tadeusz odwrócił się i ujrzał Radolta.
— To ja.. — wyrzekł literat — to ja!..
Wielohradzki wstał z ławki i z przerażeniem najwyższem spojrzał na swego kolegę.
Radolt był trupio blady, z czoła spływały mu krople potu, rozwiązany krawat wisiał mu wzdłuż kamizelki.
— Co ci jest? co się stało?...
Radolt uczepił się jego ręki.
— Powiem ci późniéj... chodźmy!..
— Gdzie? czy chcesz, ażebyśmy wstąpili do kawiarni?
Lecz Radolt głową potrząsł.
— Nie!... nie!...
— Odprowadzę cię do domu.
— Nie!... nie!.. nie chcę.. ja się tam zabiję!...
Drżały mu usta, ręce, nogi. Tadeusz, przerażony, usiłował posadzić go na ławce.
— Radolt!... oprzytomnij! Bój się Boga!.. Ludzie na ciebie patrzą!...
Lecz Radolt, jak małe dziecko, głowę tulił do ramienia Wielohradzkiego.
— Weź mnie ztąd!... — jęczał — weź mnie ztąd!... zaprowadź do siebie!... Och! gdybyś ty wiedział, co „oni” mi zrobili... gdybyś ty wiedział!...
Jedna z żydówek zbliżyła się ze współczuciem,
— Ten pan zasłabnął?... może co przynieść?
Kilku przechodniów zatrzymało się.
Wielohradzki, który unikał zawsze wszelkich scen ulicznych, podrażniony, zrozpaczony, uchwycił prawie brutalnie za rękę Radolta.
— Chodź do mnie!... — zawołał.
Radolt podniósł się z wysiłkiem i powlókł się za Tadeuszem, a tymczasem zebrany już tłum wymieniał uwagi:
— Co mu to? zemdlał?
— To nie.. może się trochę upił!
— E!... co znowu. Prędzéj z głodu, bo blady, jak śmierć angielska...
— Ale tam... z głodu, taki kibic w cylindrze i lakierkach...
— A może mu ojciec umarł!
Tymczasem Tadeusz, lękając się nowego wybuchu rozpaczy ze strony Radolta, nie badał, nie pytał, lecz szedł szybko, wlokąc za sobą ten szmat człowieka, zgniecionego nagle jakąś przeciwnością. I mimowoli Tadeusz czuł pewną odrazę do Radolta, do tych jego publicznych i jawnych łez, bezsilności, tchórzostwa. Zdawało mu się, że Radolta okrył nagle trąd, że wlecze za sobą cień jakiś, chorobliwy i brzydki. Nie miał odwagi obejrzeć się i spojrzeć w twarz swego towarzysza. Biegł pod ścianą domów, patrząc z trwogą w dal uliczną, czy nie spotka kogo z „kasynowców.”
Ulica była prawie pusta i czasem tylko cicho środkiem przemknęła się kareta, sunąca delikatnie na gumowych kołach. Okna przeważnie kryła biel storów. Rozpoczynał się powolny powrót z wód i wyjazd na jesienne polowania. Arystokratyczna część miasta miała wygląd eleganckiego cmentarza.
Nareszcie Wielohradzki i Radolt dotarli do bramy domu zamieszkiwanego przez Wielohradzkich. Tadeusz trwożne spojrzenie zagłębił w bramę. Nie chciał, aby stróż widział jego nowego gościa. Lecz stróż siedział w swéj izdebce, która była czysta, widna, pokaźna i miała nawet firanki muślinowe, zasłaniające okienka wychodzące na bramę. Przebiegli dziedziniec i zaczęli wdrapywać się na wschody. W ciszy słychać było ich kroki i podciąganie nosem Radolta, który widocznie nie miał chustki. Tu, w téj klatce wschodowéj, Tadeusz uczuł się bezpiecznym, wiedział, iż nikt nie zobaczy Radolta. I równocześnie z ustąpieniem téj obawy obudziło się w nim coś nakształt litości. Miał ochotę pożyczyć literatowi swéj chustki, lecz prędko myśl ta ustąpiła innéj: jak téż matka przywita tego nieproszonego gościa, co jéj powiedzieć, jak wytłómaczyć?
Niezdecydowany, otworzył kluczem drzwi przedpokoju.
— Wejdź — wyrzekł do Radolta, który stał u progu — zaczekaj chwileczkę, uprzedzę moją matkę!...
Wszedł do pokoju. Radolt pozostał w sionce.
Wielohradzka siedziała przy oknie, wszywając w pasek aksamitną spódnicę. Tecia klęczała przy niéj i kończyła obszywać jedwabnym sznurem brzeg spódnicy. Ametystowa barwa aksamitu płonęła cała w blasku zachodzącego słońca.
Wielohradzki zbliżył się do matki.
— Mamusiu! — wyrzekł przyciszonym głosem — pan Radolt przyszedł ze mną.. niech mamusia poprosi go na herbatę...
Białe czoło Wielohradzkiéj przecięła rasowa zmarszczka. Giest ręki, wyniosły i zimny, odpowiedział przecząco. Nie wyrzekła ani słowa, lecz widocznem było, iż zawrzała oburzeniem na tego „obszarpanego” intruza, który niedość, że zaciągał Tadeusza do podejrzanych miejsc zabaw i taniéj wesołości, ale teraz jeszcze swą cynicznie brudną postać pod dach jéj wprowadzał.
Lecz Tadeusz, nagłym instynktem zdjęty, pochylił się nad matką.
— Mamo!.. — wyszeptał — Radolta wielkie spotkało nieszczęście... Nie mogłem go tak zostawić... Mdlał na ulicy...
Z czoła Wielohradzkiéj znikła zmarszczka. Stara kobieta powstała natychmiast z twarzą w srebrze włosów, dobrą i nagle zainteresowaną. Aksamit fioletowy opływał ją dokoła, jak dostojna dalmatyka.
— Niech wejdzie! — wyrzekła z prostotą.






V.

— Niech pan poczeka, dam panu jeszcze jedną chustkę!...
I dobrotliwie Wielohradzka wyjęła z drżących rąk Radolta zwiniętą w kłębek szmatkę, mokrą od łez i czarną od smug fiksatuaru, którym sobie literat wysmarował obficie zwykle rozczochrane pasma długich włosów.
— Pani... mi... daruje... — jąkał się Radolt, łkając coraz głośniéj — pani mi daruje... ale... ja... nie mogę się wstrzymać od łez...
— Niech pan płacze! — wyrzekła Wielohradzka. — Skoro panu będzie lżej na sercu, to pan nam opowie, co pana spotkało. Naturalnie, jeżeli to nie będzie niedyskrecyą z naszéj strony wdzierać się w pana tajemnice.
— Och nie!... nie!... ja powiem... powiem... tylko teraz nie mogę... bo mnie łzy duszą...
Ze drzwi kuchenki wysunęła się Tecia z tacką, na któréj bieliła się filiżanka.
— Proszę pani... kwiat pomarańczowy!
— Dobrze, postaw na stole i podaj cukierniczkę.
I wszyscy troje, zgromadzeni dokoła siedzącego na krześle Radolta, tworzyli prąd sympatyi i współczucia. Wielohradzka i Tecia krzątały się ze łzami w oczach, przerażone i smutne na widok téj rozpaczy nędzarza w wytartym tużurku, ocierającego oczy w końce rozwiązanego krawata. Tadeusz w hermetycznem zamknięciu mieszkania dozwolił sercu swemu na wydobycie się chwilowe ze skorupy egoizmu i co chwila pochylał się nad plecami szlochającego Radolta.
— No! no!... — uspokajał go — nie płacz... nie płacz... widzisz przecież, że jesteś między życzliwymi ci ludźmi!
Powoli łkanie umilkło, przeszedłszy w cichy jęk.
Radolt położył głowę na stole i tylko pod cienką tkaniną tużurka widać było różaniec jego kości pacierzowéj, wstrząsany spazmem bolu. Cienie występowały z kątów pokoju i wydłużały się na powierzchni posadzki. Firanki okien przybrały dziwnie błękitną barwę.
Tadeusz usunął się do swego pokoju i, pociągnąwszy za sobą matkę, opowiedział jéj pokrótce cały przebieg sprawy z Malewiczem. Naturalnie, zataił swoje gadulstwo. Wielohradzka pokręciła głową.
— Cóż oni mu takiego mogli zrobić? Przecież nie dopuścili się jakiegoś trywialnego czynu; ludzie tak dobrze wychowani... tak dobrze urodzeni... Ten Malewicz toć jedna z najdystyngowańszych rodzin... Pojąć nie mogę.. Ha, zobaczymy...
Delikatna sylwetka zarysowała się na progu.
— Proszę pani — wyszeptała Tecia ~ samowar się gotuje, szynkę ułożyłam na talerzyku, zapaliłam lampę... czy mam ją wnieść do pokoju?
— Tak! tylko uważnie, ażebyś nam nagle w oczy nie zaświeciła. Biedak napłakał się tyle...
— Dobrze, proszę pani, postawię z tyłu, po za nim, na komodzie... Dobranoc państwu!
Wyszła tak cicho, jak zjawiła się. Tadeusz poczuł nagle rozrzewnienie w sercu i chwilę na drzwi patrzył. Jasna smuga światła padła przez szczelinę. Tadeusz schwyci! rękę matki i pocałował.
— Dziękuję mateczce... — wyszeptał.
— Za co?
— Że mamcia taka dobra...
Lecz Wielohradzka, która miała sama łzy w oczach, zaczęła śmiać się z udaną dobro dusznością.
— Co téż ty gadasz? to mój obowiązek!
Weszli oboje do pokoju.
Zastali Radolta, stojącego przy stole.
Był straszny.
Blady, opuchły, z czarnemi pręgami fiksatuaru rozmazanemi na białéj masce twarzy. Nie płakał już lecz drżał cały, tuląc ręce ściśnięte w kułak do zapadłéj piersi.
— Chciałem państwa pożegnać! — wymówił z wysiłkiem.
Lecz Wielohradzka zbliżyła się ku niemu i zawołała prawie ze śmiechem:
— Co téż to pan mówi? zostanie pan u nas na herbacie... Będzie panu lżéj, weseléj. Tadziu, zajmij się panem... ja zakrzątnę się koło herbaty.
Bez oporu Radolt zajął znów swe dawne krzesło i siedział teraz w milczeniu, oczyma załzawionemi śledząc Wielohradzką, która ze zdwojoną żywością zastawiała stół i zapuszczała rolety.
W półświetle lampy trójkąt jego twarzy, przecięty ciemną linią zsiniałych warg, miał fatalny wygląd planującéj w przestrzeni mary. Tadeusz mimowoli doznał uczucia nerwowego przestrachu. Był-że to człowiek żyjący? byłoż to widmo, bielejące w cieniu?
Lecz Wielohradzka wniosła samowar i nagle miedź zabłysła hypnotyzującem światełkiem. Błędne źrenice Radolta uparcie śledziły wyniosłą postać staréj kobiety. Poczem zaczęły powoli toczyć się wzdłuż otaczających go przedmiotów. Widocznem było, iż ta ofiara fatalizmu oddawna nie wiedziała czem, jest gniazdo rodzinne. Dym kawiarniany zasłaniał jasność lampy, płonącéj na bieli obrusa, po środku okrągłego stołu. I łopotanie wichru i śniegu po szybach, dobrze osłoniętych czysto wypranemi firankami, dobrze zakitowanych i okrytych warstwą ciepłą mchu, nie obiło się dawno o jego uszy, pełne zgrzytu i świstu moralnéj i materyalnéj wichury.
Gdy pociągnięty przez Tadeusza zasiadł do stołu przed gorącą filiżanką herbaty i nasmarowaną kajzerką, nowy potok łez zalał mu lica. Wielohradzka, stawiająca w téj chwili czajnik na wierzchu samowara, delikatnie, ostrożnie położyła swą piękną rękę na pochylonéj głowie literata.
— Powiedz pan wreszcie — wyrzekła z macierzyńską troskliwością — jak się to stało? co oni panu zrobili?...
Szybko odsunąwszy się od stołu, ująwszy kolana splecionemi rękami, wśród łez i jęku skarży się Radolt, opowiada, przerywa, kryje twarz w zmoczoną szmatę chustki lub ociera oczy w brzeg obrusa.
W milczeniu, zesztywniali ze zgrozy, z oczyma utkwionemi w opowiadającego, Wielohradzka i Tadeusz słuchają.

· · · · · · · · · · · · · · · ·

I przed ich oczyma przesuwa się cała scena fatalna, potworna, wskrzeszana teraz prostemi słowy, bez przesady i kłamliwych wykrętów.
Więc — wejście Radolta do mieszkania Malewicza. Przywitanie się dwóch dawnych kolegów, z początku zimne i chłodne, i stopniowe topienie się tego chłodu pod wzrastającą dobrodusznością Malewicza. Professional lover zaczyna wdawać się w dyskusyę z Radoltem i nagle pyta:
— Dlaczego mówiłeś pan, że nowelka, którą wydrukowało pewne pismo, nie jest mojego pióra, lecz została kupiona przeze mnie od Podgórskiego?
Chwilę Radolt miesza się i nie umie znaleźć odpowiedzi. Jakkolwiek był przygotowany na to pytanie, na walkę słów, na szermierkę zdań, na wygłoszenie dość brutalnéj tyrady, to przecież grzeczny ton Malewicza, jego wykwintne maniery i ten sposób mówienia nawpół ironiczny, a przecież uprzejmy, odrazu wysadzają z siodła bywalca knajp i drukarskich, pełnych zaduchu izb mieszkańca. Gdyby Malewicz doskoczył doń z gniewem, furyą, rzucił się nań gwałtownie, bojko mistyczny, jakim był Radolt, odpowiedziałby mu w tym samym tonie i uchwyciłby ster całéj sceny bez najmniejszój trudności. Lecz Malewicz pyta z niechcenia prawie, z grzecznym wyrzutem: „dlaczego mówiłeś pan”, i mówiąc to, ogląda swe ładne, błyszczące paznogcie. Radolt błądzi wzrokiem po rozwieszonéj na ścianie zbrojowni, po gobelinach, zakrywających drzwi, zatrzymuje się na wysmukłéj statuetce, stojącéj na środku stołu.
W pokoju tym pachnie elegancki mężczyzna i wytworna kobieta. Radolt, piorunujący na zbytki i salony, mimowoli mruży delikatnie powieki. Jakże się kłócić w takiéj atmosferze? rzucać argumenty zebrane w dymie taniéj knajpy w tę przestrzeń zapełnioną artystycznemi cackami?
Radolt jest estetą, wie dobrze, co jest harmonia i dlatego jedynie na zapytanie Malewicza odpowiada zdławionym głosem, któremu usiłuje nadać cechy pewnéj buty:
— Bo takie jest moje przekonanie!
W lustrze, oprawnem w wązkie srebrne ramy, widzi swą trójkątną, zielonawą twarz, synonim nędzy i wyniszczenia. Przez szerokość stołu ma przed sobą piękny, czysty, biały kark Malewicza i dostrzega w skróceniu jego kształtny profil i ironii pełne oczy. Mówić o „zanikającéj i butwiejącéj kaście” czy to możliwe?
Malewicz milczy i nagle, podniósłszy głowę, znajduje się naprzeciw Radolta. Chwilę w czarne, rozszerzone źrenice korektora zatapia swe stalowe, chłodne, marzące oczy. I szybko, jakby recytując wyuczoną rolę, zaczyna mówić o ciężkich warunkach literackiego zawodu, o niezliczonych przeszkodach, jakie muszą znajdować się na drodze każdego rozpoczynającego ten zawód człowieka. I powoli ożywia się, głos jego, nabiera pewnych cieplejszych odcieni, giesty robią się okrąglejsze, przyjaźniejsze.
Powstał nawet i chodzi teraz wzdłuż pokoju, zatrzymując się czasem przed siedzącym wciąż Radoltem. I tylko teraz unika spotkania się ze wzrokiem swego dawnego kolegi szkolnego.
— Jeżeli ja... — mówi — na pierwszym kroku mam trudności i zawody, cóż to musi być pomiędzy tymi, którzy piszą dla centa, dla wywalczenia sobie kawałka chleba... Prawda?
— Prawda! — przyświadcza Radolt.
Chęć kłótni, rozprawy gorącéj opuściła go zupełnie. Atmosfera piżma, którém napojono gobeliny, i ten zbytek, tworzący ciszę kołyszącą do snu moralnego, w szalony sposób zaczyna działać na rozstrojone nerwy literata. Zagłębił się w fotelu, lecz nogi ze zbyt długiem! spodniami ukrył pod serwetą stołu. Na chwilę jeszcze budzi się w nim usypiająca energia, wtedy gdy Malewicz stawia przed nim pudełko cygar.
— Dziękuję!... — odpowiada sucho i sam dziwi się, jak to niegrzeczne odezwanie się, źle brzmi wśród ścian tego miękkiego gniazda.
Lecz Malewicz mówi daléj. Od czasu do czasu rzuca słowo francuskie, widoczném jest jednak, iż stara się mówić przeważnie po polsku. I pyta, zkąd a nienawiść szalona, jaką żywią dzisiejsi zwłaszcza belletrysci do wyższego świata, który przecież może dla nich więcéj uczynić, niż cała szara większość pseudo-inteligencyi?
— Gdybyście nas znali!... gdybyście nas przynajmniéj znali!... — woła, wzruszając ironicznie ramionami.
— Jednakże... — protestuje Radolt.
— Co? — przerywa Malewicz — jednakże? Znacie nas? jak? gdzie? kiedy?... Widzicie nas zdaleka i tworzycie sobie najfałszywsze o nas pojęcie. Widząc mnie, naprzykład, dlatego, że mam mortimery wiedeński szyk i jestem czysto umyty, nienawidzicie mnie... Pan sam mnie nienawidzisz: przyznaj się pan, prawda?
Oparł się o stół, uśmiechnięty blado, kokietujący na zimno, tak, jak to czynił z kobietami w chwili miłosnéj ekstazy.
Radolt uczepił się ramion fotela i powtórzył z rozpaczliwym uporem:
— Nie!... Dlaczego miałbym pana nienawidzieć? ale... takie jest moje przekonanie...
— A moje przekonanie jest, że pan jesteś nieszczęśliwy i wyjątkowo zdolny człowiek. Zawsze mnie pan interesowałeś... Nawet jeszcze w szkołach troszczyłem się o pana... potém znikłeś mi pan z oczu; dopiéro teraz zacząłem się zastanawiać, że dać się zmarnować panu, to rzecz zła i karygodna...
Radolt otworzył szeroko oczy. Ktoś nim się zajmował? troszczył się o niego? uznawał go za człowieka talentu?... Jasność zalała mu mózg, a gorąco rozsadzało pierś. Powstał z krzesła.
— Gdybym się téż panem zajął, dźwignął pana, wysłał za granicę? ha? co? — pytał dobrodusznie Malewicz — cobyś pan na to powiedział?...
Po czole Radolta płynął pot. Cała jego moralna istota w téj jednéj chwili przebiegła Kalwaryę przeżytych nędz i agonii. Opierając się o stół, wybełkotał:
— O... panie hrabio...
Malewicz odstąpił od niego kilka kroków i głos podniósł, wymawiając dobitnie każde słowo:
— Czy i wtedy jeszcze mówiłbyś pan, że Malewicz jest próżniak i skupuje gotowe nowelki do umieszczania pod swojem nazwiskiem?
Radolt, w ekstazie wyzwalającego się z więzów ptaka, odparł:
— O, panie hrabio!... ja byłbym ci wdzięczny całe życie!...
Malewicz w ręce klasnął.
I nagle z fałd gobelinów wystąpili czteréj mężczyźni: Pozbitowski, Charłupko, Bodocki i młody Orzecki. Stanęli milcząc w czterech rogach salonu.
Przez purpurowe zasłony okien światło koralowe opływało twarz trupią Radolta, który, nie rozumiejąc jeszcze o co idzie, mimowoli, niezgrabnie kłaniał się tym ludziom.
— Biorę panów za świadków... — wyrzekł wolno i dobitnie Malewicz — iż ten pan miał ochotę uczynić ze mnie ofiarę szantażu!

· · · · · · · · · · · · · · · ·

Gdy Radolt skończył, oboje Wielohradzcy siedzieli, milcząc, jakby nagle groza zamroziła im na ustach słowa.
Lecz Radolt zaczął znów jęczeć i skarżyć się boleśnie:
— Boże mój!... — płakał — jutro ta cała historya rozejdzie się po Lwowie... Jestem zgubiony.... Wszystkie pozory są przeciw mnie... A! a! jak oni to zręcznie urządzili.. jak oni mnie podeszli... o!.. jak ja cierpię!...
Tarzał głowę po krawędzi stołu smutnym ruchem rozpaczającego chłopa. Nareszcie oba łokcie położył na stole i lamentował głośno, zawodził, jakby nad nim, nie miastowy sufit, ale strzecha chałupy krzyk jego żałosny tłumiła.
— A tom dobrze wyszedł... wdałem się z panami, i oto co ze mnie zrobili!.. A dobrze mi tak!.. Po co między nich lazłem!.. Po co się dałem złapać na ich piękne słówka!.. Przyjaciel!.. interesował się mną!.. Och!.. co oni zamiast serc mają... pustkę?.. co oni zamiast serc mają?
I nagle porwał się z miejsca Tadeusz i zaczął szybko biegać po pokoju. Ogarnęło go szalone wzruszenie. Lecz nie pochodziło ono jedynie z żalu nad Radoltem, lecz i z téj budzącéj się w nim, a na pozór uśpionéj rozpaczy, jaką przeszedł sam niedawno z powodu zdrady Muszki. Jęk Radolta odbijał się w jego piersi zdwojoném echem. Zdawało mu się, że to on sam wyrzuca z głębi siebie te słowa.
— Po co pomiędzy nich lazłem? oto, co ze mną zrobili! dlaczego im zaufałem?
Ten drugi, blady, podobny do widma, skąpanego w mgle łez, to było tylko odłączenie się cząstki jego własnego bólu i skrystalizowanie się w pewną formę. Z szaloną egzaltacyą wybuchnęły w nim wszystkie zasklepione rany i bóle. Nie mógł dłużéj wytrwać w milczeniu. Zapragnął sam się żalić, nie przez usta Radolta. Zgrzytając zębami, na zapytanie: co mają zamiast serca? — rzucił głosem, w którym szemrało całe morze goryczy:
— Co? zamiast serca?.. Końską podkowę! bożka elegancyi! psa do polowania na dziki!.. que sais-je!...
Wielohradzka pragnęła uspokoić go giestem i słowy.
— Ależ, Tadziu!...
Lecz on przerwał jéj szybko:
— Nie! nie!.. sama matuś widzi, co z nas ten piękny mamin świat zrobił!...
Nie płakał wszakże, tylko trząsł się cały, a oczy mu nagle pociemniały i zdawały się cofać w głąb głowy. Szerokim giestem ukazał na Radolta i uderzył się w piersi.
— O!.. niech mamcia patrzy!.. tak wygląda każdy, co się do nich zbliży! To są dzieła tych panów i pań!.. Uciekać! uciekać od nich na kraj świata... jak od morowéj zarazy!..
Wielohradzka powstała z miejsca, oczy miała łez pełne.
— Mój Tadziu! proszę cię!.. błagam!.. uspokój się!...
Lecz on biegał wciąż po pokoju z głową podaną naprzód, roztrącając meble, uderzając się o kanty krzeseł.
— Nie!.. nie!. nie mogę być spokojny... ja nigdy już spokojny nie będę... Zanadto przecierpiałem, ażebym mógł odzyskać spokój... a! nędznicy!
Teraz jego głos tłumił łkanie Radolta.
Egoizm jego brał górę nawet w chwili bólu i przytłaczał sobą wszystkie inne cierpienia.
Nagły łoskot powrócił go do równowagi.
Radolt, wyczerpany, osunął się zemdlony na ziemię.

· · · · · · · · · · · · · · · ·

Noc.
W pokoju Tadeusza pali się wstawiona w miskę z wodą świeca.
Na łóżku leży Radolt rozebrany, okryty kołdrą, majaczący i skarżący się ciągle niewyraźnemi słowy.
Wielohradzka ostrożnie, delikatnie, przytrzymując jedną ręka szumiące fale jedwabnych podszewek, drugą zmienia na głowie literata leżący kompres.
Poczem szybko, cicho oddala się, przymykając lekko drzwi.
W pierwszym pokoju pali się lampa i koło zasłanéj prześcieradłami sofy kręci się ubrany jeszcze Tadeusz. Na pozór spokojny, ma jednak w zaciśnięciu warg nerwowy rozstrój i ból stłumiony.
Wielohradzka podchodzi do sofy i układa poduszki.
— Będziesz źle spał!.. — szepce, zwracając się w stronę syna.
Tadeusz macha ręką.
— Co tam!.. — odpowiada — gdybym był spokojny moralnie, przespałbym się doskonale na podłodze... Ale tak!
Wielohradzka siada na fotelu i przyciąga do siebie syna, patrzy w jego twarz ze smutkiem i niepokojem.
— Dlaczego ty ciągle myślisz o tém? — pyta. — To już minęło, stało się. Karta odwrócona, krzyż położony! Taka widać była wola Boska.
— Mama posiada chwalebną rezygnacyę; ja jéj nie mam.
— Moje dziecko! rezygnacya toć wynik konieczności. Co ci pomoże szarpać się i rzucać pioruny na... tych ludzi? Przedewszystkiém, ubliżając im, ubliżasz samemu sobie, ponieważ bądź co bądź... rodem do nich należysz. Ten biedny chłopak złorzeczy na... dwór, taka to już koléj i konieczność — ale ty, Tadziu? prawdziwie nie rozumiem chwilami, jak możesz tak zapominać o własném swém pochodzeniu, o własnéj swéj godności!..
Prostowała się, odzyskiwała znów całą dystynkcyę wielkiéj damy, lecz Tadeusz smutnym giestem przeciął jéj dalsze słowa.
— E! proszę mamy... — wyrzekł, siadając na brzegu sofy — to są wszystkie piękne słowa... a rezultaty są inne i ciężkie do przebycia. Ja wiem jedno: mam dosyć bywania w wielkim świecie i pragnę odsunąć się jeszcze więcéj.
— Dlaczego wszystkich tych ludzi podciągasz pod jedno miano? Pomiędzy nimi są ludzie wielkiéj zacności i nadzwyczajnych zalet...
— Być może! ja jednak poznawać ich nie pragnę. Dosyć mi tego, co przeszedłem i...
Ujął rękę matki i dokończył:
— I co mamcia przeszła...
Oczy Wielohradzkiéj zaszkliły się łzami. Po raz pierwszy Tadeusz, zamiast czynienia jéj gorzkich wymówek, wspomniał o jéj cierpieniu. Probowała jednak protestować.
— O... ja... — wyrzekła — ja w téj sprawie się nie liczę. To ty, moje biedne dziecko, ty przeszedłeś wiele...
Tadeusz, po dawnemu, osunął głowę na kolana matki.
— Tak... matuchno!.. oboje przeszliśmy smutne chwile. Ale niechże się to nie powtórzy... Odsunę się jeszcze więcéj od nich... skończyły się prowadzenia kotylionów i wodzirejostwo! Niech im tam aranżuje tańce kto chce... Ja mam dosyć... wolę siedzieć w domu.
Wielohradzka westchnęła. Serdeczna radość ogarnęła ją, gdy czuła znów głowę syna pokorną i łagodną, tulącą się do niéj z ufnością, lecz troska o „karyerę” dławiła ją ciągle jak zmora.
— Czy to nam źle tak razem?.. — szeptał Tadeusz — będę mamci czytał w zimowe wieczory gazety, książki... Tecia nam zrobi herbaty... Panie będziecie szyły... Nie, daję słowo, takie ciche życie może mieć wiele uroku: zobaczy mama!
Wielohradzka smutnym wzrokiem spojrzała dokoła.
Ten biedny i czysty pokój wydawał się jéj w téj chwili grobem, w którym Tadeusz dobrowolnie chciał się zagrzebać.
— I wie mama... — ciągnął daléj Tadeusz — ja, im więcéj się zastanawiam, tém więcéj dochodzę do przekonania, że Tecia byłaby dla mnie doskonałą żoną, a dla mamy wyborną synową.
Ujął rękę matki i podłożył sobie pod głowę.
— Niech się mamcia nie gniewa... nie unosi... nie sprzeciwia. Ile razy mamcia mówiła, że kobieta powinna być cichą, łagodną, skromną! To są wyrazy mamy. Czy Tecia nie jest właśnie taką cichą, łagodną kobietą?..
— Tak! ale czy ta partya dla ciebie?
Tadeusz uśmiechnął się z ironią.
— Mamciu!.. najlepiéj o „partyach” nie wspominać. Nie udają się nam owe „partye”; wiemy coś o tém...
I nagle wpadł w rozdrażnienie, porwał się od kolan matki i, siedząc na ziemi, zaczął się bić rękoma po głowie.
— Czego mamcia mi przypomina te brudy? czego?..
Wielohradzka przerażona pochwyciła go za rękę.
— Tadziu!.. co robisz? głowa cię rozboli!.. ja ci nic nie przypominam... Więc myślisz, że Tecia...
Aby go uspokoić, chwytała się imienia Teci; lecz Tadeusz, wciąż rozdrażniony, mówił teraz szybko, urywanemi zdaniami, połykając słowa:
— Partya... to była partya... ta kokietka, ta bourgetowska panna... ze swym posagiem i z psiarnią... Partya!.. która wpędziła ich w długi.
I nagle zwrócił się ku matce.
— Ileż mamcia ma długów?
Nie mówił: ile „my” mamy długów, lecz: ileż mamcia, tak już przywykł wszystkie ciężary materyalne spędzać na plecy matki.
— Co ci do tego! — westchnęła Wielohradzka.
Lecz on uparcie nalegał, drapiąc nerwowo podłogę paznogciami.
— Nie! nie!.. muszę wiedzieć! chcę wiedzieć, ile też mamcię ta stosowna dla mnie partya kosztowała...
— Och!.. proszę cię, nie mówmy o tém...
— Owszem, mówmy. To przecież jeszcze jedno dobrodziejstwo ze strony tych... państwa...
I wśród téj nocnéj ciszy z ust Wielohradzkiéj zaczęły padać drobne cyfry, nic nie znaczące wobec milionów poruszanych przez ręce ludzkości, lecz dzwoniące uparcie w ciasnéj klatce skromnego mieszkania. Tyle Zimermanowi... tyle... I za każdą cyfrą twarz Wielohradzkiéj przeciągała się, rysy ostrzały w świetle lampy. Tak! tak!.. tyle pieniędzy!.. piętnasty procent i wypłata na raty...
Tadeusz słuchał, lecz cyfry te nie przerażały go.
Kilkaset guldenów!... Pokręcił głową. Słyszał często Pozbitowskiego, Malewicza wyliczających cyfry swych długów. Była to inna litania, z tysiącami. Lekko więc porwał się z ziemi i, ukląkłszy znów przy kolanach matki, śmiać się zaczął.
— E!.. nie takie to znów miliardy!.. — mówił prawie wesoło. — Całą zimę siedzieć będę w domu i wezmę się do przepisywania ról, skoro egzemplarzy teatralnych przepisywać nie mogę. Mamcia mi to wyszpera, tylko ostrożnie... Zobaczy mamuś, Tadzio też dopomoże do spłacenia długów, ożeni się z Tecią i będzie z wodzireja — ojcem rodziny!
Wielohradzka uśmiechnęła się blado i, pragnąc do reszty wprowadzić syna w dobry humor, odparła:
— Ha!... to widzę iż trzeba mi rozmówić się z Pikniewiczową. Niech oddadzą pierścionek panu Janczewskiemu...
Lecz teraz Tadzio porwał się, jakby sparzony ukropem:
— Nie!.. nie!.. niech mamcia jeszcze oficyalnie nie występuje... Mamy czas...
Wielohradzka, uszczęśliwiona z tego braku stanowczości, przyświadczyła:
— Tak!.. tak!.. mamy dosyć czasu... Staraj się dobrze wybadać swe serce... Tecia także...
Tadeusz całował kolejno palce Wielohradzkiéj z dziecinną, ładną pieszczotą.
— O jedno mamcię proszę... niech tylko mamcia nigdy nie nalega na mnie, ażebym powrócił pomiędzy „tych ludzi“ i kotyliony prowadził. Nie mam ochoty wpaść kiedy w taką zasadzkę, w jaką wpadł ten biedny Radolt...
— Och!.. — zaprotestowała Wielohradzka — tobie nigdy coś podobnego wydarzyć się nie może.
Wielohradzki głową kiwał.
— Kto to wie... z nimi nie można być bezpiecznym i spokojnym.
Przez pokój, jak niewidzialny nietoperz, przesunął się cichy jęk Radolta.
Wielohradzka przytuliła do siebie syna, jakby chroniąc go od powiewu téj skargi.
— To... on z chłopów? — spytała szeptem.
— Tak!...
— To nic dziwnego, że tak niewytrzymały na moralne cierpienie. Fizyczne zniesie łatwiéj... widziałam to nieraz na wsi...
I znów przez pokój przebiegł jęk, jakby zawodzenie baby nad zgłodniałą na przednówku „gadziną”.




Nazajutrz rano Tadeusz wszedł do biura ze stałém postanowieniem poróżnienia się z Malewiczem.
Radolt leżał bezprzytomny, i wezwany doktor zapisał długą litanię lekarstw i okłady z lodu na wierzch głowy.
Tadeusz spał źle, sofa miała zepsute sprężyny, rano — nie mógł umyć się w swym pokoju, przytém musiał biedz po doktora, do apteki. Wszystko to wprawiło go w jaknajgorsze usposobienie. Pragnął więc na Malewiczu pomścić, nie jego postępek z Radoltem, ale swoje niewyspanie i utrudzenie.
Usiadł przed biurkiem z hałasem i natychmiast kopnął nogą kosz pełen papierów, który się znajdował obok krzesła.
Malewicz siedział już przy swém biurku i podniósł głowę z nad książki, którą czytał. Zobaczywszy Tadeusza, głośno i wesoło zawołał:
— Jak się masz!.. dobrze, żeś przyszedł.
Wielohradzki mimowoli skinął głową i zaciął usta.
Malewicz powstał z miejsca i szybko ku niemu podszedł.
— Wiesz, co się stało? — zapytał — ten infamis Radolt chciał urządzić szantaż... Należy, ażebyś wiedział, jak się rzecz miała, gdyż przed tobą właśnie ten pan ośmielił się oskarżać mnie o kradzież literacką...
Zbliżył się zupełnie do Tadeusza, wytworny, grzeczny, uprzejmy, błyskający bielą ślicznych zębów — pan w każdym calu — starający się podbić swym wdziękiem i zjednać sobie teraz jaknajwiększą ilość przyjaciół.
Chodziło mu bardzo o Tadeusza. Znał jego wadę plotkarską, wiedział, że Wielohradzki może być najlepszym kolporterem téj całéj sprawy. Zwłaszcza pomiędzy ludźmi, z którymi żył Radolt, Tadeusz mógł opowiedzieć historyę szantażu tak, jak ją chciał mieć opowiedzianą Malewicz, a hrabicz-autor pragnął zjednać sobie zarówno plebs jak i całą wyższą sferę towarzystwa lwowskiego. Powoli nabierał coraz więcéj autorskiéj pretensyi i chciał, aby rehabilitacya była głośna i szybka. Sprytem swym odgadł wewnętrzne usposobienie Tadeusza. Pochylił się ku niemu i ujął go delikatnie pod ramię.
— Chodź! — wyrzekł uprzejmie — opowiem ci tę całą scenę...
Wielohradzki, ociągając się, powstał. Nie chciał być nadto brutalnym. Czuł rękę Malewicza przyjacielsko obejmującą jego ramię. Ręka ta była niezmiernie giętka, ale silna jak stal.
Zaczęli obaj chodzić po brzegach dywanika, przecinającego szarą linię posadzkę pokoju.
Malewicz półgłosem opowiadał scenę, którą miał z Radoltem. Eskamotował zręcznie niektóre szczegóły. Powtarzał ciągle: entre nous i powiększał swą serdeczność względem Tadeusza.
Ten ostatni, z początku nadęty i kwaśny, powoli stawał się niezdecydowanym i miękł w téj niepewności, jaka go ogarniać zaczynała.
Zapewne — nauka, jaką Radolt odebrał, była ciężka, lecz czy nie zasłużył na nią, rozgłaszając ową potwarz, tak ubliżającą Malewiczowi? Posądzić autora o podpisanie się pod cudzém dziełem było to samo, co uczynić go złodziejem. Malewicz z bocznéj kieszeni żakietu wydobył manuskrypt nowelli, brulion pokreślony i mozolnie widocznie pisany. Podsuwał go pod oczy Tadeuszowi. Wielohradzki przyznał, iż było to pismo Malewicza. I natychmiast hrabia pochwycił go tryumfalnie za rękę, wołając:
Tu vois!... tu vois!...
Tadeusz zaczął protestować. Wszakże on nigdy nie wątpił w prawdziwość słów Malewicza. Wiedział dobrze, iż nowellę pisał hrabia, a nie Podgórski. I na zapytanie Malewicza, czy widział Radolta, odparł wymijająco:
— Tak... krótką chwilę...
Malewicz nie puszczał ręki Wielohradzkiego.
— Przypuszczam... — wyrzekł — iż teraz chyba przestaniesz znać się z tym człowiekiem. Żaden z nas mu ręki nie poda... Nie sądzę, ażebyś chciał się wyróżnić.
Tadeusz dwuznacznie wzruszył ramionami, lecz Malewicz nalegał gorąco.
— Teraz powinniśmy trzymać się wszyscy razem i nie dać temu proletaryatowi literackiemu zjeść nas swemi potwarzami i szantażami. N’est-ce pas?...
I Tadeusz, patrząc w ziemię, odparł:
Certainement!
Malewicz uścisnął go kilkakrotnie za rękę i tryumfująco zabrał swój brulion, który rozłożył na sofie.
— Pójdę teraz do Kafthana... pokażę mu manuskrypt i opowiem rzecz całą.
Wyszedł.
Tadeusz powrócił do biurka zły i osowiały. Rad był, że nikt go nie widział spacerującego pod rękę z Malewiczem. Przypomniał sobie nocną rozmowę z matką, postanowienie unikania tych ludzi. W głębi jego duszy tkwiło jeszcze przekonanie, że Malewicz postąpił źle, lecz już z drugiéj strony Radolt powoli tracił swą rolę ofiary. Malewicz miał racyę mścić się za rozsiewanie nieuzasadnionéj potwarzy. Zdrowy, tryumfujący, czysto ubrany i grzeczny hrabia przeważał szalę sympatyi na swą stronę.
Impulsywność bowiem Wielohradzkiego oparta była jedynie na materyalnych wrażeniach. Zmysły rozstrzygały o jego sympatyach i antypatyach. Słuch, wzrok, węch... Estetyka jego była banalną estetyką Lemkego. To i to było piękne, tamto zaś — brzydkie. Nie widział nigdy tragicznego piękna w szpetocie.. Wymuskanie linij i gładkość płaszczyzny podobała mu się przedewszystkiem. Chromolitografie miały dla niego wdzięk nadzwyczajny. Stanąwszy przed płótnami Van Gogha, odwróciłby się od nich ze wstrętem. Radolta jęk i twarz upiora, pobladłego od wewnętrznéj walki z marą porządku społecznego, wydawała mu się brzydką w porównaniu z prześliczną cerą Malewicza. Nieporządek i nieład, jaki obecność Radolta sprawiła w jego pokoju, dopełniały wrażenia.
Wróciwszy do domu, zastał matkę i Tecię przerażone nowym atakiem spazmatycznego płaczu, z jakim przebudził się Radolt z półsnu, w którym był pogrążony. Doktór miał powrócić nad wieczorem. Trzeba było iść znów do apteki. Słowem, nie mówiono o nikim i niczém, tylko o Radolcie. Tadeusz uczuł się usuniętym na plan drugi. Ogarnęła go zazdrość, którą chciał jednak pokonać. Z kwaśną miną wszedł do swego pokoju i zbliżył się do chorego. Radolt nie spał. Odziany w nocną koszulę Tadeusza, przystrojoną małoruskim haftem, na białém tle poszewki robił wrażenie trupa.
Wyciągnął rękę, którą Tadeusz uścisnął.
— Byłeś na mieście? — zapytał chrapliwym głosem — cóż mówią?...
Tadeusz ramionami wzruszył.
— Nic nie mówią! — odparł wymijająco.
— Widziałeś tego... człowieka?
— Kogo?
— Pana hrabiego.
— Nie... nie widziałem...
— A!... nie przyszedł do biura?
— Nie.
Radolt uniósł się na łóżku i oczy szeroko otworzył.
— Dlaczego?... czy nie może strawić swego tryumfu? czy wstydzi się tego, co uczynił?
Głowa mu opadła na poduszki.
— Ja na jego miejscu wstydziłbym się bardzo... — dokończył gasnącym głosem.
Tadeusz kręcił się koło półeczek i przekładał książki. Postanowił milczéć i nie przyznawać racyi ani jednéj, ani drugiéj stronie. Neutralność wydawała mu się najwygodniejszą do zajęcia pozycyą. Zaduch, panujący w pokoju, dławił go. Wziął z tualetki wodę kolońską i nacierał sobie skronie. Poczém buteleczkę schował w kieszeń kurtki. Teraz szukał pod łóżkiem pantofli.
— Pozwolisz, że się przebiorę? — zapytał z kurtuazyą wielkiego pana.
Radolt śledził jego ruchy smutnemi oczyma.
— Czy nie jesteś u siebie? — zapytał wreszcie półgłosem.
Milczeli obaj, czując, że nici sztucznéj sympatyi, jaką okoliczności związały pomiędzy nimi, rwać się zaczynały kolejno. — Przeze drzwi wsunęła się głowa Wielohradzkiéj.
— Nie śpi pan? — zapytała stara kobieta — dam panu filiżankę bulionu.
Radolt porwał się i chciał protestować.
— Cyt!.. — przerwała mu Wielohradzka — kto to widział starszych nie słuchać! Wypije pan Franciszek bulion, zje kawałek kury... Siły powrócą, a z niemi ochota do życia...
Zniknęła we drzwiach, i za chwilę słychać było szczęk porcelany i szkła w ciemnéj głębi kuchenki.
Z oczu Radolta zaczęły płynąć dwie strugi łez.
— Twoja matka... to święta... — wyrzekł, ocierając oczy po chłopsku, rękawem koszuli.
Tadeusz milczał. Nawet ta pochwała matki podnieciła jego zazdrość. Do téj chwili żył wyłącznie sam w myślach i czynach swéj matki. Teraz ten drugi zabiera mu część macierzyńskiéj opieki.
Korzystając z wejścia matki, która wniosła bulion na tacy cynowéj, pokrytéj serwetą, Tadeusz wyszedł do pierwszego pokoju.
Zastał w nim Tecię, przesypującą liście pomarańczowe z jednéj torebki w drugą.
— Co Tecia robi? — zapytał z pewną suchością w głosie.
— Oczyszczam liście pomarańczowe... w aptece tak niedbale je utrzymują...
— A!.. czy to dla mnie ta troskliwość ze strony Teci?
Dziewczyna uśmiechnęła się lekko.
— Cóż znowu! przecież pan, dzięki Bogu, zdrów i nie potrzebuje uspokajać swoich nerwów. To dla tego biedaka... Żeby pan wiedział, jak on dziś rano płakał, to się serce krajało...
Tadeuszowi zaczęły się trząść ze złości wargi.
— Ja także nieraz płakałem... — wyrzekł z goryczą — a pannie Teci nawet na myśl nie przyszło gotować mi ziółka na uspokojenie nerwów...
Tecia spojrzała na niego zdziwiona.
— Ile razy pan był smutny, tyle razy i ja byłam bardzo smutna... — odparła z prostotą — nie mogłam pana pocieszać, bo... wtedy... pan mnie od siebie odsunął... Nie śmiałam... Ale przecież, skoro pan tylko się do mnie zwrócił, ja zaraz przyszłam...
— Ta! ta! ta!.. — zaśmiał się ironicznie Tadeusz — wszystkie kobiety jesteście te same! Nowe sitko na kołku!.. C’est du propre!.. Winszuję gustu!..
Zaczął chodzie po pokoju wielkiemi krokami. Trzymał ręce w kieszeniach kurtki i zaciskał tak pięści, że aż paznogcie mu w dłoń weszły.
— Z tém wszystkiém widzę... — zaczął znowu — widzę, iż jestem tu zbyteczny. Obie panie nie macie czasu zająć się mną i dać mi chociażby szklankę herbaty!.. Uciekam!.. Tecia powie mamie, że idę do cukierni na herbatę... Panie tymczasem uspokójcie nerwy tego pana...
Na swą domową kurtkę wsunął palto letnie i porwał kapelusz.
— Żegnam panią! — wyrzekł z ceremonialnym ukłonem — adieu!..
Wyszedł, stawiając nogi jak indyk, nadęty i napuszony.
W téj saméj chwili Wielohradzka wyszła z pokoju Radolta, niosąc próżny talerz i kawałki bulki.
— Co to? Tadzio wychodzi?
— Tak, proszę pani! — odparła półgłosem Tecia. — Pan Tadeusz powiedział, że idzie do cukierni na herbatę...
— Dlaczego?..
— Ja nie wiem, proszę pani!...
Wielohradzka spojrzała podejrzliwie na młodą dziewczynę.
Przypuszczała, iż pomiędzy Tadeuszem i Tecią zaszła jakaś scena miłosna. Daleką bowiem była od przypuszczenia, iż Tadeusz dławił się w téj chwili śmiesznem i dziecinnem uczuciem zazdrości.




