<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Wodzirej
Podtytuł Powieść
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1896
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały Tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.

Powoli zapadał zmrok i wkradał się do okna, przy którym szyła Wielohradzka.
Koło niéj Tecia składała już robotę i przysuwała maszynę do ściany.
Stara kobieta usiłowała napróżno nawlec igłę.
— Niech pani pozwoli... ja nawlekę!.. — wyrzekła Tecią — wyciągając rękę.
Wielohradzka podała jéj igłę i nitkę. Tecia zbliżyła się do okna i zaczęła nitkę zębami przygryzać.
Wielohradzka patrzyła na nią przez chwilę. Blada twarz młodéj dziewczyny nabrała teraz bladości opłatka: jedynie tylko czarne oczy świeciły się wśród téj białéj maski.
— Brałaś dziś pigułki? — spytała nagle Wielohradzka,
— Brałam, proszę pani.
— A piłaś wino czerwone?
— Piłam, proszę pani. Wczoraj babci pani Bodocka przysłała dwie butelki... Babcia mi dała do obiadu pół kieliszka.
Podała Wielohradzkiéj nawleczoną igłę.
— Proszę pani, już nawleczone!..
Lecz Wielohradzka zaczęła także składać robotę.
— Ciemno już... nie widzę... mogę sobie do reszty oczy popsuć...
Zwróciła się znów ku Teci:
— Niechże Tecia pamięta święcie słuchać doktora: brać pigułki i leczyć się. Tecia jest chora na niedokrwistość. Taka choroba nieuleczona może się na złe obrócić.
Tecia machnęła ręką.
Wielohradzka gest ten pochwyciła i zmarszczyła brwi surowo.
— Tecia jest głupia!.. — wyrzekła dobitnie. — Naczytała się znów Tecia romansów i zachciało się Teci umiérać. To grzech wyzywać śmierć, kiedy Bóg w nieskończonéj dobroci swéj Teci jeszcze do grobu iść nie każe. Czy Tecia zwaryowała, bawiąc się w jakąś desperacyę? Ma Tecia z łaski Boga i babki co jeść, w czém chodzić, gdzie spać, ma Tecia rodzinę zacną i dającą jaknajlepsze przykłady... czego się Teci zachciewa?
Tecia stała, przestępując z nogi na nogę i łykając ślinę. Ciemne oczy utkwiła w zamknięte drzwi, prowadzące do pokoju Tadeusza.
— Być może... — ciągnęła daléj Wielohradzka — iż z czasem trafi się Teci jaki poczciwy człowiek, i Tecia pójdzie za mąż...
— Nie, proszę pani!.. — przerwała nagle dość rezolutnie Tecia — ja nie pójdę za mąż!..
— Tecia jest jeszcze głupsza, niż przypuszczałam — odburknęła Wielohradzka. — Jeżeli się znajdzie uczciwy, z dobrém nazwiskiem i odpowiedniém stanowiskiem człowiek, to nikt Teci o zdanie nie będzie pytał. Zrobi się to, co się zrobić powinno... Słyszała Tecia?.. A teraz idź do domu, bo trzeba babce i Felkowi herbatę przygotować.
— Idę, proszę pani.
Z poręczy sofki zdjęła Tecia włóczkową chusteczkę i, owinąwszy się nią powoli, jakby z żalem, kierowała się ku wyjściu. Lecz nagle drzwi prowadzące do pokoju Tadeusza otworzyły się i w progu stanął sam Tadeusz. Natychmiast Tecia przyśpieszyła kroku i uciekła, jakby złapana na gorącym uczynku.
Tadeusz nie spojrzał nawet na wychodzącą, lecz powolnym, ospałym krokiem zbliżył się ku matce.
Ona wyciągnęła ku niemu rękę i z największą troskliwością ujęła jego dłoń.
— Tadziu!.. ty masz gorączkę! — wymówiła z odcieniem trwogi w głosie.
Tadeusz usiadł naprzeciw niéj na framudze okna i zaspanym wzrokiem powiódł dokoła.
