Wojna i pokój (Tołstoj, 1894)/Tom VII/XI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wojna i pokój Tom VII |
Wydawca | J. Czaiński |
Data wyd. | 1894 |
Druk | J. Czaiński |
Miejsce wyd. | Gródek |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Война и мир |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom VII |
Indeks stron |
Mikołaj Rostow, na dni kilka przed rozpoczęciem nowej wojny, dostał był list od rodziców. Donosili mu w kilku słowach o chorobie Nataszki i zerwaniu z Andrzejem — przez nią samą — na te słowa podkreślone zwracali syna uwagę. Błagali go znowu najusilniej, żeby porzucił wojsko raz na zawsze i do nich przybywał na stały pobyt. W odpowiedzi wyraził całe swoje ubolewanie, nad chorobą siostry i zerwanem przez nią tak świetnym losem, zapewniał, że postara się urzeczywistnieć ich pragnienia, ani mu się jednak przyśniło żądać obecnie urlopu.
„Ubóstwiona moja! — pisał osobno do Soni. — Honor jedynie wstrzymuje mnie. Inaczej leciałbym na skrzydłach do was, do ciebie szczególniej! Wobec rozpoczynającej się wojny, czułbym się zhańbionym na wieki, wobec towarzyszów broni, opuszczając mój sztandar w tak krytycznej chwili, a i w moich własnych oczach! Czyż wolno mi marzyć o spokoju i szczęściu osobistem, w obec zagrożonej ojczyzny? Sądzę jednak, że będzie to nasze ostatnie rozłączenie. Skoro wojna się skończy, a ja wyjdę cało z opałów, i będę zawsze przez ciebie kochanym, porzucę wszystko, aby lecieć do ciebie, aby przycisnąć cię do serca miłującego cię stale i ogniście!“
Pisał szczerą prawdę. Wojna jedynie wstrzymywała od powrotu na wieś, i od związku z Sonią. Snuły mu się przed oczami nader ponętne i rozkoszne obrazy: Polowania jesienne w Otradnoe, kuligi w zimie po sannie wyśmienitej, a w końcu i postać Soni majaczyła przed nim, obiecując cały szereg chwil radosnych, spędzanych błogo i w spokoju nie zamąconym, przy boku licznej i kochającej go nad życie żoneczki. Wszystko uśmiechało mu się niesłychanie i pociągało ku sobie, jako nowość pożądaną. — Żoneczka jak cacko! ładne dzieciaki! sfora psów doskonałych, dobra do zarządu, sąsiedzi poczciwi, serdeczni naokoło; czegóż można sobie życzyć więcej na świecie? — powtarzał w duchu. Teraz jednak o tem mowy być nie mogło. Wojna wymagała po nim, żeby nie opuszczał sztandaru, w chwili niebezpieczeństwa. Miał zaś owe szczęśliwe usposobienie, że skoro tak być musiało, poddawał się losowi bez oporu, i zadawalniał się tem życiem, jakie w pułku prowadził. Tym sposobem i sam był wesół, i drugim życia nie zatruwał skargami i narzekaniami.
Towarzysze broni przyjęli go z niekłamaną radością, gdy wrócił do pułku po skończonym urlopie. Wysłano go zaraz po zakupno koni pod siodło do Mało-Rusi. Przyprowadził doskonałe. Przełożeni nie mogli go się dość nachwalić, że się tak dzielnie spisał. Awansował w tym czasie i gdy pułk wybierał się na wojnę, oddano trzy szwadrony pod jego komendę.
Rozpoczęto kampanję. Żołd został zdwojony. Pułk wysłany do Polski dostał nowych oficerów, świeże konie, i zapanowała w nim owa wesołość trochę hulaszcza, która objawia się zwykle na samym początku każdej kampanji. Rostow umiejąc oceniać należycie korzyści swego obecnego położenia, bawił się wyśmienicie. Nie zaniedbywał przeto swoich obowiązków. Spełniał je najsumienniej, mimo że wiedział z góry, iż prędzej, czy później z wojska wystąpi.