Tadeusz pierwszy podsunął Radoltowi myśl wyjazdu na wieś.
— Dobrze zrobisz, wyjeżdżając ze Lwowa... o! na czas jakiś! — wyrzekł, zatrzymując się przed fotelem, na którym siedział teraz Radolt owinięty w pled, drżący i zziębły, pomimo szafiru i złota panującego w przestrzeni.
Radolt potrząsnął głową.
— Nie mogę... nie mam pieniędzy... Zresztą jutro mam już zamiar wyjść. Pójdę do redakcyi... nie wiem, kto mnie tam w korekcie zastąpił... muszę powrócić na dawne stanowisko.
Tadeusz spotkał rano Dolińskiego, który uwiadomił go o postanowieniu redaktora: odprawienia Radolta, jeżeli zjawi się w redakcyi, i odebrania mu miejsca korektora.
— Uważasz pan!... — mówił satyryk — tak się Radolcisko zbabrało tym szantażem, że redaktor o nim słyszeć nie chce. Ja go tam broniłem, bo to dyabli wiedzą, jak było. Ta-że z takimi kibicami, jak te hrabiowie, co to mądre szelmy za ręce się trzymają, niewiadomo nigdy, co to jest prawda, a co nie. Chciałem nawet satyrę napisać o téj historyi, ale mi ją mój redaktor też obciął i nie pozwolił...
I kiwając głową dokończył:
— Według mnie Radolcisko przepadł... i nie ma co ludziom się na oczy pokazywać!
Toż samo myślał i Tadeusz. W głębi duszy lękał się jeszcze, aby Radolt nie doszedł prawdy i nie dowiedział się, że to on właśnie był przyczyną téj sprawy. Kilkakrotnie bowiem Radolt wyrzekł:
— Gdybym choć wiedział, kto mu moje słowa powtórzył...
— Cóżbyś mu zrobił? — zapytał Tadeusz, nadrabiając fantazyą.
— Uszy-bym mu obciął...
Radolt bowiem pragnął teraz koniecznie jakiéjś zemsty, jakiegoś głośnego czynu odwagi, który mógłby go odrazu zrehabilitować i sympatyę ludzką zwrócić w jego stronę. Marzył o spoliczkowaniu Malewicza w teatrze lub na ulicy. Czuł jednak, iż na to nie stanie mu odwagi. Dręczył się więc, bił z własnemi myślami, w jednéj chwili przeżywał tysiące chwil własnego życia.
Tadeusz, znudzony, zmęczony, wstał i, wyszedłszy do drugiego pokoju, do matki się zbliżył.
— Niech mamcia mu radzi, aby na wieś do rodziców sobie pojechał... — wyszeptał, pochylając się nad siedzącą przy oknie Wielohradzką.
Stara kobieta złożyła trzymaną w ręku robotę.
— Co też ty mówisz!... — wyrzekła półgłosem. — On nie ma siły, nie zniesie podróży... niech się biedak jeszcze trochę wzmocni...
Tadeusz brwi zmarszczył.
— Owszem... Radolt jest dość silny, a świeże powietrze zrobi mu dużo dobrego... Ja mamcię proszę, niech mameczka go dłużéj nie zatrzymuje u nas. Ludzie nareszcie się domyślą i... jeszcze gotowi pomyśleć... że... byliśmy z Radoltem w zmowie.
Wielohradzka powstała przerażona:
— Co też ty mówisz, Tadziu!.. co też ty mówisz?!..
— Och!.. — odparł niedbale Tadeusz. — Mameczka nie zna ludzi i nie wie, do czego oni są zdolni: pojmuje mamcia, jak taka rzecz może mi zaszkodzić i zepsuć karyerę!..
Rzucił ten ostatni wyraz prawie tryumfująco, wiedząc, iż matka nie zdoła się oprzeć podobnemu argumentowi.
I w gruncie rzeczy wierzył w to, co mówił. Owo zniknięcie Radolta dziwiło wszystkich. Lwów wrzał od plotek i przypuszczeń. Jedni sądzili, iż Radolt utopił się ze wstydu, inni przypuszczali, iż go zaaresztowano. Cała spleśniała bezsenność małego miasteczka objawiła się teraz w błyszczącéj zuchwałości.
I tylko Malewicz tryumfował teraz w apoteozie swego zwycięstwa, pokazując się wszędzie, na spacerach, w teatrze. Mieszczaństwo śledziło z zaciekawieniem wyraz jego twarzy. Pokazywano go sobie, szepcąc „to ten.” I wielka jego uroda, szyk, nieposzlakowany krój odzieży, ładne maniery, a zwłaszcza imponująca pewność siebie, pociągały tłum, tak, jak pociągnęły Tadeusza. Gdy pewnego wieczora w dzienniku ukazała się znów nowelka jego pióra pod tytułem „Sonata księżyca“, przyjęto ją z sympatyczném uznaniem. Stanowczo, Radolt był pobity i pogrzebany. Nikt go nie bronił, bo nawet jego knajpowi przyjaciele zamilkli. I zaczęto sądzić jego postępek coraz surowiéj, coraz ostrzéj. Owo zniknięcie było najlepszym dowodem jego winy. Nikt nie stał teraz po stronie człowieka, który chodził po ziemi bez skarpetek, kryjąc swe bose nogi w podarte obuwie.






VI.

Wszystkie piękne postanowienia Tadeusza rozwiały się w puch.
Nie biega wprawdzie z wieczoru na wieczór, zrzekł się zupełnie stanowiska wodzireja, lecz nie czyta owych gazet wieczorami, przy lampie, tak, jak to matce obiecywał.
Z nadejściem zimy ogarnia go anemia, a z nią silne bóle newralgiczne całéj lewéj połowy twarzy. Bierze ciągle antypirynę, która pogrąża go w lekki stan ekstazy. Pomimo starań matki nie chce odżywiać się należycie, grymasząc ciągle, jak panna na wydaniu. Je tylko pieczone jabłka i sery rozmaite. Godzinami całemi leży nieruchomy na łóżku, wpatrując się w sufit. Jakaś głucha uraza i chęć ujawniania owéj urazy nurtuje go bezustannie. W biurze zamyka oczy i pochyla się na sofę, znudzony i rozmarzony gorącém, jakie w całym gmachu panuje. Jak przez sen słyszy szmer głosów Pozbitowskiego, Malewicza, Bodockiego, opowiadających o nowéj śpiewaczce operetkowéj, którą sprowadzono z Warszawy. Słowa ich dobiegają uszu jego, jakby z po za jedwabnéj zasłony. Gdy późniéj przywlecze się do domu i, zjadłszy obiad, ułoży się ubrany na łóżku, głosy kolegów biurowych brzęczą delikatnie dokoła jego twarzy. Przestał zajmować się Tecią i tylko czasem, gdy matki niema w domu, przyciąga ku sobie spłonioną dziewczynę i przysuwa swą twarz do jéj twarzy. Siedzi tak długo, nieruchomy, zapatrzony w przestrzeń, a Tecia blednie i czerwienieje, nie mogąc sobie wytłómaczyć téj przemiany.
Wielohradzka kilkakrotnie prosiła go o udanie się do lekarza, lecz on kiwał ręką niedbale, mówiąc:
— Po co?
I z uporem histerycznéj kobiety akcentuje wszystkie objawy swéj anemii i newralgii, tak, jakby widok chorego Radolta podziałał nań i poddał mu chęć naśladownictwa.
Z początku było tak rzeczywiście, lecz powoli zniechęcenie i spleen ogarnął go w szalony sposób. To ciche życie, które zdawało mu się możliwem, a nawet pożądanem, obecnie dławiło go i męczyło fatalnie. Nie miał jednak siły ani chęci powrócić do dawnego chaosu. Gdy przypomniał sobie gwar, hałas i światło salonów, mimowoli cofał się i mrużył oczy. I tak, niepewny, wahający się, zmęczony i niechętny wlókł się teraz przez życie, nie mając ochoty nawet jeść dla podtrzymania egzystencyi.
— To nie życie... to wegetacya — mówił sam do siebie, wzruszając ramionami.
Tymczasem Wielohradzka z bohaterstwem walczyła z powodzią długów. Spłacała raty z najwyższym wysiłkiem, lecz zaległa za komorne i w sklepie, w którym brała podszewki i tak zwane „dodatki“, dług jéj rósł z przerażającą szybkością. Tecia pracowała dniami i nocami, dźwigając prawie na własnych barkach cały ciężar roboty. Obie kobiety schudły, zbladły, nie dosypiając nocami, wstając równo ze świtem. I w tém zbliżeniu się w pracy, zbliżały się powoli ich serca i dusze. Dopomagając sobie wzajemnie, walcząc ze zmorą snu przy świetle lampy, zanurzały się bezwiednie w atmosferę wzajemnego przywiązania i ufności. Tecia oddawna czuła się już niewolnicą serdeczną matki Tadeusza; lecz, nieśmiała i cicha, lękała sic objawów swego przywiązania. Zaprzedała się tylko w niewolę pracy i wynikami jéj chciała dowieść tego, co w głębi serca czuła. Wielohradzka zaś, od chwili pobytu Radolta, poznawszy brak egoizmu i serdeczność nędzarza, mimowoli część téj sympatyi, jaką w niéj obudził korektor, przeniosła na Tecię. Znalazła w niéj bowiem tę samą wygórowaną wrażliwość, dobroć i wdzięczność. Wśród walk materyalnych, trosk powszednich, jakie przechodziła, zapragnęła teraz jakiéj stałéj, poczciwéj, dziecięcéj miłości, któréj od Tadeusza spodziewać się nie mogła. I patrząc na tę głowę dziewczęcą, schyloną nad robotą z taką energią, z taką siłą, wytrwałością i zaparciem się siebie, Wielohradzka czuła, iż serce jéj taje, i że ta dziewczyna, która może nie była „partyą“ dla jéj syna, jest „partyą“ dla jéj zmęczonego i żądnego przywiązania serca.
Całowała teraz Tecię w głowę na dobranoc i żegnała ją tak, jak Tadeusza, mówiąc:
— Śpij z Bogiem i dobrze!..
Pokorne pochylenie głowy dziewczyny, jéj nieśmiały pocałunek, złożony na ręce, rozrzewniał ją i napełniał pociechą.
— Dobre... dobre dziecko!... — mówiła patrząc, jak Tecia znikała we drzwiach, słaniając się ze znużenia i braku spoczynku.
Mimo to jednak z pewną trwogą oczekiwała z ust syna nowéj wzmianki o zamiarze ożenienia się z Tecią. Gdyby tu szło o zaprzedanie jéj własnego życia w wieczną szarotę i niewolę, nie zawahałaby się ani na chwilę; lecz pozwolić Tadeuszowi zaślubić Tecię zdawało się jéj — zamknąć rajskiego ptaka do klatki i nałożyć mu na skrzydła wiekuiste pęta.
Pewnego styczniowego ranka srebrno było i biało od śniegu i mrozu.
Tadeusz siedział przy swém biurku rozmarzony gorącem, które buchało z rozpalonego pieca. Wyciągnął nogi, wsadził ręce w kieszenie od spodni i znudzonym, szklanym wzrokiem powitał wchodzącego Pozbitowskiego.
— Mam do ciebie prośbę — wyrzekł „koniarz“, zbliżając się do Wielohradzkiego.
— O co chodzi? — zapytał Tadeusz, przybierając jeszcze więcéj znudzoną postawę.
— Zastąp mnie dzisiaj na inspekcyi.
— Dlaczego?
— Dlatego, że mam wielką ochotę być na tomboli w teatrze...
Wielohradzki skrzywił się, ziewnął i, wyciągając ręce w górę, odpowiedział:
— A ja nie mam ochoty nudzić się za ciebie w téj przeklętéj budzie...
Pozbitowski wszakże nalegał:
— Och! możesz mi oddać tę przysługę... Zresztą to tylko zamiana. Skoro przyjdzie twoja kolej, ja ciebie zastąpię.
— Nie! nie mogę!
— Ależ... dlaczego? Ty wszakże na maskaradę nie idziesz?
Qui sait!
— Cóż znowu! mówiłeś, że jesteś w żałobie.
— Żałoba moja się skończyła. Właśnie wybierałem się dzisiaj na tombolę.
— Słowo?
— Słowo!
Sam nie wiedział, dlaczego się upierał, dlaczego chciał popsuć Pozbitowskiemu zabawę. Powtórzył owo „słowo” prawie machinalnie. Gdy się opatrzył, było już zapóźno.
Pozbitowski ku drzwiom zmierzał.
— Pójdę poprosić kogo innego... Tylko pamiętaj, gdybyś na tombolę nie przyszedł, pomyślę, że to un parti pris de la part...
Wyszedł.
Wieczorem Wielohradzki po wypiciu herbaty, zamiast położyć się jak zwykle, zaczął krzątać się po swoim pokoju.
— Mameczko — zapytał — czy mam czystą frakową koszulę?
Wielohradzka, siadająca właśnie do pracy, aż drgnęła z podziwu, słysząc to zapytanie. Tecia również podniosła głowę z najwyższem zdziwieniem.
— I nie jedną, ale sześć czystych znajdziesz w swojéj szafce — odparła po chwili Wielohradzka. — Ale dlaczego mnie o to pytasz? czy idziesz na jaki wieczór?
— Och! — jęczał Tadeusz — gorzéj niż na wieczór... muszę iść na tombolę!
— Dlaczego musisz?
— Dałem słowo.
— Komu?
— Och! to cała historya!
I stękając i jęcząc, przerywając sobie co chwila wydobywaniem krawata, rękawiczek, lakierowanych półbucików, zaczął Tadeusz opowiadać swą przygodę z Pozbitowskim.
— W ten sposób muszę iść na tę przeklętą tombolę... — zakończył, ze złością rzucając zdjętemi butami.
Wielohradzka milczała przez chwilę, wreszcie odezwała się niepewnym głosem:
— Może to i dobrze... rozerwiesz się trochę...
Za całą odpowiedź Tadeusz roześmiał się ironicznie.
Zresztą już był gotów i wyszedł ze swego pokoju strojny, ładny, elegancki, pachnący. Dawny wodziréj zdawał się powstawać z mogiły. Blady był tylko i jakby niewyspany. Ziewając, zbliżył się do stołu i stanął obok Teci.
— Żeby mamcia wiedziała, jak mi się spać chce...
— To nie idź, dlaczego się masz przymuszać? Gdyby to jeszcze na wieczór do namiestnika albo do jakiéj wpływowéj osobistości, rozumiem konieczność przymusu... ale nie na tombolę...
— Powiedziałem już mateczce, że muszę zrobić prosty acte de présence. Wrócę za godzinę. Dobranoc!
Ziewnął raz jeszcze, pocałował w rękę matkę i zawahał się chwilę przed Tecią.
— Dobranoc pannie Teci!... — wyrzekł, kłaniając się dziewczynie z galanteryą.
— Dobranoc panu! — odparła Tecia, szukająca w téj chwili pomiędzy stosem skrawków nożyczek. Oczy jéj zdawały się unikać wzroku Tadeusza, usta ułożyły się w podkówkę, ręce wykonywały machinalne, bezmyślne poruszenia.
Wielohradzka także opuściła głowę i nie patrzy na syna.
Zdejmuje ją trwoga, czy Tadzio nie zażąda kilku guldenów, tak jak to zwykł był dawniéj czynić, gdy bywał w „świecie”. Kasa jéj wyczerpana nie może znieść podobnego wydatku.
Lecz nadspodziewanie Tadeusz nie prosi o pieniądze. Ziewa, połyka trochę antypiryny, przegląda się w lustrze i nareszcie wychodzi, nowe frou-frou we fraku, pozostawiając po sobie smugę odurzającego zapachu doskonałéj wody kolońskiéj i leciuchną woń terpentyny, którą na lato frak jego zwilżony został.
Idzie wolno przez ulicę, nie śpiesząc się, dobrze owinięty w długi płaszcz z peleryną, który spada masą czarnych fałd niemal do kostek. Szapoklak zsunął cokolwiek z czoła i pomimo zimna czuje co chwila uczucie podskórnych płomieni, przebiegających mu wzdłuż karku, policzków i czoła. Niezwykłe ożywienie panuje na ulicach miasteczka. Tombola, na któréj bilety będą sprzedawać „aktorki”, wyprowadza śpiący tłum z uśpienia. Oprócz aktorek będą damy z towarzystwa. Siedzą w lożach, kokietując, plotkując i flirtując na wszystkie strony. Wejść można łatwo. Bilety tanie. Kostium złatany z perkalu, szychu i brudnego atłasu. W kontramarkarni możliwa zamiana wytartéj odzieży na lepszą, to samo i co do kaloszy. W dawnéj sali sejmowéj, wązkiéj kiszce obstawionéj staremi dekoracyami, tańce. Wiele uciechy estetycznéj i materyalnéj. Powoli kulawe szkapy einspännerów wiozą pary krakowiaków o wytłuszczonych kierezyach. Tu i owdzie Carmen wysiada, pokazując nogi obleczone w bawełniane różowe pończochy. Gaz na ulicach płonie żółto i chorobliwie. Czasem przemknie kareta z massą futra na koźle i kominami kapeluszy służby. Po za karetą czepiają się małe chłopaki, międzynarodowa armia, odziana w mundur biedy i lekkomyślności. Inni, na chodnikach, krzyczą na stangretów:
— Batem go! batem go!...
I nagle pędzi coś jak kula, migocąc czerwonem światełkiem. Jakiś zapóźniony bicyklista sunie na rowerze przez środek ulicy.
Ulicznicy, dojrzawszy go, pędzą za nim, krzycząc sakramentalne lwowskie:
— Wa-ryat! wa-ryat!...
Cieniuchne ich głosiki piszczą, forsują nutę. Podniosły ją teraz o oktawę. Te dwa tony przeraźliwe natychmiast znajdują echo. Maski, jadąc w sankach, podejmują ton skwapliwie.
— Wa-ryat! Wa-ryat!...
Cyklista pędzi jak szalony, wreszcie znika. Śnieg zaczyna padać, i teraz dzieciaki lecą w podskokach, chwytając fruwające piaty w powietrzu. — Lo-dy! — wrzeszczy jakiś malec pół bosy, pół nagi, wirujący jak cień nieuchwytny wśród jasnych smug światła, płynących z okien niezamkniętych jeszcze sklepów.
Wielohradzki, jak ślimak w skorupę, zaszywa się w fałdy swego płaszcza. Ciepło mu w nim i dobrze. Radby zatrzymać go w sali, lecz chęć dawnego eleganta przeważa newralgię. Zrzuca więc płaszcz w kontramarkarni i wchodzi na balkon pierwszego piętra, trzymając, zwyczajem francuskim, ręce w kieszeniach spodni.
Przed nim, jakby w kotlinie obramowanéj ścianami o rozpadlinach lóż i galeryi, kręci się już kilkaset osób, depcąc podłogę brudną, zalaną całą potokami błota i roztopionego śniegu. Wśród czerni paltotów i fraków męskich nikną nędzne kostiumy masek i biaława żółtość obnażonych ramion. Podniesiona kurtyna ujawnia scenę ujętą w czerwone płótna proscenium i paludamentów. Scenę obstawiono dekoracyami jakiegoś starego pałacu dożów o wyblakłych i biednych złoceniach. W środku puf duży, sceniczny, zasmarowany bielidłem rąk aktorskich. W pufie palmy i draceny, nędzna roślinność, więdniejąca w atmosferze gazu i zaduchu. Na prawo, na lewo, pod złoconemi festonami dekoracyi, stoliki, na których płoną świece w kandelabrach. Przy nich aktorki, którym od czasu do czasu widać głowy ciemne lub jasne, pochylone nad tacami lub koszykami pełnemi małych zwitków papieru. Tłum otacza stoliki, pochylając i śmiejąc się, robiąc głośne uwagi. Czasem przemknie arystokratyczna postać „kasynowca” i zatrzymuje się przy stoliku. Wówczas ciekawość tłumu wzrasta. Płomienie świec kołyszą się gwałtownie. Tłum wymienia głośno cyfrę złożonych pieniędzy i zwykle wzrusza ramionami, dziwiąc się skąpstwu „tych panów”. Tłumu tego nawet miliardy Rotszylda nie zadziwią. Jest drwiący, zuchwały, blagierski. Zwłaszcza maski w kostiumach świecących szychem, tryumfują trywialną werwą bohaterów anonimowych — i całe szare, pomimo barw jaskrawych swych łachmanów, kręcą się zuchwale pod deszczem nut, które umieszczona na galeryi orkiestra sypie bezustannie z rykiem trąb i hukiem chińskiego kapelusza.
Na samym końcu sceny wznoszą się schody, prowadzące do dawnéj sali sejmowéj, schody brudne, ciemne, zaśnieżone całe i oślizgłe. I po tych schodach, jak kaskada bezbarwna, pomimo tęczy kolorów, przesuwa się bezustannie fala ludzi, idących bezmyślnie z jednéj sali do drugiéj, oślepionych blaskiem gazu, ubezwłasnowolnionych przez owcze błądzenie bez celu.
Wielohradzki, stojąc na środku balkonu, patrzył wciąż na dół, nie mogąc w pierwszéj chwili wśród téj arlekinady rozróżnić odrębnych sylwetek lub jakichkolwiek linii. Zwłaszcza czarne dna cylindrów i szapoklaków dominowały, głusząc temi drobnemi płaszczyznami wszystkie inne wypukłości i punkty. Lecz powoli zaczynał rozpoznawać przy pierwszym stoliku czarną postać Pozbitowskiego obok, w różową gazę odzianéj, drugiéj naiwnéj teatralnéj. Nieco daléj jedna z lwowskich kokotek, ubrana w purpurowy strój Mefistofelesa, odcinała się linią bioder, obciągniętych purpurowemi trykotami. Środkiem sali szło czterech mężczyzn, trzymając się pod ręce. Wszyscy mieli na twarzach peruki a maski na włosach. Fraki mieli włożone odwrotnie, toż samo koszule i kamizelki. Wielohradzki przymknął oczy, nie mogąc znieść widoku téj monstrualnéj przemiany. Jakaś krakowianka, z bardzo tłustemi i lśniącemi rękami, z chusteczką w ręce, spacerowała sama, poprawiając co chwila brudną, niebieską atlasową maskę. Wielohradzki śledził ją wzrokiem przez chwilę. Była nizka, krępa i widocznie biedna, bo buciki jéj, jakkolwiek starannie oczyszczone, były wykrzywione i bez formy.
Gdy przechodziła koło loży kasynowéj, z po za firanki wysunęła się długa trupia ręka i uszczypnęła dziewczynę w nagie ramię. Wielohradzki poznał rękę Melunia Orlickiego. Dziewczyna zatrzymała się i zaczęła krzyczeć, lecz na przodzie loży pojawił się Malewicz i zaczął śmiać się głośno, patrząc na nią z wysokości i bawiąc się widocznie jéj gniewem. Wielohradzki powoli z loży kasynowéj wzrok przeniósł ku innym lożom, i ogarnęło go dziwne uczucie.
Od półtora roku przeszło nie widział tych ludzi zebranych razem, wystrojonych i zbitych w pewien klan — odsuniętych od reszty społeczeństwa, jakby siatką garde-feu niewidzialnego.
Wszyscy byli na swych dawnych miejscach. Stara pani Bodocka tronuje w loży namiestnika. Cztery panny hrabianki siedzą rzędem jak egzotyczne ptaszki, owinięte białemi płachtami balowych narzutek. Loże pierwszego piętra zajęły wszystkie znaczniejsze rodziny arystokracyi galicyjskiéj, i Wielohradzki widzi całą kolekcyę Muszek, odzianych biało, lila, błękitno, na tle ciemno-purpurowego obicia ścian. Niektóre były już mężatkami; torsy, ich owinięte aksamitem lub jedwabiem, zamiast lekkiéj gazy, wysuwały się tak samo chude i dziewicze z po za aksamitnéj linii balustrady. Tu i owdzie ciemniał błam futrzanéj rotundy lekko na ramiona zarzuconéj, lub delikatnie fryzowały się w przestrzeni srebrne kędziory angory, formujące tło, na którem odcinała się wężowa, wazka sylwetka dystyngowanéj postaci kobiecéj. I te piękne kształtne głowy, nosy proste, oczy duże i jasne, ręce drobne, karki silne a delikatne — migotały wśród fałd aksamitu, atłasu, puchu futer, piór i śnieżno-białych plastronów koszul, bielejących wśród czerni aksamitnych kołnierzy frakowych.
Niewielka przestrzeń dzieliła tych ludzi od szarego tłumu, snującego się na dole, lecz przestrzeń ta wydała się Tadeuszowi olbrzymią.
Były to dwa światy, które nie miały ze sobą nic wspólnego.
Jeden błądził wśród śniegu, błota i pozlepianych łachmanów, drugi eteryzował się na wysokości kilku metrów z błyskotliwością zawieszonego w powietrzu brylantowego naszyjnika.
Tadeusz odwrócił się teraz i patrzył na lewą stronę sali, patrzył powoli, z żalem dobrowolnego wygnańca, widzącego zdaleka wnętrze Raju.
I w pierwszéj loży, dotykającéj ścianą balkonu, ujrzał Orzecką, silnie otuloną w okrycie z aksamitu heliotropowego, bogato zasnute złotym haftem.
Śmiejąc się, młoda kobieta zwracała głowę w głąb loży.
Ktoś tam stał, jakaś druga kobieta, bo z po za ściany wysuwała się ręka w jasno perłowéj rękawiczce, trzymająca przepyszny wachlarz z czarnych piór strusich.
I nagle kobieta ukazała się cała, odziana w amarantowy cieniowany aksamit, zasypany deszczem dżetu.
Światło gazu zagrało w perełkach dżetowych i w splotach włosów, zapalając wszędzie migocące złote iskierki.
Chwilkę kobieta zdawała się gorzeć cała w świetle tych iskier, w śniegu tego światła, aż powolnym, jakby zmęczonym ruchem osunęła się na krzesło, odwracając się plecami w stronę balkonu.
I teraz Tadeusz miał przed sobą trójkąt ciała o gorącéj karnacyi, ujęty w dwie linie amarantowego aksamitu i trzecią, górną, uformowaną z lekko wijących się drobnych włosów rudéj a raczéj miedzianéj barwy.
Tadeusz usta zaciął aż do krwi.
O kilka kroków, przedzielona trampoliną balkonu, siedziała Muszka, lecz nie ta „sportowa”, w męzkim kapeluszu i w angielskich trzewikach bez obcasów, lecz dawna Muszka rudowłosa, elegancka, strojna w kask swych fryzowanych włosów.
Do oczu Wielohradzkiego nabiegła purpurowa fala. Chwilę zabrakło mu oddechu. I cała rozpacz zawodu wybuchła w nim z szaloną gwałtownością. Po raz drugi przeszył wzrokiem spokojny i marmurowy kark Muszki, która teraz lornetowała głąb sali swoją aluminiową, błyszczącą lornetką. Tadeusz porwał się ku wyjściu. Wybiegł na korytarz, potrącając bohaterkę, odzianą w świeżą suknię beżową i pantofle filcowe. Zbiegł ze wschodów i wpadł do sali. Prędko jednak opamiętał się i zatrzymał jeszcze pod werendą balkonu. Nie chciał, aby Muszka dostrzegła go w tłumie tego „drugiego świata”.
I znów powrócił pod drzwi balkonu, których otworzyć nie śmiał. Stał więc niepewny i wahający, aż spłoszył go gwar głosów kobiecych na korytarzu prowadzącym do lóż. Rzucił się na lewo i znalazł jakieś przymknięte małe drzwiczki. Po za niemi drzemał strażak. Drabina wązkich wschodów pięła się pod górę. Strażak, zbudzony nagle, z podziwieniem patrzył na groźną minę Tadeusza. Chcąc skierować się w jakąkolwiek stronę, Wielohradzki zaczął szybko piąć się po wschodach.
I nagle wpadł w zaduch, krzyk i szalone gorąco. Znalazł się na paradyzie, po którym snuły się całe kłęby masek, maszynistów, strażaków i służby teatralnéj. Zaraz przy drzwiach Wielohradzki potknął się o krakowiankę z chusteczką w ręku, o wykrzywionych bucikach.
Rzuciła się ku niemu i porwała go za połę od fraka.
— Znam cię!.. — zawołała piskliwie.
Wielohradzki wyrwał się z jéj olbrzymich rąk i znów zbiegł ze wschodów. Na dole przywitał go zdziwiony wzrok strażaka. To go rozdrażniło do reszty. Co chwila słyszał ryle trąb orkiestry teatralnéj. W rozdrażnieniu potęgował to wrażenie słuchowe do wycia szalejącego orkanu, który go pędził przed siebie bez celu i możności wydobycia się z tego zaklętego koła. I znów znalazł się u wejścia do sali. W oddali dostrzegł czerwone trykoty Mefistofelesa i czwórkę mężczyzn idących tyłem, strasznych potworów o nieruchomych, uśmiechniętych maskach. Cofnął się i upadł na jakąś miękką i ciepłą masę. Był to stos odzieży rzuconéj na ziemię przez służbę kontramarkarni. Wielohradzki pośpiesznie wyjął z kieszeni numer papierowy.
— Proszę o mój płaszcz... — zawołał prawie rozpaczliwie.
Lecz czekał długo na przeciągu i zimnie, co chwila bowiem wchodziły teraz maski cokolwiek strojniejsze, owinięte w koronki i jedwabie. Służba w kontramarkarni traciła głowę, rzucając podawaną jéj odzież na ziemię, gdyż na szaragach miejsca już nie było.
Wreszcie podano płaszcz Wielohradzkiego.
Klnąc i złorzecząc, odział się nim i skierował ku wyjściu. W chwili gdy wszedł do przedsionka, ogarnął go żal serdeczny. Zdawało mu się, że pozostawia za sobą coś mu bardzo drogiego.
Znalazłszy się pod kolumnadą, Tadeusz stanął jak wryty. Patrzył bezmyślnie na zajeżdżające kolejno sanki, z których wysiadały teraz maski cokolwiek strojniejsze, owinięte w atłas i tanie koronki. Pod kolumnadą, pomimo zapalonych latarni, panował szarawy, brzydki półcień. Za to ulica cała była żółta od świateł, które płynęły z okien gmachu teatralnego, a zwłaszcza z kawiarni, zajmującéj prawy parter teatru. W żółtawéj téj powodzi rysowały się sylwetki mężczyzn, odzianych w palta i kalosze, dążących w stronę teatru lub wchodzących do kawiarni. Były to olbrzymie cienie chińskie, ukazujące się na wzór sylwetek wyciętych z czarnéj blachy po za zasłoną mgły przejrzystéj i wilgotnéj.
Tadeusz stał ciągle na progu przedsionka, gryząc nerwowo wargi. Dopóki był w gmachu teatru, wmawiał w siebie chęć ucieczki, lecz, stanąwszy na progu kolumnady, nie czuł dość siły, aby się oddalić i powrócić do domu.
Jakiś mężczyzna w czarnem dominie przemknął obok niego, potrąciwszy go prawie ramieniem. Z pod długiego płaszcza jedwabnego wysunęły się nogi odziane w czarne spodnie i długie berlacze. Tadeusz, uczuwszy popchnięcie, z całą furyą zwrócił się w stronę biegnącego mężczyzny.
Brute!... — zawołał głośno — Brute!...
Lecz maska znikła w przedsionku, nie zwróciwszy uwagi na wykrzyknik Wielohradzkiego.
Tymczasem Tadeusz powoli zaczynał decydować się do opuszczenia swojego stanowiska. Postąpił kilka kroków, lecz nagle zajeżdżające sanki, które zatoczyły się z fantazyą na chodnik, obryzgały go ciemnym roztopionym śniegiem. Jak kot zmoczony, parsknął Tadeusz i znów cofnął się do przedsionka. Znalazł się przed okienkiem kasy, które matową, lekko oświetloną szybką znaczyło się w przestrzeni. Na szybce przyczepiono kartkę z napisem:

Domina i kostiumy charakterystyczne

świeże i gustowne do wynajęcia.

3 piętro — numer drzwi 48.

Banalny umysł Tadeusza w jednéj chwili powziął również banalne postanowienie: włożyć domino, maskę i wejść niepostrzeżenie do sali. Kto wie — może nawet zbliżyć się i powiedzieć Muszce kilka słów prawdy, napiętnować jéj czoło.. pogardą...
Machinalnie sięgnął do kieszeni fraka i wyjął mały pugilaresik. Zaczął liczyć odebraną rano pensyę. Wystarczy mu na wynajęcie domina, a wreszcie zostawi zegarek, płaszcz, ale domino mieć musi. I coraz więcéj podniecał się w swojéj egzaltacyi. Widział się już w czarnym płaszczu, zbliżającym się ku Muszce. Przez chwilę patrzeć będzie tylko na nią przenikliwie. Co jéj późniéj powie, sam nie wie, ale czuje, że wyrazy cisną mu się do ust z przerażającą gorączką.
Biegnie na trzecie piętro, lecz tam gubi się w labiryncie ganków otaczających dziedzińce. Jakaś dziewczyna stoi oparta o balustradę i pluje na dół, w przepaść ciemną, którą ma pod nogami.
Wielohradzki zbliża się ku niéj.
— Przepraszam panienkę! — mówi jak może najspokojniejszym tonem — gdzie tu są domina do wynajęcia?
Dziewczyna odwraca swą głowę oskubanego ptaka i odpowiada:
— Ta na czarnym korytarzu, u Nanci!...
— A!.. a gdzież ten czarny korytarz?
— Ojej!... — dziwi się dziewczyna — pan nie wie, gdzie czarny korytarz? ta-że każdy dzieciak zna, gdzie czarny korytarz.
Wreszcie decyduje się pokazać Wielohradzkiemu kierunek ganku, prowadzącego do owego czarnego korytarza.
Wydostawszy się w rodzaj ciemnego i wilgotnego wąwozu fatalnego, oblepionego śniegiem, dostrzega Tadeusz jaśniejszą smugę światła, padającą z jakichś drzwi otwartych.
Kieruje się ku téj smudze i słyszy zmieszany gwar głosów.
Wchodzi w tę żółtą jasność i gwar cichnie. Przed nim — jama niewielkiego pokoju oświetlonego kilkoma dymiącemi kinkietami.
Na łóżku, na stołach, na wieszadłach, rozłożone jak puste manekiny, świecą się kostiumy dziwaczne, upstrzone trochą galonów i srebrnych frendzli. Tu i owdzie wydobywa się szmaragdowa plama atłasu, lub wątpliwa białość jedwabiu. Na ziemi wala się tęcza pstrokacizny arlekińskich kaftanów. Wysoko — na szubienicy wieszadeł — sterczą płaskie kapelusze z płaczącemi gałęźmi rozfryzowanych piór strusich.
W kącie piec z otwartemi szeroko drzwiczkami czerwienieje piękną barwą rozpalonych węgli. Koło niego stoi nieduży żyd, odziany w długie buty, surdut i czerwony szalik wełniany.
— A ja mówię pannie Nanci, co maskarada kiepska jest... Byłem na sali... Same łatyrady...
— E!... — odpowiada z po za wieszadeł jakiś cichy głos kobiecy — to się wie, że maskarady nigdy udać się nie mogą... Od piętnastu lat zawsze jedno i to samo...
Wielohradzki staje na progu i oczy mruży.
— Cicho!... upomina żyd — panno Nanciu, jakiś gość przyszedł.
Z po za wieszadeł wysuwa się suchotnicza postać niemłodéj kobiety. Suknia wisi na niéj jak worek. Okręciła się dużą chustką wełnianą i smutnym niechętnym wzrokiem patrzy na Wielohradzkiego.
— Pan sobie życzy? — pyta, kaszląc lekko.
— Proszę o domino!
— Białe? różowe? niebieskie? — pyta kobieta i długie jéj palce w wełnianych mitynkach przerzucają całe stosy zwiędłych atłasów.
— Nie... — mówi Wielohradzki, wchodząc do pokoju — proszę mi dać czarne domino, zupełnie czarne, świeże i dystyngowane.
Kobieta kręci z zakłopotaniem głową.
— To będzie trudno.... wszystko takie zniszczone...
Żyd z pod pieca uznaje za stosowne wtrącić swoją radę.
— Daj panna Nancia wielmożnemu panu czarny domin z Balu maszera — panna Nancia wie, ten, co to pan Rubirato podarł i opluł ze złości przeszłéj żymy...
Nancia szuka jeszcze chwilę, wreszcie wyciąga duże czarne morowe domino z wielkim kapturem.
— Pan może przymierzy? — pyta, zbliżając się do Tadeusza.
Wielohradzki kładzie na łóżku swój klak i płaszcz i naciąga domino. Gorączka go opuszcza powoli. Ten zimny, brudny, ciemny pokój, pełen łachmanów, ta suchotnica, któréj chude kościste biedne palce czuje dokoła siebie, jak pałce w ruch puszczonego szkieletu — działają na jego nerwy w uspokajający sposób. Sala balowa, Muszka, wydaje mu się bardzo daleka. Chwilę ogarnia go znużenie i chęć zdarcia z siebie domina, które, zbyt obszerne otula go szelestem czystego jedwabiu. Nasuwa jednak kaptur na głowę i kryje się w fałdy mory, jak ślimak w skorupę.
Nancia dobywa z szuflady kawałki czarnéj wstążki.
— Przypnę panu kokardę na lewem ramieniu — mówi nawłócząc igłę — pan Robirato podarł to domino ze złości, wtedy gdy grał w „Balu maskowym.” Daliśmy tu tę łatę, ale zblizka widać doskonale, że to inna mora. Zasłonię kokardą... to będzie polityczniéj.
Powoli, mozolnie przyszywa kokardę i podaje Wielohradzkiemu maskę.
Tadeusz kładzie maskę na twarz, i wypukłe jego oczy odrazu zostają udręczone tą fatalną baryerą, która je przyciska.
— Może wykrajać większy dżury? — proponuje żyd w czerwonym szaliku.
Lecz na korytarzu dają się słyszeć piski, chichoty i śmiechy.
Nancia szybko uprząta porozrzucane kostiumy i poprawia światło lamp.
Wielohradzki, nie chcąc być widzianym w téj kuchni tajemnicy, pyta szybko, zdjęty znów gorączką:
— Ile się należy?
— Piętnaście guldenów...
— Dobrze!... proszę oto pieniądze. Zostawię tu mój płaszcz i za godzinę przyjdę po niego!..
Wychodzi i na kurytarzu mija całą bandę podrostków, zmierzających ku jasnéj smudze światła.
— To ci szyk maska! — odzywa się jeden, potrącając Tadeusza.
— Zostaw go, to jakiś z grandy!... — mówi drugi, rechocząc cicho.
Lecz inni dopadli już drzwi i wołają:
— Panno Nanciu, panno Nanciu, daj nam panna kostiumy dzikensów z Hafrykanki!...
Wymawiają „Hafrykanka”, szczekając prawie z wysiłkiem to H nieszczęsne.
Tadeusz ucieka szybko, ocierając fałdy swojego domina o mury, z których wilgoć kapie. Wydostaje się na ganek i tam, zdaleka, w ciemni, widzi sylwetkę dziewczyny ciągle plującéj w czarną przepaść dziedzińca. Mija ją i zbiega do sali. Miesza się z tłumem masek, i nie może się oprzeć wzruszeniu. Nie czuje się bynajmniéj odosobnionym i zamaskowanym. Przeciwnie, zdaje mu się, że wszyscy go poznają i pokazują sobie, drwiąc z jego przebrania. Drży z zimna, a natomiast twarz płonie mu pod naciskiem maski. I oczy jego, trwożne i zmęczone, biją powiekami, jak motyle skrzydłami. Światło je dręczy, maska uciska. Przed sobą Wielohradzki widzi ciągle jakąś massę zbitą, wśród któréj nic zrozumieć nie może. Kaptur z chrzęstem nieznośnym zasłania mu uszy. Z dźwięków orkiestry słyszy od czasu do czasu ryk trąby lub brzęk blachy. Tłum prowadzi go, niesie, pcha naprzód. Chwilowo olśniły go świece zapalone w kandelabrach ustawionych na stole, przy którym siedzą aktorki. Ten bukiet jarzący, wykwitający nagle po nad morzem głów ciemnych, oślepił go. Cofa się ku lożom parterowym i opiera się o ścianę. Pragnie odpocząć, lecz ktoś go ciągnie za kaptur. Odwraca się i dostrzega, że to Malewicz, nie poznawszy go, pragnie rozerwać się i zabawić, dokuczając maskom. Odchodzi więc wolno, wpada znów w wir tłumu i napróżno wykręca głowę, chcąc dojrzeć lożę Muszki. Za nim, przed nim drepczą maski, popychając się trywialnie, wymyślając sobie, sypiąc koncepty, równie brudne, jak ich pończochy i rękawiczki. Wielohradzki, pozbawiony woli, osłabiony, oślepły, idzie naprzód, wdrapuje się na schody prowadzące do sali sejmowéj, błąka się po bufecie, powraca znów do sali i płynie za procesyą masek, które, coraz więcéj rozzuchwalone, piszczą, krzyczą, tworząc straszny, potworny akord, bijący w górę tryumfującym wrzaskiem rozhukanych zwierząt.
Wreszcie Wielohradzki wydostaje się z sali i zaczyna krążyć po korytarzach lóż parterowych, w których prawie niema nikogo i lampy palą się pół jasno.
W kącie widzi Melunia Orlickiego, z którego twarzy opada powoli tynk i róż, ujawniając żółtą cerę zasuszonej mumii. Stary lowelas z nadzwyczajną czułością trzyma za rękę krakowiankę w wykrzywionych bucikach i z chusteczką w grubych palcach.
— Aniele mój! czy ty mnie kochasz? — pyta stary „koniarz” z nieporównaną intonacyą w drżącym ze starości głosie.
Wielohradzki cofa się i wchodzi na balkon. Spogląda na lożę Muszki i znów nerwy jego drgać zaczynają.
Muszka siedzi ciągle, odwrócona plecami do balkonu, i rozmawia z Orzecką, która objada się smażonemi owocami, z łakomstwem rozpieszczonéj kotki. Trójkąt ciała Maleniowéj bieli się ciągle w ramach aksamitu i gorącéj linii włosów, przybierając teraz śliczne różowe tony, właściwe skórze brunetek; Wielohradzki wpija wzrok w tę jasną plamę, tak powabną w wycięciu sukni. Patrzy, i cała odwaga opuszcza go. Czuje się śmieszny i głupi w tém dominie wypożyczoném z garderoby teatralnéj, które jakiś uszminkowany śpiewak podarł, a on podniósł i wdział na siebie, zakrywszy „łatę” kawałkiem zwiędłéj wstążki. I w tém odzieniu miał ochotę zbliżyć się do niéj, do pani Maleniowéj, odzianéj w aksamit amarantowy, królewsko piękny, błyszczący tajemniczemi srebrnemi refleksami.
Ktoś jest w głębi loży, bo Orzecka wyciąga rękę z pudełkiem cukierków. Może Maleni. I krew zbiega do serca Wielohradzkiego na myśl o pokaźnéj wielkopańskiéj postawie dygnitarza cesarsko-królewskiego. I w téj saméj chwili ta loża wydaje mu się odosobnioną od innych lóż, czémś większém, wspanialszém, bardziéj arystokratyczném...
Nagle mężczyzna w loży powstaje i zbliża się ku Orzeckiéj; Wielohradzki poznaje Pozbitowskiego. Jakieś uczucie ulgi ogarnia go na myśl, że Maleni nie znajduje obok się Muszki. I widzi, że Muszka podnosi się także, wyciąga rękę po płaszcz, który Pozbitowski jéj podaje. Mózg Wielohradzkiego przeszywa błyskawica.
Odchodzi!
Porywa się i on ze swego miejsca i prawie bezwiednie biegnie na korytarz. Chce znaléźć się teraz blizko niéj, przyjrzéć się jéj twarzy. Na korytarzu spotyka się nagle z Pozbitowskim, który sam wychodzi z loży. Wielohradzki, oślepiony przez swą maskę, potrąca kasynowca i prawie bezprzytomnie, nie zmieniając głosu, mówi:
— Przepraszam cię!
Pozbitowski chwyta go za fałdy domina.
— Wielohradzki? — pyta ze śmiechem.
Tadeusz, który nigdy jeszcze nie miał na sobie domina, nie umie się wykręcić.
— Ja!.. puść mnie!..
Lecz Pozbitowski chwyta go jeszcze silniéj.
— Nie! nie!.. mam ideę... musisz mi pożyczyć swego domina...
— Cóż znowu?
— Na chwilkę! Proszę cię!.. pójdę zaintrygować Melunia Orlickiego. To stary idyota... trzeba koniecznie lui faire une farce...
— Jednakże...
— Niema jednakże... schowasz się tu do loży, a ja powrócę za dziesięć minut i oddam ci domino. Que diable! możesz mi oddać tę przysługę...
I szybko Pozbitowski otwiera drzwi do loży Orzeckiéj i Muszki i wrzuca w ciasną klatkę loży prawie nieprzytomnego Wielohradzkiego.
Mesdames!.. — mówi po francusku — ta maska to dobrze wam znajomy pan Wielohradzki. Zgodził się pożyczyć mi swojego domina na pięć minut. Biegnę zaintrygować Melunia. Wy tymczasem przechowajcie w swéj loży Wielohradzkiego do mojego powrotu.
Orzecka z wielkiéj radości rozsypała na ziemię smażone owoce.
— Tak!.. tak!.. — zawołała, śmiejąc się rozkosznie — idź pan, my będziemy lornetować do waszéj loży. Trzeba zobaczyć la tête que fera Melunio, gdy mu pan powiesz o...
Przerwała, śmiejąc się dwuznacznie.
— Pan wiesz o czém chcę mówić... — dokończyła.. kryjąc swą ładną twarzyczkę za koronką prześlicznego Louis XVI wachlarza.
— Wiem!.. wiem!.. — uspokajał ją Pozbitowski, zdejmując z Wielohradzkiego domino. — Enfin, jestem gotów i mam teraz minę jakiegoś pana z Rady dziesięciu...
Ukłonił się nizko paniom, swobodny zupełnie pod dominem i kagańcem maski.
Mesdames!..
Wyszedł, szeleszcząc fałdami domina, olbrzymi w tém długiém odzieniu, które spadało mu zaledwie do kolan, z najeżonym hełmem kaptura po nad wązkiem białawém pasmem czoła.
W loży, koło drzwi, przyklejony do ściany, pozostał Wielohradzki. Zdawało mu się, że razem z tém dominem zdarto z niego wszelką odzież i wystawiono go na urągowisko publiczne. Widział przed sobą tylko jasny otwór loży, jamę świetlaną, w któréj majaczyły różowawe kręgi balkonów i złotawe plamy świateł gazowych,
Wówczas powoli podniosła się z krzesła Muszka i, otuliwszy się futrem, iść ku niemu zaczęła. Dzieliło ich zaledwie kilka kroków, a Wielohradzkiemu wydawało się, że ta olbrzymia postać schodzi ku niemu z bajecznéj odległości po świetlanéj smudze dziwacznego oświetlenia. Szeroki kołnierz rotundy, kołnierz niebieskich lisów o barwie niepewnéj i chorobliwéj kotów angorskich, chowanych w cieplarniach bogatych apartamentów, tworzył dokoła jéj szyi i ramion puszystą aureolę, w któréj grały białawe światełka. I tylko z tego srebrno-błękitnego puchu wykwitała jéj głowa, cała także złota i ruda od światła przebijającego kędziory i zapalającego tryumfalny ogień we wnętrzu brylantowéj gwiazdy, drżącéj wysoko, niemal w przestrzeni.
Szła dość szybko, lecz Tadeuszowi zdawało się, że idzie ku niemu całe lata, i że on, patrząc na nią, przeżywa epoki oddalone, o których dawniéj nie miał nawet wyobrażenia. Przycisnął ręce do ściany i stał jak żak szkolny, złapany na gorącym uczynku jakiéjś psoty. Ona doszła ku niemu i wyciągnęła obie ręce.
Enfin! — wyrzekła prawie przez zaciśnięte zęby.
Wielohradzki na te wyciągnięte ręce kobiety patrzył, i przejęło go zdumienie i trwoga.
Oczekiwał pogardy, chłodu, obojętności, ale nigdy téj jakiéjś fatalnéj namiętności, rozbudzonéj i niecierpliwéj, którą ujawniały te dwie wyciągnięte kusząco ręce, ładne, kształtne, opięte w jasno-perłowe długie rękawiczki i ozdobione złotemi kołami, tak, jak ramiona niewolnicy egipskiéj.
Muszka, widząc, iż Tadeusz stoi nieruchomy, osuwa się na krzesło, znajdujące się w głębi loży. Oddziela się w ten sposób od reszty sali i, rozrzucając zręcznym ruchem rotundę, tworzy rodzaj parawanu, po za którym kryje się w całości. Głowę nawet pochyla i wsuwa w masę futra. Energicznym ruchem wskazuje Wielohradzkiemu drugie krzesło, stojące przy drzwiach. Tadeusz siada, milcząc ciągle, dusząc się zdenerwowaniem i zapachem fijołków i futra, który nagle przepełnia kąt loży. Po nad głową Muszki, w lustrze zawieszoném na ścianie widzi odbicie kawałka sali i kilku lóż parterowych. Nie chcąc spotkać się ze wzrokiem Muszki, patrzy uparcie w lustro i dostrzega czerwone trykoty kokotki, wijące się jak płomienne węże na tle czarnych paltotów i domin...
Tymczasem Maleniowa mówi szybko, głosem urywanym, pochylając się cokolwiek w stronę Tadeusza:
— A!.. nareszcie! nareszcie!... ale gdzie pan byłeś? co się z panem działo?... Kilkakrotnie przyjeżdżałam z Wiednia do Lwowa prawie umyślnie dla pana, i nigdzie pana spotkać nie mogłam. Raz jeden w lesie... wtedy, gdy towarzyszyłeś pan jakiéjś panience... Dlaczego pan nie starałeś się ze mną zobaczyć?... Czy Concarneau pozostawiło tak niemiłe wspomnienie? Czyś zapomniał — enfin, voyons — powiedz pan prawdę!
Wielohradzki patrzył ciągle w lustro, lecz z uwagą wsłuchiwał się w słowa Muszki. Nigdy jeszcze nie mówiła do niego tak bezładnie, otwarcie, takim głosem zmęczonym, a mimo to wstrząsającym do głębi. Nigdy nie odsłoniła tak swego niepokoju i jakiegokolwiek moralnego wzruszenia. I natychmiast Tadeusz zaczął odzyskiwać władzę nad samym sobą i czuć, że teraz po jego stronie jest wyższość pokonanéj i zdławionéj łzami namiętności. Nie zdawał sobie jednak jeszcze sprawy z tego zmienionego stanu rzeczy, tylko instynktownie przybrał ton chłodnego sarkazmu i kłójącéj ironii.
— O!... — bąknął prawie nieśmiało — niepotrzebnie pani wspomina Concarneau... zdaje mi się, że niedobrze jest mówić o snach... gdyż... to przeszkadza ich urzeczywistnieniu.
Gdy wymówił ostatnie słowo, odetchnął: tak wiele wysiłku kosztowało go to banalne zdanie, które zaczerpnął z jéj własnego dykcyonarza. Patrzył wciąż pilnie w lustro i mrugał oczyma ze zbytniego wytężania wzroku.
— Mówię o Concarneau... — zaczęła znów Muszka — gdyż widzę, iż pan o niém zapominasz... A ja nie chcę, ażebyś pan zapomniał... nie chcę... rozumiesz pan?...
— Jeżeli zapomniałem, nie moja w tém wina — odparł Tadeusz.
— Ale dlaczego? dlaczego? co się stało? powiedz pan, co się stało?...
Tadeusz szybkim ruchem przeniósł wzrok z lustra na twarz Muszki. Chwilę nie widział nic, oślepiony blaskiem brylantów, wreszcie zaczął dostrzegać linie jéj ust, które teraz drżały nerwowo.
— Jakto, co się stało?... — zapytał zdjęty najwyższém zdumieniem.
— Naturalnie!.. przecież to było ułożone, iż zobaczymy się znów we Lwowie...
Patrzyła mu prosto w oczy, i on pod tym wzrokiem zaczął się mieszać i tracić chwilową pewność siebie.
Nie śmiał wspomnieć o jéj małżeństwie z Malenim. To, co dla niego było przeszkodą niepokonaną, dla niéj zdawało się nie istnieć nawet. Wobec tych danych, czyż mógł robić jéj gorzkie wymówki za to, że nie chciała czekać, aż on, Wielohradzki, oświadczy się o jéj rękę?
I znów, tak jak dawniéj, wtedy jeszcze, gdy była panną Dobrojowską, przepych jéj stroju, tryumfalna jéj uroda, bogactwo, które ją otaczało, zaczęło wytwarzać dokoła niéj świetlany nimb, który oślepiał jego istotę. Aksamit, futro, brylanty, ręce kształtne i wązkie, rasa całego ciała, zapach doskonałych perfum — składały się na całość téj kobiety, wypełniającéj sobą horyzont jego myśli i wzroku. I znów, zwykłą asocyacyą idei, osunął się Wielohradzki na swą własną moralną i materyalną nizinę, i nędzna szafka, w któréj bieliło się trochę wytworniejszéj a już cerowanéj bielizny, czerniły się trzy czy cztery kamizelki, surduty, smockingi, zarysowała się jako jedyny dostatek, jedyny kapitał, jaki mógł przeciwstawić przepychowi Muszki. Przyłączyło się jeszcze przekonanie, iż przepych ten głównie płynie ze związku jéj z Malenim, jednym z najlepiéj cenionych wyścigowców na terrenie dyplomatycznego Steeple-chase’u i osobistym przyjacielem arcyksiążąt wiedeńskich.
Czy Wielohradzki mógł wobec tego wystąpić ze śmieszną pretensyą nieziszczonych zamiarów matrymonialnych? W téj chwili przejęła go groza na sama myśl téj śmiałości, z jaką dawniéj dążył do podobnego celu. Zkąd mu przyszła ta myśl? jak mógł przypuszczać?.. pozwolić matce zapożyczać się, brnąć w toń długów dla niemożliwéj chimery?
Spuścił oczy w ziemię i nie śmiał patrzéć w twarz Muszki. Czuł ją blizko przy sobie, nerwową i rozgorączkowaną, w powijaku futra, które wydawało gorącą woń. Twarz ta, tonąc w cieniu, prawie czarna, pokreślona liniami oczu i ust, przecięta bielą zębów, wydawała mu się upiorem, którego lękać się należało.
— Mówiono mi... — szepce Maleniowa — iż usunąłeś się pan od bywania w świecie... Podobno jesteś pan w żałobie. Dzisiejsza jednak obecność pana na tomboli prouve le contraire. Nie chcę badać przyczyn, które pana zatrzymywały daleko od nas, ale chcę, ażeby ta dobrowolna banicya skończyła się... Ja pozostaję na cały karnawał we Lwowie, mąż mój będzie lawirował między Lwowem i Wiedniem. Il a ses devoirs, ja zaś pragnę odżyć w atmosferze mego kochanego Lwowa... Czy pan wiesz? to śmieszne, ale ja Lwów kocham! kocham!...
Przeciągnęła ręką po czole i dodała szybko:
— A może nie Lwów, może...
Ręka jéj opadła znów i zginęła w fałdach futra.
— Sama nie wiem, co mówię... mam widocznie gorączkę...
Zamknęła oczy i przechyliła w tył głowę.
— Mam gorączkę!... — powtórzyła i pozostała tak z wpół otwartemi ustami, tonąc prawie cała w srebrnym puchu futra.
Nagle zaszeleściła suknia Orzeckiéj.
Młoda kobieta, która przez cały czas rozmowy Wielohradzkiego z Muszką dyskretnie odwrócona lornetowała zawzięcie lożę kasynową, wstała nagle i zbliżyła się ku Maleniowéj.
— Pozbitowski skończył swe intrygi — wyrzekła wesoło — i powraca do nas. Za chwilę tu będzie.
Wielohradzki powstał z krzesła i przycisnął się do ściany. Był serdecznie wdzięczny Orzeckiéj za tę interwencyę. Czuł, iż powinien coś uczynić, odpowiedziéć harmonijnie na gorączkową nerwowość Muszki, nie był w stanie jednak znaleźć nic stosownego. W miarę jéj podniecania się on chłódł w jakimś smutku szarym i prawie beznadziejnym.
Tymczasem Orzecka szczebiotała, opierając się o ścianę, wesoła, rumiana, kształtna w swéj jasnéj sukni. Jedną ręką gładziła powoli futro Muszki, drugą ładnym giestem położyła na poręczy krzesła, z którego wstał Wielohradzki. Była uosobieniem kobiety bezzmysłowéj i bezmózgowéj, ładnéj figurynki, ściśniętéj doskonale dopasowanym rzymskim gorsetem. Z wielkim wdziękiem zaprosiła Wielohradzkiego na szereg wieczorów, które odbyć się miały w jéj domu.
— Mam nadzieję... — zakończyła — iż obejmiesz pan dawne stanowisko naszego conducteur de cotillon. Nikt nie był w stanie pana zastąpić. Żałowano powszechnie, iż pan zmuszony byłeś przestać bywać w świecie... Sądzę jednak, że teraz żałoba skończona, i że mogę liczyć na pana... Wszak prawda?
Wielohradzki za całą odpowiedź skłonił się z wysoką kurtuazyą. Nie miał siły odmówić. Postanowił jednak napisać do Orzeckiéj i zastawić się brakiem czasu, albo chorobą matki.
Czar jednak wielkoświatowy już wniknął w jego żyły i zaczął wypełniać jego istotę. Z loży do loży płynęły teraz te nieuchwytne prądy, łaskocące wykwintem codziennéj beztroski. Cały rok Wielohradzki odwykł od upijania się elegancyą i szykiem i wystawą zbytku. Uczuł, iż w głowie mącą mu się myśli, serce bije słabo pod balową kamizelką. Obok siebie miał znów Muszkę — i ta myśl, że to nie panna Dobrojowska, lecz pani Maleniowa znajduje się o kilka kroków, zaczynała mu być obojętna. Była to... Muszka i to mu wystarczało.
Pozbitowski otworzył drzwi loży i, śmiejąc się, zaczął zdejmować domino. Zaintrygował Melunia Orlickiego, który na korytarzu flirtował z krakowianką w wykrzywionych bucikach. Opowiedział mu wiele faktów z jego przeszłości i teraźniejszości (sekretów Poliszynella), które wprawiły starego kasynowca w głębokie rozmarzenie. Obecnie siedzi w głębi loży na ławeczce i, pukając palcem w czoło, powtarza:
— Kto to być może? — dumny i rad, że on jeden z całéj bandy był wreszcie intrygowany przez jakąś przyzwoicie odzianą maskę.
— A teraz, ty — mówi Pozbitowski do Wielohradzkiego — uciekaj i nie pokazuj się w sali. Melunio przyczepi się do ciebie i nie da ci spokoju!...
— I tak miałem zamiar powrócić do domu.. — odpowiada Wielohradzki, owijając się w domino.
Koronki czarne spadły mu do koła szyi, która, obrzeżona wyłożonym kołnierzem koszuli, rysuje się biała, delikatna, z cokolwiek błękitnym refleksem. Głowa jego, kształtna i ładna, w tych fałdach czarnéj mory i gipiury nabiera wdzięku kobiecego, trochę chorobliwego i sztucznego. Maleniowa patrzy teraz na Tadeusza z dziwną, a dawniéj nigdy nie okazywaną wobec ludzi śmiałością. W głębi jéj oczu migocą dwa światełka. Tadeusz kłania się i wychodzi, nasuwając na głowę kaptur.
Charmant garçon! — mówi swobodnie Orzecka, zajmując dawne miejsce na przodzie loży.
Muszka nie odpowiada, tylko pozostaje w głębi na krześle i przechyla głowę, topiąc ją powoli w fale futra.