— Nie mam gorączki!.. — wyrzekł powoli — tylko spałem długo i mocno!..
Ziewnął i dodał natychmiast:
— Niech mamuś da herbaty... Wypiję i położę się na dobre... Spać mi się chce...
Wielohradzka patrzyła na syna z wyrazem wielkiego współczucia.
— Musisz być chory... ciągle teraz śpisz... może odsypiasz karnawał... ale to nienaturalne... Dlaczego nie czytasz?.. dawniéj czytałeś przez cale lato!..
Wielohradzki skrzywił się leniwo i z framugi osunął się na krzesło..
— Och!.. dawniéj to co innego... teraz nie mogę czytać... w głowie mi się miesza!..
Położył głowę na kolanach matki.
— Strasznie jestem zmęczony i śpiący — wyrzekł wpół sennym głosem.
Wielohradzka pochyliła się i pocałowała syna w czoło.
— Wiem, co cię trapi — wyrzekła pocichu — ale bądź dobréj myśli: wszystko się na dobre obróci.
Tadeusz szybko podniósł głowę.
— Tak mamcia myśli?
— Naturalnie. Inaczéj miałabym o pannie Dobrojowskiéj bardzo złe wyobrażenie... Ale pod tym względem jestem spokojna. Znam jéj matkę i choć jest tylko Jeleń z domu, ale wiem, że ma doskonałe zasady i musiała je przekazać córce... Dla zabawki, z lekkomyślności taka dystyngowana i dobrze wychowana panna, jak Muszka, nie rozpoczyna tak ważnego kroku. Bądź spokojny: świetniejszą widzę przed tobą przyszłość, niż marzyć mogłam...
On patrzył na nią cokolwiek więcéj ożywionym wzrokiem. Od kilku tygodni o szaréj godzinie rozmawiali teraz otwarcie, gdyż Wielohradzki, trapiony swém kobiecém usposobieniem, czuł konieczną potrzebę jakiegoś dyskretnego powiernika. Wielohradzka, instynktem wiedziona, odgadła prawdę, półsłówkami doprowadzała syna na drogę zwierzeń i szybko uzyskała od zdenerwowanego chłopca dokładne określenie jego stosunku z Muszką. I nagle wypadło z jéj ust słowo, które jak grom uderzyło w Tadeusza.
Małżeństwo!
Według Wielohradzkiéj syn jéj mógł się ożenić z panną Dobrojowską. I przed olśnionym chłopcem zaczęła roztaczać tysiące przykładów, tysiące małżeństw, w których mąż oprócz nazwiska i urody nie przyniósł nic ze swéj strony. Według niéj te małżeństwa były bardzo szczęśliwe i dowodziły wielkiego przywiązania, boć i mężczyzna czynił ofiarę ze swéj miłości własnéj, przyjmując posażną żonę, i abnegacyą tą dawał jéj dowód swéj bezinteresownéj miłości. Było to dowodzenie cokolwiek bałamutne, lecz Wielohradzka czerpała je rzeczywiście w głębi duszy, przekonana o prawdzie słów swoich. I nagle zaczęła gorąco kochać tę Muszkę, nieznaną, zaledwie dojrzaną w cieniu kościelnym, która wyróżniła jéj syna i z taką lekkomyślną szczerością zdawała się objawiać mu swe uczucia.
I od téj chwili Wielohradzka całemi godzinami komentowała wraz z synem każde słowo, każdy ruch, każde spojrzenie Muszki. Wyszedłszy z założenia że Muszka, wychowana za granicą, ma swoje pojęcia i swój odrębny, a czasem nadto swobodny sposób zachowania się, tolerowała teraz w niéj wszystko, zaślepiona macierzyńską miłością, nieprzerażona niczém, nawet kartką, nawet potajemnemi uściskami rąk, igrających z palcami Tadeusza, jak z bukietem kwiatów lub ze skrzydłami wachlarza.
