Wojna światów/Księga I/VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wojna światów |
Wydawca | Nakładem Redakcyi „Gazety Polskiej“ |
Data wyd. | 1899 |
Druk | Druk J. Sikorskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Maria Wentz'l |
Tytuł orygin. | The War of the Worlds |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Dotychczas przedmiotem ogólnego podziwu jest sposób w jaki mieszkańcy Marsa mogą tak szybko i cicho zabijać ludzi. Wielu przypuszcza, że mają jakiś sposób wytwarzania nadzwyczajnego gorąca w kamerze absolutnie nieprzenikalnej i takie to nadzwyczajne gorąco skierowują prostopadłym promieniem na dany przedmiot zapomocą wypolerowanego parabolicznego zwierciadła nieznanego nam składu — coś nakształt parabolicznych zwierciadeł, znajdujących się w latarniach morskich. Nikt wszakże nie dowiódł tego. W jakikolwiek to odbywa się sposób, to tylko pewna, że promień ciepła jest tutaj istotą rzeczy. Wszystko co tylko jest palnem, zapala się przy zetknięciu się z nim, ołów cieknie jak woda, żelazo się rozmiękcza — szkło pęka i topi a woda natychmiast wybucha parą.
Tejże nocy około czterdziestu osób leżało wkoło otworu, zwęglonych i powykrzywianych do niepoznania a cała przestrzeń od Horsell do Mayburg, była jedną łuną pożaru.
Wieści o zagładzie prawdopodobnie jednocześnie doszły do Chobdam, Woking i Ottershaw. W Woking zamknięto sklepy na wieść o zjawisku a znaczna liczba ludzi, kupców i t. p. spacerowała po moście i na drodze na błonia prowadzącej. Wyobraźcie sobie młodych ludzi starannie uczesanych po trudach dnia całego i korzystających z tej nowości, tak dobrze jak i z każdej innej aby flirtować. Wyobraźcie sobie szum głosów o zmierzchu...
Dotychczas w Woking mało kto wiedział o tem, że cylinder się otworzył, choć biedny Henderson natychmiast wysłał posłańca na bicyklu, aby zatelegrafował wiadomość tę do jednego z wieczornych dzienników.
W miarę jak ludzie ci nadchodzili, spotykali gromadki rozmawiających żywo i przypatrujących się zwierciadłu, które szybko nad piaskami wirowało, a nowym przybyszom udzielało się niezawodnie wzruszenie i przerażenie dawniej obecnych.
Około wpół do dziewiątej, kiedy deputacya zginęła, zgromadzonych na miejscu wypadku było może jakie 300 osób oprócz tych, którzy zeszły z drogi, aby się mieszkańcom Marsa przypatrzeć bliżej. Było tam również trzech policyantów (z tych jeden na koniu), którzy stosownie do zlecenia Stenta powstrzymywali ludzi od zbliżania się do cylindra. W tłumie dawały się słyszeć okrzyki tych, dla których każde liczniejsze zgromadzenie jest sposobnością do robienia zamieszania i hałasu.
Stent i Ogilvy, w przewidywaniu możliwego starcia, telegrafowali byli do koszar po kompanię wojska, która miała eskortować synów Marsa, jak tylko wyjdą z cylindra. Drogo przypłacili swą niewczesną troskliwość. Opis ich śmierci w dziennikach zgadza się zupełnie z mojem osobistem wrażeniem; trzy kłęby zielonawego dymu, świst i płomienie, oto wszystko.
Lecz tłum powyżej wspomniany był w większem niż ja niebezpieczeństwie; gdyby nie piaszczysta ławica wrzosem porosła, która wstrzymała impet owego gorącego promienia, wszyscy byliby zginęli. Gdyby paraboliczne zwierciadło było się wzniosło jeszcze parę łokci wyżej, żywa dusza nie wyszłaby z tej nieszczęsnej przeprawy.
Wśród nagłego dudnienia płomieni, syku i blasku od zapalających się drzew, przejęty paniką tłum zachwiał się.
Iskry od gałęzi zaczęły padać na drogę wraz z palącemi się listkami, które niby ogniste języki zapalały suknie i kapelusze. Wtem usłyszano wołanie.
Podniosły się krzyki i nawoływania, poczem galopujący na koniu policyant trzymając się za głowę wpadł w tłum, wołając:
— Idą! idą!
Jakaś kobieta wrzasnęła a wszyscy rzucili się z powrotem ku Woking. Tam na drodze zaczęto się pchać i tłoczyć tak, że dwie kobiety i jakiś mały chłopiec stratowani zostali na śmierć.