· · · · · · · · · · · · · · · ·

Wielohradzki powraca do domu.
Przez drogę stara się nie myśleć. Gwiżdże nawet przez zęby, idzie prędko, otulony w płaszcz, przez opustoszałe ulice, ciemne, pełne śniegu i ślizkiego błota. Czasem zadzwonią zdaleka sanki i przemkną gdzieś w odległéj uliczce. Zresztą, cisza grobowa. Czarne mauzolea domów, okryte białemi całunami śniegu, majaczą wśród nocnej ciemni.
Wielohradzki prawie biegnie wśród téj pustki i ciemnicy, a wiatr rozwiewa mu szeroko pelerynę płaszcza. Wielohradzki czuje, iż obok niego, jak cień natrętny, jest cały kłęb wspomnień, myśli, nierozwiązanych zagadnień, które pędzą za nim i przybierają kształty konkretne. Nie chce jednak zwracać się ku nim, ucieka, zaciskając zarazem węzeł moralny, wiążący go z tém wyodrębnieniem się pewnych form jego istnienia. Ciągnie za sobą tę falangę jak stado tajemniczych ptaków.
Dopadł do domu, zadzwonił. Biały murzyn, odziany wiatrem, dzwoniący zębami, otwiera mu leniwie. Lecz Wielohradzki nie zastanawia się, jak zawsze, nad ustawieniem wywrotnem całéj drabiny społecznéj. Zapomina nawet dać stróżowi ową tradycyonalną „szóstkę”.
Pnie się teraz po wschodach, podnosząc fałdy płaszcza. Stróż wraca do legowiska i wsuwa się w ciepły jeszcze barłóg. Wielohradzki ostrożnie otwiera drzwi, i gorąco panujące w mieszkaniu napędza mu krew do głowy. Przy stole siedzi Tecia i szyje, przysunąwszy lampę prawie na sam brzeg stołu. Wielohradzka, znużona, śpi ubrana na łóżku, osłoniętem parawanem. Słychać jéj oddech ciężki, trochę astmatyczny.
Tecia, ujrzawszy Tadeusza, przykłada palec do ust.
— Sza... nie budź pan mamy... niech odpocznie!...
Tadeusz cichutko zbliża się ku dziewczynie i chwyta ją w swoje objęcia. Teraz on jest rozgorączkowany i nerwowy. Gorąco całuje oczy, usta, szyję Teci, która, cokolwiek zdziwiona, broni się instynktownie przed temi pocałunkami, w których odczuwa coś sztucznego.
— Może pan napije się herbaty? — pyta szeptem, uwalniając się z objęć Wielohradzkiego.
Lecz on przyciąga ją znów ku sobie i całuje nerwowo, całuje, nie ją, nie Tecię, ale jakąś abstrakcyę, potrzebę miłości. I nagle zwraca się ku drzwiom swojego pokoju, porzucając niemal brutalnie dziewczynę, która traci równowagę, chwieje się, opiera o stół i wreszcie pozostaje nieruchoma, z wypiekami na twarzy, z oczyma szeroko otwartemi, jakby pod wpływem jakiegoś groźnego widziadła.
Tymczasem Tadeusz, wbiegłszy do swojego pokoju, przedewszystkiem przekręca klucz w zamku, i to dwukrotnie. Chce pozostać sam ze swojemi myślami, jakkolwiek nie wie, gdzie i w jakim porządku myśli te ma skierować. Chwilę kręci się po pokoju w świetle przyćmionéj lampy, palącéj się wysoko na półeczce. Nagle siada na łóżku, ciągle owinięty płaszczem, i kurczy się, jak zziębła na wiosennéj grudzie wrona. Chce myśleć, lecz nie umie. Całą farandolę wrażeń, przeczuć przyszłych wrażeń ma pod swoją, cokolwiek spłaszczoną, czaszką. Postanowienie jedno wyłania się z tego chaosu. Nie powie matce o spotkaniu Muszki. Czuje, iż o pannie Dobrojowskiéj mógł mówić swobodnie, o pani Maleniowéj nie należy. Kłamstwo i tajemnicę już ma na ustach zaciśniętych nerwowo. Dojmujący ból przeszywa mu prawe ucho i policzek. Newralgia wieczorna porywa go w swoje szpony i kładzie kres niepewności i ułudzie wrażeń oderwanych. Zrywa się z łóżka i, jęcząc cicho, pije dwie łyżki antypiryny, zmieszanéj z akonityną, poczem powoli do snu się gotuje.






VII.

— Druga figura z cieniem!.. z cieniem!.. pardon!..
Jak na skrzydłach czarnych, trzepiących się dziwacznie, pędzi Wielohradzki pomiędzy dwiema liniami tańczących.
Trzymanym w ręce szapoklakiem przecina powietrze. Ślizga się po posadzce z gracyą młodéj baletniczki, a biały krawat jedwabny, szeroki, w guście krawatów z 1830 roku, ma przekręcony trochę na bakier.
— Pary z prawéj!... z pra-a-a-wéj!... — powtarza, otwierając usta, jak nowe wrota.
— Dobrze!... dobrze!... nie krzycz!... — mityguje jego zapał Charłupko, któremu owo „z prawéj” wpadło w samo ucho, jak bąk, nagle w ciasną przestrzeń wrzucony.
Lecz Wielohradzki, jak wódz w czasie walki, waleczny i nieustraszony, biegnie daléj, rzucając swoją komendę rozpaczliwym teraz tonem. Nikt go nie słucha w tym finale kadryla, finale wesołym i troszkę podnieconym wyborną kolacyą, spożytą przy małych stoliczkach w profuzyi śnieżystych kiści bzu i pęku róż, rozsypanych w przestrzeni.
Wielohradzki w téj barwnéj alei, którą tworzą dwa rzędy tancerzy, ukwieconych również massą bzu i róż, przesuwa się ze zwinnością jaskółki. Dawna anemia znikła. Policzki wypełniają gorączkowe rumieńce. Jest on jak kobieta światowa, chętnie oddychająca sztuczną atmosferą balu. Pierś jego rozsadza rozkoszne uczucie aktora, powracającego po dłuższéj przerwie na deski sceniczne. Pomimo oporu i nieuwagi ze strony tancerzy, zajętych flirtem, kwiatami, miłością, plotkami, manewrowaniem szapoklakami lub wachlarzami, nie umie gniewać się i, zatrzymawszy się chwilę na środku sali, ociera pot z czoła blado-zieloną chusteczką jedwabną.
Grand rond!... — woła zdesperowany, opuszczając myśl urządzenia figury z „cieniem”.
Rond formuje się powoli wśród śmiechu i wrzawy. Panie w szerokich, fałdzistych na dole sukniach, rozkładających się na posadzce na wzór kosztownych parasoli, podają ręce tancerzom. Ci, w krawatach stendhalowskich, we frakach o aksamitnych kołnierzach, przypominają karykatury Rostignac’ów. Krótko ostrzyżone przy skórze włosy, śpiczaste przycięcie brody i wąsów, nie harmonizuje ze stylem stroju. Lecz już tu i owdzie pokazuje się twarz gładko ogolona, włosy przyczesane i zlepione fiksatuarem. Światło kinkietów i świec, gorejących w kandelabrach wśród płaskich liści roślin, migoce błotnistemi plamami na powierzchni tych balzakowskich głów, Z ramion kobiet opadają suknie i rękawy olbrzymie, u łokci ściągnięte wstążkami. Gdzież talie prababek z tradycyonalną w pasie bransoletką? Włosy bramują twarze pasmami dziewiczemi, twarze pokryte kremem Simons’a i pudrem Sarah Bernhardt. Oczy, zafarbowane indyjskim błękitem, usiłują mieć romantyczny chłód i sztuczną egzaltacyę, lecz błyszczą nerwową żywością krwi szybko płynącéj.
I pod falami róż i bzu, które spadają, więdnąc, z gałęzi pająków, zaczyna płynąć w takt piosenki Carmeny cała farandola tych panów i pań, przebranych maskaradowo, komponujących swoje głowy, twarze, ciała — na wzór niedawno jeszcze wyszydzanych Lucyanów Rubeupré. To, co było brzydkie, teraz jest piękne, lecz właściwie teraz jest brzydkie, bo czysty i wypływający z warunków epoki styl zmodernizowany przez paryskich krawców i fryzyerów stracił swój kryształ i wdzięk, stając się brzydkim hermafrodytą.
Wielohradzki podaje rękę swéj tancerce i miesza się z całem gronem. Prześliczna blado-błękitna sukienka Dory Hohensteigen-Higmeringen, obramowana ciemnem futrem, lekkiemi fałdami gazy dotyka go, jak skrzydła olbrzymiego motyla. Księżniczka, uprzejma i doskonale wychowana, uśmiecha się do swego tancerza, uśmiecha się do swego vis-à-vis, uśmiecha się do dam siedzących pod ścianami, do róż, do świateł, do siebie w lustrze, do całego świata, i do swego własnego życia. Ma lat osiemnaście ta wiedenka, biała, różowa, przepysznie zbudowana, prześliczna, pachnąca, z twarzą klasycznie wdzięczną, z szyją łabędzią, z ramionami atłasowemi, z dołkami na buzi, na szyi, na gorsie, na łokciach. Jest to uosobienie beztroski kobiecéj, luksu społeczeństwa. Rada z siebie, ze świata, uznająca, iż tak, jak jest — jest dobrze, i że ona, Dora, i jéj siostra, Mitzi (mniéj ładna, lecz jeszcze weselsza), powinny zawsze pozostać młode, wdzięczne i szczęśliwe.
I odrazu Dora zagarnęła dla siebie berło królowéj karnawału. Jéj wiedeński szyk, trochę rubaszny, lecz błyszczący, tualety oryginalne, a zwłaszcza łatwość obejścia, przy wielkiéj napozór prostocie, pociągnęły wszystkich. Siostra jéj, Mitzi, pozostała w cieniu. Wiedziano, iż była „zakochana” w jednym z arcyksiążąt i że ten starał się właśnie o pozyskanie zezwolenia na swój ślub z panną Hohensteigen-Higmeringen. Lecz Dora była wolna. Bezwiedna jéj kokieterya, prawie naiwna, roztaczała się dokoła na wszystkich i dla wszystkich. Urodzeniem i stanowiskiem była tak wysoko, iż zdawało się jéj, że nic, żaden flirt z c. k. koncepspraktykantem bezpłatnym namiestnictwa poniżyć jéj nie może. Odrazu chętnie zaczęła tańczyć z Wielohradzkim, który, proszony przez Orzecką, księżniczkę uczynił „wodzirejką” i dał jéj miejsce adjutanta przy swym boku. Dora z wesołą radością przyjęła tę rolę i natychmiast zaczęła ją grać na seryo. Zajmowała się przyborami do kotyliona i wczasie figur tanecznych często interwencyą swoją czyniła wiele zamieszania i nieporządku.
Wielohradzki czuł teraz ciągle jéj drobną ładną rączkę w swéj dłoni, lecz dotknięcie téj ręki nie wywierało na nim wcale wpływu magnetycznego.
Była to wesoła, dobra ręka poczciwego kolegi, lecz nie ręka kobieca, pełna elektrycznych prądów. Dwukrotnie już na tych wieczorach tygodniowych u Orzeckich tańczył z księżniczką, i zawsze po za jéj główką powabną i wdzięczną szukał czegoś, innéj twarzy i innéj głowy, która zdawała się teraz unikać jego spotkania.
Muszka Maleniowa, jako mężatka młoda i żona dygnitarza, ustąpiła teraz berła panieńskiego wdzięku księżniczce. Na pierwszy wieczór u Orzeckich nie przyszła wcale. Wielohradzki uczuł lód w sercu, widząc, iż dwunasta wybiła, a Maleniowie nie przybyli. Wir taneczny jednak ciągnął go koniecznością przymusu. Księżniczka szczebiotem swoim i dowcipami tworzyła dokoła niego miłą dziewczęcą cieplarenkę. Niemniéj przeto błądził po apartamencie wśród lasu fraków i fali sukien jak zbłąkany. Zdawało mu się, iż Orzecka śledzi go z pewną złośliwością w swych piwnych, okrągłych źrenicach. Przybrał więc maskę pozornéj obojętności i gorliwie zajął się kotylionem.
Orzeccy, niebogaci, lecz żyjący z wysiłkiem nad stan, przepychem akcesoryów i nadmiarem kwiatów pokrywali szczupłość apartamentu i niezbyt wykwintne umeblowanie salonów. Znać tu było przejście armii tapicerów, świeżo upięte portyery, zbyt nowe lustra, całe regimenty złoconych krzesełek o czarnych atlasowych poduszkach. Lecz gospodyni domu, zarumieniona jak wiśnia, dziecięcą wesołością i zakłopotaniem witała swych gości. Po raz pierwszy otwarła swe salony i widocznem było, iż działa z trwogi, aby cokolwiek nie zdradziło ich braków i kłopotów pieniężnych. Ztąd — zbytek w kolacyi i winach, moc świateł i kwiatów, przepych w akcesoryach kotylionowych.
Bawiono się doskonale, i Wielohradzki, który odwykł od widzenia kręcących się bezmyślnie splątanych par po środku salonu, doznawał chwilami zawrotu głowy na widok téj massy ciemno-kolorowéj, wirującéj z jakąś rozpaczliwą elegancyą po blond tafli lśniącéj posadzki.
Prędko jednak oswoił się z tym widokiem. To szaleństwo balowe weszło mu już poprostu w krew; oddychał pełną piersią w atmosferze więdnących kwiatów i rozgrzanych ciał kobiecych. Przez chwilę zamknął oczy i wciągał w siebie tę woń, jak suchotnik pierwsze ciepłe, rozkoszne prądy budzącéj się wiosny. Rzempolenie orkiestry balowéj, zamiast draźnić mu nerwy, działało na niego uspokajająco. On, który nie mógł znieść turkotania maszyny, na któréj szyła matka lub Tecia, słuchał chętnie skrzekliwych tonów polek lub piszczenia miaukliwego straussowskich walców. Newralgia jego peryodyczna, zjawiająca się zawsze z nadejściem nocnych cieni lub w gorącu, zniknęła. Pozostał tylko lekki szmer wzdłuż szczęk, który był mu miły. I teraz, gdy jeszcze na drugim wieczorze ujrzał wchodzącą Muszkę, zaczął się dziwić sobie, jak mógł tak długo wytrzymać w odosobnieniu, nie korzystając z możności choćby chwilowego wydostania się z nędzy życiowéj, w jakiéj przebywać był zmuszony. Właśnie dnia tego, rano, matka po raz pierwszy zażądała jego pensyi biurowéj, i on przyznać się musiał, iż wydał ją na wynajęcie domina i rozmaite inne akcesorya balowe. Miał wprawdzie jeszcze w kieszeni kilka guldenów, ale zataił tę wiadomość, chcąc kupić sobie świeży krawat i rękawiczki. Wielohradzka, słysząc odpowiedź syna, zbladła: widocznie liczyła na te pieniądze na spłacenie długu lub na bieżące wydatki. Nie zrobiła mu ani słowa wymówki, lecz, milcząc, z czołem przeciętem głęboko zmarszczką, wyszła do kuchni, gdzie pozostała długą chwilę zamyślona i nieruchoma. Wieczorem, widząc, iż Tadeusz ubiera się we frak i gotuje do wyjścia, spytała go prawie sucho, bezdźwięcznym głosem:
— Idziesz na bal?
— Tak, proszę mamci.
— Do namiestnictwa?
— Nie, do hrabiostwa Orzeckich.
Dodał ów tytuł „hrabiowski” do nazwiska Orzeckich dla pogłaskania dumy matki. Lecz ona, wbrew swojemu zwyczajowi, nie okazała mu rozradowanéj twarzy w żółtem świetle lampy przyciemnionéj abażurem. Miała ciągle ten wyraz troski powszedniéj, trywialnéj, codziennéj, która je jak skorpion, gryzie duszę jak miał węglowy — palce. Tecia również zdawała się być zgnębioną nawałem roboty karnawałowéj, przeróbkami przeszłorocznych sukien, z których koniecznie należało zrobić nowe stroje. Przytem te dwie kobiety, stara i młoda, zżyły się tak razem w téj ciągłéj pracy, że zdawały się mieć wspólne troski, myśli, uczucia. Na czole Teci rysowała się ta sama zmarszczka, która żłobiła czoło Wielohradzkiéj. To samo smutne ust zacięcie i pochylenie głowy. Z tém wrażeniem jakiegoś powszedniego smutku i zziębnięcia moralnego wyszedł Tadeusz na drugi bal do Orzeckich. W salonie, przy dźwiękach muzyki odżył, a nadejście Muszki dopełniło jego metamorfozy. Muszka przesunęła się jak cień przez salon i zniknęła we drzwiach małego pokoiku, który, zastawiony nieuniknioną japońszczyzną, nosił nazwę „małego salonu”.
W przesunięciu się tém pozostała w pamięci Tadeusza gorąca barwa rudego aksamitu, z którego zrobiona była suknia Muszki. W barwie téj mieściła się cała massa odcieni, począwszy od rubinowych refleksów, skończywszy na żółtawo-płowych blaskach. Podobnéj barwy kosztowne futro bramowało dół sukni, jak wąż olbrzymi i wierny. Na głowie skrzyła się korona z rubinów. Dwie szeleczki z łańcuszków złotych, przetykanych rubinami, ściągały na ramionach stanik, z którego spadały olbrzymie bufiaste rękawy. I jeszcze w oczach Wielohradzkiego pozostało wrażenie olbrzymiego koła wachlarza ze złotawych koronek i perłowéj massy, unikat łączący materyał epoki Ludwika XVI z formą japońskich ekranów.
Przez cały prawie wieczór Muszka pozostała w „małym salonie”. Sprytem kobiecym odgadła, iż rywalizować z Dorą Hohensteigen-Higmeringen jest dla niéj rzeczą niemożliwą. Sytuacya jéj nie dozwalała flirtu i nadmiernego tańca. Obnosiła teraz wszędzie z sobą majestat dyplomatyczny swego męża i wiedziała, że ten majestat będzie zaporą nieprzełamaną w odzyskaniu dawnych sukcesów salonowych. Wolała więc zrezygnować sama i, nie pospolitując się w tanecznem gronie, stworzyć dokoła siebie rodzaj cercle’u, w którym łatwo zająć może królewskie stanowisko. Chciała zająć miejsce staréj pani Bodockiej w świecie dyplomatycznym i teraz już zaczynała grać swą rolę z nieporównaną zręcznością. W pierwszéj chwili nastąpiło pewne ździwienie, na widok, z jaką łatwością Muszka abdykuje z berła królowéj balu, lecz prędko dokoła jéj fotelu utworzyło się grono wesołych causeur’ów, tych, których dreptanie w tańcu nudzi lub męczy, i którzy, zblazowani na wdzięki dziewcząt, chętnie garną się w kąciki, w których, jak sygnały łatwéj rozmowy, powiewają wachlarze mężatek.
Wielohradzki, przykuty do sali balowéj obowiązkami wodzireja, tańczył ciągle, lecz coraz więcéj wykręcał głowę w stronę małego salonu, z którego chwilami dolatywały go wybuchy śmiechu Pozbitowskiego. W pauzach pomiędzy tańcami widział, iż wiele osób wchodziło do japońskiego pokoju, lecz on, zdjęty zwykłą nieśmiałością, wejść tam nie śmiał. Ludzie ci byli u siebie, pomiędzy sobą, rozumieli się i bawili doskonale wśród porozpinanych po kątach parasoli i fałszywych kakemonosów porozwieszanych na ścianach. Lecz on, oprócz tańca, nie miał z nimi nic wspólnego. I obwieszony, jak koń, chomątami kwiatów, orderów i szarf kotylionowych, zaczął w głębi duszy czuć głuchą nienawiść do nich wszystkich, tak jak wtedy, gdy w Paprotce czuł sic odosobnionym Twardowskim, zawieszonym pomiędzy niebem i ziemią...
Z najwyższą pasyą zaczął ustawiać pary do dalszego ciągu kotyliona, przerwanego dzięki Dorze, która, wbiegłszy do saloniku, nie mogła się zdecydować na opuszczenie tego wesołego grona. Wielohradzki stał tuż przy drzwiach, lecz nie chciał nawet na chwilę wejść do téj zalanéj potokami czerwonego światła przestrzeni, wśród któréj odczuwał obecność Muszki.
I nagle, z pośrodka siedzących podniosła się Muszka i chwileczkę zarysowała się sama po nad całą grupą czarnych fraków, ostrzyżonych głów i powichrzonych fryzur kobiecych. Krwawe oświetlenie nadawało jéj ramionom i twarzy żółtość kości słoniowéj. Całe snopy purpurowych iskier płonęły w koronie jéj rubinów. Wielohradzki stał przy progu zmieszany, nie mogąc się cofnąć, patrząc mimowoli na to błyszczące widmo, śmieszny w massie kwiatów, zwieszających mu się na piersi, z blado-zieloną wstęgą wodzireja, związaną na lewem biodrze w pretensyonalny węzeł, odpowiedni dla prowincyonalnego tenora.
Muszka podniosła do oczu lornetkę, osadzoną na długiéj rączce, wysadzanéj rubinowemi cyframi, i sekundę jedną patrzyła tak na Tadeusza z miną na wpół kokotki, na wpół wielkiéj damy, przyglądającéj się czemuś dawniéj znanemu i uleciałemu ze zbyt krótkiéj pamięci.
Wielohradzki odczuł wybornie śmieszność swéj sytuacyi i arogancyę tego spojrzenia. Odnalazł w niem pannę Dobrojowską, powiększoną rozmiarami pani Maleniowéj. Cofnął się w tył, lecz Muszka w téj saméj chwili opuściła rękę i zginęła w tłumie powstających mężczyzn. Równocześnie we drzwiach zjawiła się księżniczka i, śmiejąc się, wyciągnęła jakby do lotu swe prześliczne ramiona.
Me voilà!... — zawołała wesoło.
I w wirze walca dostrzegł jeszcze Wielohradzki, jak Maleniowa z królewską powagą przechodziła przez salon w towarzystwie Orzeckiéj i stryja Dezyderego; Maleni bowiem bawił w Wiedniu. Wielohradzki, narażając się na upadniecie razem ze swą tancerką, przesunął się jednym susem na drugi koniec sali, aby nie znaleźć się na drodze Muszki.
Pani Maleniowa wyszła z salonu i za chwilę Orzecka powróciła sama.
Maleniowa odjechała.
Równocześnie z jéj odejściem ogarnęło Wielohradzkiego podwójne uczucie. Doznał ulgi i uczucia opuszczenia. Bez werwy i imaginacyi dokończył kotyliona, skrócił figury i przyśpieszył zakończenie. Wyszedłszy na ulicę, szedł chmurny i zamyślony. Wzrok Muszki, jaki padł na niego z po za szybek lornetki, świdrował mu mózg i odnajdywał dawne, zastygłe już klisze. Tego rodzaju spojrzenie panny Dobrojowskiéj nieraz już smagało Tadeusza jakąś litościwą ironią. Dlaczego jednak była inną w loży, tak banalnie podnieconą, niemal natarczywą? I znów w umyśle Tadeusza powstało pytanie dawne i nierozwiązane: „dlaczego?”
Wchodząc na próg mieszkania, zapomniał o możności zastania jeszcze Teci i matki przy pracy. Lecz matka spała ubrana, z kompresami z różanéj wody na zbolałych powiekach.
Przy stole na zwykłém miejscu siedziała Tecia, schylona nad falbaną tiulową, w którą nawłóczyła pracowicie wąziuchne różowe wstążeczki. Chude palce dziewczynki bielały wśród delikatnéj tkaniny. Z pod abażuru lampy padał krąg światła na leżące na stole przedmioty i wydobywał zimny srebrny blask z naparstka i nożyczek. Na odgłos kroków Tadeusza, Tecia podniosła głowę. Pewna radość odbiła się na jéj zmęczonéj twarzy. Przeciągała teraz umyślnie tak długo nocne czuwanie, aby zobaczyć Tadeusza powracającego z balu. Obecnie spacery ich poranne ustały z nadejściem zimy, a od pewnego czasu Tadeusz okazywał Teci dziwnie kapryśne i nierówne wybuchy czułości, to znów zupełnego zobojętnienia. Dziewczyna jednak zapamiętała jego gorące pocałunki w chwili powrotu z maskarady. Ochłonąwszy z pierwszego wrażenia przestrachu, uczuła wielką rozkosz, przypominając sobie tę chwilę. I pragnęła, aby się powtórzyła ta sekunda radości. Pracowała na nią noc całą, i gorącą myślą pragnęła ją sprowadzić jak promień wiosenny przylot jaskółek.
Lecz dnia tego nadzieja Teci doznała zawodu.
Tadeusz, zdjąwszy w przedpokoju palto i kalosze, przesunął się przez pokój jak cień, jak Muszka, i zaledwie skinąwszy głową na uprzejme „dobry wieczór panu! ” dziewczyny, zamknął się w swoim pokoju.






VIII.

— Ja kostium swój sprowadzam z Krakowa — wyrzekł Pozbitowski, naciągając palto na plecy. — Przy Floryańskiéj ulicy jest hafciarz, który wyszywa wspaniale kierezye. Będę miał na plecach koguta i dwie kury.
— Sukmanę będziesz miał białą? — spytał Malewicz.
— Nie... granatową atłasową, a ty?
— Ja białą sukienną!
— To źle, będziesz się wyróżniał.
— O to właśnie mi chodzi.
— O co? o co panu chodzi? — pyta po francusku Dora Hohensteigen-Higmeringen.
— O pozyskanie pani serduszka... — odpowiada w tymże języku Malewicz.
Ładna panienka wybucha śmiechem.
— Cóż znowu? jesteś pan przecież narzeczonym!
— Cóż znaczy? Zresztą ja mówię o pozyskaniu pani serca... nie mówię o oddaniu mojego... To różnica!
Dora śmieje się i, opiera kształtną nóżkę o podstawę pieca, który sterczy w rogu zimnéj i zbyt widnéj sali. Białe, długie zasłony zwieszają się melancholijne u olbrzymich okien. Jasno-perłowe ściany przecina gdzieniegdzie tafla luster.
I wszędzie kinkiety gazowe, wystygłe i zamarłe, całemi gronami zakurzonych winogron sterczą wśród téj zimnéj pustki.
Pośrodku sali niewielka grupa ludzi, otulonych w palta, futra, rotundy i żakiety. Wszyscy zziębli, przeskakują z jednéj nogi na drugą, mężczyźni, trzymając ręce w kieszeniach, kobiety, tuląc mufki do twarzy. Orzecka, w szaréj angorze i popielatym, aksamitnym bereciku, najwytrwaléj znosi chłód, zawsze pełna werwy, animuszu i dobrego humoru.
— Zacznijmy raz jeszcze... — woła — no! daléj, daléj...
I podaje rękę Bodockiemu, który, uderzając hołubca, sunie naprzód.
Miousic!.. — skrzeczy z pod pieca Pozbitowski.
Lecz już Charłupko mazurowym krokiem zmierza ku niemu i zręcznym ruchem przyklęka tuż u nóg księżniczki.
Panienka podaje mu ręce, odrzuca w tył mufkę, zawieszoną na wstążce, i biegnie na środek sali.
Cienki głos skrzypiec odzywa się z kąta nutą krakowiaka.
Charłupko wyprowadza księżniczkę i obejmuje ją wpół silném ramieniem dobrze zbudowanego mężczyzny. Ona, wiotka i smukła, w swoim piaskowéj barwy żakiecie, wspina się na palce, pragnąc oprzéć dłoń na jego ramieniu. Za nimi ustawiają się inne pary: więc Starzycka z Malewiczem, druga panna namiestnikówna z Pozbitowskim, Musia Bordnicka z młodszym Baworkowskim, Orzecka z Bodockim, wreszcie, na samym końcu, czarna, wielka, tragiczna postać Kafthana, tańczącego z czwartą panną namiestnikówną. Jest to figiel Malewicza, lecz wielkie zdziwienie ogarnęło klan „kasynowców”, gdy zobaczyli pewien rodzaj zadowolenia na twarzy Kafthana w chwili ogłoszenia mu nazwiska jego tancerki.
Z boku, równając pary, jak oficer wobec mustrujących się rekrutów, galopuje Wielohradzki, ustawia, poprawia, daje instrukcye. Wszyscy słuchają go z nadzwyczajną uwagą. Niemała to bowiem partya do zagrania to „Krakowskie wesele”, które ma wpaść do sali resursy, w któréj ma odbywać się za tydzień bal na dochód Towarzystwa Magdalenek.
Stara pani Bodocka jest patronesą téj instytucyi. Naturalnie, wpływem swoim i stosunkami stara się uświetnić program tego balu.
Dwanaście par, złożonych z kwiatu high life’u lwowskiego, a raczéj galicyjskiego, punkt z uderzeniem dwunastéj ma wpaść z brzękiem podkówek, z szelestem wstążek i piór pawich, i odtańczyć krakowiaka ze „śpiewkami”. Pierwszą parę stanowić będzie Charłupko z księżniczką, któréj przypadła w udziale rola panny młodéj. Od tygodnia zgrabna wiedenka wprawia się w pas krakowiaka i oberka i tańczy teraz doskonale, z nadzwyczajnym wdziękiem i brawurą.
Na Wielohradzkiego spadł ciężar ułożenia tańca i całego baletu. Teraz Tadeusz nie myśli nawet o wymawianiu się od wzięcia udziału w podobnych zabawach. Owszem, porywa go jakiś szał. Odżywa tylko wśród balowéj wrzawy. Nigdy tak chętnie nie uciekał z domu i nie śpieszył na bale. Zaczyna ubierać się dwie godziny wcześniéj, tak wielką rozkosz sprawia mu sama myśl i przygotowania do nocnéj zabawy. Nie odrzuca żadnego zaproszenia. Prowadził już tańce u Baworkowskich i Lubeckich. Lecz fantazya jego wyczerpała się. Z trwogą widzi, iż nie jest w stanie utworzyć nowéj kombinacyi, nakreślić nowéj figury. Przeżuwa jeszcze dawne pomysły, strojąc je w girlandy przerozmaitych nowości, lecz w gruncie rzeczy dostrzega pustkę zupełną. Nazywa to brakiem natchnienia i zwała winę na matkę i na Tecię, które, jakieś chmurne i milczące, drażnią jego nerwy. Ucieka z domu i przedłuża teraz swoją obecność w biurze. Instynktem zgaduje nędzę i materyalne kłopoty, które błąkają się, jak cienie, wśród ścian mieszkania. On zaś, cały przejęty oderwanemi myślami, nie chce, nie może zastanowić się nad smutnem położeniem tych dwóch niewolnic, które egoizm jego za nim wlecze.
Z trudem najwyższym, w pocie czoła, zdołał Tadeusz złatać kilkanaście figur krakowiaka.
Po téj wyczerpującéj pracy kilka dni chodził milczący, zmęczony, lecz, wbrew dawnemu zwyczajowi, Wielohradzka nie okazała mu zwykłego w takich razach współczucia.
Tadeusz wzruszył ramionami i zdecydował, że matka stanowczo robi się egoistką.
Z ćwiartką papieru w ręce, zakreśloną rozmaitemi gzygzakami, biega Tadeusz po zimnéj sali Towarzystwa Muzycznego, w któréj odbywają się próby krakowiaka.
Biega, cały siny od zimna, w długiém, szarawém palcie, z barankowym, czarnym kołnierzem, które daje mu fantazyjną cechę jakiegoś chłopa w świcie, przebranego za dandysa.
Czapka karakułowa, lekko przechylona na ucho, kryje mu całe czoło. Wełniane, bronzowe, w kratę, z pomarańczową barwą, rękawiczki angielskie, niezgrabne, powiększają mu dziwacznie ręce i przedłużają palce.
Nareszcie ustawił równo pary i teraz sam wchodzi w rząd, obejmując szczupłą talię trzeciej panny namiestnikówny.
Chwila uroczystego milczenia, wreszcie głos Tadeusza wzbija się pod brudny i dawno nieczyszczouy sufit:
En avant! całe koło!..
Z szelestem jedwabnych spódnic i szuraniem nóg, pędzą tańczący i na komendę Tadeusza zatrzymują się w miejscu.
Jeden tylko Kafthan zatacza się jak pijany, co wywołuje głośny chichot Malewicza i złośliwe uwagi młodego Baworkowskiego.
Teraz dwójkami, czwórkami schodzą się i rozchodzą ciągle pod komendą Wielohradzkiego, który, zgrzany, z paltem rozpiętem, lata, biega, skacze, woła, piszczy, zaklina, żebrze prawie o trochę uwagi.
Z brwiami zmarszczonemi, z ustami zaciśnietemi słuchają go uważnie panowie i damy, czując całą ważność roli, w jakiéj publicznie wystąpić mają.
Godziny upływają za godzinami. Życie pędzi z bezpowrotną szybkością. Wielkie pytanie: co zrobiłeś z czasem? przechodzi bez wrażenia, bez echa. Z okien pada sinawy cień zachodzącego słońca. Skrzypce rzempolą z pod serca wiejskiego wydartą piosenkę. Szmer jedwabnych spódnic i szuranie butów zagłusza ją prawie, owijając w miejską cywilizacyjną szarotę. Dusza piosenki ucieka i pozostaje szkielet baletowego tańca.