Wielohradzka widziała to jedno, iż Muszka kochała się w jéj synu. Kochając i przyznając się do tego uczucia, musiała myśléć o małżeństwie. Wielohradzka bowiem nie znała flirtu, nie wiedziała nic o tym nowomodnym objawie neurastenii i przewrotności ludzkiéj. Przyjmowała uczucia prosto i nie pojmowała inaczéj rozwiązania miłosnéj intrygi, jak w połączeniu dozgonném. Pomimo zaślepienia wiedziała doskonale, że pomiędzy Muszką a Tadeuszem leży cała przepaść, lecz, na romantyzmie wykarmiona i wyhodowana, sądziła, iż miłość Muszki zdoła te przepaść wypełnić. Dlatego więc owo tajemnicze i niewyraźne postępowanie panny Dobrojowskiéj znajdowała dość naturalném i tłómaczyła je delikatném sondowaniem serca i siły miłości, zanim do otwartéj walki z rodziną i światem przyjdzie. Wiedziała, iż walka ta będzie gorąca, ciężka i długa, lecz ani na chwilę nie wątpiła o zwycięstwie Tadeusza. Dziś rodzaj arrogancyi Muszki wydawał się jéj tylko objawem silnéj woli, i to, co dawniej poczytywała jéj za wadę, dziś dawało jéj rękojmię doskonałości charakteru dziewczyny. Słowem — według Wielohradzkiéj — była to „Miłość ubogiego młodzieńca” z bardziéj ludzką i szlachetniejszą bohaterką.
Ona zaś stawała po za postacią swego syna, gotowa także do walki, zbrojna w bezgraniczną miłość macierzyńską, w fałszywie pojęte przekonanie o szczęściu życiowém, i gorączkowo pragnęła jak najszybszego wyjaśnienia całéj sytuacyi. Zalecała jednak synowi dyskrecyę i cierpliwość, zachęcając go do zdania się zupełnego na wolę Muszki.
— Ona wié, czego chce, i wié najlepiéj, jakiemi środkami zdoła przeprowadzić swe plany!.. — mówiła Wielohradzka do syna.
I teraz, o szaréj godzinie, rozpoczynali ciągle i zawsze jedną i tę samę rozmowę, z tą jednak różnicą, iż o ile on stawał się niepewnym i wahającym, o tyle ona zdawała się być zupełnie spokojną, ufną i pełną otuchy. Lękała się zawsze, aby Tadeusz nie zawiązał stosunku z jaką zamężną kokietką, któraby mogła lekkomyślnością swoją zepsuć mu sytuacyę w świecie, w którym przebywał. Zrozumiawszy, iż w całéj téj sprawie chodzi o Muszkę, doznała olśnienia. Widziała syna swego mężem panny Dobrojowskiéj, komisarzem cesarsko-królewskim, starostą w Żółkwi lub Sądowéj Wiszni.. późniéj może... kto wie, starostą w Krakowie...
Serce jéj biło gwałtownie. Do ust cisnęła się modlitwa dziękczynna. Nareszcie... syn jéj nie zginie, „nie zmarnuje się” i zajmie przynależne mu stanowisko. Nie mówiła jednak z nim o karyerze. Wiedziała, iż owe możliwe awanse, owa drabina dygnitarska nie olśniewała go i nie ciągnęła nigdy. Kryła tę ambicyę w głębi duszy. Z Tadeuszem mówiła tylko o Muszce. Widziała, iż syn jéj zaczynał kochać się niemal po dziecinnemu, po studencku. Rzuciła słowo „małżeństwo” — i zmieniła tor jego myśli.
Od téj chwili Tadeusz spoważniał i zaczął sam uważać się za feuilletowskiego bohatera. Miał oczy powleczone mgłą i zdawał się ciągle myślą błądzić w przestrzeni. Ożywiał się tylko, rozmawiając z matką o Muszce, zdjęty kobiecą potrzebą zrzucenia ciężaru, jaki dręczył jego moralną istotę, egoistycznie nudny w ciągłém przeżuwaniu jednych i tych samych frazesów, które nizał na różaniec miłosnego samolubstwa.
