Wojna i pokój (Tołstoj, 1894)/Tom V/XXIV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Lew Tołstoj
Tytuł Wojna i pokój
Tom V
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1894
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Война и мир
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom V
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXIV.

Nie odbyto u Rostowów solennych zaręczyn, i nikt nie dowiedział się o tem co zaszło. Tak życzył sobie książę Andrzej, który teraz spędzał dni całe obok Nataszki. Ponieważ on jedynie był winien tej zwłoce, powinien był (jak utrzymywał) ponosić cały ciężar tejże. Powtarzał przy każdej sposobności, że on uważa się za związanego słowem nieodwołalnem, ona jednak jest wolną zupełnie. Gdyby w czas jakiś namyśliła się inaczej, niech mu tylko o tem doniesie, a podda się bez szemrania jej wyrokowi. Wracał ciągle do tego, chociaż nikt z Rostowów nie przypuszczał, a najmniej sama Nataszka, żeby coś podobnego było możliwem. Książę Andrzej wogóle nie rościł sobie w niczem prawa do przywilejów narzeczonego. Mówił jak przedtem „pani“, Nataszce, i całował ją tylko w rękę. Patrząc na ich stosunek wzajemny, tak pełen prostoty, naturalności i zaufania, możnaby było pomyśleć, że poznali się dopiero w dniu, w którym oświadczył się z chęcią poślubienia Nataszki. Przypominali sobie chętnie oboje, jaki sąd wydawali z razu jedno o drugiem, gdy byli jeszcze dla siebie zupełnie obcymi! — „Wtedy — przyznawali w szczerości ducha — że udawali po trochę, aby przedstawić się lepiej. Teraz postępują całkiem otwarcie i rzetelnie“. Obecność przyszłego męża Nataszki, sprawiała w całej rodzinie Rostowów pewne zakłopotanie. Żenowano się Andrzeja, uważając go za człowieka należącego do wyższych sfer społecznych, niż oni. Nataszka musiała użyć całej swojej wymowy, aby oswoić cokolwiek „swoich“ z Bołkońskim. Zaręczała im z minką dumną i zadowoloną z siebie, że co do niej, wcale go się nie boi, a i oni nie mają się czego obawiać. Andrzej był przecież takim jak oni wszyscy, oczy jego tylko miały jakiś wyraz i blask niezwykły. Przyzwyczajono się wreszcie do niego. Po kilku dniach, życie szło u nich zwykłym trybem spokojnie, w nastroju serdecznym i dobrodusznym. Bołkoński umiał zastosować się do każdego z osobna. Z hrabią rozprawiał o agronomji i polityce; z matką i Nataszką o modach i nowinkach bieżących ze świata wielkiego, z Sonią zaś mówił o muzyce i malowidle. Nieraz zastanawiano się pomiędzy sobą, a czasem nawet w obecności Andrzeja, jak wiele wróżb i wypadków niezwykłych, zapowiadało i sprowadziło ich jednego z drugiem: Przybycie niespodziewane Andrzeja do Otradnoe, przyjazd Rostowów do Petersburga, podobieństwo Nataszki do narzeczonego, (co spostrzegła pierwsza stara niania, gdy odwidzał Rostowów w Otradnoe), nieporozumienie między Mikołajem Rostowem a księciem Andrzejem, i rozmaite inne fenomena w tym rodzaju.
W domu Rostowów panowała obecnie owa nuda, poetyczna i milcząca, która zwykła otaczać parę narzeczonych. Godziny mijały częstokroć, na słodkiem sam na sam im dwojgu, w zupełnem milczeniu. Mało mówili o przyszłości. Andrzej bał się naruszać tej kwestji drażliwej i miał pewien skrupuł mówić o tem. Nataszka podzielała z nim to uczucie, odgadując instynktowo co się dzieje w jego sercu. Spytała go raz o synka. Zarumienił się, co mu się często zdarzało, a co uszczęśliwiało Nataszkę; i odpowiedział po chwili milczenia, że nigdy z nimi razem mieszkać nie będzie.
— Dla czego? — wykrzyknęła przestraszona.
— Nie miałbym serca zabierać go dziadkowi... Zresztą...
— Tak bym go była pokochała — odezwała się cichutko. — Rozumiem jednak powód tego pańskiego postanowienia. Chcesz nam oszczędzić wszelkiej nagany, ze strony ojca i siostry.