IX.

Jak widmo fantastyczne i dziwaczne, tak teraz przesuwała się przed wzrokiem Wielohradzkiego Muszka wśród sal balowych.
Spotkał ją kilkakrotnie, nawet zdołał się jéj ukłonić, lecz nigdy nie zamienili już z sobą kilku wyrazów, nawet kilku spojrzeń.
Maleniowa przechodziła teraz mimo Tadeusza, jakby nie znała go wcale, jakby ten wodzirej, skaczący wśród całéj falangi fraków, nie był jéj nigdy prezentowany. Znów lodowata, zimna, wyniosła, obnosiła wśród salonów swą wielką piękność i rodowe brylanty Malenich z godnością nieruchomą drewnianego Buddhy.
Nigdy w oczach jéj nie zabłysł ognik ciekawéj gorączki, jaką objawiła w ciasnéj przestrzeni loży. Przesuwała się koło Wielohradzkiego, jak koło lokaja, i znikała zawsze w buduarach, salonikach, gdzie natychmiast otaczaną była zwykłym swym dworem causeur’ów.
Renoma jéj tualet dziwnych i niechwytanych z banalnych świstków żurnalowych rozchodziła się teraz szeroko. Komentowano każdy jéj strój, uczesanie, sposób noszenia bransoletek i wachlarza. Na ślizgawce zjawiła się z maleńką jaszczurką, uczepioną na złotym łańcuszku, tuż przy jéj szyi.
Włosy jéj, uczerwienione kataplazmami z Henné, nabierały teraz prześlicznéj złotawo-rudéj barwy. Tworzyły dokoła jéj twarzy rodzaj świetlanej aureoli i nadawały jéj czar, którego niepodobna opisać. Równocześnie rysy za pomocą elektrycznego masażu wyciągnęły się i jeszcze więcéj wyszlachetniały. Stawała się teraz powoli kusząco piękną. Patrzyła z pod przysłoniętych rzęs, uczernionych umiejętnie i kunsztownie. W spojrzeniu tém znać było wielką i silną wolę, chwilowe może osłabienie pod wpływem namiętności, lecz osłabienie to skrywane silnie w najgłębszych tajnikach jéj charakteru. Gdy przechodziła przez salon, pozostawała po niéj smuga niepokoju nadzmysłowego, coś jakby z przejścia upiora wśród nocnéj ciszy. Nie zapominała się nigdy, nawet wśród najlżejszéj rozmowy, i potrafiła prowadzić ją w ten sposób, że to partner jéj, a nie ona, rzucał w przestrzeń lekkie słowa i drażniące myśli. Z całą swobodą i cudowną intuicyą weszła w rolę mężatki i nigdy nie miała w sobie sympatycznego zalęknienia nowozaślubionych. Z mężem obchodziła się obojętnie i zimno, lecz z pewnym rodzajem szacunku. Widocznem jednak było, iż szacunek ten głównie jest oparty na czci dla wysokiego dyplomatycznego stanowiska, które zajmował Maleni. I była tak bardzo przejęta wielkością tego stanowiska, iż nie dopuszczała napozór nawet do niewinnego flirtu.
Postępowanie jéj było correct w całem słowa tego znaczeniu. Ciągnęła za sobą massy, uwielbienie tłumu, lecz zdawała się nie czynić żadnego wysiłku, aby to uwielbienie pozyskać. I tak, jak umiała nosić brylanty, tak samo potrafiła już zaznaczyć swą odrębną wartość moralną wobec świata. Zdawało się, że wzięła za dewizę „ne touchez pas à la reine” i, zastawiwszy się tarczą téj królewskości, od pierwszéj chwili czyniła wszystko, aby nawet cień podejrzenia nie przesunął się po jéj imieniu.
Zdawała się nie spostrzegać, iż ten jéj chłód i wyniosła poprawność działają podniecająco na każdego professional lover’a, który się do niéj zbliżył. Wśród gorączkowéj wesołości i dziwacznéj atmosfery podniecenia, jaką dokoła siebie wzbudzała, nie śmiała się nigdy, z głową cokolwiek spuszczoną na piersi, z ustami nawpół rozchylonemi. Zdawała się analizować, badać tych ludzi, myśleć o nich całe zagadkowe światy. W gruncie rzeczy jednak nie myślała wiele, tylko czuła, iż wzięcie udziału w ogólnéj rozmowie zatraci w niéj czar wyodrębnienia. I zdawała się szydzić, być z nimi, lecz nie ich, uciekać duchem w chwili znudzenia, powracać i krążyć dokoła, jak ptak widmem nocnem spłoszony. Ci wszyscy „koniarze” i jéj rówieśnice nie zdawali sobie dokładnie sprawy z tego, co czuli w jéj obecności, lecz, gdy odeszła, gdy była od nich daleko, powracali ciągle myślą do jéj postaci, do wyrazu jéj ust rozchylonych, płowych barw jéj sukien i jéj milczenia, ciągnącego ku sobie, jak tafla stojącéj wody.
Tymczasem w karecie, wiozącéj Maleniową w stronę mieszkania Dezyderego, który młodą parę „na karnawał” pomieścił u siebie, młoda kobieta, otulona w puch futra, siedziała napozór spokojna i zmęczona.
Lecz szczęki jéj zaciskały się nerwowo tak silnie, że usta wyginały się w podkowę fatalnego grymasu. Był to jedyny objaw, iż nerwy w niéj nie zmartwiały zupełnie, i kobiecość, zbudzona małżeństwem, nurtowała teraz bogactwo sił jéj młodości.
Powóz się zatrzymał i w świetle latarni stojący przy drzwiczkach lokaj oglądał już martwą maskę swéj pani, zwykłą maskę egzotycznéj lalki otulonéj w delikatną miękkość jedwabnego, podbitego pluszem kapturka.

· · · · · · · · · · · · · · · ·
Moralnie była to najdoskonalsza i typowa panna, dobrze wychowana i dobrze urodzona. Nie była ona ani lepszą ani gorszą od tych, które razem z nią tańczyły kotyliona. Wiedziała, iż na świecie jest nędza, i że ci, którzy mają dużo, powinni być „miłosierni”. W wielki post robiła powijaki i włóczkowe kaftaniki dla ubogich dzieci. Lecz to, co posiadała, należało się jéj wedle jéj pojęcia. Z nowych prądów nie znała ta kobieta nic i znać nie chciała. Czytała Lottiego, Bourgeta, Stendhala i tych autorów polskich, którzy u nas funkcyę podobną w literaturze spełniają. Przerzuciła raz „Eve futurę” Villiers de l’Isle Adam’a, i nie zdziwiła się nawet, że nic nie zrozumiała z tych genialnych myśli. Gdy była we Włoszech, Botticelli i Piotr del Santo pociągnęli jéj wzrok czystością prawdziwego artyzmu, lecz nie zatrzymała się przed nimi, gdyż całe towarzystwo szło podziwiać woskowe gabinety naśladowców Rafaela. Ciągnęły ją ku sobie tęsknice ruskich piosenek, lecz zadawała gwałt swéj duszy, udając, że lubi.. Masseneta.

I we wszystkiem i zawsze ta kobieta czyniła sobie przymus ciągły, bezustanny, regulując (teraz zwłaszcza) swe słowa, ruchy, czyny, stroje, niemal myśli, do składu galeryi widzów, która ją otaczała.
Kolory lila i blado-zielony sprawiały jéj oku przyjemność. Wzrok jéj lubował się w tych barwach, lecz wygnała je ze swéj tualety, gdyż były za mało... imponujące. Wszystkie jéj stroje składały się z kombinacyi rudawo-złotéj, tak, jak jéj włosy, które zmusiła do odblasków gorącego kruszcu, błyszczącego w promieniach zachodzącego słońca. I często, znużona krwawą spalenizną swego stroju, szukała oczyma jakiejś blado-liliowéj sukni i oczy jéj odpoczywały, a cała istota nabierała pewnéj harmonii i spokoju.
Z miną królowéj i władczyni była niewolnicą swéj własnéj podłości, lękliwéj, płaszczącéj się przed potworem „konsyderacyi” światowéj.
Ujęta niewolą konwenansów, obnosiła z sobą trupa siebie saméj, maryonetkę nakręconą według pewnéj modły, i ten trup, ta lalka zrosły się już tak dobrze z nią samą, iż ona nawet czuć przestawała, co było w niéj fałszem a co prawdą.
Nie mając ani okruszyny wiary, modliła się długo i często, nawet wtedy, gdy była sama. Czytała gorliwie modlitwy, nie pozwalając ani jednéj własnéj myśli przesunąć się przez umysł. Z uczuciem ulgi zamykała książkę i wstawała z klęcznika już zupełnie obojętna i mistycznie wystygła, przekonana, iż w chwili modlitwy była zupełnie correcte i zachowała pozory szczerości.
Widziała przed sobą życie długie i wygodne, jak drogę słoneczną i dobrze utrzymaną. Ona, na koźle mail-coach’a, powoziła czwórką materyalnego, dyplomatycznego, światowego i moralnego powodzenia. Mąż jéj od czasu do czasu kierował lejce lub podcinał leniwszego rumaka. Za nią, jak dwór królewski, ciągnęły inne ekwipaże karyerowiczów, biegnące także do celu Wszechzadowolenia, Lecz ona trzymała ciągle czoło téj wyścigowéj linii i nie miała nigdy zamiaru dać się wyprzedzić komukolwiek na galicyjskim torze. Raczéj przejechać po trupach, niż pozwolić się zdystansować w tém steeple-chase. Nie lubiła Wiednia, gdyż tam wobec arcyksiężniczek musiała schodzić na plan drugi. Wolała wypełniać ciasnotę parafialną Lwowa majestatem swéj piękności i stanowiska.
W gruncie rzeczy była to natura zmysłowa i prosta, ładnie artystyczna, lecz spaczona w kierunku artyzmu banalnością powszednią. Dobrojowscy byli świeżo upieczoną arystokracyą galicyjską. Pochodzili z małomiasteczkowych łyków. W Muszce gorzał temperament dobrze rozwiniętéj rusinki, mozolnie doprowadzonéj do anemii dobrobytem i pozorem cywilizacyi.
Niemniéj przeto w trupie téj kobiety-karyerowicza żyła kobieta prawdziwa, żywa, pełna jeszcze sił niezmarnowanych i chcących być spożytkowanemi w jakimkolwiek kierunku. Nieprzytępione pracą intelektualną, rwały się w stronę zmysłów i budziły w niéj przeczucie wielkich a niedozwolonych rozkoszy. Lecz nawet i w takich chwilach Muszka pamiętała o godności dyplomatycznéj, jaką mąż jéj piastował. Nie mogła i nie chciała poniżyć się do zbliżenia z kimś nie należącym do jéj świata. Ostrożność tę przed wystawieniem na śmieszność Maleniego dyktowała jéj pycha i ambicya wygórowana.
Tadeusz nie należał właściwie do „świata” i nie liczył się.
Dlatego téż...






X.

Rozpacz ogarnęła Tadeusza na myśl o zbliżającym się balu.
Nie miał kostiumu, a codziennie słyszał w biurze i na próbach o cudach, jakie miały być wyszyte na kierezyi Pozbitowskiego, o butach Malewicza, o brzękadłach Kafthana.
On jeden pomiędzy nimi wszystkimi nie zajął się swym strojem, i to go doprowadziło do rozpaczy. Kilkakrotnie już chciał pomówić w téj sprawie z matką, lecz Wielohradzka, zgnębiona jakaś i chmurna, nie zachęcała go ani słowem do rozpoczęcia téj rozmowy.
Raz nawet, gdy Tadeusz, z pewną nieśmiałością, zawiadomił ją o wzięciu udziału w owym krakowiaku, o którym teraz cały Lwów mówił, Wielohradzka wzruszyła ramionami i zacięła usta, szyjąc z podwójną gorliwością.
— I cóż? — pytał Tadeusz, przybierając swe dawne kocie miny — mameczka nie cieszy się, że Tadzio przed starą panią Bodocką zaaranżuje krakowiaka.
Wielohradzka milczała chwilę, wreszcie odparła:
— Cieszę się... ale...
— Ale co?
— Ale myślę, co począć... Zimermanowi nie zapłaciłam dwóch rat... Żyd dość grzeczny, ale dziś bardzo stanowczo zapowiedział mi, że dłużéj czekać nie będzie.
Wielohradzki porwał się z krzesła i zaczął szybko chodzić po pokoju. Ta nędza materyalna doprowadzała go w téj chwili do szaleństwa. Czuł, iż stracił w matce sprzymierzeńca swych pierwotnych uciech. Zły i gniewny, ze zmarszczką na czole, nie chodził, lecz biegał po wązkiéj szufladzie pokoju, jak zwierz zamknięty w klatce. Nagle zbliżył się ku matce i stanął przed nią.
— Mateczko.. — wyrzekł, hamując się z wysiłkiem — ja muszę być na tym balu, ja muszę mieć kostium!...
Wielohradzka nie podniosła oczu, nie przestała szyć, lecz powieki jéj szybko migotały, jak spłoszone motyle.
— Ja... przyrzekłem pani namiestnikowéj!... — kłamał Tadeusz, widząc matkę nieruchomą i nie entuzyazmującą się bynajmniéj na stanowczy ton jego mowy.
— Przyrzekłem pani namiestnikowéj, a co ważniejsza, tańczę z jedną panną namiestnikówną. Mama rozumie, że nie mogę zrobić afrontu i w ostatniéj chwili powiedzieć, iż nie mam sobie za co sprawić kostiumu.

· · · · · · · · · · · · · · · ·

— Dzień dobry pani! — mówi, nie wstając i miejsca. Pani daruje, że nie wstałam, ale się ugrzewam. Stara jestem.
— Proszę, niech pani Pake siedzi — uspokaja ją Wielohradzka i zaraz przystępuje do kwestyi zaciągnięcia nowéj pożyczki, tak, jakby chciała odrazu z serca swego zrzucić ciężar, który ją przytłacza.
Lecz pani Pake kiwa głową i marszczy się cała, jak stara cytryna..
Nowa pożyczka?... to trochę trudno... ta jeszcze nie spłacona... Przytem ona wie, że Wielohradzka jest bardzo godna osoba, tylko, że ma duże długi, i to po rozmaitych miejscach. Jakże pani Pake może jeszcze pożyczyć?
Wielohradzka, przeziębia chłodem, panującym w sklepie, stoi widocznie znużona i wyczerpana. Opiera się o kontuar i nie widzi nawet, że subjekt podsuwa jéj trójnożny zydelek.
Pani Pake kładzie i zdejmuje mitynki, kiwając wciąż głową.
— Mnie pani żal — mówi znów powolnym głosem, a słowa jéj padają w zimną ciemnię sklepu, jak krople wody na lodową powierzchnię — ale co pani mi daje za gwarantowanie? Pani nie ma żadnych nieruchomości.
— Mam meble... — wtrąca nieśmiało Wielohradzka — mam maszynę...
— Ech! — odpowiada lekceważąco stara żydówka — meble, to jak meble... co tam za wartość?... a maszyna? pani ma Singerówkę? a co to teraz znaczy? byle stróż dostanie Singerówkę na raty!... Ajaj!
Siedziała wciąż skurczona po za kontuarem i zaledwie czubek jéj głowy było widać. Słychać było tylko jéj głos leniwy i matowy. Wielohradzka oparła się teraz obiema rękami o kontuar i czuła się coraz więcéj znużoną i zziębłą.
— Ale ja pani co powiem... — podjęła znowu żydówka — mnie żal, że taka godna osoba z paskudnemi takiemi żydami, jak Zimmerman, się opędza.. ja od pani nabędę wszystkie długi i pani mnie weksel podpisze... od téj pory pani będzie mieć ze mną do czynienia...
Wielohradzka doznała olśnienia.
Było to jéj marzeniem pozbyć się tych drobnych dłużników, przed któremi teraz zaczynała się kryć i lękać się ich zjawienia. Z wdzięcznością spojrzała na szal, w którym się kryła jéj wybawicielka.
— Ale się pani musi na coś zgodzić... — ciągnęła pani Pake — ja pani meble i maszynę zajmę i do pani użytku zostawię... To dla pewności dla moich sukcesorów... boja pani wierzę, ale to dla sukcesorów...
Wielohradzka brwi zmarszczyła.
Wejście urzędników, opisujących meble, taksatora, téj całéj czarnéj bandy, stanowczo kompromitowało ją w oczach całego domu.
— Te panowie... — mówiła pani Pake — przyjdą sobie raniutko, i to po jednemu, ażeby nie było gwałtu i żeby ludzie w kamienicy nie wiedzieli. Po co kto ma wiedzieć? Nawet stróż nie będzie wiedział, do kogo oni idą...
Wielohradzka uspokoiła się. Skoro nikt nie będzie wiedział, co jéj szkodziło przejść tę prostą formalność?
— Pani mi spisze, co komu winna, a ja się z nimi ułożę... — ciągnęła — późniéj pogadamy o procent...
— A da mi pani Pake trochę gotówki?
— No!... a ile pani potrzebuje?
— Siedemdziesiąt guldenów.
— Aj, aj!.. takie wielkie pieniądze... I na co to pani, kiedy ja długi zapłacę?...
Wielohradzka nie odpowiedziała ani słowa. Wstyd jéj było przyznać się, że za te pieniądze chce sprawić kostium krakowski synowi.
— Ja dam pani pięćdziesiąt, pani mi da podpis na sto i zapłaci mi pani ratę co miesiąc po dziesięć guldenów... Dobrze?...
— Dobrze!... — odparła Wielohradzka.
— Niech pani mi te liste dłużników napisze. Subjekt! daj wielmożnéj pani pióra i papieru, a prędko.
Za chwilę Wielohradzka, siedząc na zydelku, spisywała zziębłą ręką:

Zimmermanowi 
  guld. 240
W rynku za podszewki 
 23
Na Krakowskiéj za pasmanterye 
 8
U lampiarzą 
 3
U szewca 
 14
Za nici, igły, fiszbiny 
 2— 40 cent.

I daléj szła ta litania długa, nieskończona, znacząc dzień po dniu coraz większy upadek nędzy powszedniéj.
Wielohradzka pracowicie przypominała sobie te drobiazgi i od czasu do czasu wzrok jéj zaćmiony zatrzymywał się w kącie, w którym czerniła się chustka okrywająca panią Pake i jaśniał wązki pasek jéj czoła.
W kącie subjekt, przyzwyczajony do scen tego rodzaju, z chłodną obojętnością przypatrywał się wytartym tumakom Wielohradzkiéj i dziwił się w duszy: dlaczego pani Pake wchodzi w taki duży interes z taką bardzo „znędzoną” osobą?
Gdy Wielohradzka w pół godziny późniéj wyszła ze sklepu, niosła paczkę, w któréj znajdował się granatowy atłas i purpurowy aksamit.
Przeszła ulicę i wszedłszy do sklepu, w którym sprzedawano szych i świecidła, kupiła znaczną ilość blaszek, złotych nici, świecideł i frendzli.
Znużona i zziębła powróciła do domu.
Stare żydówki siedziały ciągle przed bramami domów lub na stopniach sklepów, odziane w perłowe bindy i z garnkami węgli, ukrytemi w fałdach szerokich spódnic.
Na środku ulicy krzyczały dzieci o płomiennych ustach i czarnych jak onyksy oczach. I tylko słońce teraz prawie znikło zupełnie i znaczyło się zaledwie bladą żółtą plamą. Po ziemi kłęby pary marzły i z liliowych robiły się sine.
W oddali, na rynku, na ratuszowym zegarze biła powoli czwarta godzina.






XI.

Nigdy jeszcze z takim niepokojem nie ubierał się Tadeusz, jak w dniu balu kostiumowego.
W wigilię przymierzył buty, a w czapce z pawiem piórkiem jadł obiad i pił herbatę. Mówił, że to dlatego, aby włosy uleżały się dobrze pod barankiem i aby przyzwyczaił się do noszenia tego stroju z fantazyą i z chłopska. Był w doskonałym humorze, lękał się tylko, czy matka i Tecia wykończą haft kierezyi na czas i czy haft ten będzie dosyć bogaty.
Tecia nie kładła się już czwartą noc z rzędu. Oczy jéj zapuchły od ciągłego patrzenia na świecące nici, a palce miała nabiegłe krwią i obrzmiałe. Widząc jednak, jak gorączkowo Tadeusz pragnął, aby jego kostium był najpiękniejszy, postanowiła dogodzić jego kaprysowi i wszelkiemi siłami starała się zadowolnić jego wymagania. Wielohradzka niewiele jéj pomagała z powodu swych osłabionych oczów. Cały więc ciężar pośpiesznego zrobienia kostiumu spadł na Tecię.
Lecz rozkochana dziewczyna dumną i szczęśliwą była z téj misyi, szczęśliwą podwójnie, gdyż Tadeusz siadywał teraz przy niéj często i długo. Wprawdzie nie mówił nic, a gdy matka wyszła, nie korzystał tak, jak dawniéj, aby dręczyć ją, tyranizować, a potém pociągać ku sobie pozorami dobrego słowa; lecz dla niéj już sama jego obecność wystarczała i była serdecznem zadowoleniem. Nie kierezyę, lecz sto metrów aksamitu wyszyłaby chętnie szychem i krwią swoją, byle przedłużyć tę chwilę obecności Tadeusza przy swym boku.
A jednak pomiędzy tém dwojgiem zapanowała znów atmosfera przymusu i czegoś sztucznego, nienaturalnego, co krępowało usta i wzrok Teci, dławiło ją i głowę, jak pod jarzmem, chylić kazało.
Był to zapewne wzrastający egoizm Tadeusza, który coraz szerzéj rozpościerał swoje skrzydła, dusząc objaw wszelkiego innego istnienia. Tak szerokie miejsce zaczynał zabierać ten człowiek, że obok niego nie było już nawet kąta na cudze myśli i czyny.
W dniu balu od zmroku pozapalał lampy i świece, które, w braku lichtarzy, pozatykał w butelki. Przyszedł z miasta już lekko ufryzowany i obwinął sobie głowę białym fularem z obawy, aby podczas zakładania kostiumu kunsztowne pukle nie rozleciały się i nie rozwinęły.
W ciasnéj przestrzeni pokoiku płonęła ta illuminacya dziwaczna, gorejąc dokoła lusterka, szczotek, flakoników, pilników i nożyczek. W sekrecie uczernił sobie trochę brwi i lekko upalonym korkiem podsinił oczy, aby wydać się bardziéj interesującym. Gorączka paliła go całego. Kierezya była jeszcze niewykończona, a zegar wskazywał pół do dziewiątéj. Krakowiak miał być wykonany o północy, lecz Tadeusz drżał cały z niecierpliwości, chcąc zobaczyć całość kostiumu.
W kuchni Wielohradzka odprasowywała atłas sukmany. Tecia, zgięta we dwoje, niemal nieprzytomna ze znużenia, kończyła obszywać kierezyę złocistą frendzlą.
We drzwiach zadzwoniły podkówki i stanął Tadeusz w bucikach i jedwabnych czerwonych spodniach, z paltotem, narzuconym na plecy.
— I cóż? — zapytał.
— Zaraz.. za kwadrans — odparła Tecia, nie podnosząc głowy.
Tadeusz wrzasnął przeraźliwie:
— Za kwadrans!... Niech panna Tecia lepiéj powie, że i za godzinę się nie wyguzdrze... Boże mój, Boże! Już ja widzę, co to będzie...
Ręce dziewczyny drżały na tle purpurowego aksamitu.
— Niech pan będzie spokojny! — odparła półgłosem.
Lecz on jak trąba powietrzna przeleciał przez pokój i wpadł do kuchni. Wielohradzka szukała w ognisku duszy i przerażona odwróciła się, trzymając pogrzebacz w ręku.
— Co się stało? — spytała.
— Jakto, co się stało? Kostium nie gotów i nigdy nie będzie skończony. Niech mamcia mi da sukmanę... pójdę bez kierezyi. Najem się wstydu, ale obowiązek przedewszystkiem.
— Jakto? Przecież Tecia kierezyę wykończa...
— Ach! Ta mamina miła Tecia na złość mi nie chce skończyć kostiumu; ja wiedziałem, że tak będzie..
Wypadł z kuchni i znów wleciał do swego pokoju. Włożył na głowę czapkę, i to go zajęło przez chwilę. Usiadł przed lustrem i przyglądał się sobie z uwagą. Sam nie wiedział dlaczego, lecz na ten bal liczył, jak na jakiś ważny wypadek w swem życiu. Znał lokal resursy i wiedział, że niema w nim postronnych buduarów i gabinetów. Muszka zatem musi pozostać w ogólnéj sali i patrzeć na niego, gdy tańczyć będzie. Porwał się z krzesła i, odrzuciwszy palto, zaczął ciąć hołubce. Szło mu dobrze, podkówki dzwoniły raźno i żywo.
Zegar wybił dziewiątą.
Na ten głos Tadeusz drgnął i znów się ku drzwiom rzucił.
— Ja panie proszę dać mi ten kostium, taki, jak jest!... — zaczął wołać rozpaczliwie — proszę... bo chyba oknem wyskoczę!...
Tecia porwała się od stołu, Wielohradzka wpadła z kuchni z sukmaną w ręku.
Obie podbiegły do rozkrzyczanego mężczyzny. Lecz on w paroksyzmie wściekłości nie widział podawanego stroju, lecz krzyczał ciągle, bijąc pięściami o drzwi:
— Chyba oknem wyskoczę!..
Tecia i Wielohradzka zamieniły z sobą porozumiewawcze spojrzenie. Oczy Wielohradzkiéj zaszły łzami. Nic nie mówiąc, położyła na krześle sukmanę i wsunęła się za parawan. Tecia wzięła sukmanę i kierezyę i weszła do pokoju Tadeusza, odsuwając go dziwnie silną ręką od progu.
— Proszę pana! — wyrzekła zdławionym głosem — oto wszystko gotowe!...
Podniosła oczy i spojrzała mu teraz prosto w twarz, lecz spojrzenie to było dziwne, badające i w gruncie chłodne. Długą chwilę oczy dziewczyny zatrzymały się na lalkowatéj twarzy mężczyzny i wreszcie znów znikły pod nabrzękłemi powiekami.
I milcząc, Tecia wyszła z pokoju, po raz pierwszy od bardzo dawna trzymając podniesioną głowę.
Tadeusz zaczął się ubierać, cokolwiek zmieszany i ostygły w swym gniewie. Panująca w drugim pokoju cisza drażniła go niewypowiedzianie. Ubrał się szybko i nagle w jasności świec zabłysnął jak kosztowne cacko, ładne i jaskrawe. Strój ten, zmanierowany i teatralny, upiększony kosztownością materyałów, z których był zrobiony, doskonale nadawał się do jego lalkowatéj urody wypieszczonego paniczyka. Gdy zapiął pas, zarzucił kierezyę, błyszczącą, jak słońce, od haftów, złotych i srebrnych blaszek, a na lekko pokręcone włosy włożył czerwoną czapkę z pawiem piórkiem i pękiem różnokolorowych wstążek, ładny był jak malowanie, i czuł to sam wybornie, przybierając plastyczne pozy i biorąc się z delikatną rubasznością pod boki.
Spojrzał na zegar.
Było zaledwie wpół do dziesiątéj. Miał jeszcze przed sobą godzinę czasu, i teraz, gdy już był ubrany, nie wiedział, co z tą godziną zrobić.
Usiadł na krześle i nadstawiał ucha, chcąc posłyszeć teraz głos matki albo Teci.
Lecz cisza była zupełna. Nawet Tecia musiała już pójść do domu, gdyż nie słychać było łoskotu maszyny, ani szczęku jéj nożyczek.
Znudzony, spojrzał dokoła i na półkach ujrzał grubą w żółtéj oprawie książkę.
Machinalnie sięgnął, otworzył i zaczął czytać po francusku:

Nagle zabłysnął cały pałac od niezliczonych świateł, drzwi środkowe otworzyły się i jakaś kobieta, córka Hamilkara, okryta czarnemi szaty, ukazała się na progu.

Salammbô!
Przypomniał sobie swój powrót z Concarneau, tę książkę czytaną w wagonie wśród gorączki rozstania, późniejsze swe sny fatalne, dręczące, w których widywał Muszkę jako ową Hamilkara córkę.
I znów czytać zaczął.

Jéj włosy, posypane piaskiem fioletowym, zebrane były wysoko na wierzchu głowy, według mody chanaeńskich dziewic. Sznury pereł, uczepione u jéj skroni, spadały aż do kącików jéj ust, różowych, jak granat na wpół otwarty. Na piersi miała cały zbiór drogocennych klejnotów, lśniących jak łuski rybie. Jéj ramiona, pokryte dyamentami, występowały nagie z fałd tiuniki bez rękawów, ugwieździonych purpurowemi kwiatami na tle czarnego jedwabiu.

Zamknął książkę i chwilę długą siedział, przedstawiając sobie Muszkę w tym stroju. Zwłaszcza kask jéj rudych włosów, posypanych fioletowym piaskiem, dokładnie rysował się przed jego oczami.
Wybiła jedenasta.
Wielohradzki zerwał się i narzucił płaszcz na ramiona. Wbiegł do pokoju matki, lecz Wielohradzka spała, oddychając ciężko. Po raz pierwszy może nie obejrzała stroju syna idącego na bal, nie pożegnała go zwykłem: „baw się dobrze, moje dziecko!”
Wielohradzki chwilę stał na środku pokoju, wahając się, czy zbudzić matkę, przeprosić i pożegnać.
Lecz śpieszył się, a przytem czuł, iż od téj matki, która oddycha tak ciężko tam, po za parawanem, nie pozyska zbytniego zapasu dobrego humoru na przebycie wieczoru. Nie była to już owa „mamuś” dawnych czasów. I szybko zbiegł ze wschodów, czując do matki żal, iż tém zmęczeniem swojem, smutkiem, skłopotaniem psuje mu dobry humor, zabawę... wszystko. Stróż zawołał mu sanki, i cała gromada sług, stojąca w bramie, doznała olśnienia na widok kostiumu, przebłyskującego w fałdach płaszcza.
Z wielkim szykiem i elegancyą Tadeusz, pod pozorem naciągnięcia okrycia, odkrył przed tém niewykwintnem gronem przebogactwo swego stroju i, brzękając podkówkami, przeszedł przez bramę z czołem podniesionem dumnie.
Sanki ruszyły z miejsca, a sługi chichotały się, trącając łokciami:
— A to się wyczupurzył... chi! chi! chi!...
— A sługi nawet nie mają.
— A żydy do nich wciąż po raty chodzą!...
— A jak to chodzi, jak gąsior, co stado wodzi!...
— O joj! o joj!...
Lecz stróż zgasił gaz i ćwierkające grono, okryte derami chustek, rozpierzchło się po ciemnościach klatek wschodowych.






XII.

Na estradzie, pokrytéj purpurowem suknem i udrapowanéj białym i różowym muślinem, siedzi stara pani Bodocka w fioletowéj aksamitnéj sukni.
Na głowie ma brylanty, na rękach ma brylanty, na piersiach ma brylanty, na szyi ma brylanty, w uszach ma tak wielkie brylanty, że aż dwa druciki, założone za włosy, podtrzymują te olbrzymie kule, z obawy, aby uszy magnatki nie przerwały się wskutek tego ciężaru.
Oświetlenie jaskrawe, elektryczne, zapala czarodziejskie blaski w massie tego skrystalizowanego węgla. Na tylnéj ścianie gobelin, zielonawy, przygasły, służy za doskonałe tło dla uwydatnienia promieni tego słońca. I wzrok każdego wchodzącego do sali balowéj ciągnie ta świetlana massa, rozsypująca dokoła tęcze ogni i blasków. Siedząca obok namiestnikowa, księżna Ponikwicka, Malężyna i inne gasną zupełnie ze swą wystawą turkusów, szafirów, pereł i opali. Brylanty swym blaskiem zabijają wszystko, mając w sobie jakąś okrutną czystość skoncentrowanych łez nędzarzy całego świata.
Dokoła sali biegną galerye, drapowane biało i różowo, ubrane zielenią i pękami storczyków.
Filary podpierające te galerye mają na sobie plisowane powijaki różowe i gałęzie bluszczów, czerniące się na tém tle przejrzystem. Jest to banalna cukierkowa dekoracya sal balowych, ubranych gustem tapicerów o ciasnéj estetyce, i mająca w sobie sentymentalną miękkość tualet z czasów drugiego Cesarstwa. Jedynie tylko estrada, na któréj siedzą damy patronessy, udrapowana jest tkaninami kosztowniejszemi, pożyczonemi przez Dezyderego, lecz zawsze trzymanemi w tonach różowych, srebrnych i białych. I cała ta sala wygląda jak wielka sypialnia młodéj dziewczyny, przystrojona na wigilię ślubu.
Na galeryach tłok i wrzawa. Całe mieszczaństwo lwowskie, to uboższe, które nie mogło zdobyć się na kostiumy, wypełnia ciasne przestrzenie ganku, tłoczy się na ławkach i przybywa ciągle, bezustannie garnirując ściany mozaiką twarzy rozpływających się w téj górnéj wyżynie, jak gamma chromatyczna plam o mglistych i niewyraźnych barwach. Gdzieniegdzie migoce jasna tualeta kobiety, biały puch atłasowéj sortie de bal, okrywającéj zazdrośnie szczupłe ramiona młodéj panienki. Przeważnie jednak tualety są ciemne, surowe, wełniane. Wszystkie lornetki skierowane są na brylanty pani Bodockiéj. Nazwisko magnatki przebiega z ust do ust. Dają się słyszeć okrzyki podziwu, westchnienia, wykrzykniki. I znów wszystko tonie w ogólnym szmerze rozmowy lub w dźwiękach orkiestry, grającéj tuż po nad estradą, po za szpalerem oleandrów i świeżo rozkwitłych kamelii.
W sali na dole, pomimo stosunkowo dość wczesnéj pory, niemal pełno, a strojnie i błyszcząco od różnokolorowych kostiumów. Mężczyźni przeważnie we frakach czerwonych, niebieskich, liliowych, z białemi kwiatami w butonierkach. Niektórzy zarzucili domina. Jakiś czarnogórzec kręci się, odziany w swą baletową spódniczkę. Clown, wielce elegancki, żółty, atłasowy spaceruje z miną karawaniarza. Gdzieniegdzie czarne fraki kładą żałobną nutę. Lecz już akord wesoły kostiumów kobiecych rozjaśnia wszystko.
Właśnie osiem par bogatéj burżuazyi skończyło tańczyć pawana w strojach z czasów Henryka II-go. Rozchodzą się po sali — kobiety w białych i błękitnych atłasowych sukienkach z bufiastemi rękawami, mężczyźni w jedwabnych trykotach i niebieskich krótkich płaszczykach. Jak stado ptaków o lazurowych skrzydłach, krążą wśród łąki jaskrawych kolorów. Na tę brutalną nutę składają się przeważnie cyganki, których jest kilkanaście, odzianych szkarłatnie, i Carmencitty o mocno różowych spódniczkach.
Jakiś torreador w ciemno-czerwonym ubiorze kręci się wśród tego grona. Lecz już ostra czerwień złagodzoną i przyćmioną zostaje przez blado-zieloną barwę stroju kilku pań, idących menuetowym krokiem i trzymających się z gracyą za ręce. Są to prześliczne merveilleusy i towarzyszący im incroyables. Długie, opięte suknie kobiet owijają kształtne i smukłe ciała. Na ramionach bufy, stan krótki, kończący się pod piersiami. Na głowach blond peruki i wielkie kapelusze gazowe w kształcie bud, przewiązane wstążką tuż pod linią brody. W rękach trzymają ridicul’e z téj saméj, co i suknie, materyi. A materya to dziwna, cienka, pajęcza, elastyczna, blado-zielona, w wielkie róż bukiety. Mężczyźni, którzy towarzyszą tym merveilleusom, mają na sobie surduty z tego samego jedwabiu, żaboty, krótkie żółte kamizelki, pończochy i trzewiki ze sprzączkami; na głowach peruki i wielkie trójgraniaste kapelusze. Duże bukiety róż wonieją w ich dłoniach. I wszyscy ci ludzie są młodzi, ładni, smukli, kształtni: noszą dobrze swe kostiumy i mają w sobie delikatną gracyę figurynek z saskiéj porcelany. Jak klomb róż i bladych liści, klomb ruchomy, płyną wśród tłumu, uśmiechając się łagodnie. Na galeryi szepcą ich nazwiska. Są to przeważnie synowie i córki bogatych kupców miejscowych. Najpiękniejsza jest żydówką, ten ostatni, rosły i ładny chłopiec — synem właścicielki fabryki fortepianów. Wszystko to są dzieci Lwowa, wyrosłe na miejscowym terrenie, i galerya czuje się dumną z ich urody i wdzięku.
Nowy gwar i tłum przy wejściu. To malarze, rzeźbiarze i teatr wchodzą parami, jako „Wesele Skrzetuskiego”. Ostrogi brzęczą, pióra skrzydeł kołyszą się w przestrzeni. I wszystkich oczy zwracają się na Hanusię Borzobohatą i na pana Zagłobę, który toczy się powoli, założywszy ręce za pas złotolity. Orszak obchodzi powoli i przed estradą czyni nizkie pokłony. Stara pani Bodocka kiwa głową, brylanty dzwonią, jak grzechotki u sanek. Wesele przechodzi i znika pod ścianami, mieszając się z resztą kostiumowanego tłumu.
Teraz już pełno w sali, pełno i tak barwnie, iż oko widza barw tych nawet rozróżnić nie może. Błękit, zieleń, purpura, złoto i biel — wszystko miesza się razem, tworząc chaos puszczonego w ruch parteru kwiatów. Olśniewający blask elektrycznych promieni zalewa ten akord barw srebrzystą kaskadą. Brylanty, hafty, dżety, paciorki migocą; gazy, przetykane srebrem i złotem ciągną w powietrzu. I z téj całéj błyszczącéj massy podnosi się powoli żar, przesycony zapachem perfum, kwiatów i rozgrzanych ciał kobiecych. Atmosfera staje się podniecającą i niezdrową. Ludzie siedzący na galeryi doznają upojenia, i oczy ich, mimowoli znużone, cofają się w cień. Nagle dwunasta uderza, i orkiestra z werwą rozpoczyna skoczną przegrywkę. Gospodarze balu rozsuwają tłumy i, trzymając się za ręce, tworzą łańcuch, formujący puste miejsce u stóp estrady.
— Krakowiak! krakowiak!... — wołają wszyscy.
Na galeryach kobiety powstają, przechylają się przez balustradę. Inne wołają: „siadać!” i wchodzą na ławki. Ogólny ruch, hałas się wzmaga. Ten krakowiak, tańczony przez arystokracyę, to great attraction całego balu.
Tymczasem drzwi, prowadzące do sekretaryatu a dotychczas zamknięte, roztwierają się na rozcież i słychać przez chwilę brzęczenie podkówek.
Wszystkie głowy zwracają się w tę stronę. Chwilę panuje zupełna cisza, w któréj donośnie rozbrzmiewają dźwięki orkiestry, i ten brzęk niewidzialnych podkówek, fantastyczny i irrytujący.
I nagle, jak bukiet wspaniałych fajerwerków, wytryska ze drzwi massa takich oślepiających barw i złotych iskier, że patrzący doznają chwilowego olśnienia. Lecz już wąż tańczących biegnie przed estradę z hukiem, szumem i krzykiem. Spódnice kobiet, okolone purpurowemi wężami wstążek, wiewają szeroko. Wieńce na głowach szeleszczą, wstążki migocą w powietrzu. Mężczyźni błyszczą cali od haftów i blaszek, pawie pióra mienią się tęczowemi barwami w jasności elektrycznéj kaskady.
W pierwszą parę pędzi Charłupko, w białéj sukmanie, czerwonéj kierezyi, rosły, wielki, barczysty, z fantazyą udający nieźle chłopskie zacięcie. Uczepiona u jego ramienia, Dora Hohensteigen-Higmeringen bieleje jak gołąb w swym fantastycznym stroju wiejskiéj narzeczonéj. Biały atłasowy gorset, biały wieniec, białe wstęgi.
Ona sama biała, różowa, lalkowato piękna, troszkę onieśmielona tą teatralną pompą i zbliżeniem do galeryi widzów, którzy z jéj światem nic wspólnego nie mieli, ma w sobie niezgrabny wdzięk występujących na scenie po raz pierwszy debiutantek.
I wszystkie damy, biorące udział w tym krakowiaku, w pierwszéj chwili czują pewien rodzaj tremy, przestrachu scenicznego, i gorączkowe wypieki występują na ich twarze, ubielone welutiną, Prędko wszakże odzyskują pewność siebie i nabierają animuszu. Głowy, strojne w wykwintne wieńce kwiatów, wśród których połyskują brylanty i szmaragdy, podnoszą się wyzywająco. Ramiona, osłonięte jedwabnym muślinem koszul, i torsy, obciągnięte aksamitem lub atłasem gorsetów, prostują się tym ruchem właściwym kobiecie, która czuje, iż setki oczu na nią patrzą. Orzecka uśmiecha się, błyskając perłową bielą swych zębów. Muszka Statnicka bardzo dnia tego en beauté, jest prawie ładną w purpurze korali, przetykanych gwiazdami dukatów. Lecz uwagę wszystkich przykuwają mężczyźni: Charłupko, Jurek Bodocki, Pozbitowski, a zwłaszcza Wielohradzki. Z fantazyą i z pańską kraneryą, graniczącą z ładném zuchwalstwem, rozwiewają swoje kierezye, dzwonią podkówkami. Wielohradzki wyróżnia się przepychem haftów, błyszczących na jego sukmanie, i delikatnym czarem całéj postaci. Smukły, gibki, giętki, z prześliczną linią nóg i rasowemi stopami, przykuwa oczy wszystkich i wywołuje ogólne pochwały. Widzowie nazywają go „ten srebrny”, z powodu przewagi srebra w haftach kostiumu. Lecz szybko nazwisko jego przelatuje z ust do ust:
— To Wielohradzki!... Wielohradzki!...
Lecz już cały orszak uformował się w półkole i stanął przed estradą. Łuna światła bije nań rzęsiście, zapalając iskry w brylantach, srebrze, złocie i szychach kostiumów. Muzyka przycicha i Charłupko zdejmuje z głowy czapko, którą z chłopska zamiata po ziemi.
Stara pani Bodocka, jak Budda, okrasza pół twarzy niewyraźnym uśmiechem.
Dźwiga się z fotela i podchodzi na brzeg estrady.
— A zkądżeście-to, moi mili ludzie? — pyta z wytworną grzecznością.
— Ano... z pod Krakowa przyśliźwa pokłonić się jaśnie wielmożnemu państwu! — odpowiada Charłupko grzmiącym, donośnym głosem.
Szmer podziwienia rozlega się wśród sali.
Ta „pańska komedya” wprowadza w zachwyt mieszczaństwo lwowskie.
Tylko po kątach aktorzy i „literaty” urągają, wzruszając ramionami.
Pani Bodocka kiwa głową i stara się być dobroduszną.
— A no, to potańcujcie sobie, moi dobrzy ludzie!... — mówi, sadowiąc się na fotelu.
Charłupko kłania się nizko, nasadza z fantazyą czapkę na głowę i zwraca się ku orkiestrze.
— A no!... muzyka!... a ogniście! — woła ku galeryi.
Obejmuje w pół księżniczkę; za nimi szykują się do tańca inne pary. Wielohradzki daje pilne baczenie i szeptem wydaje komendę, przypomina, zachęca.
Nagle huczna przegrywka zmienia się w cichy akompaniament i Charłupko zaczyna śpiewać silnym, basowym głosem:

Sommes nous comme-ci, comme-ci, comme-ça,
Comme-ci, comme-ça, comme-ci, comme-ça,
Garçons de Cracovie, garçons de Cracovie![2]

Szmer uwielbienia przemienia się w szmer zdziwienia. To dziwaczne tłómaczenie popularnéj piosenki wprowadza w zdumienie mieszczaństwo. Lecz Charłupko uderza w podkówki, i wąż stubarwny, przystrojony delikatnemi skrzydłami muślinowych spódniczek, wije się po sali. Wszyscy tańczą jak baletnicy, składnie, karnie, i Wielohradzki czuje rozkoszną gorączkę, ogarniającą go całego. Nawet Kafthan pozbył się swéj tragicznéj miny. Uśmiecha się i z pewną ojcowską troskliwością czuwa nad swoją tancerką, ową czwartą córą, wyglądającą jak porcelanowa laleczka w niebieskim aksamitnym gorsecie.
Tancerze tworzą teraz koło i wirują szybko, z szelestem spódnic i brzękiem podkówek. Korale i paciorki dzwonią, kółka przy pasach brzęczą. Pawie pióra migają wysoko po nad całém kołem i nagle splatają się razem, gdy wieńce kobiet tworzą osobny parter maków, róż, chabru, kłosów, turkusów, gwoździków i klejnotów. I krzyżują się, mijają, powracając na dawne miejsca, jak ruchome klomby, kosze, bukiety błyszczące, migocące stubarwnemi blaski.
Wśród tego mieniącego się parteru błyszczy i wyróżnia się, jak gwiazda wędrowna, pawie pióro Wielohradzkiego, obficie nakropione brylantowym pudrem. Migoce w powietrzu ten tęczowo zabarwiony płat śniegu i ciągnie ku sobie oczy patrzących i inne pióra, mniéj błyskotliwe, mniéj wabne.
W klombie wieńców zaś mieni się i odróżnia mocą wielką brylantów ślubny wieniec księżniczki, wieniec fantastycznych, legendowych księżniczek, gdzie mirt z różami białemi się splata. Jest to cały poemat — ten pęk bieli kwiatowéj, osrebrzony rosą dyamentów, błyskających jak gwiazdy na bielejącym o zachodzie jesiennym nieboskłonie.
Delikatny welon z illuzyi przyćmiewa blask brylantów i biel kwiatów. I nagle wieniec dyamentów i błyszczące pawie pióro łączą się z sobą i płyną razem, wiodąc całą drużynę.
Umiejętną kombinacyą figur Wielohradzki wysuwa się naprzód, zajmuje naczelne stanowisko i tańczy z księżniczką. I od téj chwili cała publiczność zostaje porwana i podbita wdziękiem tych dwojga, od których bije jasność, łuna cała srebra, złota, brylantów, łamiących się migotów atłasu i uroku młodości. Inne pary toną w cieniu, służą za tło, uwydatniają piękność roześmianéj księżniczki i eleganckiego wodzireja.
Na dany znak wszyscy stają w półkole i orkiestra zawodzi teraz oberka. Tadeusz zbiera sukmanę na lewą rękę, prawą zaś obejmuje księżniczkę, która prostuje się, jak sosna. I sami, we dwoje, puszczają się w taniec po jasno błyszczącéj posadzce, w taniec zawrotny, rozpaczliwy, wprowadzający w stan jakiéjś ekstazy. Tadeusz co chwila przyklęka, dzwoniąc podkówkami, i wtedy na posadzce widać prześliczną linię jego nogi, kształtnéj bez zarzutu. Księżniczka tańczy ciągle równo, prosto, wyzywająco już teraz, błyskając pogodą oczu i szczerością dziewczęcego uśmiechu.
Z początku nieśmiałe tu i owdzie oklaski słyszéć się dają na galeryi i wśród tłumu. Niebawem zamieniają się w hałaśliwą wrzawę teatralnéj owacyi. Tadeusz upaja się tym tryumfem. Przedłuża umyślnie taniec, uśmiecha się, wciąga w siebie szelest braw i okrzyki tłumu. Aktorska strona jego charakteru występuje w całéj pełni i używa rozkosznych wrażeń. Uczucie wysokiego rozrzewnienia napełnia jego serce. Gdyby mógł, chciałby temu klaszczącemu tłumowi rzucić garść pocałunków, tak głęboko odczuwa wdzięczność za ten szelest uderzanych jedna o drugą dłoni.
Wreszcie, pijany prawie i bezprzytomny, zatrzymuje się, oddychając ciężko.
Wówczas dopiero spostrzega, iż ramię jego zbyt silnie przyciska kibić księżniczki. Lecz panna Hohensteigen-Higmeringen nie czuje tego sama, podniecona, rozgorączkowana, z purpurą rumieńców na rozpalonych policzkach.
Teraz krakowiak dobiega do końca.
Wielohradzki z wielką umiejętnością zachował dla siebie końcowy efekt oberka i pragnie pozostawić publiczność pod wrażeniem swego tańca.
Barwny więc wąż finałowy, banalne koło, podniesienie w górę czapek, skłonienie się przed estradą i zniknięcie we drzwiach z szumem, szelestem, brzękiem i ostatniemi tonami orkiestry.