Lecz Wielohradzka, równie jak on nieznużona, powracała teraz ciągle do tego tematu, podsycając nieustannie jego imaginacyę i tworząc dokoła niego atmosferę romantyzmu, przesiąkłego platoniczną obecnością Muszki. I Tadeusz dążył teraz do domu z najwyższą niecierpliwością, wiedząc, iż tam tylko jedynie może mówić swobodnie, myśléć głośno i że znajdzie w głosie matki echo własnych myśli. Winszował sobie, że wpadł na dobry projekt uczynienia z matki powiernika, który dodawał mu energii i słabnącą wiarę rozbudzał.
A wiara ta w istnienie jakiegokolwiek uczucia ze strony Muszki słabła teraz coraz więcéj, gdyż Muszka od chwili owéj rozmowy w Paprotce nie dała o sobie nawet znaku życia. Znając jéj kapryśne usposobienie, Tadeusz bał się jéj narzucać swoją osobą i teraz jedynie Wielohradzka chodziła do katedry, o godzinie dwunastéj w niedzielę, aby ujrzéć zdaleka Muszkę i powiedziéć o tém synowi. Lecz widziała ją zaledwie dwa razy.
Nadchodziły wyścigi; cała arystokracya galicyjska zaczęła ściągać do Lwowa. Urządzano nieustannie Schnitzel-Jagdy i Tadeusz słyszał, jak w biurze Malewicz, Pozbitowski i inni „koniarze” komentowali i rozbierali wypadki dnia poprzedniego, rzucając jak kulami, nazwiskami Dobrojowskich, Bodockich, Statnickich i innych. Wiedział, iż Orzecka miała fatalną szkapę i nosiła pod amazonką popielate jedwabne trykoty. Słyszał, jak Malewicz, zanosząc się ze śmiechu, opowiadał, iż wmówił w Kafthana, że koń jego wierzga, i Kafthan powinien sobie kazać na plecach rajtroka wyszyć wielką podkowę z białego sukna. Kafthan pochwycił tę myśl z wielką skwapliwością i dał odpowiednie polecenie krawcowi. Malewicz obiecywał sobie wiele radości z powodu owéj podkowy. Lecz już Stanio Pozbitowski blagował i śmiał się z Malewicza, który, będąc wybornym graczem, nie był tęgim jeźdzcem. Wygrawszy niedawno w karty znaczną summę, zjawił się nagle na placu Jura w chwili wyruszania całéj kawalkady na „halbblutce”, kupionej naprędce ze stajni Bodockich i mającéj brzydkie przyzwyczajenie tarzania się w piasku. Klacz, widząc step złotego piasku, ścielącego się dokoła, zapragnęła użyć kąpieli i położyła się, zmuszając Malewicza do zeskoczenia z siodła, ku wielkiéj uciesze Kafthana i całego towarzystwa. Stanio Pozbitowski, opowiadając ten fakt, śmiał się do łez. Wtórował mu Jurek Bodocki, który klacz natychmiast odebrał i pieniądze Malewiczowi zwrócił. Malewicz przyjmował te drwiny wesoło i piękna twarz jego, rozweselona i rozjaśniona, zadziwiała siedzącego przy biurku Wielohradzkiego regularnością rysów i czystością liliową doskonale pielęgnowanéj skóry.
Lecz w téj atmosferze plotek i stajennych przygód nie wspominano nigdy o Muszce. Wielohradzki nie śmiał się o nią pytać, lękając się zdradzić ze swą tajemnicą. Wiedział tylko, że była we Lwowie, gdyż raz Pozbitowski przyniósł zbiorową fotografię całego „towarzystwa” w chwili rozpoczęcia Schnitzel-Jagdu, prowadzonego przez Orzeckiego, któremu przypadła rola jelenia.
Pozbitowski zbliżył się do stolika, na którym leżała fotografia, i wymieniał osoby, wskazując je ołówkiem.