Stary hrabia zbliżał się z częsta do przyszłego zięcia, ściskał go serdecznie, pytając o radę, co do pokierowania Pawełkiem, lub co do karjery wojskowej Mikołaja. Hrabina wzdychała raz po raz patrząc na parę zakochaną. Sonia lękała się wiecznie, żeby nie okazać się im natrętną, i starała się ile możności nie przerywać ich sam na sam, pod rozmaitemi pozorami. Oni jednak nie zdawali się tego pragnąć zbytecznie. Gdy Andrzej zaczynał o czemś mówić, (miał wielki dar opowiadania), Nataszka słuchała go z dumą. Uważała również z radością, ale i z trwogą poniekąd, jak on jej się przysłuchiwał, jak bacznym wzrokiem radby był ją wtedy na wskroś przeniknąć. — „Czego on szuka we mnie? — pytała się w duchu niespokojnie. — Co chce odkryć? Cóż się stanie, jeżeli tego czegoś nie znajdzie?“ — Czasem napadała ją nagła i niepohamowana wesołość. Wtedy i on nieraz pobudzony jej figlami, śmiechem wybuchał. Cieszyło ją to niewymownie, bo śmiał się tem serdeczniej, im rzadziej mu się wydarzało oddawać wesołości tak dziecinnej. Tym sposobem wyrównywały się prawie ich lata. Szczęście jej byłoby było zupełnem, gdyby nie potrzebywała była myśleć z przestrachem, o smutnej chwili rozłączenia się na tak długo z narzeczonym.
W wilją odjazdu za granicę, Andrzej przyszedł z Piotrem do Rostowów, który tam nie pokazywał się wcale od dłuższego czasu. Piotr wyglądał dziwnie pomieszany i jakby nieprzytomny.
— Wszak znasz pani od dawna Bestużewa? — spytał nagle Andrzej Nataszkę, która grała w szachy z Sonią, zostawiając matce całą troskę w zabawianiu Piotra. — Czy masz dla niego uczucie przyjazne? Czy jest ci sympatycznym?
— Poczciwy z niego człowiek, bardzo nawet dobry, tylko taki śmieszny częstokroć z tem swojem roztargnieniem — odpowiedziała Nataszka, przytaczając na poparcie słów swoich, całą długą litanję anegdotek o historycznem zapominaniu się i dystrakcjach Bestużewa.
— Jemu jednemu powierzyłem naszą tajemnicę, znam go bowiem od lat dziecięcych i ufam jak nikomu na świecie. To serce złote! Błagam cię Nataszko — Andrzej nazwał ją po imieniu, mówiąc tonem dziwnie uroczystym — przyrzeknij mi!... odjeżdżam tak daleko... Bóg wie co się stać może? nuż przestaniesz mnie kochać!... Wiem, żem niepowinien tego mówić... ale proszę, przyrzeknij, że cokolwiekby zaszło w mojej nieobecności...
— Cóżby stać się mogło?
— W razie... jakiegoś nieszczęścia niespodziewanego, udaj się do Piotra, do niego tylko, błagam cię o to najusilniej. Od niego żądaj jedynie rady i pomocy. Dziwak po trochę, roztargniony rzeczywiście aż do śmieszności, ale to serce szczerozłote, raz jeszcze powtarzam!
Nikt w rodzinie, nawet sam Andrzej nie mógł naprzód przewidzieć, jak piorunujące wrażenie wywrze na Nataszkę, rozłączenie z ukochanym. Rozgorączkowana, z twarzą pałającą, z oczami błędnemi a suchemi, snuła się w dniu odjazdu z kąta do kąta, zajmując się rzeczami najmniej potrzebnemi, jakby nie pojmowała wcale tego, co ma nastąpić. Gdy raz ostatni przycisnął do ust jej rękę, nie wylała ani jednej łzy.
— Nie odjeżdżaj! — szepnęła tylko tak głucho, rozpaczliwie i z taką trwogą śmiertelną, że długo, bardzo długo, przypominał sobie później, ten jej ton błagalny, i był się nawet na chwilę zawahał... Nie zapłakała i po jego odjeździe, tylko siedziała z rękami kurczowo załamanemi, jak posąg boleści w swoim pokoiku, powtarzając kiedy niekiedy: — Czemu mnie porzucił?...
Po dwóch tygodniach, ku najwyższemu zdumieniu jej całej rodziny, otrząsnęła się nagle z tego otrętwienia, tak samo, jak była w nie wpadła. Rozpoczęła na nowo dawne życie czynne i ożywione. Wyglądała teraz jednak zupełnie inaczej. Twarzyczka jej mimo sztucznej wesołości zmizerniała, wydłużyła się, jak to bywa u dzieci, które podnoszą się z łóżeczka po ciężkiej chorobie. Moralnie bądź co bądź, zmieniła się do niepoznania.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lew Tołstoj i tłumacza: anonimowy.