· · · · · · · · · · · · · · · ·
Po upływie kwadransa tańczący przed chwilą krakowiaka zaczynają wchodzić niepostrzeżenie do sali balowéj i gromadzić się dokoła estrady, przyglądając się kostiumom, rozmawiając lub witając ze znajomymi. Natychmiast tworzą się dobrze zaznaczone koła i obozy. Arystokracya odcina się od reszty tłumu i, obrawszy estradę za rodzaj quartier général, a starą panią Bodocką za naczelnego wodza, tworzy „państwo w państwie” i zaznacza, że nie ma nic wspólnego z resztą społeczeństwa.

Mieszczaństwo bogatsze trzyma się osobno, w pozycyi zaczepno-odpornéj, rywalizując arogancyą spojrzeń i giestów, a niewielka grupa aktorów i „inteligencyi”, obrawszy kąt pod galeryą za rodzaj obozowiska, bawi się serdecznie i wesoło dziwaczną pozycyą reszty gości balowych. Nawet grany przez orkiestrę walc nie może połączyć tych klanów, wytworzonych całemi latami przesądów i śmiesznych układów społecznych. Linia, przecinająca salę na dwie połowy, linia moralna, staje się powoli materyalną i widoczną. Promień szeroki, i coraz to szerszy, posadzki zaczyna jaśniéć, jak pograniczna rzeka. Tylko „ci” z arystokracyi nie czują się bynajmniéj skrępowani: śmieją się i bawią głośno, zachowują jak u siebie w salonie, nie okazując najmniejszéj ciekawości w śledzeniu „tamtych” z mieszczaństwa. Przeciwnie zaś mieszczanie, nieswoi i nienaturalni, nieustannie wytężonym wzrokiem śledzą każdy ruch, giest, kostium obozu nieprzyjacielskiego i szepcą pomiędzy sobą złośliwe uwagi, pełne niechęci.
Wielohradzki wychodzi prawie ostatni i natychmiast spostrzega, że wejście jego na salę zostało zauważone i wywarło wrażenie. Muzyka gra walca, lecz nikt nie tańczy, i Tadeusz idzie wolno, zdjąwszy z głowy czapkę, którą trzyma z przyzwyczajenia, tak, jakby patelnię szapoklaka.
Idzie właśnie po owéj ścieżce granicznéj pomiędzy arystokracyą i mieszczaństwem, nie zdając sobie jeszcze sprawy, dlaczego ta ścieżka tak nagle powstała. Widzi lornetki galeryowe, skierowane ku sobie i, jak panna na wydaniu, prostuje się i gryzie wargi, aby je uczynić purpurowemi. Zapomniał w téj chwili o Muszce. Cały jest jeszcze przejęty i upojony tryumfem, który w swojéj fantazyi podnosi do bajecznéj potęgi.
Patrzy na prawo, na lewo, mruży oczy, mija obojętnym wzrokiem śliczne twarzyczki mieszczanek, które zwracają się ku niemu, jak słoneczniki ku tarczy słonecznéj. Przybiera minę znudzonego i przeżytego. Jakaś panienka w kostiumie Goplany, z wieńcem jaskółek na rozpuszczonych włosach, śledzi go szeroko otwartemi niebieskiemi oczami. Obok niéj — podżyła brunetka z pod ufryzowanéj grzywy, osypanéj deszczem cekinów, rzuca dziwaczne spojrzenie i wachluje się szybko. Wielohradzki powoli przesuwa się obok tych kobiet, zimny napozór i obojętny. Nie odróżnia żadnéj. Widzi tylko, że jest ich dużo i że wszystkie patrzą na niego z zachwytem.
Nagle...
Nagle na estradzie, na wschodach zasłanych purpurą dywanu, wytryska, jakby czarodziejską wywołana władzą, postać kobieca tak dziwna i piękna, tak niepodobna do innych, do tych Goplan, markiz, krakowianek, cyganek, które snują się dokoła niego, iż Wielohradzki staje, jak wryty, patrzy i widzi...
Włosy jéj posypane są piaskiem fioletowym i uczesane według mody dziewic chananejskich. Grona pereł, uczepione u jéj skroni, spadają aż ku kącikom ust, podobnych do otwartego kwiatu granatu. Na piersi jéj błyszczy cały zbiór kamieni drogocennych, naśladując układem łuskę rybią. Jéj ramiona, przystrojone brylantami, wybiegają nagie z fałd długiéj tiuniki, ugwieździonéj purpurowemi kwiatami na tle czarnéj gazy. Nogi jéj złączone są cieniutkim łańcuszkiem złotym, a wielki płaszcz ciemno-szkarłatny, skrajany z nieznanéj materyi, wlecze się za nią, jak fala posłuszna i cicha.
Wielohradzkiemu zrobiło się nagle jasno przed oczyma i w duszy.
Postać tę widywał często. Miała tę samą twarz bladą i oczy, które zdawały się patrzéć „po za widnokrąg ziemski”. Tak, bezwątpienia, była to córa Hamilkara, która powoli schodziła ku niemu, trzymając w ręce „małą lirę z hebanu”. Ta sytuacya poetyczna zachwyciła go. Utonął w niéj, mnąc w ręku swoją czapkę i łamiąc pawie pióro.
Muszka-Salammbô schodziła ciągle powoli, wlokąc za sobą ów płaszcz, utkany „z nieznanego materyału”. I przemiana w jéj twarzy była wielka i zrozumiała tylko dla tego, kto zna dokładnie kobiety i wie, jak fizycznie kameleonowe są to istoty. Z palącéj, choć napozór uśpionéj urody Maleniowéj nie pozostało nic. Twarz jéj była zbiorem najregularniejszych rysów, oczu ciemnych i rozszerzonych kreskami kohl’u, czoło wązkie i białe, odsłonięte królewsko w obramowaniu pereł, które zdawały się być żółte w porównaniu z tą skórą rudawéj szatynki. Lecz włosy jéj ściemniały i były to prawie krucze pierścienie o fioletowym odblasku rozsypanego na ich załamach pudru.
Filisterska imaginacya Wielohradzkiego nagle galopować zaczęła.
Salammbô!
Kto podszepnął Muszce strój wymarzony przez niego i nadawany jéj w chwilach szalonego pożądania, jakie dręczyło go po powrocie z Concarneau? Dlaczego wybrała ten strój? Dlaczego teraz tak powoli schodziła wprost naprzeciw niego, szukając oczyma kogoś w tłumie?
Szukała — i znalazła.
Wzrok jéj oczu sztucznie powiększonych zatrzymał się na twarzy Tadeusza, zatrzymał się długą chwilę.
Spojrzenie to łagodniało i zdawało się pieściwie, miękko obejmować całą postać chłopca, postać kształtną, smukłą, śliczną w tém przebraniu błyszczącém i jaskrawém.
Tadeuszowi dech zamarł w piersiach. Zamknął oczy na jedną sekundę. Gdy je otworzył, Salammbô zniknęła. Natomiast wodzireje balowi grzecznie, lecz stanowczo poprosili go o „zrobienie miejsca”.
Pary zaczęły stawać do kadryla, zbierając się powoli, jakby z musu. Wodzireje biegali i machali angielskiemi fularami o brzydkich, zgniławych barwach.
Wielohradzki cofnął się pod ścianę, i po raz pierwszy taki wodzirej biegnący wzdłuż sali wydał mu się głupią istotą. Pocieszał się jednak myślą, że to wodzirej „publiczny”, mieszczański“, gdy on — o!... on to przecie co innego.
Panienka ubrana za Goplanę przesunęła się znów obok niego i ciągnęła go widocznie ku sobie łagodnem niebieskich ócz spojrzeniem. Była ładna, dystyngowana i z wielką gracyą nosiła swój powiewny kostium. Wielohradzki spojrzał na nią z zajęciem, lecz zauważył, iż nikt z arystokracyi nie brał udziału w tańcach.
Postanowił trzymać się swoich i nie tańczyć tego wieczora zupełnie.
Wzrokiem zaczął szukać Muszki. Nie mógł odnaléźć jéj wśród tłumu, otaczającego estradę.
Przyszło mu na myśl, iż Maleniowa mogła odjechać do domu. Było to jéj zwyczajem. Przychodziła ostatnia, wychodziła pierwsza. Przymknął znów oczy i starał się ponowić wrażenie, otrzymane przed chwilą, a wywołane wzrokiem Muszki.
Ponowiło się, lecz tym razem delikatne i subtelne, jakby przysłonięte mgłą.
Było mu niemniéj miłe, a może nawet milsze, gdyż mniéj brutalne i targające nim, jakby szponami niewidzialnéj jakiéjś potęgi.
Muzyka teraz grała kadryla i hałaśliwe tony mieszały się z chromatyczną gammą rozmów i szelestem sukien i kroków po posadzce salonu.
Gorąco zaczynało być fatalne; ktoś otworzył lufcik, i prąd lodowatego chłodu bił teraz w głowę Tadeusza.
Wielohradzki oderwał się od ściany i ku estradzie zbliżać się zaczął. Czuł, iż powinien był trzymać się jakiéjś koteryi, skoro całe towarzystwo rozpadło się tak widocznie na obozy i oboziki.
W drodze spotkał Pozbitowskiego, który poufale ku niemu się nachylił.
— Jakie śliczne te Hartzówne!... — wyrzekł, ukazując dwie piękne panny, ubrane w suknie Empire — skoro nasze panie odjadą, weźmiemy się do nich wszyscy!...
— Panie odjeżdżają? — spytał Tadeusz, przygryzając usta.
— Tak! patrz, już się stara Bodocka zwindowuje z estrady!
Rzeczywiście, stara pani Bodocka schodziła z estrady, kołysząc się wspaniale, otoczona całym sztabem dam z „towarzystwa”. Odjeżdżały wszystkie, znajdując, że teraz obecność ich była zbyteczna, i że dosyć napatrzono się na ich wdzięki i brylanty. Spełniły czyn filantropijny, uświetniły zabawę swoją obecnością, i teraz odchodziły, dumne i zadowolone, w swych aksamitnych i atłasowych sukniach, obwieszone brylantami, jak obrazy.
Za niemi dążyły panienki i młodsze mężatki, krakowskie wesele, księżniczki, otulając się w zarzutki i szarfy z gazy. Malewicz, Maleni, Dezydery, mężowie, narzeczeni — słowem wszyscy mężczyźni high-life’u wychodzili także ostentacyjnie, zatrzymując wszakże wzrok na ramionach tańczących mieszczanek.
Pozbitowski, Charłupko, Bodocki i kilku młodszych zmawiali się pocichu i projektowali powrócenie do sali, skoro „panie” odjadą. Wdzięki mieszczanek ciągnęły ich, jak lep ciągnie muchy. Pragnęli skorzystać ze sposobności i zbliżyć się do tych kobiet, widywanych jedynie na ulicy zdaleka, lub w kościelnéj nawie.
Wielohradzki stał, niezdecydowany, nie wiedząc, sam, czy wyjść, czy zostać. Jego próżność ładnéj lalki nie zadawalała się tym krótkim tryumfem: pragnął zebrać więcéj hołdów i uwielbiających spojrzeń. Nagle tuż obok niego zadzwoniły ogniwa delikatnych łańcuszków. Salammbô-Muszka stała przed nim, na wpół ukryta po za draperyą namiotu. Olbrzymie liście palmy rzucały na jéj twarz cień ostry i dziwaczny, który przedłużał się jak czarna maska na jéj policzkach i oczach. Tylko nagie ramiona bielały i linia brody rysowała się jasno na tle tęczy drogich kamieni i czarnéj tkaniny.
Szybko, purpurowemi, jak „kwiat granatu”, ustami, Muszka-Salammbô mówić zaczęła:
— Jutro rano, bardzo rano, wyjdę z psem moim na przechadzkę. Udam się w stronę naszéj willi... Iść będę wolno... très lentement, car peut-être je rencontrerai quelq’un...
I rzuciwszy te słowa, zniknęła po za fałdami namiotu.
Fałdy dekoracyi zafalowały. Widocznie Maleniowa przesunęła się pomiędzy ścianą i draperyą i weszła do przedsionka. Wielohradzki uczuł się zupełnie pijanym. Maleniowa sama naznaczyła mu schadzkę. To już przechodziło najśmielsze jego oczekiwania. Nie radość jednak owładnęła nim, nie przeczucie rozkoszy, lecz dziecinna, szalona trwoga. Zdawało mu się, iż jakiś ciężar spadł mu na barki.
W téj chwili podbiegł do niego Pozbitowski.
— Słuchaj, Wielohradzki! — wyrzekł po francusku — weź ty dyrekcyę tańców. Oni nie mają pojęcia o porządnym kadrylu.
Wielohradzki spojrzał na niego z pod przymrużonych powiek.
Pozbitowski wydał mu się nędzny i śmieszny ze swą gwałtowną chęcią „zniżania się”. Wreszcie duma wezbrała mu piersi. Wzruszył ramionami i odparł niedbale:
— Co za idea zostawać tu po wyjeździe naszych pań...
Akcentował silnie to słowo „naszych”, jakby zaznaczając już nietylko posiadanie na wyłączną własność Muszki, lecz i tych innych, tych drugich, całéj fali strojnéj, błyszczącéj, ładnéj i pustéj, która w téj chwili rozpierzchała się po ulicach miasta w pudełkach karet, pudełkach przesiąkłych zapachem welutiny i perfumowanych brzegów sukien.
— Ależ... — protestował Pozbitowski.
— Nie nalegaj!... — ja odjeżdżam!...
Rzucił okiem dokoła i wzrok jego spotkał się z błękitnemi oczami Goplany.
Panienka trzymała się ciągle w pobliżu, naiwnie narzucając się swoją ładną i zgrabną osóbką.
Lecz we wzroku Wielohradzkiego tyle było ironicznéj pogardy, że dziewczyna, zarumieniona.. cofnęła się w fali swych rozpuszczonych włosów, zrozumiawszy intuicyą kobiecą, co ironia ta znaczyć miała.
I Wielohradzki, wsunąwszy rękę w kieszeń od spodni, roztargniony i wspaniały, przeszedł przez salę i zniknął w głębi przedpokoju.






XIII.

Ranek zimowy, szarawy i chłodny.
W powietrzu przedsmak wilgoci. Na ziemi płachty śniegowe białe, lecz skalane już smugami czarniawemi błota.
Lecz na drodze jeszcze, na szosie leży gruda ubita, twarda, zimowa, bramowana rózgami krzaków, które, zrozpaczone i rozczochrane, ciągną się czarną koronką w dal szarą i bezbarwną.
Po obu stronach drogi, na białém tle śniegu, drobnych tych krzaków jest moc wielka, cała armia, nieskończona ilość. Tylko gdzieniegdzie wystrzeli w górę pień drzewa, czasem prosty i smukły, często tragicznie pokręcony, jak upiór o liniach fatalnych do ziemi przykuty.
A pomiędzy krzakami wznoszą się śniegowe mogiły, pod któremi śpią butwiejące massy paproci i szczątki dzwonków na podściółce z mchu i sosnowych igieł. Czasem z takiéj mogiły rozpaczliwie wydobywa się badyl samotny i pełza nieruchomy po śniegu, jak wąż suchy i smutny.
Drogą, co się ściele i gubi w horyzoncie szarym, zaledwie u brzegów rozjaśnionym żółtawą światłością, idzie Wielohradzki, idzie powoli, oglądając się dokoła, zmarzły i niepewny.
Nie spał wcale, z obawy, aby nie zaspać i nie przybyć zbyt późno. Zerwał się o świcie, ubrał i pobiegł w stronę Pohulanki. Muszka nie oznaczyła dokładnie godziny. Powiedziała: „bardzo rano”. Mogło to oznaczać dziewiątą, siódmą, a nawet jedenastą godzinę. I nagle Wielohradzkiego zdjął przestrach wielki. Może Muszka czekała na niego napróżno? Zaczął rozpaczliwie oglądać się, szukając dorożki. Lecz napróżno. Nawet na placu Maryackim nie znalazł powozu. Biegł więc kłusem, roztrącając sługi, idące z koszami do miasta. Gdy przybył na drogę, z któréj boczna ścieżka prowadziła do willi Malenich, okryty był cały potem i zmęczony.
Nikogo nie było na drodze.
Wielohradzki zdjął czapkę z głowy i zaczął przechadzać się powoli, stygnąc ciałem, ale nie nerwami. Czekał tak już długie dwie godziny i zziębły dreptał na miejscu, wytężając wzrok wlepiony w pustkę drogową. Kilkakrotnie zwiodły go baby wiejskie, idące z mlekiem do miasta. Widząc zdaleka ciemną sylwetkę, prostował się i przybierał pozę nawpół pokorną, nawpół zwycięską. Lecz nadchodząca baba, jéj ciężkie buty, gniotące grudę, prędko wywodziły go z błędu. Po upływie dwóch godzin przestał się już spodziewać nadejścia Muszki i stał już z uporem pijaka, który postanowił wytrwać na raz obraném stanowisku. Czuł, iż nerwy dławią go, zaciskając gardło. Miał ochotę płakać i krzyczéć. Jego miłość własna, obrażona a rozkołysana i rozzuchwalona nagłém powodzeniem, stała nad nim jak kat, drwiąc i szydząc z jego porażki. Widział już bowiem Muszkę starającą się przed nim uniewinnić, wybłagać przebaczenie, Muszkę mówiącą dużo i półgłosem. On miał słuchać w milczeniu, rzucając niekiedy tylko jakieś gryzące słowo. Scena z „Właściciela kuźnic” zwłaszcza przedstawiała się jego pamięci. Sytuacye nie były podobne, lecz z biedy można je było zastosować.
Tymczasem droga stała się pusta, szara i zimna, gubiąc się w żółtawéj, brzydkiéj jasności horyzontu.
I nagle, niespodziewanie, ścieżką boczną nadeszła Muszka, prowadząc, jak zwykle, na rzemieniu Mika. Oboje, kobieta i pies, szli bez pośpiechu, powoli, jak istoty dobrze wyspane, najedzone i spokojne.
Suknia Muszki była bronzowo-czarna, téj saméj barwy, co sierść psa. Na kapeluszu jéj bielała niewielka jaskółka, przypominająca żółto-białą gwiazdę na czole Mika.
Wydostawszy się na drogę, Muszka nie przyśpieszyła kroku. Nie uśmiechała się do czekającego na nią Tadeusza, nie zdawała się być zaniepokojoną. Tylko oczy jéj nagle pociemniały i zwiększyły się głęboko tajoną namiętnością. Usta leciuchno zakrzywiły się, jakby ściągnięte nerwowo ku szczękom.
Trzymała ręce w kieszonkach żakieta, kryjąc w prawéj koniec rzemienia, na którym pies był uczepiony.
Gdy zrównała się z Wielohradzkim, który, zamiast iść ku niéj, stał ciągle na brzegu drogi, niepewny, zmieszany, prawie bez tchu i woli, powolnym ruchem wyjęła lewą rękę z kieszeni żakieta.
Ręka ta była obnażona, widocznie obnażona umyślnie, z intencyą obmyślaną po szczególe.
Wdzięcznym, giętkim ruchem podniosła Muszka ramię i dłoń swą ciepłą, woniejącą wtartą esencyą angielskich perfum, przytknęła do warg Wielohradzkiego.
Była to pieszczota napozór czysta i elegancka, flirt prawie dziewiczy i subtelny. Lecz dłoń Muszki miała w sobie cały poemat zmysłów.
Zanim Wielohradzki zdołał dojść do równowagi i przytomności, Maleniowa już oderwała dłoń od jego twarzy i ukryła starannie swą rękę w kieszonkę żakieta.
Bez jednego słowa, bez uśmiechu, niemal bez spojrzenia odeszła, ciągnąc za sobą psa, wyniosła i prosta.
Wielohradzki oczami pokrytemi bielmem śledził teraz jéj wysmuklą sylwetkę, odcinającą się dokładnie wśród pustki drogowéj.
Nie śmiał biedz za nią, nie śmiał przemówić słowa.
I tylko patrzył...






XIV.

W duszy Teci powstał bunt.
Był to rodzaj opadnięcia nagłego przewiązki, którą miłość założyła jéj na młode oczy.
Dziewczyna miała grunt silnie romantyczny, lękliwy i dziwaczny. Kochała Tadeusza sercem i wzrokiem. Lubiła harmonię jego urody, nie zdając sobie z tego sprawy. Pocałunki, któremi on ukradkowo obdarzył jéj szyję i usta, nie działały na jéj zmysły długo i tylko wywoływały w niéj nieprzyjemne zmieszanie, wrażenie raczéj przykre i trwożliwe. Powoli jednak, oswajając się z tą pieszczotą, Tecia zaczęła w niéj rozróżniać pewne wibracye nienormalne i przerażające.
Zastanowiła się nad tém zjawiskiem, i instynkt kobiecy odkrył przed nią szpetotę pocałunku bez przywiązania, jedynie dawanego i odbieranego dla wywołania summy pewnych wrażeń.
Tecia zrozumiała, iż Tadeusz nie kochał jéj nigdy, i bunt nagły powstał w jéj duszy, do téj chwili murzyńsko-niewolniczéj i zagarniętéj pod wyłączne panowanie brutalnego egoisty.
„Gdyby mnie kochał — myślała dziewczyna — nie całowałby mnie w ten sposób; pan Janczewski nie obchodzi się tak ze mną.”
Raz, schodząc z ciemnych wschodów, musiała być świadkiem, jak jeden z lokatorów drugiego piętra całował służącą, niosącą konewkę z wodą na górę. Przyciśnięta do ściany, ukryta w cieniu, Tecia widziała całą scenę, oświetloną słabo przez małe okienko, wykrojone w dachu i przepuszczające zaledwie blady strumień światła przez matowe szyby.
Ta jedna chwila posłużyła Teci do całéj seryi porównań. Tadeusz całował ją także „po kątach” w sekrecie, całował ją w szyję, w uszy, w oczy — tak jak ten „pan” całował służącą...
I duma kobieca obudziła się w niéj, spotęgowana uczuciem niesmaku. Zaczęła coraz więcéj analizować swój stosunek do Tadeusza, i porwał ją wstyd i zgroza. Śledziła teraz każdy czyn Wielohradzkiego, i milcząc, pochylona nad swą pracą, komentowała go z nieubłaganą surowością.
Całe lata serdecznéj męczarni, jaką przeszła, buntowały się w niéj teraz i odzywały głosami bolesnych wspomnień. Była to bowiem jedna z tych natur wyjątkowych, która urazy chowa w sobie, jak pszczoły miód, i na którą czas nie ma wcale kojącego wpływu.
Nagle, jak rzeka porywająca się ze swego łożyska, tak wystąpiło w niéj dokładne zrozumienie całéj sytuacyi. Wielohradzki téj pracowitéj mrówce, szanującéj ślepo porządek socyalny i rozdział pracy, wydał się próżniakiem i egoistą. Gdy szyła sukmanę na ów bal kostiumowy, z każdą blaszką nabraną na igłę brwi jéj ściągały się, usta zaciskały we wzgardliwém milczeniu. Gdy powróciła dnia tego do domu, znalazła pana Janczewskiego przesłuchującego Felka tabliczki mnożenia.
Od progu ogarnęła okiem stół, lampę i te dwie głowy, męską i dziecinną, zbliżone do siebie w jasnéj plamie światła.
Opodal babka robiła siatkę, przytwierdziwszy ją do krawędzi stołu. Na komodzie, odsuniętéj od ściany, błyszczał gorący samowar, czekały szklanki na tacy.
Tecia, jak do portu zbawienia, rzuciła się do téj atmosfery jakiegoś łagodnego dobrobytu i ciszy. Od tak dawna nie odczuwała, wchodząc na próg domu, téj rozkoszy powrotu i chęci odpoczynku wśród swoich. Cała jéj serdeczna istota rwała się zawsze do Wielohradzkich i przymus wchodził z nią zwykle w progi jéj domu. Teraz czuła się lżejszą i swobodniejszą. Zdawało się jéj, że stopy jéj są skute jeszcze jakimś niewidzialnym łańcuchem, lecz już cały tors i ramiona są wolne i zrywają się do lotu.
Szybko zajęła się herbatą i uśmiechem powitała nieśmiały ukłon pana Janczewskiego. Twarz mechanika rozjaśniła się nagle i głos jego pytający „na wyrywki” Felka „dziewięć razy siedem” zabrzmiał tryumfalnie. Tecia w téj chwili powróciła do dawnéj swéj roli „słonecznego promienia”, rozjaśniającego życie kochających ją istot.
Było jéj tak, jakby wyswobodziła się z piwnicy i wydostała w ciepłe i jasne przestworze. I tylko boleśnie raniło ją wspomnienie śpiącéj Wielohradzkiéj, która runęła na posłanie wyczerpana, z oczyma łez pełnemi. Uraza jéj i niechęć do Tadeusza wzrastała w niéj z niepojętą szybkością.
Usiadła przy stole, naprzeciw pana Janczewskiego i, pijąc herbatę spokojnie, przypatrywała się twarzy narzeczonego. Znalazła, że miał śliczne oczy i zęby, i śmiech jego, nieśmiały a szczery, kilkakrotnie pobudził ją do śmiechu. Gdy wyciągnął rękę, sięgając do koszyka z bułkami, ręka ta nagle zaczerwieniła się brutalną plamą w świetle lampy. Lecz po raz pierwszy czerwoność i szorstkość skóry nie raziły oczu Teci. Dziewczyna w téj chwili myślała, iż pan Janczewski przyrzekł zająć się wychowaniem Felka. Chłopiec siedział przysunięty do swego przyszłego szwagra, którego nad życie pokochał. I przez umysł Teci przebiegła myśl, iż zbrodnią z jéj strony byłoby rozrywać ten węzeł, to koło, które się zamknęło po za nią i które było środowiskiem i podstawą życia i bytu jéj całéj rodziny. Po raz pierwszy czyn ten wydał się jéj rzeczą złą i karygodną. Po raz pierwszy zaczęła zastanawiać się uważnie, odrzucając od siebie zaślepienie i gorączkę miłosną. Gdy po herbacie zmywała w kuchence szklanki i talerze, pierś jéj wezbrała nagłym płaczem i tęsknotą. Lecz nie był to płacz bolesny i przykry. Przeciwnie, łzy te przyniosły jéj ulgę i pewne uspokojenie. Oparła się o ścianę, tuż pod małą lampką, która płonęła wysoko, uczepiona na gwoździku. Słabe światełko oblewało delikatnie całą postać dziewczyny, otulonéj w miękką, białą chustkę włóczkową.
Kształtna jéj głowa i twarzyczka blada wysuwała się z téj śnieżnéj draperyi, mistycznie wdzięczna i ładna. Z oczu jéj płynęły ciągle łzy i drżały na rzęsach, na policzkach, na wargach ust pobladłych.
W téj chwili Tecia żegnała swą miłość miłości, kochanie kochania, i przestępowała próg rzeczywistego istnienia.
W godzinę późniéj Felek w długiéj białéj koszulce klęczał w swém zbyt krótkiém łóżeczku i odmawiał wieczorne pacierze. Z po za szczebli łóżka wysuwała się jego delikatna sylwetka, podobna do białego kwiatu o złotéj koronie jasno-płowych włosów.
Chłopiec złożył ręce i dobitnie, wyraźnie mówił naiwną modlitwę dziecięcą:

Aniele Stróżu mój,
Ty zawsze przy mnie stój,
Tak we dnie, jak i w nocy
Bądź mi zawsze ku pomocy!

Tecia stała obok łóżka, smutna i zgnębiona. Przyszła na nią reakcya a zarazem myśl, iż związała się lekkomyślnie z Tadeuszem i że obecnie nie należy do siebie; że pocałunki otrzymane, schadzki na przechadzce są to ważne zobowiązania, których rozrywać się nie godzi.
— Dobry Boże! — mówił tymczasem Felek, podciągając noskiem — daj zdrowie babci, Teci, wszystkim krewnym i wszystkim potrzebującym!...
Uderzył się trzykrotnie w piersi.
— Boże, bądź miłościw mnie grzesznemu!...
Przeżegnał się i wyciągnął ku siostrze ramiona.
— Dobranoc... pani Janczewska! — wyrzekł z nieśmiałym uśmiechem.
Spodziewał się, że Tecia, jak zwykle, rozgniewa się za ten żart i połaje go.
Lecz wbrew jego oczekiwaniu Tecia uśmiechnęła się i przytuliła brata do piersi.
— Dobranoc, szwagierku pana Janczewskiego!... — wyrzekła prawie wesoło.
W téj chwili postanowiła rozmówić się nazajutrz z Tadeuszem i bądźcobądź zakończyć tę dziwną a męczącą sytuacyę, w jakiéj od tak dawna znajdowała się prawie bezwłasnowolnie.
Gdy Tadeusz powrócił z biura, nie zastał w domu Wielohradzkiéj. Wyszła jeszcze w południe i poleciła Teci podać obiad, skoro Tadeusz nadejdzie. Od progu Tadeusz nerwami przeczuł usposobienie Teci i postanowił unikać nietylko rozmowy, ale nawet wzroku dziewczyny. Od rana bowiem żył w jakiejś fatalnéj atmosferze nadczułości, a dłoń Maleniowéj, ciepłą i wonną, czuł bezustannie na swéj twarzy. Zazdrośnie i łakomie chciał jaknajdłużéj przechować to wrażenie i w biurze zasłaniał ciągle twarz i oczy, nie chcąc nawet zbyt brutalną smugą światła spłoszyć zmysłowego zjawiska. Palce giętkie i długie Muszki dokładnie rysowały się na jego policzku. Dłoń atlasowa usta cisnęła. Za ręką tą szło wspomnienie ramienia, owych nagich ramion Salammbô, wysuwających się z fałd tiuniki czarnéj, tkanéj purpurowém kwieciem. Ramię to wywoływało cały poemat ciała i było gońcem jego rozkosznéj piękności.
Z zaciśniętemi usty, przybierając minę roztargnionego i zajętego ważnemi sprawami, zasiadł Tadeusz do stołu i zanurzył łyżkę w talerzu krupniku, który przed nim postawiła Tecia. Z całéj postaci dziewczyny, owiniętéj w biel chustki włóczkowéj, dojrzał tylko rękę spracowaną i czerwoną, znaczącą się wyraźnie na brzegu talerza. Miał ochotę przesunąć serwetkę po krążku porcelany, aby zmazać to dotknięcie i uczynić je nieistniejącém. Lecz obecność Teci onieśmieliła go. Czuł, iż dziewczyna dominuje nad nim w téj chwili i ma w sobie stokroć więcéj równowagi fizycznéj i moralnéj niż on. Próbował więc przełknąć łyżkę zupy, lecz gardło ścisnęło mu się nagłym żalem. Coś rwało się w nim na strzępy i paraliżowało nawet zwyczajne odruchy.
Tecia nie odeszła od stołu i stała teraz blizko Tadeusza, o kilka zaledwie kroków, otulona tak szczelnie wełną chustki, iż całe jéj ciało, biedne i strawione anemią, rysowało się dokładnie w téj cienkiéj i śnieżnéj powłoce.
Kilkakrotnie przymknęła i otworzyła powieki, przełknęła ślinę i nagle nizkim, sztucznym głosem spytała, przerywając co chwila rozpoczęte zdanie:
— Proszę pana... co téż... co téż z nami będzie?
Tadeusz podniósł głowę i pomimowoli spojrzał w twarz dziewczyny.
Twarz ta była sino-blada.
Ciemne podkówki podkrążały oczy. Usta zdawały się być zapadłe i obramowane błękitnawą linią.
Wzrok Tadeusza był błędny i głupi.
Z wąsów ociekał mu krupnik, oczy miał bielmem zmysłowém wciąż zasnute.
Tecia patrzyła nań surowo, ostro, z pod brwi ściągniętych.
— Bo, proszę pana... — zaczęła znowu — ja nareszcie chciałabym, aby te kłamstwa i udawania raz się już skończyły. Mnie to bardzo przykro okłamywać babkę, i mamę pana, i pana Janczewskiego. Trzeba, ażeby pan nareszcie się zdecydował i powiedział słowo babci, to jest... żeby się pan wreszcie oświadczył. Niech już nas uważają za narzeczonych... czy co!
Ostatnie słowa zabrzmiały prawie rozpaczliwie. Tecia, mówiąc „narzeczonych”, z trwogą widziała się zaręczoną Tadeuszowi. Lecz nie przewidywała jeszcze punktu wyjścia z téj całéj sprawy. Chciała tylko koniecznie prawdy, światła i wyjaśnienia. Cała jéj istota buntowała się teraz przeciw konieczności dalszego fałszu.
Wielohradzki powoli odzyskał równowagę. Zrozumiał natychmiast, iż nadarza się sposobność pozbycia się téj dziewczyny, która znów wydawała mu się głupią, prostą, trywialną szwaczką. Ironicznie więc zmrużył oczy, oparł się rękami o krawędź stołu i zaczął kołysać się na krześle.
— A!.. — wycedził przez zaciśnięte zęby — wreszcie panna Tecia przemówiła. Chodzi więc tak bardzo pannie Teci o to, ażebym się natychmiast oświadczył... Ale mnie się nie śpieszy, nie śpieszy... Jeżeli zaś pannie Teci taka sytuacya się nie podoba, to wolna wola! Żadne słowo nas chyba nie łączy i, właściwie mówiąc, nie wiem nawet o co pannie Teci chodzi... Mieliśmy dla siebie wiele przyjaźni, nic więcéj... Une simple camaraderie... c’est tout!
Rzucił tryumfalnie tych kilku słów po francusku, sądząc, iż dopełnią one przygnębiającego wrażenia i stanowczo zawstydzą Tecię.
Lecz ona, wbrew dawnéj modzie postępowania, nie ustępowała ani kroku, bynajmniéj niezmieszana obrotem, jaki Tadeusz chciał nadać ich całemu stosunkowi.
— Proszę pana — wyrzekła z pewną ironią, choć głos jéj drżał ze wzruszenia — niech pan do mnie nie mówi po francusku, bo to się nie na wiele przyda. Ja panu nie odpowiem temi samemi słowami, bo żeby tak mówić... i znajdować takie wykręty, to... trzeba być.. panem. Ja pytam się pana uczciwie i prosto: co będzie z nami?
Tadeusz cisnął łyżkę na stół i porwał się z miejsca.
— Z jakimi nami? — krzyknął zaperzony — z jakimi nami?... Co jest wspólnego między mną i panną Tecią? Czy ja kazałem pannie Teci pisać do siebie listy za granicę? Czy ja do panny Teci pisałem?...
Tecia nie poruszyła się z miejsca, tylko szeroko otwartemi źrenicami śledziła biegającego po pokoju Wielohradzkiego.
— A to oszaléć można! — wołał Tadeusz — Teraz panna Tecia roi sobie do mnie jakieś pretensye i każe mi się oświadczyć babce. Czy ja przyrzekałem Teci małżeństwo?... Kiedy? jak? gdzie? za co? po co? dlaczego? Sama Tecia ciągle za mną chodziła i narzucała mi się swoją osobą...
Okrutny i bezwzględny, nienawidzący w téj chwili wszystko, co mąciło mu jego ekstazę miłosną, powtórzył raz jeszcze:
— Narzucała mi się Tecia swoją osobą...
Rodzaj spazmatycznego jęku wydarł się z piersi dziewczyny.
— O... o... Boże! — wyrzuciły jéj pobladłe wargi.
Lecz Tadeusz był nieubłagany.
— Tak, tak!... niéma co teraz biadać i wołać: Boże!... To posłuży pannie Teci za naukę i da dowód, że panienka powinna umiéć się cenić i zachowywać przyzwoicie...
Odsapnął, powrócił do stołu, usiadł i zanurzył znów łyżkę w talerzu.
— O, krupnik wystygł zupełnie... i to wszystko przez fochy panny Teci...
Machinalnie, z przyzwyczajenia usługiwania drugim, Tecia wyciągnęła rękę.
— Niech pan da... ja odgrzeję...
Wyszła i w kuchni porwały ją dreszcze i łkanie. Lecz całą siłą woli stłumiła je, zagryzając usta prawie do krwi. Ogień wygasł. Rozpalać zaczęła drżącemi rękami. Z pokoju dolatywał ją gwizd nerwowy nie w takt gwizdanéj polki. Tadeusz, chcąc utrzymać się w ironicznym nastroju, gwizdał, bębniąc palcami po stole.
Tecia zamknęła oczy i stała tak długą chwilę, jakby pogrążona w katalepsyi.
Gdy się ocknęła, uczuła się lekką i zdrowszą. Nietylko ramiona, lecz cała jéj istota potargały teraz pęta fałszu i obłudy. Zdawało się jéj, że przebyła jakąś straszną operacyę, wyrwanie zęba, który bolał ją bezustannie.
Drżąc jeszcze z osłabienia, lecz bynajmniéj nie zrozpaczona, Tecia wylała gorący krupnik na talerz i z pewną odrazą, lecz zarazem wdzięcznością, zbliżyła się do Tadeusza.
— Proszę pana.. krupnik — wyrzekła naturalnym, cichym swym głosem.






XV.