— Orzecka!.. o tu... wsiada na swoją szkapę... koło niéj Melunio w płaszczu i — w cylindrze na bakier... tu ja, tu — moja matka i dwie siostry, a tu stara pani Bodocka, tu hrabianki... niedaleko Kafthan...
— Nieprawda!.. pokaż!.. — zachichotał Malewicz.
Pochylił się nad stolikiem i śmiał się, mając usta zapchane rogalikiem i cukrem.
— Jak Boga kocham, prawda!.. — wołał — prawie przy samym powozie... umyślnie się tak umieścił... Hej!.. panie Kafthan...
Natychmiast w sąsiednim pokoju dały się słyszeć ciężkie kroki i na progu ukazała się olbrzymia, tragiczna postać Kafthana.
— Widziałeś pan fotografię?..
— Jaką?..
— A no zbiorową, z ostatniego Schnitzlu... Dlaczego umieściłeś się pan u stóp czwartéj panny?
Z pod brwi krzaczystych Kafthan rzucił na Malewicza ponure spojrzenie.
Malédiction! — wrzasnął „koniarz” — co za oczy!.. jettatura!.. z pewnością dziś przegram moje ostatnie czterysta guldenów!..
Lecz Kafthan wyszedł z pokoju ciężkim krokiem, pochylając jeszcze więcéj zgarbione plecy. Tymczasem Pozbitowski przyglądał się drobnym figurkom, czerniącym się na fotografii, i starał się rozpoznawać fizyognomie.
— Zdaje mi się, że to... Maleni!.. tak, to jego łysina!
— Pst!... — zasyczał Bodocki, pokazując drzwi prowadzące na kurytarz.
— A to Muszka Dobrojowska, obok niéj Muszka Zahorowska, a tu niżéj Muszka Hrunicka...
Wielohradzki wpatrzył się w czarną plamkę, mającą reprezentować Muszkę, jego Muszkę... i mimowoli przedstawiał sobie chwilę, w któréj ta fotografia była zdejmowaną. Słoneczny plac Jura, setka ekwipaży, stroje kobiet, świetny szyk mężczyzn, wesołość, nietroszczenie się o jutro, bezustanna zabawa, jedna smuga śmiechu, błysku i wszelkich estetycznych zadowoleń. Ze świata tego był on prawie wykluczony, czasem jednak dopuszczany w chwili, gdy świat ten błyszczący kręcić się zaczynał. On w ruch puszczał i kierował. Lecz był zabiedny, aby módz znajdować się na takiéj fotografii i stanowić jedną z tych czarnych plamek, które były odbiciem ich postaci. Rozgoryczony powrócił do domu i, nie jadłszy prawie obiadu, rzucił się na łóżko. Zaczął po raz pierwszy może tak dotkliwie odczuwać swoją nędzę i ubóstwo. Dawniéj owe Schnitzel-Jagdy były mu obojętne. Dziś marzył o nich z gorączkową pożądliwością.
O szaréj godzinie przywlókł się do owéj framugi okna i usiadł naprzeciw matki, zdręczony, zbolały stokroć więcéj, niż to Wielohradzka przypuszczać nawet mogła. Ona, zmęczona całodzienną pracą pośpieszną, z całą przyjemnością zanurzyła się moralnie w ową kąpiel romantycznego uczucia i sama naprowadziła syna na drogę zwierzeń. Lecz dziś Tadeusz milczał, czując w sercu, oprócz miłosnego niepokoju, jad dręczących go od rana myśli. Nie mógł i nie chciał mówić o nich przed tą kobietą, która pokłóte palce owijała szmatkami płótna, pragnąc je wygoić do jutrzejszéj pracy. I w milczeniu tém się trawiąc, cierpiał więcéj, bo jego natura potrzebowała koniecznie ujścia. Milczał jednak, i szary cień zapadał mu na twarz, cień smutku i wielkiego niezadowolenia.
Tymczasem Wielohradzka starała się obudzić wiarę w sercu syna. Po raz setny powracała do tłómaczenia mu, iż postępowanie Muszki nawet ona sama znajduje naturalném.
