Wojna i pokój (Tołstoj, 1894)/Tom V/XV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wojna i pokój Tom V |
Wydawca | J. Czaiński |
Data wyd. | 1894 |
Druk | J. Czaiński |
Miejsce wyd. | Gródek |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Война и мир |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom V |
Indeks stron |
Nataszka nie miała przez ten cały dzień chwili wolnej, żeby zastanowić się spokojnie nad tem, co miała zobaczyć. Za to mogła dumać nad wszystkiem do woli, podczas długiej i mozolnej jazdy, po śniegu zwalistym i skrzypiącym nieznośnie pod kołami ciężkiej karocy. W powozie panowały ciemności egipskie, Nataszka czuła zimno przejmujące ją do szpiku i kości, a powóz toczący się leniwo po drodze pełnej wybojów, rzucał nią niemiłosiernie na wsze strony. Pomimo tych przykrości i niedogodności, jej bujna fantazja roiła sny cudowne. Wyobrażała sobie sale przystrojone, lśniące morzem świateł, słyszała naprzód tony czarowne orkiestry, podług których wirowała po sali, w objęciach smukłego i pięknego jak Adonis tancerza. To zachwycające marzenie, tak się kłóciło z rzeczywistością, z uczuciem niemiłem zimna i ciemności, że nie mogła pojąć co się z nią stało, gdy wyskoczywszy nareszcie z tej ciężkiej „Arki Noego“ dotknęła się małemi nóżkami sukna miękkiego i zaczęła wstępywać na schody, „tonące w morzu świateł“, tak właśnie, jak ona rozkosznie marzyła. Teraz dopiero ocknęła się i pomyślała, jak się ma zachować? Szła razem z Sonią o krok przed matką. Starała się zrobić minkę jak najskromniejszą i najpotulniejszą. Przecież taką powinna być każda panienka na bal idąca. Uczuła jednak w tej samej chwili, co wypadło dla niej nader szczęśliwie, że oczy nie chcą jej słuchać, nie przymykają się skromnie, tylko wręcz przeciwnie latają w około jak najęte. Serce jej uderzało gwałtownie ze zbytku wzruszenia, na pewno po sto razy w jednej minucie. Była prawie nieprzytomna, widząc wszystko jakby we mgle! Nie mogła zatem nadać sobie postawy upragnionej, która byłaby ją zrobiła sztywną, niezgrabną i nienaturalną, a co za tem idzie, śmieszną po prostu. Pozostała na szczęście samą sobą, starając się jedynie opanować szalone wzruszenie i niepokój nią miotający. Z tem co prawda, było jej bardzo do twarzy. Rodzina Rostowów, wstępywała na schody wśród tłumu różnobarwnego innych zaproszonych, którzy zamieniali z nimi po kilka słów na prędce. Olbrzymie zwierciadła w klatce schodowej porozwieszane, odbijały wspaniałe dam toalety: białe, różowe, niebieskie, pąsowe i żółte. Z ramionami obnażonemi, każda z nich lśniła mnóstwem djamentów, pereł, i innych drogich kamieni.
Natapzka spojrzała również w jedną z wielkich tafel zwierciadlanych. Nie mogła jednak dopatrzeć tam siebie, taki chaos barw i świateł, odbijał się w zwierciadle, tak się wszystko mieszało w tym pochodzie, mieniącym się jak kameleon kolorami tęczowemi. Gdy wchodziła do pierwszego salonu, ogłuszył ją i oszołomił zgiełk i gwałt zmieszanych głosowi ludzkich. Zamieniano nawzajem powitania i komplementa. Każdy radby był przekrzyczeć innych. Oślepił ją również blask tysiąca świec woskowych, płonących pod sufitem w świecznikach z kryształu, i w kandelabrach bronzowych, do ścian gęsto poprzybijanych. Pan i pani domu, siedzieli tuż przy drzwiach, witając od godziny zaproszonych, frazesem wiecznie jednym i tym samym: — „Jakżeśmy radzi... jak uszczęśliwieni!“... — i tak dalej, i tem podobnie... To musieli wysłuchać z kolei i hrabstwo Rostow.
Dwie młode panienki, ubrane jednakowo, z wieńcami róż na główkach z włosami kruczemi, zrobiły razem jak na komendę niskiego dyga. Wzrok pani domu zatrzymał się mimowolnie na cudnej, wiotkiej kibici Nataszki i posłała pod jej adresem uśmiech odmienny zupełnie od owego stereotypowego, którym witała resztę swoich gości. Spytała hrabiego, która z dwóch jest jego córką? Może w tej chwili przypomniał się jej pierwszy bal, na który wchodziła tak samo młodą i pomieszaną.
— Śliczna, zachwycająca! — zawołała, posyłając od ust całus Nataszce.