Pani Pake wsunęła się za Wielohradzką delikatnie i ostrożnie do pokoju Tadeusza.
— Niech się pani nie frasuje — wyrzekła donośnym szeptem — my to tak składnie i cicho załatwimy, że się pan syn nie zbudzi.
I zwrócona ku drzwiom, upominała, nakazując ciszę i spokój.
Tadeusz otworzył oczy na sekundę, lecz natychmiast je zamknął. Zrozumiał, że chodzi tu o zajęcie ruchomości przez panią Pake, która o ósméj zjawiła się z komornikiem, taksatorem i pomocnikiem komornika.
Od pół godziny opisywano meble kuchni i pierwszego pokoju, maszynę do szycia, kredens, kanapę krytą włosieniem, zniszczony dywan, tanie firanki, szafę, lampę, rondle, maszynkę spirytusową: ubogie i smutne narzędzia koniecznego, codziennego istnienia.
Wielohradzka, blada, lecz zawsze wyniosła i dystyngowana, sama wyciągała z kątów rozmaite rupiecie, otwierała szuflady, wskazywała zapomniane graty. Uczciwość jéj bowiem była wielka i zdawało się jéj, że splamiłaby się kradzieżą, wyjmując cokolwiek z pod zastawu. I tylko wzgardliwe milczenie komornika lub wzruszenie ramion taksatora, na widok nędzy ukazywanych sprzętów, napędzało jéj trochę krwi do czoła.
Pani Pake chodziła po kątach, pomrukując i narzekając od czasu do czasu żałośnym głosem:
— Ja myślałam, że pani ma lepszy dobytek... a to taki interes, to nie żaden interes. No!.. niechaj ja wiem, że pani jest honorna pani i mnie nie ukrzywdzi!...
Zbliżyła się do szafki, w któréj leżały poukładane trofea kotylionowe Tadeusza. Złoto i srebro orderów i cacek zamigotało przez szyby. Chciwie wyciągnęła rękę, lecz szybko cofnęła ją z uczuciem zdziwienia i pogardy.
— Jakieś cacki! — wyrzekła, kręcąc głową.
Wielohradzka z całéj duszy pragnęła, aby Tadeusz nie obudził się i nie odczuł tego upokorzenia, jakie ona sama przechodziła w téj chwili. Były to tortury jéj dumy, Golgota jéj pychy. Instynktem kobiecym odczuwała, iż te tortury zdwoją się w duszy jéj syna.
Rzeczywiście, Tadeusz, leżąc nieruchomy, z oczyma silnie zaciśniętemi, czuł może po raz pierwszy straszną urazę do własnego niedołęstwa i niezaradności. Ci ludzie, spadający, jak sępy, na ubogie sprzęty, które dla niego przedstawiały zaledwie wartość mebli zapełniających więzienną celę, smagali go szpicrutą śmieszności, przykuwali do pręgierza trywialnego groszowego bankructwa. Ubezwładniony sytuacyą głupią i dziecinną, w jakiéj się znajdował, leżał pod ciepłą kołdrą watowaną, z głową owiniętą fularową chustką, jak mumia smutnie nieużyteczna. Dokoła siebie słyszał głos matki, szelest jéj sukni, szept pani Pake, cichy charkot taksatora, półgłośne odpowiedzi komornika i, milcząc, asystował komedyi wywłaszczenia, tragicznie zabawnéj farsie szarpania się dwóch istot o sprzęt drewniany i trochę słomy lub włosienia. Pod kołdrą zaciskał pięści z wściekłości, iż nie może wyrzucić za drzwi tego szepcącego stada, które w téj chwili taksowało półeczki trzcinowe i jego lusterko, jego własne lusterko, piękne, szlifowane w kanty i oprawne w imitacyą kości słoniowéj. Przezorność jednak nakazywała mu milczéć i swą rolę mężczyzny i głowy rodziny ograniczyć do neutralności zupełnéj.
W kwadrans późniéj, gdy matka zamknęła drzwi za panią Pake, która wyszła ostatnia, dygając i przydeptując zbyt długą spódnicę, Tadeusz odetchnął, odwrócił się od ściany i pogrążył w słodkiém półmarzeniu.
Wczoraj, przechodząc przez Ogród Jezuicki, spostrzegł Muszkę. Szła sama, prosta i sztywna, w swym króciutkim żakieciku i spódnicy w formie parasola, spódnicy, rozpiętéj na stalkach, która kręciła się za każdym jéj krokiem, jak duży pusty kojec, zawieszony na sznurku.
Tadeusz zwolnił kroku i mimowoli podziwiał tę butną arogancyę, z jaką Muszka szła wciąż prosto, nie ustępując nikomu i nie zbaczając ani na cal jeden z raz obranéj ścieżki.
I w chodzie tym była cała synteza jéj istoty moralnéj. Wciąż naprzód, przed siebie, depcąc wszystko, co mogło wykoleić jéj stopy. Od czasu do czasu nerwowo odrzucała nogą kamyk lub przegniłą gałązkę, leżącą na drodze.
I taką była siła jéj arogancyi i z pod przymrużonych powiek patrzących oczu, iż przechodnie usuwali się jéj z pewną skwapliwością z drogi, a ona przechodziła mimo z ramionami, szeroką linią rozłożonemi, z rękami ukrytemi w kieszeniach żakietu, z głową podniesioną wysoko i z linią ust, skrzywioną nieco ironicznie pod cienką osłoną wualki.
Wielohradzki zawahał się, nie wiedząc, co czynić. Lecz ona dostrzegła go i szła wprost ku niemu, napozór sztywna i obojętna, w istocie drżąca cała. Z ziemi biły już ciepłe i wilgotne wonie wiosenne; w powietrzu ciągnęły się smugami, pomimo zimna i wnikały w piersi i krew ludzi. Muszka znalazła się tuż przy Tadeuszu. Jak dwa dyamenty śrubą zakręcone, tak mignęły jéj oczy, rzucając na prawo, na lewo, w dal badawcze spojrzenie. Nie zatrzymując się prawie, ciągle prosta i obojętna, przez nerwowo zaciśnięte zęby rzuciła krótkie, urywane zdanie:
— Dzień dobry!... Mówiono mi, że pan zna się na starych meblach... J’ai trouvé une occasion rare... Meble gdańskie... wiek siedemnasty... Proszę przyjść jutro o szóstéj... Dopomoże mi pan établir le prix.
Powieki jéj teraz załopotały, jak skrzydła ptaka, który zmęczył się zbyt forsownym lotem.
Nieznacznie skinęła głową i poszła daléj, szeleszcząc dyskretnie jedwabiem podszewek.
Wielohradzki przestał się już dziwić swéj nadzwyczajnéj szansie.
Przyjmował teraz te królewskie niespodzianki losu z osłupieniem, lecz bez wstrząśnienia. Czuł i wiedział, że Muszka nie należy do rzędu kobiet, które podobny flirt zawiązują lekko i bez naprzód obmyślonego planu. Dawał się już teraz prowadzić poprostu za rękę, nawpół przytomny i ogłupiały. On sam już do niczego nie dążył i nic nie pragnął. To ona dążyła i pragnęła za dwoje.
W osłupieniu tém pogrążony, leżał teraz w łóżku po odejściu komornika. Miał wygląd człowieka, który jest w przededniu jakiéjś katastrofy. Uniknąć jéj niepodobna. Cała więc istota milczy w nerwowém oczekiwaniu. Czuł tylko, iż to prozaiczne zajęcie mebli niweczy najzupełniéj poezyę jego do Muszki stosunku. Chciał koniecznie czuć się szczęśliwym z naznaczonéj schadzki i nie umiał już sformułować czystego i wyraźnego zadowolenia. Zdawało mu się, że Muszka widziała go w téj fatalnéj sytuacji, leżącego nieruchomo z zamkniętemi oczami, gdy pani Pake pogardliwie szeptała, wskazując na półeczki, na których leżały trofea ostatniego kotyliona.
— Jeszcze jakieś cacki!...
Oddawna bowiem miał to uczucie, że Muszka jest po za drzwiami, że pociśnie klamkę, wejdzie lada chwila i całą jego nędzę i niedostatek, śmieszny, centowy, zobaczy. Często nie śmiał podnieść głowy, a nerwy jego, rozdrażnione i rozigrane, halucynacyę tę potęgowały z coraz większą siłą.
Gdy Wielohradzka weszła nareszcie do pokoju, zaniepokojona zbyt długim snem syna, Tadeusz otworzył oczy i leniwie podniósł głowę.
— Dzień dobry mamie!... — wyrzekł powoli, zniechęconym głosem.
Wielohradzka zbliżyła się i delikatnie pocałowała jego czoło.
— Dzień dobry! byłam niespokojna... już późno! Czy czujesz się zmęczony?
— Nie!... dlaczego?
— Spałeś tak długo...
— Nie spałem w nocy. Głowa mnie boli.
Jak kapryśna kobieta, zastawił się natychmiast bólem głowy.
Usiadł na łóżku, zdjął fular, który wiązał umyślnie na noc, aby włosy układały się w jedne i te same linie.
Wielohradzka podała mu flaszeczkę z wodą kolońską.
— Natrzyj skronie. Może weźmiesz antypiryny?
Lecz on potrząsał przecząco głową.
— Nie! nie! potrzeba mi tylko świeżego powietrza i spokoju.
Unikał spojrzenia w twarz matki. Nie chciał w niéj wyczytać wrażeń świeżo przebytéj ciężkiéj chwili. Zagłębił się cały w ręczném lusterku, które zawsze miał koło łóżka, na stoliku.
— Okropnie dziś wyglądam!... — zadecydował półgłosem.
Wielohradzka westchnęła.
— Nie idź dziś do biura!... — zaproponowała nieśmiało.
— O! nie! nie! pójdę!... Niech tam! zdechnę w tym deptaku!
Machnął ręką ze wspaniałą pogardą.
— Tém lepiéj!... — wyrzekł ironicznie i lusterko w fałdy kołdry porzucił.
Wielohradzka pokiwała głową.
— Ach!... Tadziu! Tadziu!... jak téż można tak mówić! Toć obraza Boska!... Grzech śmierci żądać!...
Tadeusz brwi zmarszczył i odparł nerwowo:
— Grzech kazać człowiekowi tak pracować, jak ja pracuję!... Koń dorożkarski ma chwilę wytchnienia, a ja dnie i noce muszę mordować się w tém przeklętém biurze!...
Wielohradzka ręce opuściła z rozpaczliwym smutkiem.
— Co począć!... co począć!
— A no nic! Zapracować się na śmierć! To wszystko!
— Wstawaj tymczasem, mój biedaku! Może się, da Bóg, wreszcie to wszystko przemieni!...
— Och!...
Wielohradzka skierowała się ku drzwiom, lecz nie odchodziła. Widoczném było, iż miała coś na sercu, jakiś ciężar, i nie wiedziała, jakiemi słowy określić to uczucie. Nie mogła jednak, pomimo chęci, zataić tych myśli przed Tadeuszem.
Wczoraj bowiem wieczorem Piknicka, wezwawszy ją do siebie, zawiadomiła, że Tecia zdecydowała się nareszcie oznaczyć dzień swojego ślubu z panem Janczewskim.
Radość Piknickiéj była wielka. Pan Janczewski, uszczęśliwiony, przysłał tort i bukiet dla Teci. Należało więc ów tort zjeść w gronie przyjaciół. Dlatego téż Piknicka spodziewa się, iż pani Wielohradzka z panem Tadeuszem raczą zaszczycić jéj skromne mieszkanko swoją obecnością i o godzinie szóstéj przyjdą na skromną herbatkę.
Oto o co prosi pani Piknicka, Tecia, Felek i pan Janczewski.
Wielohradzkiéj zamarły na ustach wyrazy. Ona, tak zwykle przytomna i panująca nad swojemi wrażeniami, w pierwszéj chwili nie mogła znaléźć słów i wzrokiem śledziła Tecię, spokojnie siedzącą koło stołu i pijącą herbatę.
Dziewczyna była tylko bardzo blada i unikała widocznie spotkania oczu matki Tadeusza, lecz nic w postępowaniu jéj nie zdradzało nerwowego zgnębienia lub rozpaczliwéj determinacyi.
Wielohradzka równocześnie uczuła się szczęśliwą, iż cała ta sprawa przybiera równie pomyślny obrót; jednak jéj macierzyńskie serce zaniepokoiło się z obawy, jak Tadeusz przyjmie tę wiadomość.
Gdy powróciła do domu i w ciszy nocnéj zaczęła rozmyślać i zastanawiać się głębiéj, doszła do przekonania, iż radość jéj jest zła i nieuczciwa, i że przedewszystkiém powinna dbać o szczęście syna.
Ponieważ Tadeusz widział swoje szczęście w małżeństwie z Tecią, należy uczynić wszystko, aby to małżeństwo doszło do skutku.
Wszystko, a przynajmniéj to, co jest możliwe i konieczne do spełnienia.
Postanowiła więc rozmówić się z synem, i choć z sercem ściśniętém, ale poprosić Piknicką o rękę Teci dla Tadeusza. Prosta jéj bowiem i nieskomplikowana natura nie śledziła przemian w fazach miłostek syna. Nie przypuszczała, iż Muszka zajęła znów miejsce Teci. Dla niéj Tadeusz kochał teraz Tecię i seryo pragnął pojąć ją za żonę.
Po kilku chwilach wahania nieśmiało przystąpiła do rzeczy.
— Piknicką prosiła nas dziś na herbatę... — wyrzekła z zakłopotaniem, a twarz jéj, zmęczona i blada, w obramowaniu siwych włosów nabierała lekko różowéj barwy.
Tadeusz porwał się, jak sparzony ukropem:
— Ja nie mogę!... nie pójdę!... mam dziś five o’clock u Pozbitowskich...
— To się dobrze składa... bo i ja sądziłam, że iść nam nie wypada...
— Dlaczego? niech mamcia idzie!
— Nie!... iść nie mogę, zanim się z tobą nie rozmówię... Czy wiesz... że dzień ślubu Teci z panem Janczewskm jest oznaczony?...
Wielohradzki sięgnął ręką po lusterko.
— A!... — wyrzekł obojętnie.
Wielohradzka spojrzała nań zdziwiona.
— Jakto? przyjmujesz tę wiadomość z taką obojętnością?
— A dlaczegoż ma być inaczéj?...
— Ja sądziłam...
— Co?
— Przypomnij sobie naszą rozmowę podczas bytności Radolta...
— Nie pamiętam!...
— Mówiłeś mi, iż chcesz się żenić z Tecią... że...
Umilkła, zdjęta nagle jakimś wstydem kobiecym wobec tego łatwego zapomnienia drugiéj kobiety przez wzgardliwą lekkomyślność mężczyzny.
Tadeusz wzruszył ramionami i skrzywił się z niesmakiem.
— Proszę mamci!... — odparł, cedząc słowa — proszę mamci: skoro się jest młodym, dużo głupstw się po głowie roi. Rozmyśliłem się... zastanowiłem i widzę, że mamcia miała zupełną racyę. Nie mogę ożenić się ze szwaczką!... Ça serait un peu trop fort!...
— Ależ...
— A teraz, mamciu, proszę nie rozmawiać ze mną nigdy w téj kwestyi. Stało się zadość życzeniom mamy: sądzę więc, że mamcia będzie zadowolona.
— Jednakże, gdybyś miał cierpiéć...
Tadeusz, rad, że będzie mógł dręczyć matkę tém urojoném cierpieniem, odparł:
— To już moja rzecz!... a teraz idę do biura!
Wielohradzka wyszła i w pokoju zastała Tecię, która, tak jak zawsze, przyszła do roboty i siedziała już koło okna, przygotowując maszynę. Na stole leżał rogalik Tadeusza, w kuchence gotował się samowar. Cicho usłużna dziewczyna wypełniła codzienne zadanie.
W téj chwili serce Wielohradzkiéj ścisnęło się wielkim żalem.
To drobne ptaszę miało odleciéć na zawsze. Jakaś inna zuchwała głowa zarysuje się zamiast téj delikatnéj sylwetki na jasnéj szybie okna. Wszystkie noce, przeczuwane nad pilną robotą w towarzystwie téj spokojnéj i potulnéj małéj, przesunęły się jéj przed oczami.
I z kobiecym brakiem logiki, ale zarazem z tą uczuciową solidarnością, która łączy wszystkie kobiety w armię wrogą przeciw mężczyznom, Wielohradzka uczuła sama ściśnięcie serca i żal głęboki do Tadeusza. Dlaczego nie chciał teraz Teci? dlaczego odwracał się od niéj z taką nadętą pychą?
W téj chwili Tecia podniosła głowę i spojrzała na starą kobietę swemi wielkiemi, przeczystemi oczami.
To dopełniło miary.
Wielohradzka podeszła szybko ku dziewczynie i, nie szukając pretekstu, chcąc poprostu uczynić ulgę swemu sercu, objęła Tecię ramieniem.
— Moja Tecia!... moja biedna Tecia!... — wyszeptała, całując głowę dziewczyny.
I w oczach miała łzy, wargi jéj drżały.
Tecia przytuliła głowę do piersi Wielohradzkiéj i zamknęła powieki.
Po raz pierwszy matka Tadeusza pieściła ją z taką prawdziwą macierzyńską dobrocią.
I w téj chwili rozpaczliwy ból ścisnął serce dziewczyny.
Lecz nie było w nim iskier miłosnego żalu za Tadeuszem; była tylko boleść, jaka szarpie serce córki w chwili rozstania się z ukochaną matką. I porwawszy delikatne ręce Wielohradzkiéj, Tecia okrywała je pocałunkami, szepcąc:
— Ależ ja przy pani zostanę... ja zawsze tu będę szyła.. ja pani nie opuszczę!...
W téj chwili w pokoju Tadeusza dały się słyszéć kroki
Wodzirej kierował się ku drzwiom.
Instynktownie obie kobiety odsunęły się od siebie i przybrały wygląd obojętnych istot.
W głębię swéj duszy zamykały starannie wszelkie objawy rzeczywistéj serdeczności.
I gdy Tadeusz wszedł do pokoju, już obie były zajęte usługą i czekały na jego rozkazy.
Wielohradzka drżącemi od wzruszenia rękami zawijała w papier rogalik i kawałki cukru, gdy Tecia, milcząca, owinięta bielą swego szala, szła do kuchni po gotujący się samowar.






XVI.

W biurze dnia tego Tadeusz spotkał Maleniego, który wychodził od namiestnika i zmierzał ku głównemu wyjściu.
Maleni za kilka godzin miał wyjechać do Wiednia. Tadeusz wiedział o tém od Charłupki i Bodockiego.
W ciasném przejściu korytarza, na szaréj ścieżce dywanu, znaleźli się nagle dwaj mężczyźni, sami, jeden wobec drugiego.
Serce Tadeusza zabiło tak gwałtownie, iż na chwilę wodzireja odbiegła przytomność.
Bezwiednie przycisnął się do ściany i stał, oczekując przejścia Maleniego.
Magnat szedł powoli, jak słoń w czapraku dystynkcyi i dygnitarstwa. Olbrzymia jego postać wypełniała wąwóz korytarza. Na plecach miał narzucone futro, i z ciemnego pasma kołnierza wysuwała się twarz cokolwiek obrzękła, okrągła, otoczona kilkoma półkulami podbródków, ujętych w ledwo dostrzegalne pasma rudawych faworytów.
Usta, zupełnie wygolone, drobne były i małe, jak u dziecka. Cała synteza charakteru Maleniego kryła się w rysunku tych dwóch warg, dobrodusznie a ironicznie zaciśniętych.
Oczy zato nie miały żadnego wyrazu.
Były drobne, małe, czarniawe, tonące w białości policzków.
Tadeusz uczuł się podwójnie wzruszonym i zmieszanym zbliżeniem Maleniego. Był to potentat w c. k. karyerze urzędniczéj i mąż Muszki. Podwładny i kochanek znaleźli się wobec dygnitarza i męża. Gdy Maleni minął Tadeusza, skłaniając lekko głowę, Tadeusz pochylił swoją tak, że twarz jego znikła zupełnie, a tylko wyszczotkowana czupryna zaciemniała na plastronie koszuli. Bez tchu wszedł Tadeusz do pokoju, w którym stało jego biurko. Chciał szybko usiąść, wziąć gazetę lub książkę i udać, że zagłębia się w czytaniu. Ale od progu powitały go chichoty Malewicza i Pozbitowskiego,
Stali na środku pokoju, a Malewicz ze śmiechu aż zwijał się, jak wąż, Pozbitowski zaś powtarzał spazmatycznie:
— Nie... jak Boga kocham.. to farsa... to niepodobna... to farsa!...
— Ależ nie!... — odpowiadał Malewicz — to prawda!.. oświadczył się wczoraj...
— I hrabiostwo przyjęli?
Parfaitement!...
— To umrzéć można ze śmiechu!...
Nagle drzwi się otworzyły i powoli, uroczysty tragiczny, przesunął się przez pokój Kafthan.
Miał brwi ściągnięte i minę stanowczą i zdecydowaną.
Widoczne było, iż zaszła w nim jakaś zmiana, jakieś postanowienie niedozwalania więcéj na drwiny, których był przedmiotem.
I tyle stanowczości było w jego chodzie, we wzroku, w sposobie przesunięcia się po ścieżce dywanika, iż Malewicz i Pozbitowski, którzy mieli usta pełne dowcipów i śmiechu, zajęli się nagle swojemi paznogciami i z gorliwością zaczęli szlifować i piłować owe nieszczęsne „rubiny”.
Tadeusz podszedł do biurka i na przechodzącego Kafthana spojrzał.
Kafthan wychodził zupełnie z biura, bo miał na plecy narzucone długie futro z ciemnym kołnierzem.
Tadeusz został uderzony podobieństwem chodu Kafthana do chodu Maleniego. Ta sama powolna, słoniowa powaga, to samo dźwiganie czapraka dystynkcyi i dygnitarstwa.
Kafthan znikł za drzwiami, i Malewicz z Pozbitowskim natychmiast szeptać zaczęli:
— Widziałeś?
— Widziałem!...
— Jak się nadął!
Il n’a pas l’air commode!
— Nie będzie można z niego żartować! Szkoda!
— Spodziewam się! Zięć hrabiego!
W téj chwili Malewicz zwrócił się ku Wielohradzkiemu.
— Wiesz, co Kafthan zrobił? — zapytał.
— Nie wiem — odparł obojętnie Tadeusz.
— Oświadczył się o czwartą pannę i został przyjęty!
— A!...
Wiadomość ta nie zajęła Tadeusza. W tém podnieceniu nerwowem, w jakiém się znajdował, co go obchodzić mogły zaręczyny Kafthana!
Lecz już Malewicz i Pozbitowski szeptali znów między sobą, jak dwie plotkujące kobiety.
— Zamianują go starostą w Dzerdzynie! zobaczysz!...
— Bardzo być może.
— Jak on to pocichu uplanował i urządził...
— Dla niego to partya! Będzie pusowany.
— No... i dla niéj: Kafthan bogaty.
— Tak!... ale... Zresztą prawda, że ona prawie nic nie ma. Jakieś sto tysięcy...
— I to problematyczne.
Tadeusza szepty te doprowadzały do wściekłości. Odwrócił się ku oknu i patrzył przez szyby, z których spływały roztopione strugi wody. W ogrodzie leżał jeszcze śnieg, lecz już miejscami czerniła się ziemia i jakieś niewyraźne, zielonawe cienie snuły się po gałęziach i pniach drzew.
Po alejach biegał mały piesek rudawy i kudłaty i zdaleka wyglądał jak olbrzymia wiewiórka, szukająca żeru.
Przed werendę szklaną wyszła jedna z panien hrabianek i ustawiała w promieniu bladego słońca doniczki z napół umarłemi roślinami.
Ubrana była w czerwony kapturek i długą, piaskowéj barwy, rotundę. Zdaleka wyglądała jak purpurowa róża, okolona massą jesiennych liści. Galopem przybiegł ku dziewczynie piesek i, poszczekując, chwytał za brzegi rotundy, którą panienka, klęcząc, rozrzuciła dokoła na szarém tle asfaltu.
I nagle z otwartych drzwi wybiegła jeszcze jedna piaskowa rotunda i purpurowy kapturek, a za nią druga i trzecia.
Zaroiło się w słonecznych promieniach od tych czterech dziewczyn, które, jak parter kwiatów, jak miniaturowy klombik, płonęły w oddali czerwienią swych kapturów.
Chwilkę rozbiegły się tu owdzie, ścigane przez pieska, i nagle przyklękły koło doniczek, wyciągając ku obumarłym kwiatom miłosierne ręce.
I w téj chwili te cztery brzydkie były wdzięczniejsze i piękniejsze, niż inne, bardziéj od nich piękne.






XVII.

Pociągnąć za dzwonek — to rzecz prosta.
Tadeusz stoi przed drzwiami mieszkania Dezyderego i zdecydować się nie może.
Nagle w oknie, prowadzącém na korytarz, zdaje mu się, iż dostrzega bladą twarz lokaja.
Dzwoni i przeraża się, sądząc, że za silnie guzik pocisnął.
Drzwi otwierają się prawie w téj saméj chwili.
Przed Tadeuszem usuwa się w głąb przedpokoju Karol, lokaj Dezyderego, trupio blady, z twarzą zawiędłą chorobliwego maniaka.
— Pan hrabia wyjechał!... — mówi bezdźwięcznym głosem, w którym przebija się znudzenie służbą i życiem.
Tadeusz powstrzymuje się od wymówienia głupstwa, miał bowiem ochotę odpowiedziéć „wiem o tém”, i kazał zaanonsować się hrabinie.
W téj chwili czuje, iż nie jest nawet panem swych myśli i że na każdym kroku może się skompromitować.
Zaczyna pośpiesznie szukać karty wizytowéj. Ręce mu drżą.
Zimna krew lokaja, jego rybie spłowiałe oczy wyprowadzają go ostatecznie z równowagi.
— Oto moja karta!... — mówi, podając bilet lokajowi — proszę mnie zaanonsować pani hrabinie.
Powoli, nie śpiesząc się, Karol odmyka drzwi od małego pokoiku, służącego za bibliotekę Dezyderemu.
— Pan będzie łaskaw zaczekać! — mówi i znika za portyerą.
Tadeusz wchodzi do pokoju i natychmiast wzrokiem szuka lustra. Lecz niema tu żadnego zwierciadła. Nad kominkiem z czarnego marmuru, na którym tli się kilka polan drzewa, zamiast lustra umieszczono duże panneau, malowane sposobem dekoracyjnym, dużemi płaszczyznami, w bardzo czystym i prymitywnym stylu. Dokoła szafy ciemne, szczelnie zamknięte i zasłonięte firankami z ciemno szafirowego jedwabiu, na wzór bibliotek XVIII-go stulecia.
Na środku stół dość duży, okrągły, pokryty szafirowem suknem i zarzucony mnóstwem dzienników i broszur. Rozmaite Revues francuskie i świeże wydawnictwa paryskie i belgijskie. Przeważnie książki o kartach nierozciętych. Wszakże jest tu kilka noży do przecinania kartek, wspaniałych, rzeźbionych, cyzelowanych.
Dokoła stołu fotele, kryte aksamitem, fotele Voltaire, leniwe w opuszczeniu i bezczynności zupełnéj. Wielohradzki zbliża się do jednéj z szaf i usiłuje przejrzéć się w szybie na tle ciemno-szafirowéj firanki. Nie widzi jednak nic oprócz czarnéj sylwetki o uszach wybitnie odstających. Rozpaczliwie poprawia kołnierzyk, który go dusi. Lekkie chrząknięcie, dyskretne i ciche, przywołuje go do porządku. We drzwiach stoi Karol, sztywny i obojętny.
— Pani hrabina prosi, ażeby pan zechciał przejść do małego salonu. Pani hrabina zaraz nadejdzie!
Przechodzi cicho, jak kot, przez gabinet i uchyla szafirowéj portyery.
Tadeusz idzie za nim i, przeszedłszy próg otwartych drzwi, znajduje się w gabineciku o ścianach lustrzanych i gobelinowych meblach.
Szeroko otwarte podwoje szklanych drzwi ukazują salonik biały, różowy, błękitny. Na ścianach majaczeją panneaux delikatne i jasne, na których bukiety róż i niezapominajek łączą się liniami gzygzakowatemi błękitnych i różowych wstążek.
Giestem automatu Karol wskazuje Tadeuszowi niewielką kanapę i kilka krzeseł, stojące na środku salonu.
— To te meble! — mówi, posuwając jedno z krzeseł.
I cicho, spokojnie wychodzi, przymykając drzwi obite wałkami białego aksamitu.
Tadeusz mimowoli zbliża się do „tych mebli” i ogłupiałym wzrokiem patrzy na harmonijne linie kanapy, która zdaje się być cała z niewielkich lir dębowych zrobiona. Przez okna o drobnych szybach, ujętych w białe ramki i przysłoniętych od strony zewnętrznéj błękitnemi firankami, płynie prawie księżycowe światło, łagodzące jeszcze bardziéj delikatny wdzięk malowideł i śliczne formy mebli.
Białe posążki marmurowe, porozstawiane na konsolkach, prześliczny sewrski pająk, cały z róż i niezabudek utkany, nabierają w tém oświetleniu czarodziejskich tonów.
W kącie złoci się dyskretnie harfa i w wypukłościach girland, któremi jest ozdobiona, niebieskie światło zapala łudzące migotanie ametystów i szafirów.
W powietrzu unosi się woń dziwna, nieokreślona, woń, jaką zwykle miewają muzea i stare pałace, w których rzędem pod ścianami stoją stare meble, kryte spłowiałym jedwabiem, a ze stropu zwieszają się portrety dam w pudrowanych fryzurach i kwiatami zasianych robronach.
Woń ta czaruje, upaja, rozmarza. Woń ta przypomina muzykę dawno usłyszanego menueta i obecność odbiegłych w dal jakichś eleganckich, wykwintnych i artystycznych istot.
Wielohradzki stał na środku salonu nieruchomy, przyciskając nerwowo kapelusz do piersi. Miał minę dzieciaka, studenta, oczekującego na profesora, który ma mu wyjawić wielkość wyznaczonéj kary. Był bardzo czerwony i pod czaszką czuł najzupełniejszą pustkę, pomimo napływu krwi do głowy.
Drzwi uchyliły się cicho i weszła przez nie Muszka, odziana w długą, białą, jedwabną suknię domową w formie bluzy, która wlokła się za nią bez szelestu, jak mgła, jak cień.
Wielohradzki spojrzał na wchodzącą kobietę, i przeraził się straszną zmianą, jaką dojrzał w jéj twarzy.
Była blada, trupio blada.
Oczy, podkrążone sinemi obwódkami, wyglądały jak dwie przepaści ciemne i światło w siebie chłonące.
Postarzała, z ustami rozchylonemi, spieczonemi jakby niezaspokojonem pragnieniem, była uosobieniem „wielkiéj rozkochanéj,” typem kobiety dławionéj potęgą zbudzonéj namiętności.
W długiéj, śnieżnéj szacie, na którą błękitnawe światło kładło sinawe smugi, szła ku niemu powoli w aureoli miedziano-rudych włosów.
I wyciągnęła obnażone do łokci ręce i podała mu do pocałunku usta gorączką spieczone i tak bardzo jego ust spragnione.






XVIII.

I ciągle już potém Tadeusz miał minę żaka; który ukradł ołówek albo książkę swemu koledze.
Był zamało mężczyzną, aby tryumf, dokonany w biały dzień, w godzinę po wyjeździe męża, dodał mu odrazu szyku i pewności siebie. Zdawało mu się, iż jakiś ciężar legł na jego barkach i że lada chwila grozi mu jakieś straszne niebezpieczeństwo. O Muszce, o jéj namiętności myślał jak o potworze z zasłyszanéj dawno bajki, który się przed nim ujawnił nagłe i porwał go w swe szpony.
Biuralista, przywykły mimowoli do szacunku dygnitarzy, miał bezustannie na myśli Maleniego. Widział go ciągle olbrzymim, groźnym, imponującym i kurczył się o ile możności, aby temu wielkiemu panu miejsca ustąpić. Cały fakt owego „tryumfu” nad Muszką majaczył teraz w jego oczach, jak czarna plama. Co to było? Nie umiał sobie nawet zdać dokładnie sprawy. Pozostała mu tylko trwoga śmieszna, głupia, dziecięca.
Nie umiał się jéj pozbyć.
Gdy szybko przez Muszkę pożegnany krótkiemi, rozkazującemi mu odejść wyrazy, znalazł się w przedpokoju i zobaczył przed sobą bladą twarz lokaja, wyobraził sobie, iż widzi w rybich oczach tego człowieka rodzaj litosnéj ironii.
Wybiegł na ulicę i pędził ku ogrodom Inwalidów, chcąc tam pozostać samotnym i ukryć się przed wzrokiem ludzkim.
Po drodze starał się interesować drobiazgami, grającą katarynką, wystawami żydowskich kramów, dziwną tarczą słoneczną, poprzecinaną liniami chmur o krokodylich wydłużonych kształtach.
Chciał zagłuszyć w sobie wspomnienie chwili, którą przebył, chwili fatalnéj, choć przewidywanéj. Pod czaszką mu wrzało, gdy w głowie czuł przerażającą pustkę. Dwukrotnie oparł się o ścianę domu i otarł pot z czoła.
— Oszaleję!... — wyszeptał zbielałemi usty.
Wbiegł do alei ogrodu i doznał uczucia zawodu.
Zdawało mu się, iż znajdzie się wśród cieniu i spokoju. Tymczasem bezlistne jeszcze drzewa drżały w chłodzie wczesnéj wiosny, a tu i owdzie po szaréj grudzie alei snuły się czarne postaci inwalidów, rysujące się w przestrzeni, jak wycięte z blachy sylwetki Tadeusz błądzić zaczął wśród ścieżek, lecz rozmarzła woda znaczyła się teraz kałużami pomiędzy rózgami krzaków.
Smutek wyjący, bolesny, rwał tu serce na strzępy. Tadeusz miał ochotę usiąść na ławce i zanieść się z płaczu: tak wszystko w nim smuciło się razem z tym ponurym zachodem słońca. I uczuł się nagle znieważonym tą wzgardliwą namiętnością, z jaką Muszka porwała go w swoje ramiona. Ani słowa miłości nie zdołali zamienić pomiędzy sobą. Jéj wzrok rozkazujący zamykał mu usta i nie dozwalał na najprostszy wyraz uczucia. A późniéj to pożegnanie nieme, rozkazujące, ten giest suchy, nerwowy, wskazujący mu drzwi i natychmiastowe zniknięcie jéj saméj, bez rzucenia uśmiechu, wejrzenia!
I teraz zaczynał już nie być pewnym: czy cale to zajście nie było halucynacyą, snem, ułudą..
Długo błąkał się po ogrodzie i zmierzch zupełny zastał go na fortyfikacyach, które obchodził pogrążony w myślach. Doszedł do rogatek i wszedł do miasta. Nie wiedział, gdzie się znajduje. Było mu to obojętnem. Widział przed sobą cały szereg latarni, bramujących ulicę żółtawemi światełkami, i szedł za niemi, wpatrzony w te migotliwe punkty.
Wybiła dziesiąta. Wielohradzki ujrzał otwarte drzwi jakiejś małéj cukierenki i w téj saméj chwili uczuł głód i zimno. Wszedł i kazał sobie podać herbaty.
Natychmiast wziął w rękę dziennik i zasłonił się tą płachtą, pragnąc odosobnić się najzupełniéj od reszty ludzkości.
Lecz ludzkość ta przedstawiała się jedynie w postaci zaspanéj, chudéj kobiety, drzemiącéj za kontuarem, i małego chłopca o dużéj głowie i brudnym fartuchu, który postawił przed Wielohradzkim tackę z herbatą i talerz zeschłych ciastek.
Zapanowała głucha cisza.
Tylko gaz syczał w przyległym pokoju i świst jego nieznośnym hałasem wypełniał zbolałą głowę Tadeusza. I znów jego myśli zaczęły tańczyć sarabandę i nie chciały w żaden sposób sformułować się w jakieś porządne i dokładne wrażenia.
Powoli pił herbatę i gryzł jakieś stare ciastko, które miało smak łoju zmieszanego z próchnem. Wzrok zaspanych oczu siedzącéj po za kontuarem kobiety draźnił go niewypowiedzianie. Znowu zapragnął ciemności ulicy. Porzucił niedopitą herbatę, zapłacił i wyszedł. Na ulicy porwał go żal i smutek. Zdawało mu się, iż ma do przebycia olbrzymi szmat drogi wśród bagna i błota, Wcisnął ręce w kieszenie palta i iść zaczął, nie starając się myśléć, zesztywniały moralnie, zdrętwiały na duszy.
Minął płachty jakichś namiotów, po za któremi grały chrapliwe katarynki. Za płócienną ścianą ryczały boleśnie lwy, zamknięte w klatkach nędznéj menażeryi. Kinkiety naftowe żółciły się światełkami na tle czerwonych perkalowych festonów. Katarynki grały walce, polki, kadryle. Wielohradzki poznał w tych wyjących tonach melodye tańców, które prowadził w salonach. Szarpnęło mu to nielitościwie duszę. Uczuł się nędzarzem moralnym i materyalnym. Zaczął biedz prawie, chcąc uniknąć téj powodzi tonów. Skręcił w jakąś boczną uliczkę: i tam wpadła za nim kaskada tego piekielnego chóru, błąkającego się, jak oślepły nietoperz wśród ciasnych ścian brudem zapełnionych kamienic.
Tadeuszowi zdawało się, że teraz ktoś go ściga, goni i do ucieczki przymusza. Biegł ciągle, bez planu, potrącając przechodniów. Pragnął głównie uniknąć wzroku matki. Chciał znaleźć ją już uśpioną i módz wsunąć się do swego pokoju niedostrzeżony i w zupełnym spokoju. Lecz należało przedewszystkiem poczekać i nie wracać natychmiast do domu.
I rozpoczął teraz wędrówkę po ulicach Lwowa, wędrówkę prawdziwego Ahaswerusa, dźwigającego na sobie brzemię wielkich powodzeń miłosnych.
Przez Żółkiewskie, czarne i opustoszałe, wydostał się na Plac Teatralny i ku Szkarpom biedz zaczął. Placem Bernardyńskim i Maryackim przeszedł na ulicę Kopernika i szedł w stronę Ogrodu Jezuickiego, gubiąc się w zakrętach nowych ulic, na których sterczały rusztowania świeżo budowanych domów.
Dwa razy przesunął się, jak cień, pod bramą kamienicy, w któréj mieszkał; szedł daléj, nie śmiąc zadzwonić do bramy. Instynktownie unikał ulicy, przy któréj mieszkała Muszka. Wyczerpany i znużony, znalazł się znów na Szkarpach, tuż pod oknami namiestnictwa. Przygasłym wzrokiem spojrzał na ten gmach, drzemiący leniwie w cieniu, jak dobrze wypasione zwierzę, odpoczywające na pastwisku. Na drugiem piętrze świeciło się w dwóch oknach. Malewicz wysiadywał inspekcyę, i Wielohradzkiemu przyszła chęć zastąpić go i pozostać na noc w téj samotnéj i cichéj sali. Wybiła pierwsza, przeciągle i chrapliwie. Wielohradzki zastanowił się i nagle biedz jak strzała zaczął w stronę domu. Matka musiała już spać, a ten „dom” teraz, po tak długiéj włóczędze o chłodzie i ciemnicy, wydawał mu się rozkosznym przytułkiem. Szybko dopadł do bramy, zadzwonił i wdrapał się na schody. Cicho otworzył drzwi i wsunął się do pokoju. Odetchnął!
Wielohradzka spała, oddychając ciężko.
Początki astmy zaczynały bowiem objawiać się u niéj od pewnego czasu.
Tadeusz przesunął się jak cień i, gdy wszedł wreszcie do swojego pokoju, doznał uczucia ulgi i spokoju.
Na stole paliła się przyciemniona cokolwiek lampa, rzucając niepewne światło na kwadrat białéj serwety, którą stół był przykryty.
Na serwecie stał talerz, leżały widelce i noże. Maszynka spirytusowa srebrzyła się, mając obok czajnik, pokryty serwetką. Na spodeczku leżał duży kawałek tortu i kilka cukierków.
Tadeusz lampę rozjaśnił i do łóżka się zbliżył.
Na poduszce znalazł kawałek zapisanego papieru, przypięty szpilką. Odpiął go i przeczytał.

Moje kochane dziecko! Dobranoc Ci. Kładę się spać, bo jestem znużona. Pewnie będziesz głodny, gdy powrócisz. Pod blachą są pierożki. Odgrzéj sobie herbatę na maszynce, ale ostrożnie, ażebyś, broń Boże, ognia nie zaprószył. Pani Piknicka i Tecia przysyłają Ci kawałek tortu i cukierki. Bardzo wszyscy żałowali, że Ciebie nie było. Śpij spokojnie i z Bogiem. Całuję Cię serdecznie i Bogu polecam.
Twoja najprzywiązańsza
Matka.