— Jakże chcesz — mówiła — aby Muszka tak otwarcie i brutalnie stanęła do walki ze światem! Powoli, umiejętnie przygotowuje terren, stara się wybadać matkę, opiekuna, całe swe otoczenie.
Tadeusz, milcząc, głową kiwał.
Wielohradzka pochwyciła go za rękę.
— Słuchaj, dziecino! — wyrzekła. — Zmuszasz mnie tą swoję niewiarą do powiedzenia ci całéj prawdy. Małżeństwo twego ojca i moje było twém przyszłém małżeństwem z Muszką, I on, jak ty, był ubogi, tylko — rasowy, pan w każdym calu i mający piękne nazwisko. Ja, z zamożnego domu obywatelskiego dziewczyna, wyróżniłam go odrazu w tłumie otaczającéj mnie młodzieży. Przewalczyłam, przecierpiałam i doprowadziłam do tego, że ojciec twój mnie poślubił...
Zawahała się chwilę i twarz jéj piękna w obramowaniu siwych włosów, na które padał zmrok wieczoru, przybrała odcień zakłopotania.
— Nie powiem... ażebym postępowała z twoim ojcem, jak postępuje z tobą panna Dobrojowska — ciągnęła łagodnie — lecz... inne czasy, inne obyczaje. Rozumiem to i uwzględniam. I ja kryłam się długo, ze swoim wyborem, lękając się gniewu i oporu rodziców... Wreszcie przyznałam się...
Uścisnęła gorąco rękę syna.
— I ona się przyzna!.. — wyrzekła — zobaczysz będziesz szczęśliwy!.. ja także!.. och! droga, dzielna dziewczyna!..
Tadeusz od kilku chwil myślał o tém, iż zataił przed matką punkt ważny, to jest przyrzeczenie dane Muszce, iż przyjedzie nad morze w sezonie letnim tam, gdzie ona przebywać będzie.
Nie śmiał się do tego przyznać, nie śmiał o tém mówić. Rozpacz bezsilna ogarniała go. Nie miał nawet dziesiątéj części pieniędzy potrzebnych na tak daleką i kosztowną wycieczkę. Co począć miał!..
Minęły wyścigi, i Tadeusz przesiedział te dni w biurze i w domu. Nie chciał jechać dorożką na tor, co dawniéj byłby uważał za szczyt szczęścia. Zaczął się teraz robić coraz wybredniejszym w sposobie pojawiania się w towarzystwach, i sama myśl niewzięcia udziału w corso powyścigowém odwiodła go od myśli pojechania na tor. Te trzy dni były dla niego najwyższą męczarnią. W dodatku wiedział, iż odbyło się kilka wieczorów, na które go nie zaproszono. Zaczął tracić nadzieję w świetność gwiazdy, która go wiodła do téj chwili i ułatwiała mu przesuwanie się po ślizgawce życia.
Ostateczny cios spadł na niego z ust Stania Pozbitowskiego, który dnia jednego w rozmowie z Charłupką wspomniał o nagłém opustoszeniu Lwowa.
— Wszyscy wyjeżdżają! — mówił — przedwczoraj Bodoccy, wczoraj Muszka Dobrojowska, dziś Orzeccy...
— Ba!.. — odparł Charłupko — zostaną się panny namiestnikówne, kaiser-königliche fornalka, będziemy grać z niemi w tennis; namiestnikowa mówiła mi, iż urządzać będzie garden-party...
— Śliczna perspektywa!.. westchnął Pozbitowski.
Wielohradzki pochylił się nad swém biurkiem i udawał, że czyta Walter-Scotta. Ale litery skakały mu przed oczami. Muszka wyjechała, nie zobaczywszy się z nim nawet. Prawdopodobnie zapomniała o nim zupełnie.
Powrócił do domu i od progu matka, spojrzawszy na jego twarz zmienioną, spytała szeptem z powodu obecności Teci:
Et bien?..