Nareszcie wojska rosyjskie opuściły Wilno bez wystrzału, dla mnóstwa przyczyn i powodów politycznych, dyplomatycznych, i tak dalej... a to ustąpienie sprowadziło w łonie samego sztabu głównego, niesłychaną komplikację, interesów krzyżujących się, kombinacji i intryg najrozmaitszych.
W pułku Pawłogrodzkim tymczasem nikomu się ani przyśniło o intrygach, lub kopaniu dołków pod kimś drugim. Podobne sprawy zostawiano wyłącznie panom sztabowcom. Dotąd maszerowano zwolna, w pogodę najpiękniejszą, mając podostatkiem furażu dla koni i żywności dla żołnierzów. Zrazu rozkwaterowali się byli w okolicach Wilna. Tam oficerów przyjmowano najgościnniej po domach większych właścicieli. Pili, kochali się i tańczyli na umor! Gdy z tamtąd posłano ich dalej, nie jednemu z oficerów ścisnęło się serce za piękną Poleczką, do której zaczął był na prędce smalić cholewki. Tak cofali się aż nad brzeg Dryssy, zbliżając się do samych granic Rosji.
W dniu 25 lipca pułk huzarów Pawłogrodzkich, stoczył dość znaczną utarczkę z nieprzyjacielem. W wigilją tego dnia spotkała żołnierzy w czystem polu, burza niesłychana, najprzód z gradem, później z ulewą, jakby się wszystkie śluzy w niebie pootwierały! Takie huragany powtarzały się z częsta w pamiętnym roku 1812.
Dwa szwadrony biwakowały na polu żyta, którego kłosy, połamane i zdeptane, nie miały już w sobie ani jednego ziarneczka! Deszcz lał jak z cebra. Rostow z Ilinem, młodym oficerkiem, którym opiekował się serdecznie, tak jak nim niegdyś Denissow, schronili się byli ile tyle pod budkę skleconą z suchych gałęzi przez pastuszków. Wcisnął się niebawem między nich trzeci jeszcze oficer, u którego policzki znikały prawie, pod olbrzymiemi wąsami.
— Przychodzę prosto z głównego sztabu — przemówił. — Czy znany ci hrabio czyn świetny, dopełniony przez Rajewskiego? — I zaczął im opowiadać szczegółowo potyczkę pod Sołtanówką.
Według Zdryńskiego (tak się nazywał ów oficer z wąsami sumiastemi), grobla pod Sołtanówką była ni mniej więcej, tylko drugiemi Termopilami, a zachowanie się jenerała Rajewskiego, idącego przez groblę pod gradem kul nieprzyjacielskich, z swoimi dwoma synami, mogło się li równać czynom bohaterskim, nieśmiertelnej sławy wodzów dawnej Grecji. Rostow jednem uchem słuchał, a drugiem wypuszczał to opowiadanie niesłychanie przesadne i napuszone. Mrugał nieznacznie oczami do Ilina, z którym był na stopie koleżeńskiej, za co go ów młodzieniaszek uwielbiał i czcił niby jakie bóstwo, biorąc go sobie za wzór wszędzie i zawsze. Pykał najspokojniej dym z fajeczki na krótkim cybuszku, krzywiąc się niemiłosiernie, ile razy mu przez szpary w budce, nalało się wody za kołnierz. Zdryńskiemu jakoś się nie udawało natchnąć Mikołaja tym samym entuzjazmem, którym on pałał dla rosyjskiego Leonidasa. Rostow nie tylko milczał zawzięcie, ale możnaby było wyczytać z łatwością w jego fizjognomji skrzywionej i znudzonej, że mu to całe opowiadanie jest wielce nieprzyjemnem. Czyż nie wiedział z własnego doświadczenia, po bitwie pod Austerlitz i po wojnie z roku 1807, jak to zmyślano, cytując fakta rozmaite, które nigdy jako żywo nie istniały? Czyż i on sam nie kłamał rzeczy niestworzonych, o cudach waleczności, których miał dokazać, tu i owdzie? I o tem wiedział doskonale, że nigdy nic nie odbywa się tak na wojnie, jak to potem wygląda, upiększone do niepoznania! Nie podobało mu się zatem samo opowiadanie, a