Wielohradzki długą chwilę stał zamyślony, trzymając kartkę w ręku. Cisza i ciepło, panujące w tym pokoiku, zaczynały go napawać rozrzewnieniem. Trwoga, która go ogarniała po wyjściu od Muszki i pędziła wśród ulic, rozpraszała się czarodziejską władzą.
Po raz pierwszy oddawna nie czuł obecności Maleniowéj po za progiem mieszkania. Widocznie myśl i chęci téj kobiety uśpione były w téj chwili i nie błądziły w pobliżu.
Cicho i z początku nieśmiało zapalił Tadeusz knot maszynki i zaczął odgrzewać przygotowaną herbatę. Odsunął wszakże od siebie tort i cukierki. Po chwili jednak w roztargnieniu sięgnął i zjadł jedną pomadkę. Głód szarpał mu wnętrzności. Nie chciał iść jednak po owe pierożki, z obawy obudzenia matki.
I po chwili namysłu, wzruszywszy ramionami, po tort sięgnął.
Tort był dobry, massa świeża, herbata gorąca i słodka.
Pijąc i jedząc, Tadeusz zaczął odzyskiwać pewną fantazyę. Gdy nalał sobie drugą filiżankę, sięgnął po ręczne lusterko i podkręcił wąsy. Zjadłszy tort i cukierki, zaczął grupować wspomnienia. Gorąco przebiegło mu żyły. Starannie zbierając ze stołu okruchy ciastka, Tadeusz tracił teraz powoli bojaźń przed mężem, a natomiast coraz silniéj zaczynały rysować się przed nim smukłe kształty i twarz żony.
Nazajutrz, razem ze świtem, opadły znów Tadeusza niepewność i trwoga.
Teraz zaczynał się troszczyć: co będzie daléj? jaką ścieżką każe mu iść Muszka? w jaki sposób swoją wolę objawi? Sam nie chciał nic przedsięwziąć; nie przeszło mu nawet przez umysł, iż może miéć swoją wolę. Zajął wobec niéj rolę podrzędną, rolę wypełniającego rozkazy, i nie umiał z niéj wybrnąć, nie umiał i nie chciał.
Czekał więc, oswajając się powoli ze swojem nowem położeniem: kochanka wielkiéj damy.
Sytuacya nie była tak tragiczna przy świetle dziennem, jak mu się wydawała o zmierzchu i wśród nocnéj galopady po ulicach miasta. Matka przywitała się z nim tak samo, jak poprzednio, a w biurze nikt nie domyślał się nawet, co pomiędzy nim a Maleniową zaszło.
W kilka dni późniéj Maleni powrócił z Wiednia, i znów Wielohradzki spotkał się z nim w ciasnem przejściu korytarza na ścieżce dywanu. Trwoga jego i bojaźń odżyły w téj chwili z całą mocą. Nie śmiał podnieść głowy: tak bardzo imponował mu ten olbrzym, sunący ciężko wśród smugi wiosennego słońca.
I długo jeszcze po przejściu Maleniego Tadeusz nie mógł odzyskać równowagi. Odzyskał ją wreszcie i znów zaczął przeżuwać wspomnienia i dręczyć się przypuszczeniami na przyszłość.
Teraz bowiem budziła się w nim chęć ponownego zobaczenia Muszki. Zgłuszona przez niezwykłość sytuacyi, namiętność zaczynała nurtować. Ten sen, ta halucynacya stawały się zmorą, dławiącą go wśród bezsennych nocy. Zdawało mu się, iż nie Muszkę samą trzymał niedawno w swoich objęciach, ale jéj cień, jéj widmo. I zapragnął teraz, z młodzieńczą krewkością, dostać w swoje ramiona na długo, na wyłączną, choć chwilową, własność tę kobietę.
Lecz Muszka nie dawała o sobie znaku życia.
Tadeusz oczekiwał ciągle i pragnął oczekiwanie to uczynić o ile najmożliwiéj correct i nieposzlakowane. Nie gonił więc Maleniowéj, nie narzucał się jéj oczom. Starannie unikał przechodzenia ulicą, przy któréj mieszkała. Raz, zdaleka zobaczywszy jéj powóz, wpadł w bramę jakiegoś domu. Uczynił to z szalonego wzruszenia, jakie nim ogarnęło na samą myśl tak nagłego spotkania. Niemniéj przeto późniéj grał przed sobą komedyę, winszując sobie taktu i miary, z jaką wybrnął z téj trudnéj sytuacyi. Wogóle, pozostawiony teraz sam sobie, nie mogąc się zwierzyć nikomu ze swych tajemnic, zaczął wchodzić sam z sobą w układy, kompromisy i zwierzenia. Gadulska jego natura rozgadała się teraz na wewnątrz i dręczyła go samego, jak stara plotkarka.
Na zewnątrz jednak charakter jego, pod wpływem tych szamotań nerwowych, zaostrzył się i stawał coraz przykrzejszym.
Wielohradzki bowiem więcéj niż kiedykolwiek zanurzył się w egoizmie, przejęty cały ważną doniosłością swéj społecznéj roli. W oddaleniu bowiem nikły teraz te pogardliwe giesty Muszki, jéj wybuch namiętności milczący i obelżywy, który w pierwszéj chwili sprawił na Wielohradzkim wrażenie policzka.
Teraz Wielohradzki we wzgardzie téj widział jedynie wspaniałą gracyę kobiety, która w chwili upadku pragnie zachować aureolę istoty nieskazitelnéj i wyniosłéj. Ostre rysy zaokrąglały się i nabierały wdzięku. Po bliższem zastanowieniu się w ciszy nieprzespanych nocy Tadeusz doszedł do przekonania, iż jedynie tylko szalona miłość mogła skłonić Maleniową do podobnego kroku.
I sam w swych oczach zaczął się dąć i pozować na człowieka niezmiernéj wagi. Wściekłość ogarniała go na myśl, że nikt nie może wiedziéć o jego tajemnicy, zazdrościć mu, patrzéć na niego z podziwem i uwielbieniem.
Kochanek Maleniowéj!
Była to wspaniała rola, pozycya tak świetna, o jakiéj żaden z professional lover’ów lwowskich marzyć nawet nie śmiał.
I ztąd Tadeusz urósł nagle w zuchwalstwo i pychę. Kto wie, do czego ta sytuacya doprowadzić go mogła... Los gotował mu ciągle nadzwyczajne niespodzianki. Należało tylko umieć czekać. Na co? Nie wiedział, ale czekać postanowił.
W pierwszych chwilach oczekiwanie to przychodziło mu z pewną łatwością. Żył wspomnieniami i pewnością. Powoli przecież milczenie Muszki zaczynało go dręczyć i wprowadzać w stan bezustannego niepokoju. Fantazya jego pracować teraz zaczęła. W nocy snuł całe tomy powieści, jak podrostek zakochany w pensyonarce. Rano wstawał niechętnie i z trudem wciągał się w szarą i cichą rzeczywistość. Jedynie tylko nadzieja otrzymania znaku życia od Muszki dodawała mu bodźca i stawiała moralnie i fizycznie na nogi. Lecz dzień za dniem mijał i cisza była coraz większa. Tadeusz zaczął, z początku niewyraźnie, potém rozzuchwalony powodzeniem, dokuczać matce i wynajdywać bezustannie przyczyny do gniewu lub ironii.
Kilkakrotnie miał ochotę napaść na Tecię; ale dziewczyna podniosła głowę i spojrzała na niego chłodnym i wzgardliwym wzrokiem. Zmieniła się teraz bardzo, powróciła do czerwonego jersey’u z różową kamizelką i do pretensyonalnéj fryzury włosów. W uszach i pod szyją świeciły się żółte gwiazdy broszki i kolczyków, ofiarowanych przez pana Janczewskiego, a na palcu serdecznym błękitniał niewielki turkusik, oprawny w wianuszek pereł. I razem z temi burżuazyjnemi klejnotami Tecia nabrała pewnéj buty małomieszczańskiéj, pewności siebie, nie zatracając jednak dawnego wdzięku. Widocznem jednak było, iż Tadeusz przestał na nią działać, że dziewczyna zbuntowała się naprawdę i nie chce dłużéj znosić tyranii wodzireja.
Ofiarą więc rozdenerwowania miłosnego Tadeusza padła teraz Wielohradzka.
Stara kobieta chyliła się widocznie ku starości, pomimo od rana włożonego gorsetu, gładko i ładnie przyczesanych siwych włosów i téj wielkiéj dystynkcyi, która ją opromieniała aureolą zdetronizowanéj królowéj.
Kaszlała nieraz noce całe, dławiąc się i krztusząc. Kryła twarz w poduszki, nie chcąc kaszlem swoim budzić Tadeusza, który także leżał, nie śpiąc, z oczyma szeroko otwartemi i wpatrzonemi w czerń nocy. Rano Wielohradzka wstawała znużona, wycieńczona, mając na twarzy woskową żółtość, właściwą astmatykom w pierwszych chwilach rozwoju fatalnego cierpienia, W ubraniu jéj czuć się zdawało pewne zaniedbanie i choć suknie jéj były całe i starannie zastosowane do wymagań bieżącéj mody, nie szumiały już całą falą złatanych z okrawków podszewek. Często Wielohradzka opierała głowę na dłoni i siedziała tak długo skurczona, jakby przywalona ciężarem olbrzymiego cierpienia. Modliła się coraz dłużéj i goręcej, pomimo, że do kościoła uczęszczać prawie przestała. Zdawało się chwilami, że unika widoku ludzi, i ona, tak zawsze ożywiona i uprzejmie stojąca na wyłomie, usuwała się w cień i szukała, jak zwierz spracowany, odpoczynku.
Próżne jednak były te jéj usiłowania, gdyż więcéj niż kiedykolwiek kłopoty i troski materyalne opadły ją, jak gniazdo os zjadliwych i bolesnych. Pani Pake wymagała punktualnego zapłacenia raty. Owo opisanie i zajęcie mebli groziło, w chwili nieuiszczenia jednéj raty — licytacyą. Wielohradzka nie czuła się u siebie i zdawało się jéj, że mieszka w hotelu, a te wszystkie sprzęty nie do niéj już należą. Jéj szlachecka natura buntowała się na myśl korzystania z łaski i uprzejmości żyda. Przybrała więc Wielohradzka względem Pakowéj sztywne i zimne obejście wielkiéj pani, poniżającéj się pour son bon plaisir do wchodzenia w układy z żydówką. Na pozwolenie sobie przynajmniéj téj fantazyi należało płacić punktualnie raty. Robota szwankowała. Nowomodne, parasolowym krojem, spódnice stanowiły niemałą trudność zapleśniałéj w rutynie i tradycyi Wielohradzkiéj. Z wypiekami na pobladłéj twarzy słuchała wymówek swych klijentek. Wreszcie przezwyciężyła swą dumę i wzięła kilka lekcyi kroju. Lecz i to niewiele pomogło. Dwie jéj najlepsze klijentki zaprzestały nagle dawać jéj robotę. Ogarnęła ją rozpacz. Poniżyła się do napisania listu, prosząc o robotę. Nie otrzymała odpowiedzi. Przez kilka dni chodziła jak obłąkana, i nagle postanowiła zacząć szyć do magazynów gotowych ubrań. Lecz i tu znalazła nieprzezwyciężone trudności. Konkurencya krawców-żydów była wielka i trudna do zwalczenia.
Wielohradzkiéj opadły ręce. Ogarnęła ją trwoga przed jutrem, po raz pierwszy w życiu. Mimowoli zwróciła się w stronę Tadeusza, lecz ten nie miał w téj chwili dla matki nic — prócz ironii i brutalnych często odpowiedzi. Co rano prawie, idąc do biura, z jakiego błahego powodu wszczynał „scenę” i wybiegał z domu, trzaskając głośno drzwiami. Na każdą uwagę matki odpowiadał jednemi i temi samemi słowy:
— Niech mama mnie nie denerwuje!...
Obiad mijał zwykle w ponurem milczeniu. Często Tadeusz zrywał się i biegł ku drzwiom. Zdawało mu się, że słyszy na wschodach kroki, że zobaczy posłańca lub pannę Marcelę, że wreszcie listonosz przyniesie mu list z poczty.
Codziennie prawie Tadeusz pytał matki:
— Czy niema listu do mnie?
I na odpowiedź przeczącą wpadał nagle w szał, w gniew nie do opisania.
Nie, to jemu tylko przytrafić się może coś podobnego! List był wysłany: on wie o tém z pewnością... Tylko — w takim bezładzie i nieporządku wszystko zmarnieć musi. Cóż więc dziwnego, że listy przepadają!...
Zębami rwał i szarpał chustkę, wyłamywał palce u rąk, tak, że aż stawy trzeszczały. Krew biła mu do głowy i wypukłe oczy zdawały się wychodzić z oprawy.
Wielohradzka, przerażona, starała się go uspokoić, podawała mu krople laurowe, które drżącemi rękami wlewała na cukier. On krople laurowe przełykał, gdyż bardzo lubił ten smak gorzkich migdałów, lecz krzyczał pomimo to coraz silniéj, tem silniéj, iż Tecia zdawała się nie być wzruszoną temi spazmami i atakami swego dawnego ideału. Dziewczyna siedziała pochylona nad robotą i raz Tadeuszowi zdawało się nawet, iż dostrzega przelotny uśmiech ironii na jéj wązkich wargach.
Uspokoił się natychmiast, przestał krzyczeć po kobiecemu, lecz natomiast ogarnęła go złość podrażnionego mężczyzny, który nie chce i nie lubi, aby znajdowano go głupim i śmiesznym. Całą tę złość skoncentrował w uczuciu nienawiści do Teci, i pewnego wieczoru, pozostawszy sam z matką, po chwilowem wahaniu wycedził przez zaciśnięte zęby:
— Mama powinna sobie poszukać innéj pomocnicy... Należałoby, aby Tecia przestała tutaj przychodzić!...
Wielohradzka spojrzała na syna zdziwiona.
— Co téż ty mówisz, Tadziu? — wyrzekła, wzruszając ramionami — toć Tecia to dla mnie skarb nieoceniony... Cóżbym ja bez niéj robiła?
Tadeusz uśmiechnął się ironicznie.
— Naturalnie... wyżyć-by mama nie mogła bez swojéj Teciulki. Co to za wstrętna hypokrytka!
Wielohradzkiéj serce ścisnęło się żalem na widok nikczemności syna.
— O Tadziu! — wyrzekła z goryczą — dlaczego nazywasz Tecię hypokrytką? Wiesz, iż niema uczciwszéj i prawszéj nad nią dziewczyny...
Lecz Tadeusz szydził ciągle, bujając się na krześle.
— Och!... uczciwość Teci!... — śmiał się ironicznie — uczciwość jéj byłaby mnie daleko zawiodła, gdybym się był w porę nie opamiętał...
— Co téż ty wygadujesz!...
— Ta ta ta... ja wiem, co mówię, i radzę mamie nie ufać zbytnio téj panience. Sprytniejsza ona, niż my wszyscy. Winszuję, ale nie zazdroszczę panu Janczewskiemu takiéj żony!... Tylko taki pan Janczewski może się dać złapać w podobne sieci... nie ja...
Wielohradzka brwi ściągnęła.
— Tecia siatek nie zastawiała ani na pana Janczewskiego, ani na ciebie... Za to mogę ręczyć...
Tadeusz wykrzywił się niemiłosiernie i ręce w kieszenie kurtki wpakował.
— Proszę mamy!... — wyrzekł, przeciągając każdą samogłoskę — mama jest z innego świata i z innéj epoki, niż teraźniejsze panny, a zwłaszcza takie Tecie.
Imię to wymówił z taką pogardą, że aż Wielohradzka drgnęła.
— Powiedz raczéj takie panny Dobrojowskie... — wyrzekła ostro, zdjęta nagłą potrzebą wymówienia tego imienia, które ją dławiło od chwili rozpoczęcia rozmowy.
Chciała nerwy i złość Tadeusza zwrócić w stronę Muszki. Zawiodły ją jednak oczekiwania. Tadeusz porwał się, jak oparzony.
— Dlaczego mama imię uczciwéj kobiety miesza z imieniem téj panny? — wrzasnął przeraźliwie. — Niech mama wie, że ja panią Maleniową czczę i szanuję, bo na szacunek ten zasługuje więcéj, niż mamina Teciulka!...
Zerwał się z krzesła i zaczął po dawnemu biegać po pokoju, potrącając się o ścianę.
Gdyby mama wszystko wiedziała... — mówił gorączkowo — liczyłaby się mama ze słowami, mówiąc o pani Maleniowéj...
Wielohradzka pokiwała smutnie głową.
— Mój drogi!... — wyrzekła — nie wiem, co rozumiesz przez to słowo „wszystko”. Ja wiem tylko to jedno, że kobieta ta zrobiła nam wiele złego!...
Urwała, patrząc zamglonemi oczami w światło lampy, płonącéj na środku stołu.
— Wiele złego!.. — powtórzyła raz jeszcze cichym głosem.
Lecz skrzekliwy głos Tadeusza przerwał jéj natychmiast:
— Złego? nam? co znowu!.. — Pani Maleniowa jest zanadto wyjątkową istotą, aby mogła dobrowolnie sprawić komuś przykrość... Daruje mama, ale chyba ja znam lepiéj tę kobietę, niż mama, i wiem, co o niéj sądzić.
Zatrzymał się na środku pokoju i stał groźny i wyzywający w obronie czci Muszki. Gdy mówił: „Ja znam lepiéj tę kobietę”, głos jego nadął się pychą, nurtującą go od tak dawna.
Wielohradzka powoli wzrok swój przeniosła na syna. W sercu jéj wezbrało się nagle morze nienawiści ku téj pannie Dobrojowskiéj, która była przyczyną ich zgryzot moralnych i materyalnych kłopotów.
Powściągnęła jednak słowa tłoczące się na usta. Instynkt kazał jéj milczeć, i czysta jéj dusza, wiedziona przeczuciem, cofała się przed czemś brudnem i złem, przed widmem kochanki, wprowadzonem nagle w ciszę jéj domu słowami syna.
I widmo to, niewidzialne, a istniejące od téj chwili, weszło w nędzę tego mieszkania, wyniosłe, blade, wzgardliwe i obojętne. Pocisnęło klamkę drzwi, na pozór dobrze zamkniętych, i wsunęło się cicho pomiędzy matkę i syna, fatalne i nieubłagane, tworząc z ciała swojego przejrzysty mur, przeszkodę niepokonaną, o którą rozbijają się zwykle węzły krwi i macierzyńskiego najgorętszego przywiązania.
I wśród ciszy i pół światła stali tak naprzeciw siebie oboje, syn i matka, czując obecność téj trzeciéj istoty, nieméj a potężnéj, niezwyciężonéj i tryumfującéj w bezgranicznéj zuchwałości.
Nazajutrz po południu Tadeusz zabrał się nagle do porządkowaniu swoich trofeów kotylionowych. Nie wychodził teraz z domu, oczekując ciągle listu Muszki. Dokoła panował wielki nieład; na krzesłach, sofie i stole leżały sztuki płótna, perkalu, wełny, a nawet białego atłasu.
Była to wyprawa Teci.
Z wielką nieśmiałością Tecia przyniosła rankiem wczesnym ten swój wyprawny dobytek, prosząc Wielohradzkiéj, aby zechciała zająć się sporządzeniem tak bielizny, jak i sukien. Było to ubogie, nędzne, skromne. Zarobek nie był wielki, lecz niemniej przeto Wielohradzka odetchnęła, widząc przed sobą nadzieję zapłaty. Delikatność serca Teci ujawniła się raz jeszcze w ciężkiéj do przebycia chwili. Wielohradzka przygarnęła dziewczynkę w objęcia i ucałowała gorąco jéj czoło.
— Moja dobra, poczciwa Tecia! — wymówiła prawie ze łzami w głosie.
I natychmiast zabrała się do roboty. Lecz jakiś żal dławił ją i dręczył. Zdawało się jéj, iż szyje dla Teci suknię śmiertelną. Było to po części zwykłe uczucie rozpaczliwego smutku, jakie przejmuje serce każdéj zamężnéj kobiety na widok przedślubnych przygotowań, czynionych dla innéj.
Solidarność kobiet występuje wtedy silniéj, niż kiedykolwiek. Serca ich przejmują się smutkiem. W tém napozór altruistycznem wrażeniu mieści się dużo egoistycznéj domieszki. Smucąc się nad ślubną suknią Teci, Wielohradzka opłakiwała siebie samą i swe stracone dziewczęce złudzenia.
Tadeusz siedział w swoim pokoju i czytał „Salammbo”. Zabrał się znów do téj książki, która w jego umyśle łączyła się jakimś nierozerwalnym węzłem z postacią Maleniowéj. Gorączkowo przewracał kartki i od czasu do czasu odwracał głowę w stronę przymkniętych drzwi. Z pokoju matki dolatywał tylko szum poruszanych tkanin i od czasu do czasu przeciągły zgrzyt rozdzieranego perkalu.
Szum ten, zgrzytliwy i niemiły, drażnił Tadeusza w nieopisany sposób. Od rana nerwy jego doszły do takiego stanu chorobliwéj nadczułości, iż zdawało mu się, że wszystkie wydobyły się z pod skóry na zewnątrz, i czynią na jego ciele jakąś siatkę bolesną i drażliwą. Po raz pierwszy wczesnym rankiem przeszedł pod oknami kamienicy, w którój mieszkała Muszka. Okna te były szczelnie zamknięte i zakryte kolorowemi jedwabnemi zasłonami. Okna jadalni były otwarte.
Przechylony przez oparcie Karol, w kamizelce paskowanéj i czarnych perkalowych rękawach, trzepał wązki pas gobelinu, zdjęty z płyty nadkominkowéj.
Wielohradzki przeszedł szybko, odwracając głowę z przesadzoną obojętnością. Zdawało mu się, iż lokaj musi śledzić go z ironiczną pogardą. Jego rybie spłowiałe oczy wkręcały mu się w plecy, jak dwa świdry. Napróżno chciał nadrobić arogancyą, przed samym sobą, przypominając gwałtem swéj myśli, że on, Wielohradzki, jest kochankiem pani tego lokaja. Wrażenie wstydu było silniejsze, i zmaltretowany, zły, upokorzony poszedł Wielohradzki do namiestnictwa.
Tu panowało wielkie ożywienie.
Kafthan wyjeżdżał do Wiednia, poczem miał być mianowany starostą odrzykrowskim. Jego zaręczyny z córką hrabiego, ten krok tak energiczny i rozumny cierpliwego karyerowicza zjednał mu ogólne uznanie i natychmiast obwarował pewnym murem nietykalnego szacunku. Nikt nie drwił teraz z Kafthana, który, wyniosły, ponury, roztargniony, wchodził doskonale w rolę dyplomatycznéj maszyny, mającéj przed sobą najświetniejsze nadzieje z powodu doskonałéj protekcyi i tych „pleców”, które w tym świecie stanowią potęgę niezwalczoną.
Te same „plecy” kazały mianować Charłupkę starostą w Krowodrzy i przenosiły Malewicza do Krakowa. Słowem, ruch był na całej linii. Tylko Wielohradzki był zapomniany i opuszczony. Jego „wodzirejowstwo” nie przyniosło mu wielkiéj protekcyi i korzyści.
Nie myślał jednak teraz o tem, pochłonięty cały troską miłosną. Przysłuchiwał się plotkom i komerażom tych „panów“ z rozdrażnieniem, ale bez zazdrości. Wzruszał ramionami na widok Pozbitowskiego, który złościł się, iż Malewicz jedzie do Krakowa, gdy on, Stanio, gnuśnieć będzie nadal w tém utrapionem kasynie. W Krakowie gra w karty jest bardziéj seryo i ma sezony niezwykle ożywione, z powodu blizkości Wiednia; Lwów zaś leży na końcu świata, a w grze nie ma ani nerwu ani żadnych sensacyi.
Wielohradzki powrócił do domu, zjadł obiad w milczeniu i w chwili gdy Tecia, powracając z miasta, weszła do pokoju, wstał i z najwyższą ostentacyą i złością z pokoju wyszedł.
Wychodząc, trzasnął drzwiami, aby zamarkować swe niezadowolenie. Wielohradzka spuściła oczy i twarz jéj pokryła się cieniem smutku. Przez usta Teci przesunął się uśmiech, zaledwie dostrzegalny, ale niezmiernie ironiczny. Poczém obie kobiety zaczęły pracować, zamieniając tylko od czasu do czasu krótkie urywane zdania. Wielohradzka szeptała je z pewną lękliwością; Tecia mówiła głośno i zupełnie spokojnie.
Nagle Tadeusz ukazał się we drzwiach, wykrzywiony, jak maska japońska.
— Czy nie mógłbym prosić o trochę spokoju? — zapytał kwaśno, mrużąc lewe oko i mierząc Tecię wyniosłem spojrzeniem prawéj źrenicy.
Widocznem było, iż Tecia miała ochotę odpowiedzieć, lecz wzrok jéj padł na twarz Wielohradzkiéj, która stała teraz nieruchoma, trzymając w obu rękach białą massę perkalu, którą właśnie rozdzierać zaczęła.
Tadeusz, widząc, iż ukazaniem się swojem sparaliżował niejako ruchy i mowę obu kobiet, postanowił sterroryzować je zupełnie. Podszedł więc do szafki, w któréj złociły się jego przybory kotylionowe, wyjął z kieszeni kluczyk i rzucił niedbale nie odwracając głowy:
— Prosiłbym zdjąć te wszystkie szmaty ze stołu... i ja potrzebuję trochę miejsca...
Ostentacyjnie zaczął wyjmować i rozkładać złociste cacka, mieniące się jak tęcza szarfy, brzęczące tamburyna, trąbki, potworne „głowy”, kaski, czepki, berety, krezy, spódniczki, girlandy, kokardy, pęki wstążek, kwiaty, ordery, kije, laski, parasole, gwiazdy, kapelusze, lejce, wędki, maski, chorągiewki, piszczałki, boa kwiatowe, pióropusze, rogi, latarki. Cały ten bazar, ta świecąca i pstra tandeta zaległa nagle powierzchnię stołu, błyszcząc w wiosennem świetle martwym, szychowym blaskiem. Tafta, gaza, złociste papierki, perkalowe kwiaty, blaszane brzękadła, tani atłas wstążek — pomieszane razem dawały teraz mieszkaniu wygląd garderoby teatralnéj po skończonem świeżo widowisku baletowem.
Z zaciśniętemi wargami, z brwiami ściągniętemi Wielohradzki oglądał każde cacko, każdy kwiat, każdy order, przerywając panującą w pokoju ciszę ironicznym sykiem lub krótkiemi, urywanemi zdaniami:
— Co tu kurzu!... Piękny porządek! Wszystko musi zmarnieć. Niezadługo trzeba będzie swoje rzeczy przenieść do namiestnictwa. Niepodobna dłużéj żyć w podobnych warunkach.
Nie śmiał rzucać wprost podejrzeń na Tecię, lecz utyskiwać zaczął, iż brak mu połowy orderów i kilku cacek.
— Co téż ty wygadujesz!... — odezwała się wreszcie Wielohradzka — masz zawsze klucz od szafy przy sobie...
— Nie zawsze... — bąknął Tadeusz.
Nagle w przedpokoju zajęczał dzwonek.
Tadeusz zarumienił się gwałtownie.
— Niechże mama otworzy!... — zawołał z niecierpliwością.
Lecz od okna podniosła się Tecia i szła teraz ku przedpokojowi powolnym, spokojnym krokiem.
Dzwonek jęknął raz drugi.
Tadeusz poskoczył na środek pokoju, lecz Tecia zniknęła już w ciemnéj jamie przedpokoju.
Otworzyła drzwi i równocześnie wpadł gwar głosów kobiecych, dyskretnych, dźwięcznych, dobrze wychowanych.
Jak kot, Tadeusz na dźwięk tych głosów wpadł do swego pokoju i z sercem bijącem drzwi przymknął. Przez niewielką szczelinę przysłuchiwał się, nagle przerażony, z sercem niemal w piersiach zamarłem.
Tecia powróciła na swe miejsce, mówiąc obojętnym głosem:
— To panie z wielkanocną kwestą.
Lecz już Wielohradzka, zmieszana i zalękniona, przyjmowała dystyngowanym ukłonem zjawiające się na progu damy. Były to: Orzecka i bratowa Pozbitowskiego, z domu baronówna Dranck-Stifhausen. Towarzyszył im młody Drunicki, który niósł w ręku skórzany woreczek i parasolki pań. Całe to towarzystwo weszło śmiało, jakkolwiek z udaną dobrodusznością.
Wielohradzka ładnym, dystyngowanym giestem wskazała nowo przybyłym krzesła. Orzecka podziękowała, dodając, iż śpieszą się, gdyż jeszcze mają całą ulicę „do zrobienia”. Zdziwione jéj oczy zatrzymały się na stosie kotylionowych przyborów, które leżały na stole. Zdawało się jéj, że poznaje laskę pasterską, zakończoną bukietem róż i wstążek, która stanowiła jedną z piękniejszych dekoracyi kotylionu ostatniego wieczoru, jaki odbył się w jéj domu podczas ubiegłéj zimy.
Wzrok młodéj pani Pozbitowskiéj również został przykuty tą massą błyszczących cacek, które połyskiwały wszędzie: na ziemi, na krzesłach, na stole, wśród sztuk perkalu, płótna i jedwabiu.
Przyłożywszy do oczu swoją face à main, patrzyła z impertynencyą dobrze wychowanéj gąski, przekrzywiwszy cokolwiek na bok swą drobną głowę, na któréj świeciła się mała kapotka, naszywana massą czarnych dżetów. Przez delikatny tiul wualki czerniły się jéj małe purpurowe usta i błękitniały duże oczy. Była to ładna rasowa niemka, o wiedeńskim szyku, przypominającym szyk księżniczki. Bił od niéj Amaryllis, podczas gdy suknie Orzeckiéj przepojone były White Rose. Były to wonie dyskretne, zaledwie dostrzegalne, lecz ładne i przejmujące. Młody Drunicki zdawał się kąpać w téj atmosferze. Miał dużą głowę, odstające uszy, rodzaj łaty z ciemnych włosów, lśniących i gładko przyczesanych na środku szerokiego czoła. Trzymał obydwiema rękami brzeg torby i uśmiechał się głupowatym uśmiechem zadowolenia. Był to prawdziwy typ arystokratycznego młokosa, typ cokolwiek szarżowany i zakrawający na teatralną blagę. Wpatrywał się z zachwytem w ładny kark Orzeckiéj, wysuwający się z fryzowanych piór czarnego boa. Orzecka, zwrócona ku Wielohradzkiéj, mówiła właśnie, z pewnym rodzajem scenicznéj pokory:
— Przepraszamy za nasze natręctwo... ale to dla biednych!....
Wymawiała r jak h. Brzmiało to „nathęctwo” i dawało do poznania, że najpierwsze nauczycielki francuzczyzny pochodziły z łona proletaryatu paryskiego. Robiło to wrażenie to samo, jakie odnieślibyśmy, gdyby Francuz mówiący po polsku popisywał się używaniem cz zamiast c, mówiąc obczasy zamiast obcasy. Byłoby to świadectwo pochodzenia kuchennego osób, które go w języku polskim kształciły...
Niemniéj przeto owo francuzkie h zamiast r, tracące również kuchnią paryską, było szczytem wykwintu i elegancyi w usteczkach pani Orzeckiéj. Mówiła:
— Przephaszamy za to nathęctwo...
Wielohradzka, wyprostowana, uśmiechnięta, odpowiadała:
— Ależ to nie natręctwo.. poświęcenie pań dla tak pięknéj sprawy...
Słów jéj brakowało. Myślała bowiem z trwogą, iż posiada jedynie papierek trzyreńskowy. Nie mogła wyzuwać się ze wszystkiego dla zapewnienia plasterka kiełbasy i kawałka placka „biednym”. Lecz co czynić? Nie mogła zażądać reszty, nie mogła również posłać Teci, aby zmieniła ten nieszczęsny banknot.
A przed nią stały wciąż dwie czarne postaci z różowemi plamami okrągłych ładnych twarzyczek, błyszczących od dżetu i nastroszone od piór okalających ich szyje. Pomiędzy niemi zieleniał się wiosenny überzieher młodego Drunickiego, mający wdzięczny wygląd worka.
Nagle Wielohradzka zwróciła się ku drzwiom wiodącym do pokoju Tadeusza. Być może, iż syn jéj posiadał papierek guldenowy. Pocisnęła klamkę, lecz drzwi nie ustąpiły.
Tadeusz zabarykadował się na zewnątrz.
Wielohradzka zapukała kilkakrotnie.
Nie było odpowiedzi.
— Tadziu!... Tadziu!... — wyrzekła słodko stara kobieta.
Lecz Tadzio, który całą siłą podpierał drzwi, milczał jak grób, drżąc z wściekłości i trwogi. Poznał głos Orzeckiéj i młodego Drunickiego. Jakiż wstyd, gdyby te panie ujrzały go w tém nędznem otoczeniu, w mieszkaniu szwaczki, pomiędzy maszyną do szycia, meblami obitemi wytartą ceratą, komodą i łóżkiem matki, osłoniętem trzcinowym parawanem, obciągniętym zieloną kitajką!
Wielohradzka nagle zrozumiała całą sytuacyę i odstąpiła ode drzwi zmieszana, jakby złowiona na gorącym uczynku.
Chciała naprawić swój błąd i ona, tak zawsze prawdomówna, zdobyła się na heroiczne kłamstwo, wypowiedziane cichym i pewnym głosem:
— Mam małego, sześcioletniego wnuka, chciałam, aby i on... przyczynił się jaką drobną sumką do ulżenia doli nieszczęśliwych...
Drżącemi rękami sięgnęła do kieszeni i wydobyła z portmonetki papierek trzyreńskowy.
— Oto w mojem i w jego imieniu!... — wyrzekła, podając banknot Orzeckiéj.
Ładna dama wzięła pieniądze i oddała je Drunickiemu, który, otworzywszy torbę, wyciągnął z niéj paczkę cukierków.
Wyjął z niéj szczypczykami kilka karmelków zawiniętych w papier złocisty i położył na brzegu maszyny do szycia.
— To dla małego Tadzia!... — wyrzekł z głupkowatym uśmiechem.
Wielohradzka zaprotestowała, lecz te panie zaczęły wołać ze śmiechem, że taki jest zwyczaj, iż chodząc „po żebrze”, zostawia się w domu, w którym są dzieci, kilka cukierków. I z ukłonami, uśmiechami, szelestem i brzękiem dżetów wyszły na wschody, przeprowadzone przez Wielohradzką, która z zakłopotaniem usprawiedliwiała się z ciasnoty i ciemności przedpokoju. Gdy, zamknąwszy drzwi, powróciła do pokoju, stała chwilę milcząca i niezdecydowana, patrząc z pewnym rodzajem obawy na zamknięte drzwi, prowadzące do pokoju syna.
Wreszcie podeszła cicho i zapukała dyskretnie:
— Tadziu! ci państwo wyszli, możesz drzwi otworzyć!...
Drzwi otworzyły się teraz gwałtownie i ukazał się w nich Tadeusz, z twarzą krwią nabiegłą, drżący, i od progu krzyknął przeraźliwym głosem:
— Dlaczego mama wymówiła moje imię w obecności tych pań?..
Wielohradzka przerażona cofnęła się w stronę Teci.
— To przez nieuwagę.. — tłómaczyła się pokornym głosem.
Tadeusz postąpił kilka kroków naprzód. Był siny z gniewu. Dławił się wymawianemi wyrazami, bełkotał, jąkał się, wargi mu drżały jak w febrze.
— A czy mama wie? czy mama wie, jakie skutki straszne mogła na mnie sprowadzić ta nieuwaga? — zawołał, podnosząc w górę zaciśnięte pięście — czy mama wie, że gdyby mnie tu pani Orzecka i pani Pozbitowska zobaczyły, byłbym okryty śmiesznością i wstydem... i nic-by chyba nie pozostało, jak utopić się albo powiesić! Oto, o czem mama zapomniała!...
— Ależ!... — tłómaczyła Wielohradzka.
Lecz on przerwał jéj, rosnąc w gniewie, podniecając się coraz więcéj:
— Co mama myśli, że ja chcę, aby oni wiedzieli, jak ja mieszkam, a zwłaszcza, że mama jest szwaczką?... Gdyby się to wykryło!... Ręczę, że wszystkie salony zamkniętoby mi przed nosem, nikt-by mnie nie chciał wziąć na wodzireja... A!... ja tyle lat pracuję, aby zasłużyć sobie na szacunek ludzi i poważanie, a mama chce mi to wszystko wydrzeć... zniszczyć... odebrać...
Parsknął nerwowym śmiechem i porwał się za głowę.
— Daję słowo... możnaby przypuścić, że mama to umyślnie robi!
Wielohradzka zaprotestowała gorąco.
— Ależ, Tadziu! jak możesz przypuścić coś podobnego?
— Mogę! mogę!... — wrzeszczał Tadeusz, rwąc krawat i kołnierzyk — mogę... bo matka tak nie postępuje względem dziecka, jak mama względem mnie postępuje... Zresztą, mama zawsze miała więcéj serca dla obcych niż dla mnie. Dawniéj był Radolt, teraz..
Zatrzymał się, brwi zmarszczył, miał ochotę rzucić wzrokiem w stronę Teci, ale dał pokój.
— Teraz... kto inny!... — dokończył chrapliwie. — Ale... wolna wola mamy... ja nic od mamy nie żądam... tylko proszę, aby mnie mama nie kompromitowała!... Słyszy mama? nie kompromitowała, bo mnie chodzi o moje stanowisko i o moje stosunki... Słyszy mama? moje stosunki!... Mama mi jeść nie da, jak mnie wypędzą z namiestnictwa... a o mojéj przyszłości ja jeden tylko myśleć muszę!...
Wielohradzka była blada jak płótno; oczy jéj zaszły mgłą łez.
— Ależ, moje dziecko!... — wyrzekła — chyba nikt tak, jak ja, nie troszczy się o twoją przyszłość.
Wybuch spazmatycznego śmiechu Tadeusza przerwał jéj mowę.
— Ha! ha! ha!... Mama troszczy się o moją przyszłość... mama troszczy się o moją przyszłość!... Co mama do téj chwili dla téj przyszłości zrobiła?... Czy dała mi mama majątek?... przyzwoitą pozycyę?... zapewniła w Wiedniu protekcyę?... Nic! nic!... Utonęła mama w swojéj krawiecczyznie i oprócz niéj nic mamę nie obchodzi...
Wielohradzka zamilkła. Ręce jéj drżały, zaczęła szukać nożyczek, lecz kilkakrotnie przesunęła palce po ich ostrzach, nie wiedząc, że je ma pod ręką.
Tadeusz zaczął biegać po pokoju i przechodząc kopał meble i porozrzucane dokoła sztuki płótna i perkalu.
— Ale tak dłużéj być nie może!... — wrzasnął po chwili milczenia — tak dłużéj być nie może... ja muszę także zacząć myśleć o sobie i stać się egoistą... Pójdę tylko za mamy przykładem... Wyprowadzę się ztąd... Tak! tak!... wyprowadzę!...
Przez umysł Wielohradzkiéj przesunął się cały szereg samotnych dni. Czarny ten różaniec napełnił jéj serce nagłą rozpaczą. Mimowoli, ruchem kobiety, która nie chce pozostać samą i broni się przed widmem opuszczenia, wyciągnęła ręce:
— Och!... Tadziu!... co téż ty mówisz, moje drogie dziecko!...
Lecz Tadzio, któremu od dni kilku myśl osobnego mieszkania nie dawała spokoju, potrząsał ironicznie głową.
— Nie.. nie... to się na nic nie zda! na nic!... już tak postanowiłem... Mama sama temu winna... Zresztą, już wszystko urządzone.. Mogę się lada chwila wyprowadzić: mnie to nie robi różnicy!
Miał w kieszeni guldenowego papierka i cała mgławica przeczuć obecności Muszki w tém „osobnem mieszkaniu” wirowała mu w mózgu.
— Nie chcę, ażeby dłużéj mama mnie kompromitowała... I ja muszę dbać o swoją przyszłość!...
Wielohradzka tłómaczyć się zaczęła.
— Ależ.. nic się nie stało... Te panie są przekonane..
Wzrok Tadeusza padł na rozrzucone na stole i na ziemi przybory kotylionowe.
Poskoczył jak tygrys i zaczął pośpiesznie wrzucać te wszystkie cacka wewnątrz szafy.
— Naturalnie!... — krzyczał nieludzkim głosem — naturalnie... te panie są teraz przekonane, że to ja żyję w tém śliczném mieszkaniu. Te panie nie są ślepe i poznały akcesorya, które same mi dawały... Co za hańba! co za wstyd!... A... ślicznie mnie urządzono... I to dlaczego? Dlatego, że musiałem sam wziąć się do porządku i obliczenia nareszcie, co i ile mi zginęło...
— Zginęło?...
— Tak! tak!... zginęło!.. Czy mama myśli, iż ja nie widzę, że mi ktoś pokradł najpiękniejsze akcesorya?... Ale skoro tak, niechże wszystko sobie zabierze!... Albo nie — nic mieć nie będzie... nic!!! nic!!!
Zanurzył ręce w stos cacek i nagle zaczął wszystkie te złociste zabawki rwać, szarpać, rozrzucać dokoła, deptać z furyą hysteryczki, która doszła do szczytu paroksyzmu swéj wściekłości.
— Nic! nic!... — powtarzał, a piana mu zalewała zsiniałe z wściekłości wargi.
Dokoła niego, jak snop fajerwerków, migotała i latała cała massa złocistych orderów, gaz, tarlatanów, błyskotek i kwiatów. Już cały stos leżał na ziemi, stos trupów motylich o poszarpanych skrzydłach. Kask francuskiego kirasyera uderzył twardą masą o stojącą na komodzie lampę i stłukł ją. Brzęk spadającego szkła podniecił tylko złość Tadeusza. Porwał tamburyno i, pragnąc przedziurawić je, bił w nie co siły pięściami i łokciem. Długa tarlatanowa zielona szarfa oplotła mu głowę i szyję. Na rękawach kurtki drżały poszarpane kwiaty i złociste druty. Wielohradzka próbowała zbliżyć się i wyrwać mu z ręki tamburyno. Lecz Tadeusz odepchnął ją. Stara kobieta nie zwróciła nawet uwagi na ten giest syna, lecz, z twarzą bladą jak płótno i rękami złożonemi jak do modlitwy, powtarzała ochrypłym głosem:
— Tadziu!... Tadziu!...
Lecz Tadzio nie krzyczał już teraz, bo głosu nie miał od zbytniego krzyku. Piał jak kogut i widząc, że pergamin tamburyna ustąpić nie chce, rzucił się nagle głową naprzód, pragnąc czołem przebić uparte cacko.
Widząc ten giest, Wielohradzka zatrwożyła się jeszcze więcéj i zwróciła się ku Teci, która od kilku chwil wstała ze swego krzesła i milcząca i nieruchoma przypatrywała się Tadeuszowi z pod brwi chmurnie ściągniętych.
Wielohradzka porwała ręce dziewczyny:
— Teciu!... ratuj... uspokój go!... biegnij po doktora!... on sobie jeszcze co złego zrobi!...
Lecz Tecia ręce Wielohradzkiéj całować zaczęła.
— To pani niech się uspokoi!... błagam panią!.. — zaczęła mówić urywanym głosem. — Pani i tak nie ma zdrowia!... ja panią proszę!... niech pani ztąd wyjdzie!... niech pani pójdzie do babci... ja z panią pójdę i zrobię kwiatu pomarańczowego.
Zdawała się zapominać o egzystencyi Tadeusza, który, widząc się opuszczonym i wzgardliwie traktowanym przez tę dziewczynę, która niedawno bladła z przerażenia na widok jego „ataków nerwowych”, nie wiedział teraz, jak wybrnąć z téj „głupiéj sytuacyi”.
Lecz zanadto był kobietą, aby nie poradzić sobie w takiéj chwili. Jak bezwładna kłoda zwalił się na fotel i wybuchnął spazmatycznym płaczem. Był to płacz równie wypływający z podrażnienia nerwów, jak i z podniecenia zmysłów. Gryzł ręce, i dławił się, i krztusił, mając ochotę zacząć wśród łkań krzyczeć jedno imię:
— Muszka! Muszka!...
Dokoła niego pokornie opadły szczątki jego kotylionowych trofeów.
On sam miał wygląd zniszczonéj zabawki, stłuczonego cacka, poszarpanego pajaca.
Zrozpaczony, zaszlochany, drżący, wodziréj c. k. salonów galicyjskich, leżał bez woli i bez tchu w powodzi złocistych strzępków, które zdawały się być pakułami, trocinami, sypiącemi się ze zranionego korpusu tego szykownego Poliszynela.






XIX.

Panie!
Bardzo się Pan zdziwi, skoro Pan moje pismo raz jeszcze zobaczy na papierze, ale to dlatego, że nie chciałabym z Panem sam na sam rozmawiać po tém wszystkiem, co pomiędzy nami zaszło. Sumienie moje jednak i obowiązek nakazuje Panu powiedzieć, co o nim myślę, bo Pan w ostatnich czasach zrobił się bardzo złym i bardzo niepoczciwym. Powiem to Panu poprostu, tak, jak umiem, bo ja nie znam się na wielkoświatowych frazesach, do których Pana przyzwyczaiły wizyty i tańce u tych wszystkich hrabin i baronów, u których Pan tak ciągle przesiaduje. Ale to wiem i dzięki Bogu rozumiem, że Pan postępuje, jak człowiek bez serca, i że Pan postępowaniem takiem swoją biedną matkę do grobu zapędzi.
To, co Pan względem mnie zrobił, to ja dawno Panu przebaczyłam. Byłam głupia dziewczyna i nie umiałam zachować się przyzwoicie, i Pan Bóg mnie słusznie pokarał za taką lekkomyślność. Odpokutowałam ciężko moje grzechy i wymodliłam sobie u Boga spokój i przebaczenie. Teraz nawet, kiedy już do rozumu przyszłam, jestem Panu wdzięczna za jego naukę. Tylko co do matki Pana, to nie mogę zamilczeć i nie mogę Panu pozwolić, ażebyś się Pan tak nad nią pastwił. Pan tylko myśli o sobie i wiecznie tylko o sobie mówi, a czy Pan nie widzi, jak się pani Wielohradzka zmieniła? jaka jest blada? jakie ma oczy zapuchnięte? Czy pan nie słyszy, jak ona w nocy kaszle? Babcia mówiła, że to serce się kraje patrzeć, jak się taka kobieta marnuje w wysługach dla takiego, jak Pan, dorosłego mężczyzny. I Babcia miała racyę. Pan powinien ulżyć trochę w pracy swojéj matce, a nie ciągle balować, a potem jeszcze téj biednéj, świętéj kobiecie sceny robić. Ja wiem, że mnie Pan za ten list już ostatecznie znienawidzi; ale, proszę Pana, taka nienawiść to mnie nie obraża, ani nie martwi, bo każdy człowiek, co źle postępuje, to nie lubi tych, co mu prawdę w oczy mówią. A że Panu nikt prawdy w oczy nie powiedział i nie powie, to ja wzięłam na odwagę i piszę do Pana ten list, który Pan może schować, a może podrzeć. O to się nie boję, bo przedwczoraj ksiądz mi poradził, ażebym Babci przyznała się, jak było pomiędzy mną i Panem. Więc choć to mnie dużo kosztowało, powiedziałam Babci wszystko i pokazałam jéj brulion listu, który do Pana do Francyi pisałam. Babka bardzo mnie złajała za to wszystko, ale mi przebaczyła i przyrzekła, że sama panu Janczewskiemu o wszystkiem powie. Bo i to chciałam koniecznie ja sama. Nie mogłam przecież wyjść za mąż tak, aby pan Janczewski nie wiedział, jaka byłam przed ślubem. Bardzo się bałam, ale pan Janczewski nic nie powiedział i tylko się zrobił dla mnie jeszcze uprzejmiejszy i lepszy. Widziałam, że trochę posmutniał, ale to taki anielski człowiek, jak Babcia i Mama Pana, więc nawet mi nie dał poznać, że mu przykrość zrobiłam. Już ja mu to całem życiem szczęścia wynagrodzę i taka będę dobra, że o wszystkiem zapomni! Widzi więc Pan, że nie mam teraz powodu bać się, ażeby mój list do Pana mnie skompromitował. Teraz mam czyste sumienie i, na szczęście, przestałam kłamać i ludzi oszukiwać. I tylko teraz chciałabym, ażeby się Pan opamiętał i wreszcie zrozumiał, że tak żyć, jak Pan, nie można i dręczyć Matkę to grzech i brak serca, a chyba Pan ma serce i nie jest zupełnie bez serca. Już ta biedna Mama to ledwo na nogach ustać może i za komorne winna, i kaszle, i meble ma zajęte. A Pan nic nie chce wiedzieć, tylko tak napada i krzyczy i spazmuje, że aż wstyd i zgroza patrzeć na takie komedye. I to Panu na seryo mówię, że jeśli Pan się nie opamięta, to ja tak zrobię, że po ślubie wezmę Pana Mamę do siebie i będę ją pielęgnować i nie pozwolę jéj dłużéj męczyć. A Pan niech sobie wtedy robi, co chce: niech Pan sam mieszka, chodzi do restauracyi; tylko nie wolno Panu będzie nawet przyjść Mamę zobaczyć u nas. Na to Panu przysięgam! Bo taki syn, jak Pan, to nie godzien mieć taką Mamę, jak Pan ma. A teraz kończę ten list, bo jeszcze powiedziałabym Panu co przykrego, taki mam żal do Pana, ale nie za siebie, tylko za Mamę Pana.

Tekla Piknicka.

P. S. A to, co Pan powiedział, że Panu z szafy poginęły ordery, to ja dobrze zrozumiałam, że to niby do mnie było. Tylko ja się nawet nie obraziłam, bo wiedziałam, że przez Pana tylko złość mówiła, boć przecież Pan wie, że ja jestem już dorosła dziewczyna, i takie cacka to dla mnie nie mają wartości i ciągną tylko do siebie próżniaków.