Elle est partie!.. — rzucił Tadeusz przez zaciśnięte zęby.
Wszedł do swego pokoju i tam położył się na łóżko w palcie, zakrywając twarz ręką. Martwił się, nie jak mężczyzna, ale jak dziecko, jak nerwowa i rozkapryszona kobieta. Nie krył się przed matką ze swém zmartwieniem. Owszem, przesadzał je nawet, pragnąc wywołać współczucie.
Wielohradzka zbliżyła się ku niemu, starannie drzwi zamykając. Chwilę szukała wytłómaczenia postępku Muszki i sposobu pocieszenia syna, lecz nic znaléźć nie mogła. Zaczynała sama dziwić się, lecz nie straciła ani na chwilę wiary, ani pewności siebie. Pochyliła się nad leżącym Tadeuszem, który wcisnął twarz w haftowaną poduszkę.
— Nie martw się — pocieszała go. — Dostaniesz dziś jutro list, w którym znajdziesz słowo pożegnania i nadziei. Ja mam jaknajlepsze przeczucie... Prześpij się... ja wychodzę... wstąpię do kościoła... Bóg przemieni to nasze strapienie... Zobaczysz, list wkrótce miéć będziesz...
Wielohradzki nie odpowiedział ani słowa, lecz jeszcze większy niepokój pochwycił jego istotę. Listu tego bał się jak ognia.
Jeśli bowiem Muszka da mu znać, gdzie się znajduje, powinien jechać natychmiast. Lecz za co? zkąd wziąć potrzebnych na tę podróż pieniędzy? Kto wie, dokąd Dobrojowskie pojadą? Nad Atlantyk? lub nad morze Śródziemne?...
Wielohradzka, zasłoniwszy okienko firanką z ciemno-zielonéj satyny, wyszła cicho z pokoju. Koło okna siedziała Tecia i szyła pilnie, wyciągając nerwowym ruchem igłę z tkaniny. W jasném oświetleniu delikatny, blady jéj profil rozpływał się prawie i nikł w przestrzeni. Słońce zapalało świetlane blaski w jéj włosach i migotało w celluloidzie strzały, sterczącéj blond promieniom z pośród upiętéj wysoko torsady.
Siedząc tak przy tém oknie, z którego płynęły strugi przejrzystego światła, miała w sobie wdzięk obrazu, nakreślonego ręką jakiéjś belgijskiéj impresyonistki. Blado-liliowe draperye łączyły się z lekko zaprawioną woskiem podłogą, po któréj słały się promienie słońca.
Wielohradzka zbliżyła się do stołu i w kapeluszu i w okryciu zaczęła układać sfastrygowane z glasy staniki i rękawy. Starała się zawinąć je w gazetę tak, aby tworzyły jaknajmniejsze zawiniątko. Chwilę opuściła ręce i stała tak zafrasowana, spoglądając na zamknięte drzwi, prowadzące do pokoju syna.
Cierpiała nad tém, iż musiała w całéj téj sprawie pozostać bezczynną i nie mogła żadną miarą wystąpić ze swą interwencyą. Nie była jednak zdziwiona tą całą przygodą. Według niéj Tadeusz, czy prędzéj czy późniéj, powinien był zrobić „karyerę” i zacząć ją od zawarcia jakiegoś świetnego związku małżeńskiego. Zbroiła się więc do walki, znając słaby charakter syna. Postanowiła iść do kościoła i prosić Boga o siły i cierpliwość. Dziś, mając podwójne zmartwienie, potrzebowała ciszy kościoła. Oprócz bowiem strapienia z powodu syna, lękała się teraz, iż Tecia lada chwila opuścić ją może. Pikniewiczowa wezwała ją zrana do siebie i prosiła, aby wpływem swoim uzyskała od Teci zgodzenie się na zostanie żoną pana Janczewskiego. Mechanik oświadczył się o Tecię i, zyskawszy przychylną odpowiedź babki, znalazł się nagle wobec szalonego oporu ze strony saméj panny. Pikniewiczowa tłómaczyła Wielohradzkiéj, iż Janczewski, kolligacyami swemi spokrewniony z Charłupkami i innemi wysokiemi rodami, będzie awansował szybko i zrobi „karyerę”. Damy, opiekujące się Pikniewiczową i dające jéj dożywotnią zapomogę, życzyły sobie tego związku. Tymczasem Tecia wybuchem łez odpowiedziała na czynione jéj w tym względzie zapytania i teraz zamknęła się w uporczywém milczeniu, którego nic przełamać nie mogło. Wielohradzka z uśmiechem na ustach składała Pikniewiczowéj życzenia, lecz serce zamierało w jéj piersiach. Tecia, raz zamąż wydana, musiała, naturalnie, opuścić jéj pracownię i przestać dopomagać jéj w pracy. Była to dla niéj ruina, gdyż młoda dziewczyna prawie sama jedna dźwigała teraz cały ciężar powierzanych Wielohradzkiéj robót.