jeszcze mniej opowiadający; miał bowiem to fatalne przyzwyczajenie, nachylać się mówiąc tak blisko twarzy słuchającego, że go łaskotał swoim wąsem jak miotła szerokim, a ostrym jak szczecina! Zresztą Zdryński zajmował w ciasnej budce nadto wiele miejsca! — Po pierwsze: — rezonował Rostow w duchu, wpatrując się badawczo w mówiącego — na owej grobli, musiał panować taki zgiełk i takie zamieszanie, że jeżeli na prawdę Rajewski rzucił się na nią z swoimi synami, mógł jedynie wywrzeć pewne wrażenie na jakich dziesięciu ludziach najbliżej stojących... Reszta nie zwróciła z pewnością uwagi ani na niego, ani kogo z sobą w bój prowadzi. A gdyby go byli i spostrzegli, nie byłoby ich to wzruszyło tak dalece, skoro każdy w tej chwili myślał jedynie o własnej skórze, i o sposobie wyjścia cało z takich opałów!... Co tam kogo obchodziła jego „ofiara ojcowska, złożona dobrowolnie na ołtarzu ojczyzny!“... zresztą los ojczyzny nie zawisł był jeszcze od tej jednej grobli!... Na jedno wychodziło czy ją zdobędą, czy zostawią nieprzyjacielowi. Niech tam Zdryński prawi jakie androny, a ta grobla nie stanowiła jednak punktu równego Termopilom!... Więc na cóż była potrzebna ta cała ofiara? Po co było wysuwać naprzód własne dzieci?... Ja naprzykład nie byłbym z pewnością narażał na coś podobnego Pawełka, ani nawet Ilina, choć jest obcym dla mnie. Kocham go jednak, bo chłopiec najpoczciwszy w świecie... Byłbym starał się przeciwnie, postawić ich o ile możności, jak najdalej od niebezpieczeństwa...
Nie przyznał się atoli do tych myśli przed swoimi dwoma towarzyszami. Doświadczenie nauczyło go i tego również, że wszelkie perswazje są w podobnych razach nadaremne. Skoro ta bajeczka, miała zresztą przyczynić się do sławy wojsk rosyjskich, trzeba było udawać, że się w nią święcie uwierzyło. I tak też uczynił, nie zawahawszy się ani na chwilę.
— Nie można już tu dłużej wytrzymać — wykrzyknął Ilin, odgadując zły humor Rostowa. — Przemokłem do nitki... Deszcz nadstaje, pójdę schronić się gdzie indziej. — Wyszedł z szałasu zabierając z sobą Zdryńskiego.
W pięć minut powrócił Ilin sam brodząc w błocie po kostki.
— Hurra! Rostow, chodźmy prędko, przecie udało mi się coś wynaleźć. O jakie dwieście kroków z tąd jest karczemka. Nasi już się w niej rozgospodarowali. Wysuszymy się, a i Marja Henrykówna jest tam także.
Marja Henrykówna, była młodą i wcale ładniutką niemeczką, którą lekarz pułkowy poślubił był w Polsce i odtąd wlókł ją wszędzie ze sobą. Czy że nie miał funduszów i sposobności ulokować jej gdzie indziej, czy też aby nie rozłączać się z nią zaraz w pierwszych miesiącach po ślubie? Tego nikt nie wiedział na pewno. To atoli było faktem dokonanym, że zazdrość szanownego eskulapa, stanowiła pomiędzy huzarami Pawłogrodzkimi źródło niewyczerpane żarcików, docinków i drwinek mniej, lub więcej dokuczliwych. Rostow owinął się w płaszcz, przywołał Ławruszkę, kazał mu zabrać rzeczy i poszedł wślad za Ilinem. Brodzili, ślizgali się, zapadali kiedy niekiedy w kałuże pełne wody stojącej, obryzgując się nią na wszystkie strony. Deszcz nadstawał rzeczywiście, burza przenosiła się gdzie indziej, a oślepiające światło błyskawic, już tylko z rzadka rozdzierało na chwilę ponure i ciemne niebios sklepienie.
— Rostow, gdzież jesteś? — wołał Ilin.
— Tu, tu! — Mikołaj odpowiadał. — No, teraz już nam jasno będzie. Patrz jaki blask bije od karczmy.