Rodzaj terrasu dwupiętrowego mieścił w swem wnętrzu nisze i legowiska psów. Można było terras ten obejść dokoła. W środku wielka kryta sala miała połączenia ze wszystkiemi celami, w których mieściły się na zimę psy. Zamykano wówczas nory od zewnętrznéj strony. Chroniono cenne zwierzęta od przeziębienia. Gończe miały inne budowle, urządzone według koniecznéj dla nich hygieny. Lecz tu mieściły się najcenniejsze okazy lub świeżo sprowadzone, które Maleni pragnął najkorzystniéj zaprezentować odwiedzającym.
W téj chwili psiarnia była opuszczoną najzupełniéj przez służbę. Maleni bawił we Lwowie i tylko Muszka od czasu do czasu zaglądała do Paprotki, zajmując się psami.
Służba rozchodziła się po lesie, lub ciągnęła ku dworowi. Psiarczyki, dwa małe wyrostki, poszli do lasu piec kartofle w popiele.
Widocznie nie spodziewano się przyjazdu państwa, gdyż Muszka wczoraj zjechała niespodziewanie, zapowiadając na odjezdnem, iż powróci dopiero za tydzień.
Przez kratę drucianą psy szczekały i wyły. Tadeusz zbliżył się do furtki i probował ją otworzyć.
Dostrzegł, iż kłódka założona była tylko, ale nie zamknięta. Chwilę zawahał się, nie wiedząc, czy ma wejść do środku. Obok ścieżki, wiodącéj do wnętrza terrasu, znajdował się właśnie box wspaniałych dogów angielskich Mastiffs, o blado-kawowéj sierci i czarnym, olbrzymim pysku. Z drugiéj strony stara suka gaskońska, wielka i żółta jak dukat, patrzyła na niego nieufnie zaczerwienionemi ślepiami.
Nagle szczeknęła chrapliwie, i był to sygnał potwornéj symfonii cienkich i nizkich głosów, akord fatalny i donośny, dysonans wpadający rozwichrzoną gammą w massę wiosennego powietrza.
Wszystkie psy i psiaki zaczęły grać i ujadać zapalczywie, otwierając pyski, opierając się na wyciągniętych daleko przednich łapach.
I tylko dogi nie wtórowały téj symfonii, stojąc nieruchome i groźne, gdy psy górskie z rasy św. Bernarda, białe z żółto-szaremi łatami, legły leniwie i ciężko, tuż przy saméj siatce, śledząc milcząco niespodziewanego i nieznanego przybysza.
Za niemi bielały patony pirenejskie, śnieżne, podznaczone czernią silną ócz i plamą okrągłą nosa.
Wielohradzki całą siłą woli przezwyciężył trwogę, którą uczuł na widok tych srogo wpatrzonych w niego ślepi i roztwartych pysków. Nigdy w życiu nie widział naraz tylu psów, i to psów tak olbrzymich, tak niezwykłych i groźnych. W niszach, w których złociło się trochę słomy, przez okrągły otwór w szaréj ścianie kamiennéj widział jeszcze wszędzie wielkie łby niepokojące i zagniewane. Kilka białych gryfonów, niewielkich, nastroszonych angorą o żółtawych odcieniach, ujadało na piętrze terrasu, a małe bassety wykrzywione i kilka taksów pokracznych, karykaturalnych, wtórowało im ochrypłemi głosy.
Wielohradzki, idąc na palcach, przesunął się pomiędzy psami, przybierając, o ile możności, minę swobodną i ruchy pełne gracyi. Przypuszczał, iż Muszka jest wewnątrz zabudowania, i kto wie, może widzi go, nie będąc widzianą.
Pod siekącą chłostą wrzasku psów pchnął jakieś drzwiczki i nagle znalazł się w przestronnéj sali, słabo oświetlonéj wprawionemi w sufit, zabrudzonemi deszczem i śniegiem szybami.
Nowy wybuch wściekłego ujadania powitał wejście Tadeusza. Ten wrzask, półcień panujący dokoła nie dozwolił Tadeuszowi rozróżnić otaczających przedmiotów. Spostrzegł tylko ciemną massę drobnych stworzeń i jakieś jasne zjawisko, wytryskujące z czarnéj wilgoci ubitéj ziemi, służącéj za podłogę. Cofnął się i potrącił gliniane naczynie z wodą, które oblało jego wycięte półbuciki i jedwabne skarpetki zimną strugą. Ogłuszony i nawpół oślepły mrugał oczami, napróżno starając się odzyskać równowagę.
Powoli rozróżnił, iż poruszająca się massa były to psy, kręcące się tu i owdzie, w ciągłym i bezustannym ruchu. Zjawisko jasne i smukłe przybrało teraz uchwytniejsze kształty. Blado-liliowa batystowa bluzka i popielata wełniana spódnica, biały pasek z lakierowanéj skóry odcinały się teraz wyraźnie w półcieniu. I twarz występowała coraz dokładniéj, twarz obramowana massą złotorudych włosów, gorących i zmysłowych. Muszka miała w téj chwili swą maskę pobladłą, maskę dni złych i fatalnych.
Otoczona tak zwierzętami, z których sierci biła woń dzika i pociągająca, stała Muszka milcząca i nieruchoma, wpatrzona szeroko otwartemi źrenicami w cofającego się ku ścianie Wielohradzkiego. We wzroku tym malował się cały świat pogardy i pragnienia. Muszka płonęła w téj chwili cała od zdenerwowania i ręce jéj zlodowaciałe ściskały konwulsyjnie harap, który opadał ku ziemi wśród fałdów angielskiéj spódnicy.
A jednak, głosem napozór spokojnym, lecz cokolwiek stłumionym, przywołała ku sobie Tadeusza:
— Chodź-że pan tu bliżéj! — wyrzekła prawie rozkazująco.
I on, jak jeden z tych psów, które kręciły się dokoła, przysunął się, potykając się po nierównéj podłodze.
Chciał porwać ją za rękę, lecz ona ręce trzymała opuszczone i natychmiast odwróciła głowę, jakby nie chcąc spotkać wzroku Tadeusza.
— Patrz pan... — wyrzekła — to rasa francuska à poil ras, nazywają się „Briquets d’Artois”. Podobno są nadzwyczajne... nie lubię tylko ich sukni. Nic nie mówi, nie ma charakteru.
Tadeusz milczał, lecz czuł dokładnie fałszywą nutę w głosie Muszki. Postanowił jednak być jéj ślepo uległym. Poddańcze usposobienie psów razem z ich dzikim odorem wnikało w jego istotę. Mimowoli płaszczył się, uszy tulił i oczy pokornie w górę wzniósł.
— A to Cookes espagneules... — ciągnęła daléj Maleniowa, wskazując harapem kilka małych piesków, uczesanych ślicznie, kokieteryjnie, wyzywająco, o rudawych fryzurach, przypominających czerwonawe włosy Muszki.
Piękna irlandzka suka ceglastéj prawie barwy przypełzała do nóg kobiety.
— Kettly!... Kettly... — wymówiła Muszka, a głos jéj nabierał pewnéj uczuciowéj nuty — stara, poczciwa Kettly...
I ręka jéj przesuwała się po łbie suki miękką, leniwą pieszczotą.
— Tam są inne jeszcze irlandzkie rasy, o!... Patry Molly, a tu Blackfield Spaniels...
Głos jéj stawał się coraz cichszy i niepewny. Osunęła się na przewróconą dnem kadź i pociągnęła ku sobie irlandzką sukę.
— Kettly!... Kettly!... — szeptała.
Tadeusz zbliżył się i przyklęknął z drugiéj strony jéj kolan.
— A ja?... — dopominał się błagalnie.
Ona, tak jak tam, na wybrzeżu morskiém w Concarneau, drugą rękę położyła na głowie Tadeusza. Harap leżał teraz na jéj kolanach, przecinając tkaninę jéj jasnéj sukni czarną linią. Część jéj ręki dotknęła twarzy Tadeusza.
I nagle Muszka pobladła jeszcze więcéj, źrenice jéj rozszerzyły się w niepomierny sposób, usta rozchyliły się, ukazując biel zaciśniętych zębów.
Nerwowym, gwałtownym ruchem odepchnęła od siebie psa i przyciągnęła mężczyznę.
— Kochany!... kochany!... — wyszeptała.
Tadeusz, zanim zdołał dotknąć jéj ust, jakaś jasna smuga przesunęła mu się przed oczyma. Psy zaczęły ujadać, jak szalone. Równocześnie Muszka z nadzwyczajną siłą odepchnęła go od siebie i, porwawszy się z miejsca, pochyliła się ku niemu, jak hyena.
Arrière, canaille!... — zawołała drżącym głosem.
Harap śmignął w powietrzu tuż nad głową Wielohradzkiego, który klęczał ciągle, oszalały, nieprzytomny, kurcząc instynktownie głowę przed świszczącemi w powietrzu rzemieniami.
Po za plecami posłyszał nagle głos męski:
— Co się tu dzieje? co to znaczy?
Nerwowym ruchem Wielohradzki wykręcił głowę.
Po za nim, w drzwiach otwartych, stało kilku mężczyzn: Wielohradzki zdrętwiał; w najbliżéj stojącym poznał Maleniego.
Dygnitarz! — a jego twarz biała i olbrzymia, pochylona cokolwiek, zdawała się być potworną nieruchomą maską, zawieszoną w powietrzu. Twarz ta planowała w przestrzeni, przecięta czarną plamą oczodołów i jamy ust napół otwartych. Tadeusz pozostał na klęczkach w postawie żaka szkolnego, złowionego na kradzieży jabłek. Trwoga ogarnęła go straszna. Podwładny i kochanek drętwieli w nim równocześnie przed zwierzchnikiem i mężem. Nie czuł śmieszności swojéj pozy, nie starał się nawet nadrobić fantazyą, któréj nigdy nie miał na zbyciu.
Psy przycichły trochę, gdyż w otworze rozsuniętych drzwi ukazywały się postacie psiarczyków, nadbiegłych co tchu z lasu na widok nadjeżdżających niespodziewanie powozów, wiozących Maleniego i kilku sportsmenów.
— Co się tu dzieje? voyons... co się stało? — zapytał Maleni.
Bez chwili wahania Muszka, wyprostowana i dumna, odparła:
— Ten pan (harap ukazał Wielohradzkiego) zna cokolwiek weterynaryę. Chciałam, aby obejrzał uszy Molly... ten pan zapomniał się... przywołałam go do porządku... Voilà!
Mrużyła oczy, patrząc z góry na Wielohradzkiego. Robiła w téj chwili wrażenie dobréj aktorki, i tylko wprawne oko dostrzedz mogło drżenie jéj rąk i nerwowy skurcz warg. Czuła, iż w téj chwili rozgrywa się cała jéj przyszłość i że z apoteozy tryumfalnéj świetności, w jakiéj żyła, spaść może na dno nędzy moralnéj, ubóstwa materyalnego (względnego) i śmieszności zapomnienia się w objęciach tak marnéj kreatury, jaką był Wielohradzki.
Ton jéj mowy był już napozór zimny i obojętny, lecz pot zrosił jéj krzyż, a w gardle zaschło. Nie śmiała spojrzéć w twarz męża. Instynktem odgadywała, że Maleni zrozumie prawdę i nie uwierzy jéj słowom. Lecz nadzieja, iż człowiek ten nad wszystko ceni swoją karyerę i utrzymanie się na stanowisku, dodawała jéj otuchy.
Maleni bez najmniejszéj zmiany w twarzy wysłuchał słów żony. Zdawać-by się mogło, iż odpwiedź tę on jéj myślą dyktował i suggestyonował. Gdy skończyła, podał jéj ramię.
Acceptez mon bras!... — wyrzekł spokojnie.
I gdy ona oparła swoją rękę na jego ramieniu, wyprowadził ją z psiarni pomiędzy dwoma rzędami rozstępujących się mężczyzn.
Na progu usunął ramię i Muszka odwróciła się twarzą ku niemu. W téj chwili spotkały się ich źrenice i zamigotały w słońcu wiosenném przez jedną sekundę. Pierwsza Muszka spuściła powieki. W tém mgnieniu oka zrozumiała, iż Maleni wie całą prawdę: tyle pogardy i ironii uczuła we wzroku męża.
Lecz teraz była już zupełnie spokojna i pewna siebie. Giest, którym Maleni ofiarował jéj ramię, był pełen szacunku i godności. Wiedziała, że ramię to prowadzić ją będzie nadal mimo wszystko i utoruje jéj drogę świetną i wspaniałą. I lekko a majestatycznie oddaliła się wśród krzaków zieleniejących od spodu, a po wierzchu pociągniętych krwawym refleksem zapadającego słońca.
Przez ten czas Tadeusz podźwignął się z ziemi. Słowa Muszki spadły na niego jak lodowy grad i zmroziły całą jego istotę. To przejmujące zimno fizyczne zabijało w nim poniekąd wszystkie wrażenia moralne. Potarł ręką czoło, spojrzał dokoła i z ciemnéj massy kręcących się psów przeniósł wzrok na stojących w strudze światła mężczyzn i na powracającego ode drzwi Maleniego.
Uczuł, iż musi coś powiedziéć koniecznie, i zbielałemi usty wybełkotał z jakąś mimowolną uniżonością:
Je suis à vos ordres, monsieur!
Lecz Maleni, z rękami w tył założonemi, z cylindrem zsuniętym z czoła, nie spojrzał nawet w stronę Tadeusza.
A mes ordres? — odparł obojętnym głosem — dites: aux ordres de mes domestiques!
Lekko wykręcił głowę ku psiarczykom, którzy od kilku chwil uprzątali gorliwie próżne miski i sortowali psy, zapędzając je do klatek.
— Wyrzucić tego człowieka! — rzucił przez ramię.
Poczém zwrócił się ku stojącym ciągle nieruchomo mężczyznom:
— Panowie... proszę za mną! obejrzymy najprzód Gordon Setter’y, a późniéj przejdziemy do Dachshundów. Mam nadzwyczajne niemieckie i...






XX.

Wielohradzka wypiła herbatę, zjadła suchą bułkę i, przyciemniwszy trochę lampę, usiadła przy stole.
Zmęczona była i smutna.
Jakiś niepokój rwał jéj serce od samego rana. Zdawało się jéj, gdy wstała, że nie ma dachu nad głową, i czuła się samą, chorą i opuszczoną nad wyraz wszelki. Powróciła od Piknickiéj, gdzie zaczynał panować nastrój świeżo zakładającego się gniazda. Tecia, zupełnie swobodna i szczęśliwa, była punktem jasnym, do którego ciągnęły spojrzenia babki, Felka, pana Janczewskiego i saméj Wielohradzkiéj.
Wyprawa, przygotowywana powoli, zalegała teraz komodę, stoliki, krzesła. Była to biel skromna, dziewczęca, wdzięczna i czysta. Tecia kąpała się w tém ubóstwie śnieżném tanich koronek i płótna. Stawała się coraz więcéj kobietą, rozwijała się jak kwiat, jak ptak gotujący się do lotu. Wielohradzka w téj atmosferze zapominała się, przejmując się mimowoli radosnemi nadziejami i szczęściem danéj chwili, jakby i dla niéj była w tém jakaś osobista cząstka. Powróciwszy do domu, znalazła się w pustce i osamotnieniu. Natychmiast przeczucie nieszczęścia spadło na nią, jak sęp, i zaczęło rwać jéj serce. Chciała się modlić, lecz książka wysunęła się z jéj rąk. Banalne frazesy drukowanéj modlitwy nie wystarczały jéj. W głębi serca nic znaleźć nie mogła.
Usiadła więc w półcieniu i swe zbolałe oczy zanurzyła w przestrzeń, w któréj majaczył jakiś niewidzialny wróg groźnego fatalizmu.
— To ten list Radolta tak mnie rozstroił — pomyślała, opierając głowę na spracowanéj dłoni.
Rano bowiem dostała list od literata, który przez jéj życie przesunął się jak cień, zostawiając jako wspomnienie srebrzystą strugę gorących łez i chromatyczną gamę jęku torturowanego zwierzęcia.
I jęk ten powtórzył się teraz, dobywając się całą siłą z tego szmatu papieru, przysłanego z zapadłéj wioszczyny górskiéj, w któréj dogorywał Radolt. Nie była to śmierć fizyczna, natychmiastowa i nieunikniona, lecz była to agonia moralna wyczerpanéj życiem istoty. Radolt szalał ze smutku i rozpaczy w otoczeniu ludzi prostych, cierpiąc podwójnie wśród jasności i przestrzeni wioskowéj.
„Kona coś we mnie z dniem każdym o zachodzie słońca — pisał do Wielohradzkiéj — kona ciężko i boleśnie. Przechodzę całą Golgotę śmierci i sądzę, że już wszystko skończone. W nocy śpię jak umarły. Nie śnię, jestem bez czucia, bez życia. Lecz rano budzę się i doznaję uderzenia maczugą. Cały ten trup, który, zdawało mi się, że już tylko potrzebuje się rozłożyć i w proch rozpaść, odżywa i torturuje mnie długi, długi dzień, bez chwili wytchnienia. Wieczorem rozpoczyna się moja męka. Nie wiem, czy mnie Pani zrozumie, ale ja w téj samotności, ze wspomnieniem téj strasznéj zbrodni, jaką na mnie spełniono, chwilami tracę resztę rozsądku, jaka mi jeszcze pozostała. Z chwili trochę przytomniejszéj korzystam i skarżę się Pani, bo Pani jedna okazała mi, nie litość, ale serce prawdziwe i współczujące. Jeślim natrętny — przepraszam! ale ja dławię się od tak dawna i rana moja nie może się zagoić, i tylko jątrzy się i boli coraz więcéj! coraz więcéj! Jad, który ci ludzie w rany wlewają, jest silny i zbierany z żądeł piekielnych potworów. Nic nie zdoła go zniszczyć, nic zeń nie uleczy. Strzeż Pani Tadeusza, aby i on nie zatruł się tym jadem, bo nawet w swém sercu nie znajdziesz na tę śmierć powolną lekarstwa. Moja matka, prosta chłopka, ale zawsze to matka. Próbowałem wypłakać się u jéj kolan. Nie pomogło! Jeszcze mi chyba dodało smutku i goryczy!...”
Przeciągle i chrapliwie wybiła na zegarze w kuchni jedenasta.
Wielohradzka myślą przechodziła ustępy listu Radolta.
„Strzeż pani Tadeusza, aby i on nie zatruł się tym jadem!...”
Powoli Wielohradzka zaczęła wnikać w siebie i bezstronnie zapatrywać się na minione chwile. Muszka, wyjazd Tadeusza do Concarneau, owe piękne rojenia małżeństwa z panną Dobrojowską, zniweczenie tych nadziei, w które ona tak gorąco, tak niezłomnie wierzyła — nie byłże to już ów jad, owa trucizna, która weszła w jéj życie i w życie Tadeusza?
Nigdy od téj chwili nie zdołała odzyskać równowagi i zawiązać dawnéj, serdecznéj nici pomiędzy sobą i synem. Ciągle rwało się coś pomiędzy nimi, i widmo kobiety o miedzianych włosach stało po za progiem ich ubogiego mieszkania, w którym tryumfowały gnomy złośliwe codziennych, materyalnych kłopotów.
I coraz więcéj, coraz więcéj serce Tadeusza oddalało się od niéj; czuła to doskonale: dziecko jéj nie było już jéj dzieckiem. Jakiś mur wznosił się powoli pomiędzy nimi dwojgiem. Jego uraza do matki rosła coraz większa, uraza niesformułowana, ale istniejąca. Ona zaś, zdjęta jakiémś nieokreśloném zrozumieniem swéj winy, usuwała się, pokorna i zalękniona.
„Nawet w swém sercu nie znajdziesz na tę śmierć powolną lekarstwa”.
Ten człowiek miał racyę.
Nie znalazła w swém sercu lekarstwa na ten rozkład moralny i rozterkę duchową, jaką czuła w Tadeuszu. Nie umiała z nim mówić teraz i unikała nawet wszelkiéj głębszéj rozmowy. Była dla niego pozornie obcą i poprzestawała tylko na pielęgnowaniu potrzeb cielesnych; czuła bowiem, że wszystko, o czém mówić będzie, zadźwięczy pusto i fałszywie wobec téj lodowatéj pustki, jaka zaczynała wytwarzać się pomiędzy nimi. Po stronie syna, po za jego postacią, Wielohradzka dostrzegała teraz całą massę widm, zbitych w jeden kłąb błyszczący i hałaśliwy, ona zaś była po swéj stronie sama jedna, zziębła i opuszczona.
Wybiła dwunasta.
Wielohradzka nie myślała nawet gotować się do spoczynku. Siedziała wciąż, jakby oczekując na przybycie jakiegoś spodziewanego gościa. Zamiast serca, czuła lodową bryłę; mimowoli, ruchem oczekującego na cios ptaka, kurczyła głowę w ramiona.
Wobec téj fatalnéj a nieuniknionéj jakiéjś grozy, która nad nią zawisła, czuła się bezsilną i nawet modlitwą nie próbowała odpędzić upiora, czyhającego po za zamkniętemi drzwiami jéj mieszkania. Posłyszała, iż ktoś wchodził na wschody. Nie były to kroki Tadeusza.
Ktoś szedł ciężko, jak człowiek pijany lub chory. Zatrzymywał się chwilami i znów zaczynał swą wędrówkę, potykając się z łoskotem, obijając się o ściany.
Nie — nie był to chód Tadeusza, a jednak Wielohradzka powstała z krzesła i, zwrócona twarzą ku drzwiom, oczekiwała na tę istotę, która niepokojącym łoskotem przerywała nocną ciszę. Pode drzwiami kroki ustały.
Nastało wielkie głuche milczenie.
Wielohradzka, bez oddechu, nieruchoma, z oczyma szeroko otwartemi pod pasmami swych srebrnych włosów, stała wciąż wyprostowana, z rękami przyciśniętemi do piersi.
Klamka pociśnięta otwarła się prawie bez hałasu i jakaś postać zgarbiona wsunęła się do przedpokoju.
Człowiek ten miał odzież Tadeusza, lecz trzymał pochyloną głowę i opuszczone wzdłuż ciała ręce. Gdy stanął na progu, podniósł głowę, i Wielohradzka poznała cień swego syna w téj masce prawie zielonéj, o oczach zapadłych i nosie zwężonym, jak u trupa. Włosy przylegały mu do skroni; dolna warga obwisła bez woli. Zdawał się nie oddychać, powieki nie zamykały się.
Przez krótką chwilę zatrzymał się u progu i oparł o drzwi. Potoczył wzrokiem dokoła i nagle usta mu drżeć, jak dziecku, zaczęły. I rzucił się naprzód, wielkim głosem wołając:
— Mamo! mamo!...
Jak skrzydła dobroczynnego ptaka, tak rozwinęły się macierzyńskim giestem ramiona Wielohradzkiéj.
Za chwilę Tadeusz klęczał u jéj kolan i szlochał gwałtownie, jak dziecko.
Pochylona nad nim Wielohradzka tuliła jego głowę, a przez myśl jéj przesuwały się słowa listu:
„Moja matka — prosta chłopka, ale zawsze to matka! Próbowałem płakać u jéj kolan — nie pomogło!”






XXI.

Po słowach i postępku Maleniego Tadeusz nie mógł się nawet spodziewać, iż Maleni wyzwie go na pojedynek.
Jakież jednak było inne wyjście z téj potwornéj sytuacyi? Dotychczas ludzie nie wymyślili jeszcze nic innego, jak w podobnych razach wzajemny mord i zbrodnię, usankcyonowaną obecnością świadków i kodeksem światowym. Tadeusz jednak nie mógł miéć po doznanéj obeldze nawet téj satysfakcyi, aby dać się pokrajać, albo przeszyć kulą rewolwerową.
Maleni powiedział: „wyrzucić tego człowieka!” — i w ten sposób cała sprawa załatwiona została. Dla Malenich, dla świadków całego zajścia Wielohradzki już nie istniał, Muszka tego samego dnia była wieczorem w teatrze, w asystencyi męża, który nawet raczył zamanifestować pewnego rodzaju większą kurtuazyę względem żony. Było to mało, nic prawie; napozór ci państwo zachowywali się względem siebie lodowato, correct i obojętnie. Lecz subtelne owe odcienie nie uszły uwadze panów, którzy byli świadkami owego zajścia w psiarni. Byli to jednak ludzie niezmiernie dobrze wychowani, fałszywi i rozumiejący doskonale, co mówić wypada, a co należy zachować dla siebie. Milczącą umową postanowili całą tę scenę pozostawić w otchłani swéj niepamięci. Ponieważ sam Maleni nie zrobił najmniejszéj alluzyi w późniejszéj rozmowie, jasném więc było, iż pragnął, aby fakt ten wymazany został z pamięci obecnych. Ludzie ci byli tak zjednoczeni i spojeni ściśle intelektualnie, iż żaden z nich nie zastanawiał się nad postępkiem Muszki i nie szukał wyjaśnienia. Przyjęli to, co Maleni im podał, i zadowolnili się tém zupełnie.
Gdy w pół godziny późniéj wsiedli do wojskowego breaku o nizkiém pudle i wysokim koźle, z pomalowanemi na żółto kołami, nie mieli najzupełniéj wyglądu ludzi, przed których oczyma rozegrała się tragedya, mogąca zniszczyć i w gruzy obrócić sytuacyę téj kobiety, siedzącéj na koźle, pod baldachimem mieniącéj się parasolki. Patrzyli na nią obojętnie, nawet bez zaciekawienia, jakie zwykle w przeciętnéj burżuazyi wywołuje historya wiarołomstwa. Zresztą nie było dowodów. Prawdopodobnie było tak, jak mówiła Maleniowa.
Tymczasem Wielohradzki szalał w bezsilnéj rozpaczy.
Rozszlochany i rozspazmowany legł u kolan matki i tam powoli wyjęczał jéj całą prawdę. Ominął tylko szczegół swéj bytności u Muszki. Instynkt kazał mu zataić ohydę tego objawu ze strony kobiety w obecności drugiéj kobiety, czystéj i nieskalanéj.
Wielohradzka, pobladła i drżąca, wysłuchała spowiedzi syna. Nie przestawała pieścić go i uspakajać, lecz ręce, przesuwające się po jego włosach i twarzy, miały nerwowe ruchy nagle oślepłego człowieka. Gdy Tadeusz umilkł, i ona nagle zapadła w nieruchomość, cała biała w pasmach swych siwych włosów, z oczyma jeszcze więcéj w głąb zapadłemi. Zdawała się stać nad brzegiem jakiejś przepaści, pełnéj zgnilizny i robactwa. Nie miała siły cofnąć się, ona — ona moralna królewna. Jakaś brutalna ręka zdzierała z niéj teraz wiekową pleśnią porosłe taśmy, któremi duszę jéj, tam na wsi, od dziecka skrępowano, suchą, lecz zarazem romantyczną dłonią obowiązku. I to, czego Tadeusz nie powiedział, ona odgadła i zrozumiała.
W sercu uczuła wielkie zimno i czerń niezmierzoną.
Tamta kobieta, zdradzająca swego męża w rok po zamążpójściu, wydala się jakimś fenomenem, chorobą zaraźliwą, o któréj wśród epidemii słyszy się ciągle często, lecz któréj się nie widzi, i często umiera się, nie mając pojęcia, czém była owa epidemia, wśród któréj się przeszło. Wzrok jéj padł na syna i mimowoli ręce jéj nerwowo zaczęły odsuwać się od jego głowy.
Był to spólnik téj kobiety, oszust, kłamca i złodziéj...
Wkradał się do domu Malenich i tam „plamił honor” pana domu.
Dla Wielohradzkiéj fakt ten wydawał się szczytem zbrodni i grzechu.
Lecz równocześnie ogarnęło ją wielkie rozrzewnienie. Tadeusz, drobny i mały, tulił się do jéj kolan, nędzny i zmęczony, jak ptak, który zabłąkał się zdala od gniazda. I matka zwyciężyła kobietę. Ręce Wielohradzkiéj znów otuliły głowę syna i tylko wargi jéj pozostały milczące, zbielałe, jakby szron z głębi jej serca wstąpił na nie i piął się ku skroniom, na których śnieżyły się dwa płatki siwych włosów, korona smutku i mozolnie przebytego wieku.




Zaczęła się teraz dla Wielohradzkiéj prawdziwa Kalwarya, krzyżowa droga, którą ona iść musiała, dźwigając na zbolałych plecach krzyż, zbyt ciężki na barki jednéj spracowanéj istoty.
Stała u stóp Golgoty, jak prawdziwa dolorosa, uboga i pokrywająca swój ból i łzy koniecznością konwenansów.
Tadeusz, po przepłakanéj i przejęczanéj nocy, oświadczył rano, iż do biura nie pójdzie, że nie pójdzie tam nigdy, aż do chwili, w któréj Maleni bić się z nim będzie, jak na dwóch ludzi „honoru” przystało.
Zamknął się w swoim pokoju i leżał na łóżku, zrywając się co chwila, jak szalony, wybuchając płaczem i rzucając się ponownie na posłanie.
Należało według tradycyi, aby to mąż, znieważony i szarpnięty na swym „honorze”, wyzwał kochanka; lecz Tadeusz nie uchodził nawet w oczach Maleniego za „kochanka” en règle, ale poprostu za takiego pana, który się zapomniał. Nie należało więc nawet spodziewać się przysłania świadków ze strony Maleniego.
Była to straszna i dojmująca pogarda, to stanowisko, jakie owa para dygnitarska zajęła względem Wielohradzkiego. Ocalając nieskazitelność swéj reputacyi małżeńskiéj, pogrążono jednocześnie „tego drugiego” w otchłani najzupełniejszego poniżenia. Nie istniał dla nich pomimo tego, co zaszło. Istniéć nie mógł.
A jednak Wielohradzki spodziewał się, że Maleni, zrozumiawszy sytuacyę, w tajemnicy bodaj zażąda od niego honorowéj satysfakcyi. Całą duszą pragnął teraz być traktowanym, jak ktoś z towarzystwa, jak ktoś mogący być kochankiem Maleniowéj i partnerem w pojedynku pana Maleniego. I szalone to pragnienie rosło i potęgowało się w nim z każdą minutą. Nareszcie owo ostrze szpady, krzywa linia pałasza lub lufa pistoletu zaczęły go hypnotyzować i zdawać mu się upragnionym celem, do którego dążyły teraz jego pragnienia i myśli.
Głęboko zakorzeniona idea uleczenia swego honoru i zmycia obrazy we krwi, cięcie się i rąbanie tradycyonalne nurtowały go i suggestyonowały mu konieczność pojedynku. Z myśli zeszła mu najzupełniéj Muszka. Nie myślał o niéj. Widział ją we mgle jakichś wspomnień. Zasłonił ją Maleni, straszny, groźny, nieubłaganie obojętny. Ta obojętność właśnie była najmonstrualniejszym faktem. Tadeusz wywoływał w gorączce oczekiwania fantazyą swoją potworne sceny pomiędzy sobą a mężem Muszki obelgi wzajemne, nawet zamieniane policzki...
Zdawało mu się, że jest tam, w psiarni, że Maleni stoi przed nim, we drzwiach czerni się tłum kasynowców. Coś jasnego, jakaś smuga biaława znika pomiędzy czarnemi sylwetkami mężczyzn. To Muszka odchodzi. I zaraz, po wyjściu „damy” — on i Maleni mierzą się pogardliwym wzrokiem, stają naprzeciw siebie, jak dwaj godni siebie przeciwnicy. I zamieniają słowa równoważne z obu stron. Wielohradzki powściąga się, rozumiejąc rozdraźnienie oszukanego męża, lecz nareszcie wybucha, podnosi rękę, przecina powietrze...
Nagle — słyszy głos łagodny matki:
— Mój Tadziu kochany!... wypij choć trochę herbaty z cytryną!...
Tadeusz kryje głowę w poduszki. Rzeczywistość chwyta go w swe szpony. Nie odpowiada matce i tylko pragnie ciemni i spokoju. Jest tak zbolały moralnie i fizycznie, iż zdaje mu się, że jest jedną raną. Jęczy cicho, jak obite szczenię. Wielohradzka już jęk ten znała.
Odżył w jéj wspomnieniach z chwil niedawno minionych. Był to jęk Radolta, kryjącego tak samo jak Tadeusz głowę w poduszki. I mimowoli Wielohradzka zaczęła pielęgnować syna tak, jak pielęgnowała tamtego „obdartusa”, do którego przywiązała się z powodu jego łez i rozpaczy.
Więc — zimne kompresy na głowę i serce, brom, kwiat pomarańczowy podawała teraz kolejno, pochylona nad synem, z czołem przecietém bolesną blizną, zgrzybiała nagle i postarzała w ciągu jednéj nocy.
Powoli na usta jéj wypłynęły słowa, z początku jedynie macierzyńskie, pieszczotliwe, późniéj coraz energiczniejsze, żeby rozbudzić w Tadeuszu jego zamierającą wolę.
Lecz gdy z urywanych zdań syna zrozumiała, iż Tadeuszowi chodzi o pojedynek z Malenim, zdrętwiała znów cała.
— On się ze mną bić musi!... powinien!... ja muszę się z nim bić!... mamo!... ja muszę koniecznie!... — wybuchnął wreszcie Tadeusz, zrywając się z pościeli.
Wielohradzka cofnęła się, przyciskając ręce do piersi.
— Bić się?... ty?... Tadziu!...
Serce jéj macierzyńskie załopotało nagle wszystkiemi skrzydłami trwożliwéj rozpaczy. Pojedynek zarysował się nagle przed nią, jak czarne widmo, wlokące za sobą śmierć nieuniknioną. Bez tchu stała teraz na środku małego pokoiku, oświetlonego żółtawém, chmurném światłem. Deszcz bił o szybę drobnego okienka i spadał z pluskotem z dachu brzydką szemrzącą kaskadą. W pierwszym pokoju Tecia, odgadując instynktem kobiecym tragiczność sytuacyi, szyła cicho, starając się nawet nie szeleścić jedwabiem swéj ślubnéj sukni, do któréj starannie przyszywała kokardy ze śnieżnéj wstążki. Odstawiła maszynę i wyniosła kanarka do kuchni. Przeczucie jéj mówiło, iż chodzi tu o rzecz ważniejszą niż o zwyczajny atak nerwowy Wielohradzkiego. Lecz tak obojętną teraz była względem tego człowieka, iż troszczyła się jedynie o samą Wielohradzką i współczuła jéj cierpieniu. Gdy Wielohradzka wyszła z pokoju syna i podeszła ku oknu, aby tam, wsparłszy głowę o szybę, stać długą chwilę w milczeniu i zadumie, Tecia z przerażeniem śledziła tę twarz nagle postarzałą, na któréj zarysowały się brózdy wielkiego zgnębienia i strasznego smutku. Tymczasem w duszy Wielohradzkiéj zaczynał odbywać się proces dziwny, lecz ściśle logiczny i naturalny.
Była kobietą, matką, a więc istotą trwożliwą o życie i całość swego dziecka.
Lecz zarazem była to szlachcianka, mająca prawem dziedziczności przekazaną żyłkę do pojedynków i wychowana w tradycyi, iż moralna zniewaga zmywa się fizycznym bólem, i że to, co się nazywa „obrazą honoru” — reparuje się przecięciem skóry lub przedziurawieniem ciała.
W pierwszéj chwili zdrętwiała na myśl o pojedynku, powoli wszakże wystąpiła na scenę duma, i ta nurtować ją zaczęła. Zrozumiała ból i rozpacz syna. Maleni bić się z nim nie chciał.. Dlaczego?
Czy ród Wielohradzkich nie starszy i nie piękniejszy od rodu Malenich? Czy ich „gniazdo” nie równie zaszczytne i wspaniałe, jak „gniazdo”, z którego pochodzi mąż Muszki?
W sercu jéj wezbrał straszny gniew.
Z pokoju syna dolatywał ciągle cichy jęk Tadeusza. Gdyby nie wstyd, i ona zaczęłaby mu wtórować, tak dławiła ją teraz zmora nieszczęścia. Dokoła niéj zaległa ciemnica. Nie widziała punku wyjścia. Honor Tadeusza wzgardą Maleniego został w proch zmiażdżony.
Co daléj? co daléj?
Cichutko z pokoju wysunęła się Tecia i powróciła do babki.
Biała jéj suknia ślubna leżała teraz rozpięta na krześle, sztywna i dziewiczo śnieżna.
Wielohradzka przygasłe oczy na tę biel zwróciła i smutnie pokiwała głową.
Nie, przez tę dziewczynkę nieszczęście nie weszłoby do ich domu. Dlaczego sprzeciwiała się początkowo temu związkowi? Dlaczego raczéj nie uczyniła wszystkiego, aby Tadeusz ożenił się z Tecią!
I znów jęk Tadeusza, jęk głośniejszy i boleśniejszym wyrzucony głosem, targnął nią całą:
— Mamo! mamo!...
Powoli oderwała się od okna i weszła do pokoju syna. Co mu powiedziéć miała? jak go uspokoić, kiedy ona sama czuła taki ból i taką rozpacz, jaka nim szarpała?
Weszła jednak i rękę zimną i wystygłą położyła na głowę syna.
— Mamo!... ja się z nim bić muszę!... — jęczał Tadeusz.
— Nie!... nie!... — przeczyły usta matki, a buta, przesądów pełna, powtarzała w głębi duszy:
— On się bić musi, on się bić powinien!..
I w rozterce téj wyczerpywały się jéj siły i rozdrażnienie nerwowe zaczęło wzrastać teraz z niepohamowaną szybkością.






XXII.

— A ot i jaśnie pan!... — wymówił psiarczyk, wskazując sylwetkę Maleniego, migającą czarną plamą wśród pożółkłych krzaków.
Wielohradzka poczuła, iż serce w niéj zamiera, i pod fałdami okrycia przycisnęła ręce do silnie falującéj piersi.
— Dobrze!... dziękuję ci, moje dziecko! — wyrzekła zbielałemi usty.
Psiarczyk oddalił się, z łoskotem łamiąc schnące gałęzie. Deszcz żółtych i czerwonych listków spadł na niego, jak farandola nagle zbudzonych motyli.
Wielohradzka nie ruszyła się z miejsca i tylko uparcie wpatrywała się w Maleniego, a oczy jéj zaciągnęły się wilgotną mgłą.
Magnat stał teraz nieruchomy, zwrócony ku niéj cokolwiek profilem, z głową opuszczoną na piersi. Nie było w nim ani śladu téj zwykłéj dumy i samowoli, jaką imponował drobnéj a zalegającéj gmach namiestnictwa rzeszy. Jakiś robak fatalny zdawał się go udręczać i w ten ranek jesienny gryźć, dręczyć i dławić. Jego oczy biegły w kierunku psiarni, któréj zabudowania czerniały wśród krzaków. Coś w jego życiu, tak wspaniale się prezentującém, było nie po jego myśli i odbierało mu zwykły spokój. Sądząc się samym, zrzucił z ramion płaszcz imponującéj powagi i majestatu, którym oszałomił ludzi.
Wielohradzka, również zgnębiona i nieruchoma, patrzyła na niego długą chwilę i, nerwowe podniecenie, które pędziło ją do Paprotki wczesnym rankiem, zaczęło niknąć i ustępować zwolna trwodze i zwątpieniu.
Kilka nocy bezsennych, spędzonych przy łóżku szalejącego coraz więcéj Tadeusza, natchnęło ją myślą napozór potworną i fatalną. Z myślą tą biegła ku Maleniemu, podniecając się z całych sił w bolesném zrozpaczeniu, i teraz, będąc o kilka kroków od tego człowieka, nie śmiała nawet poruszyć się, aby dać mu znać o swéj obecności.
I tak stali oboje długo, nieruchomi, zgnębieni, jak dwa czarne posągi na tle purpury i złota jesiennego drzew, na podstawie szaréj, gdzieniegdzie jeszcze zielonawéj ziemi. Trochę babiego lata uczepiło się czarnéj szaty Wielohradzkiéj, jak żałobna nić srebrna na całunie okrywającym katafalk. Po nad nimi gorzało niebo dziwne, zabarwione purpurą, tak, jakby ktoś kroplę krwi dolał do zwykłego niebieskiego błękitu.
Nagle Maleni odwrócił się i ciężkim krokiem iść zaczął.
Szedł teraz prosto ku Wielohradzkiéj; ujrzawszy tę wyniosłą a tak tragiczną postać niewieścią, zawahał się krótką chwilę.
Było to jednak mgnienie oka. Maleni szedł daléj i, zbliżywszy się do matki Tadeusza, zamierzał przejść obok, uchyliwszy lekko kapelusza.
Blada twarz Wielohradzkiéj zbielała jeszcze bardziéj. Z ust, które stały się niemal sine, wybiegł szept:
Excusez... comte...
Szept był zaledwie dosłyszalny, lecz Maleni zatrzymał się natychmiast. Wyprostował się mocą nałogu i oczy przymrużył. Nie przywdział jednak na twarz maski impertynenckiéj grzeczności, z jaką przyjmował zwykle swoich suplikantów. Przeczucie mówiło mu, iż ta siwa, blada kobieta odegra w jego życiu ważniejszą, niż przypuszczał, rolę.
— Czém mogę służyć? — zapytał równie cichym głosem.
Ona wahała się chwilę, mnąc fałdy swego płaszcza w drżących od wzruszenia rękach.
— Jestem... Wielohradzka!.. — wyrzuciła wreszcie przez zaciśnięte zęby.
Czoło Maleniego zalała fala krwi.
Nazwisko Tadeusza, głośno wyrzeczone obok niego, o kilkanaście kroków od téj psiarni, w któréj rozegrała się fatalna owa scena, oblało go warem.
Zmarszczył brwi i wpakował energicznym ruchem ręce w kieszenie kurtki.
— Czém mogę służyć? — powtórzył machinalnie, nie patrząc już w twarz Wielohradzkiéj.
W niéj zaczął wzbierać gniew głuchy, z którego zdać sobie sprawy na razie nie mogła.
To „czém mogę służyć?” — dopełniło miary.
— Przychodzę — wyrzekła szybko, zamykając oczy, jak ktoś rzucający się w przepaść — przychodzę względem owego pojedynku...
Lecz Maleni przerwał jéj brutalnie:
— To było zbyteczne. Możesz pani być o swego syna spokojną... Ja się z nim bić nie będę!
Teraz ona wyprostowała się dumnie i z pogardą zmierzyła olbrzymią postać magnata.
— Dlaczego? — zapytała.
Maleni spojrzał na nią uważniéj z pod brwi ciągle ściągniętych.
— Dlaczego? — powtórzył — dlatego... że... bić się z tym panem nie mogę...
— Ale dlaczego?
— Dziwne to pytanie... proszę mi wybaczyć, że na nie nie odpowiem. Rozumiem jednak pani trwogę i powtarzam: może pani być spokojną, ja bić się z synem pani nie będę...
— A ja przychodzę prosić, a w razie potrzeby żądać, abyś pan bił się z moim synem!...
Słowa te przecięły powietrze, jak uderzenie stalowéj szpicruty, i spadły zupełnie niespodziewanie na głowę Maleniego.
Magnat cofnął się kilka kroków i spojrzał ze zdumieniem na stojącą przed nim kobietę.
— Pani? pani, matka, chcesz, abym się bił z synem pani?
— Tak! ja, matka!... Dlatego właśnie, że kocham moje dziecko, nie mogę pozwolić, aby to dziecko zginęło moralnie i cierpiało, jak ono teraz cierpi.
— Pani źle kochałaś swego syna!...
Wielohradzka milczała długą chwile, wreszcie odparła:
— Nie wiem, czy źle kocham, wiem to tylko, że, kocham tak, jak umiem i jak mnie kochać nauczono!...
— Nauczono panią kochać źle, fałszywie, błędnie... Starałem się dowiedziéć dokładnie, jakie jest wasze życie i kim jesteście. Przekonałem się, że pani sama zgubiłaś swe dziecko...
Z oczu Wielohradzkiéj płynąć zaczęły dwie strugi łez.
— O... panie hrabio!... — załkała boleśnie.
— Wiem, że jestem w téj chwili okrutnym — ciągnął daléj Maleni — ależ to wreszcie przyjść musiało. Na błędną drogę pchnęłaś pani swego syna i na błędnéj drodze utrzymywałaś go bezustannie... I to kosztem jakich ofiar!...
Głos jego złagodniał, oczy nabrały wyrazu wielkiéj litości i współczucia. Dyplomata-dygnitarz znikł, zaczął się ujawniać człowiek, mający na dnie duszy jaśniejsze i sercowe porywy.
— Nie płacz pani!... — wyrzekł powoli — łzy teraz na nic się nie przydadzą. Katastrofa przyszła, i uniknąć jéj nie możecie. Jeżeli dobrze zrozumiałem, chcesz pani, ażebym zażądał od twego syna honororowéj satysfakcyi?
— Tak!... proszę o to!...
On zrozumiał, ile bólu, walk i męczarni musiała przejść ta matka, aby sformułować podobną prośbę i to tak cichym, pokornym niemal głosem.
I znów zaległo milczenie, przerywane tylko szmerem spadającéj gałęzi lub szelestem płynących po powietrzu liści.
Wreszcie urywanym głosem, tak, jakby wstydząc się tego, co powiedziéć musiał, zaczął mówić Maleni:
— Ja... go wyzwać nie mogę... Mogłoby to bowiem... dać powód do podejrzeń i rzucić cień... na moje nazwisko...
Mówiąc, oczyma mimowoli wskazywał na zabudowania psiarni, bo w jego umyśle odżywała najdokładniéj owa scena, któréj znaczenie istotne rozumiał dokładnie, lecz musiał i wolał w oczach świata nie rozumieć.
— Trzeba... ażeby... syn pani był na wieczorze... najbliższym... u Orzeckich naprzykład... ja go obrażę... i on mi przyśle sekundantów...
— A hrabia przyjmie?
— Przyjmę!
— Słowo?
— Słowo!...
Spojrzeli sobie w oczy.
Mężczyzna był widocznie znużony i krople potu spływały mu z czoła.
Kobieta, trupio-blada, drżąca, zdawała się być widmem, zjawiającém się wśród cmentarzyska.
Maleni ukłonił się teraz i zwrócił do odejścia.
— To wszystko, co dla pani mogę zrobić! — wyrzekł, unosząc kapelusza.
Lecz ona wstrzymała go błagalnym giestem.
— Nie zrób mu pan nic złego!... — zawołała, płacząc serdecznie.
Maleni zawahał się chwilkę.
Chciał ująć tę rękę, która wyciągała się ku niemu błagalnie i pokornie, lecz nie śmiał.
Zdjął go nagły lęk i wstyd go ogarnął za rolę, jaką miał odegrać w téj tragedyi prostéj a napozór tak skomplikowanéj.
— Bądź pani spokojną!.. — wyrzekł, schylając nizko głowę.
Odszedł, i Wielohradzka pozostała teraz sama wśród złota i purpury jesieni. W powietrzu była cisza zupełna i fałdy jéj szat opadały prostemi, niewzruszonemi liniami aż ku saméj ziemi. Kilka liści zżółkłych uczepiło się tych fałd i plamiło matowém złotem czerń wdowich sukien.
I w strudze słońca, które, świecąc, nie grzało, srebrzyły się dwie strugi gorących łez, płynących z pod zbolałych powiek kobiety.






XXIII.

Nad brzegiem Sanu, het błękitną strugą wijącego się leniwo, wyszli oboje, syn i matka, na codzienną nadwieczorną przechadzkę.
Mijali powoli ostatnie domki miasteczka i kierowali się ku polom zieleniejącym obszerną płaszczyzną w oddali.
I daleko za sobą pozostawili Przemyśl, te drobną mieścinę, w któréj teraz im zbiegiem losu żyć przyszło.
Szli wolno i w milczeniu: ona — zawsze wyniosła i majestatyczna w obramowaniu swych siwych włosów i czerni wdowiéj; on — zgarbiony i chmurny, z głową pochyloną na lewe ramię, w bolesném i szpetném kalectwie.
Mówili do siebie mało, monosylabami, i to jeszcze matka pierwsza wszczynała rozmowę, wybierając starannie tematy, które nie drażniłyby coraz więcéj zdenerwowanego Tadeusza.
On zwykle przerywał rozmowę, często opryskliwie, czasem smutkiem łagodnym zdjęty.
I jego wielkie błękitne oczy błądziły wtedy po horyzoncie, przygasłe i skarg pełne. Zdawał się być ptakiem, któremu podcięto skrzydła i wypuszczono na wolność. Wlókł się po ziemi i nie miał siły nawet porwać się do lotu. Milczał i wpadł w fatalną apatyę. Często głos matki drażnił go i doprowadzał do szaleństwa. O czém bowiem mówić mogli z sobą na tém wygnaniu, w téj mieścinie, pełnéj plotek głupich i śmiesznych, i żydów zamiatających połami chałatów śmiecie uliczne? Od dwóch lat mieszkali już tutaj: on, nędzny urzędniczyna przy miejscowym staroście, zdegradowany i przeniesiony do Przemyśla; ona, niemająca odwagi rozpocząć w małém miasteczku swéj krawiecczyzny, zdjęta ciągłym jeszcze wstydem przed fałszywą hańbą uczciwego zarobku.
Co wieczór więc szli nad brzeg rzeki i tam siadali na belkach, które leżały na wpół zasypane piaskiem.
On patrzył na zachodzące słońce, nie odczuwając całéj piękności téj chwili; ona patrzyła na niego, i w sercu jéj krwawiła się rana podwójna. To straszne oszpecenie, to cięcie pałaszem Maleniego, które przecięło ścięgna i raz na zawsze skrzywiło głowę Tadeusza, przechylając ją ku lewemu ramieniu, odezwało się moralnie i w jéj sercu. I ona na całe życie była zraniona, cierpiąc męki nieokreślone, ile razy spojrzenie jéj padło na postać dawnego wodzireja. Ten kaleka z tak tragicznie pochyloną głową, milczący i znękany, to był jéj Tadzio, wodzirej kotylionów, strojna laleczka, obwieszona cackami orderów lub dzwoniąca brzękadłami maskaradowego stroju!... I widmo „karyery”, które było celem i ideałem jéj życia, to widmo pierzchło przed oszpeceniem i kalectwem dawniéj tak pięknego chłopaka.
Pojedynek, wybłagany przez nią samą, odbył się nareszcie w olbrzymiéj sali jakiegoś zajazdu na przedmieściu Lwowa. Tadeusz, strwożony, zdenerwowany, niemniejący obchodzić się z bronią, odsłonił się odrazu i tém samém mimowolnie zmusił Maleniego do zadania mu fatalnego i niezmiernie rzadkiego w kronice pojedynków na krzywe pałasze — ciosu.
I wśród tych zachodzących blasków słonecznych Wielohradzka przeżywała codzień tę strasznę chwilę, w któréj stanęła u łoża swego syna, bezprzytomnego i krwią zalanego. Targnęło się w niéj serce i głos wielki, potężny wołać zaczął, jak echo słowa Maleniego:
— Kochałaś go źle!...
I znów odpowiedź drgała w głębi jéj duszy:
— Kochałam tak, jak kochać umiałam i jak mię nauczono.
— Nauczono cię źle!...
Wtedy Wielohradzka ukrywała twarz w dłonie, aby pogrążyć się w zupełnéj ciemni. Byłaż ona odpowiedzialną za to, co się stało? Gdzie szukać miała przyczyny nieszczęścia? Czy wogóle była odpowiedzialną za popełnione czyny?
Tymczasem Tadeusz, siedząc obok niéj zwrócony twarzą ku rzece, zapadał coraz w większą zadumę. Błękitne jego oczy ciemniały i pokrywały się mgłą wielkiéj tęsknoty. Widoczném było, iż ścigał jakieś dawne i przez siebie bardzo ukochane mary. I powoli ręka jego, trzymająca laskę, zaczynała wykonywać ruchy. Laska zanurzała się w piasku i lekko zakreślała koła, cyfry i linie. Piasek pokrywał się symetrycznemi brózdami, a na czole Tadeusza występowała zmarszczka. Z przekrzywioną głową, blady, wycieńczony chorobą i apatyczną wagetacyą, jaką pędzić musiał — kreślił wodzirej mozolnie i pracowicie.. nową figurę kotyliona.


koniec.





  1. Mały sérek, podawany do piwa.
  2. Alboż my to jacy tacy, jacy tacy, jacy tacy,
    Chłopcy krakowiacy!
    Tłómaczenie autentyczne (P. A.)





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.