Nie chcąc jednak dla egoistycznych powodów druzgotać przyszłości całéj rodziny, Wielohradzka od rana usiłowała nakłonić Tecię do przyjęcia oświadczyn pana Janczewskiego. Tecia jednak bez gniewu i żalu odparła stanowczo, iż zamąż wyjść nie myśli, i z takim zapałem zajęła się szyciem i fastrygowaniem świeżo skrajanéj sukni, iż Wielohradzka poczuła chwilową otuchę, wstępującą w jéj zamierające z trwogi serce.
Niemniéj jednak obecnie, kierując się już ku wyjściu, uznała za stosowne zwrócić się ku dziewczynie, która z ustami pełnemi szpilek siedziała pochylona nad blado-liliową kaskadą jedwabiu, opływającą ją dokoła.
— Wychodzę... — wyrzekła Wielohradzka — powrócę za godzinę. Niech Tecia pomodli się o dobre natchnienie i zastanowi się nad tém, co powiedziałam. Pan Janczewski zdaje się być uczciwym i zacnym człowiekiem. Gniazdo dobre, ród bogobojny. Przytém babka będzie z tego niewymownie szczęśliwa...
Zawahała się chwilkę, poczém dodała mniéj już pewnym głosem:
— Ja... także!
Lecz Tecia, nie wyjmując z ust szpilek, zaczęła mówić przez zaciśnięte zęby:
— Proszę pani... ja nie mam się co namyślać... ja za mąż nie pójdę... mnie tak dobrze... ja zawsze zostanę przy babce... przy Felku... i przy pani... dokąd mnie pani zechce trzymać u siebie...
Wielohradzka miała ochotę pocałować Tecię w czoło, lecz powstrzymała to grzeszne według niéj uczucie radości.
— Niech się Tecia jeszcze namyśli... — wyrzekła, za klamkę ujmując — a!.. jeszcze jedno... niech nie szyje na maszynie, bo pan Tadeusz się położył...
I, jakby czując konieczną potrzebę zwierzenia się z części swego strapienia, dodała:
— Nie trzeba robić hałasu... Tadzio ma zmartwienie...
Tecia szybko głowę podniosła...
— Co mu się stało, proszę pani?.. — zapytała nieśmiało.
Lecz Wielohradzka ściągnęła tajemniczo usta.
— To są zmartwienia, których Tecia jeszcze nie rozumié!.. — odparła, znikając w głębi przedpokoju.
Za chwilę słychać było, jak delikatnie zamykała drzwi wejściowe, szumiąc jedwabną podszewką sukni, złataną z tysiąca kawałków różnorodnéj czarnéj materyi.
Koło okna pozostała Tecia, blada w jasném oświetleniu, które nadawało jéj cerze przejrzystość japońskiéj porcelany.
Ze złożonemi na kolanach rękami siedziała prosto, sztywno, jak dziewice na obrazie prymitystów, odziane w sztywne futerały blado zabarwionych brokartów. I tylko z jéj ciemnych oczu zaczęły szybko toczyć się duże łzy.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.