Wszyscy pchali się do głównych drzwi, któremi miał wejść car, i hrabina Rostow zatrzymała się w jednej z takich grup, tuż u wejścia. Nataszka czuła i odgadywała instynktowo, że budzi ogólną ciekawość, i że musiała się podobać, skoro dopytują się o nią. To przekonanie wpłynęło na nią uspokajająco.
— Niektóre do nas podobne — pomyślała, rozglądnąwszy się w koło — a niektóre o wiele brzydsze od nas — dodała w ducha skrytości.
Hrabianka Perońska nazwała im kilka osób najbliżej stojących i uderzających najwięcej.
— Patrzcie, ot! tam na prawo... ta głowa potężna, z puklami gęstemi, z włosów białych jak mleko... widzicie? To poseł holenderski — oczami wskazała na czerstwego staruszka, który otoczony wieńcem strojnych i pięknych dam, opowiadał im coś tak zabawnego, że się prawie kładły od śmiechu.
— Ah! otóż i nasza królowa piękności — wykrzyknęła po chwili — hrabina Bestużew.
Rzeczywiście weszła była Helena.
— Prawda, jaka zawsze olśniewająca? — mówiła dalej Perońska. — Nie ustępuje w niczem Marji Antonównie! Uważajcie tylko, jak młodzi i starzy otaczają Helenę, sypiąc jej komplementa... Rozumna w dodatku... Powiadają, że książę... szalenie w niej rozkochany... A te tam, patrzcie tylko... matka i córka... brzydkie, nieokrzesane, a w dodatku złośliwe. Jednak otoczone jeszcze bardziej niż piękna Helena, bo ich mąż i ojciec, posiada niezliczone miljony... Jeszcze dalej, pod oknem — wskazała nieznacznie ręką na wysokiego, wspanialej postawy oficera od konnej gwardji — który otarł się był prawie o nie przed chwilą, nie spojrzawszy na żadną, z taką dumą głowę zadzierał — to nasz Apollo, piękny Anatol Kurakin... Utrzymują, że on dobija targu, o brzydką miljonerkę. Nieprawdaż jaki piękny? Kręci się koło niej i wasz kuzyn Trubeckoj... Oho! poseł francuski... Tak, tak — odpowiedziała na zapytanie pani Rostow. — Coulaincourt w własnej osobie. Wchodzi z pompą, nieprzymierzając jakby jaki monarcha... Zresztą, trzeba przyznać, że ci Francuzi są ogólnie przyjemni ludzie. Układni, dowcipni, dla kobiet zawsze szarmanccy... Otóż i nasza Marja Antonówna, najpiękniejsza między pięknemi... Zachwycająca! a co za toaleta! Skromna, ale jaki szyk!... Jest i niedźwiedź w okularach, masson zagorzały, Bestużew... wygląda obok żony, niby olbrzymi pajac, którego ona ciągnie na sznureczku... Śmieszna figura!
Piotr przeciskał się przez tłum, kołysząc się na swoich długich i grubych nogach. Kłaniał się na prawo i lewo, ze zwykłą u niego dobrodusznością. Szedł z taką apatyczną obojętnością, jakby znajdował się na rynku, między tłumem wrzeszczących przekupniów. Zdawał się szukać kogoś oczami.
Nataszka spojrzała z radością, na tego „pajaca“ (jak go przezwała była w swojej niełasce hrabianka Perońska). Obiecał jej był Piotr solennie przybyć na bal i starać się dla niej o tancerzy.
Był już blisko, tuż przy niej, gdy zatrzymał się i zaczął rozmawiać z wyższym oficerem w białym mundurze, wzrostu średniego i twarzy nader sympatycznej o rysach klasycznie pięknych. Ten dysputował z jakąś matadorą, z piersiami okrytemi gwiazdami i krzyżami. Tym pięknym oficerem był Andrzej Bołkoński. Nataszka poznała go od razu. Znalazła go odmłodzonym, odświeżonym, pełnym życia i o wiele przystojniejszym.
— Mamo, jeszcze jeden znajomy — zwróciła uwagę hrabiny na Andrzeja. — Nocował u nas w Otradnoe, przypominasz sobie?
— Jakto, znacie go panie? — spytała Perońska. — Ja bo znieść go po prostu nie mogę! Obecnie stał się prawie wyrocznią. Rządzi dowolnie wszystkiem i wszystkimi. Dumny, nieprzystępny, jak jego ojciec. Zawarł ścisłą przyjaźń z Sperańskim, i we dwóch wymyślają coraz nowe reformy. Chcą wywrócić do góry nogami dzisiejszy porządek społeczny. Uważajcie tylko, jak on postępuje z damami. Oto jedna z nich przemawia do niego, a ten arogant, pokazuje jej plecy! No! żeby mnie tak śmiał potraktować, wyrecytowałabym mu Pater Noster, że popamiętałby mnie ruski miesiąc!