Wojna i pokój (Tołstoj, 1894)/Tom VIII/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wojna i pokój Tom VIII |
Wydawca | J. Czaiński |
Data wyd. | 1894 |
Druk | J. Czaiński |
Miejsce wyd. | Gródek |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Война и мир |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom VIII |
Indeks stron |
Piotr idąc za radą lekarza wszedł pieszo na dość stromy pagórek. Widnokrąg, który tu zobaczył, na prawo i lewo, jak daleko mógł okiem dosięgnąć, był dziwnie nieokreślony, niejasny i nie odpowiadający w niczem jego oczekiwaniu. Nie widział nigdzie nic, coby mu uprzytomniało plac bitwy, jak on go sobie wyobrażał. Na okół widział bądź pola dotąd nie zżęte, bądź świeżo zorane pod zimę. Gdzie niegdzie lasek z zieloną, wesołą polanką, a tylko wyjątkowo, jakąś garstkę żołnierzów obozujących tu i owdzie, przy ognisku, w czystem polu, z którego wznosił się w niebo lazurowy słup dymu gęstego. Całkiem w dali dogasały zgliszcza wsi spalonej... Nie mógł zorjentować się w tym krajobrazie, tak rozkosznie sielskim, ani gdzie stoi nieprzyjaciel, ani gdzie rozłożyła się właściwie armja rosyjska?
— Muszę wypytać się o wszystko dokładnie — pomyślał, zwracając się do jakiegoś wyższego oficera, który przypatrywał się ciekawie jego kolosalnej postawie, nie mającej w sobie jednak ani cieniu zacięcia wojskowego.
— Czy nie raczyłbyś panie kapitanie, powiedzieć mi łaskawie, jak się nazywa ta wieś przed nami? — zapytał najgrzeczniej.
— Borodyno — odpowiedział tak samo uprzejmie zapytany, uszczęśliwiony, że może z kimś trochę pogawędzić.
— Gdzież jest nasza armja, jeżeli wolno wiedzieć?
— Ależ tam... trochę dalej... no! a Francuzi... także nieopodal...
— Gdzież?... Gdzie?... — badał Piotr.
— Oh! widać ich przecież doskonale... Można rozróżnić gołem okiem, nieledwie barwy ich mundurów... — Po tych słowach kapitan wyciągnął rękę wskazując na lewy brzeg rzeki: Moskwy i Kołoczy. Twarz jego pochmurniała w tej chwili, przybierając wyraz powagi prawie uroczystej. To samo zauważył był już dawniej Piotr, u tych wszystkich wojskowych rosyjskich, których pytał o cokolwiek.
— Aha!... Tam są zatem Francuzi?... A tam? — dodał Piotr wskazując na wzgórek tuż nad prawym brzegiem rzeki...
— Tam?.. No! armja nasza...
— Nasi, Rosjanie? Tak blisko?... A jeszcze dalej?...
Wskazywał na płaszczyznę, trochę bardziej oddaloną, na której grzbiecie rozsiadła się była spora osada. Niby w mrowisku, poruszały się tam całe grupy ludzi, i wznosiły się gęsto słupy dymu.
— Tam jeszcze „on“... ten przeklęty! — Oficer splunął gniewnie. (Była to właśnie reduta zdobyta w Szewardynie.) — Wczoraj myśmy tam jeszcze się gnieździli, dziś „on“ już tam gospodaruje po swojemu.
— Gdzież w takim razie są nasze punkta obronne?
— Nasze? — kapitan uśmiechnął się dziwnie. — Mogę je panu wskazać najdokładniej, ja bowiem byłem odkomenderowany do sypania okopów... Proszę uważać... Nasze centrum jest tu, w samem Borodynie — wskazał na wieś z cerkwią okazałą — tam dalej, przejście przez Kołyszę... Czy widzisz pan most, wśród łączki, z kopicami siana rozrzuconemi po niej?... To zatem nasze centrum... A nasze prawe skrzydło?... Ot tu — wskazał na dolinę w prawo. — Tam nad rzeką Moskwą, usypaliśmy silne trzy reduty... Co się tyczy skrzydła lewego — kapitan plątał się, nie wiedząc jak wybrnąć z kłopotu, i jak coś podobnego wytłumaczyć profanowi. — Nie wiem na prawdę, jak to mam określić... wczoraj było ono jeszcze oparte o Szewardyno, tam gdzie widać tego dęba olbrzymiego... teraz przeniosło się do tej wioski spalonej — wskazał inny pagórek. — Nie można jednak wiedzieć na pewno, czy na tym punkcie bitwa będzie stoczona. Co do „niego“, on wprawdzie przyprowadził aż tu swoją armję, ale to tylko fortel wojenny: Okoli niezawodnie rzekę Moskwę z prawej strony... Bądź jak bądź... jutro dużo nas braknie do apelu!
Stary sierżant stał na boku, słuchając w ponurem milczeniu słów kapitana. Niezadowolony z jego ostatniej uwagi przerwał żywo:
— Musimy iść po kosze.
Kapitan zarumienił się mimowolnie. Pojął zapewne, że można wprawdzie myśleć o tych którzy padną w bitwie jutrzejszej, nie powinno się jednak mówić z góry o tem i odbierać odwagę żołnierzom.
— Dobrze. Poszlesz po nie trzeci oddział — odrzucił. — Ale... ale... kimże pan jesteś? — spytał Piotra. — Czy może lekarzem?
— Bynajmniej... przybyłem tu wiedziony ciekawością...
Piotr zeszedł w dół, łącząc się znowu z milicjantami.
— Niosą!... już ją niosą!... Oto jest! — wykrzyknęli chórem, przerywając robotę.
Kto żył, wybiegł na gościniec. Wychodziła uroczysta procesja z Borodyna i szła do góry.
— Niosą naszą Najświętszą! naszą Matuszkę, naszą opiekunkę, Matkę Bożą Iwerskają!
— Nie, nie! to cudowna Matuszka ze Smoleńska — drugi podchwycił.
Oficerowie, mieszkańcy wioski, milicjanci, przyłączyli się tłumnie do procesji. Na przedzie, w tłumach kurzu, szedł naprzód z głowami obnażonemi oddział piechoty. Bagnety trzymali tak, jak kiedy się broń prezentuje. Po za wojskiem słychać było śpiewy religijne. Potem następywał liczny zastęp duchowieństwa, popów, djaków i śpiewaków cerkiewnych. Żołnierze pospołu z oficerami nieśli wielki obraz, poczerniały ze starości, w srebrnej sukience i takichże ramach suto wyzłacanych. Była to rzeczywiście Matka Boska Smoleńska, cudami słynąca, którą wyniesiono z miasta podczas pożaru, i odtąd obraz towarzyszył wszędzie armji rosyjskiej. Na lewo, na prawo, na przedzie i w tyle, po za obrazem, szło, biegło mnóstwo żołnierzów, z głowami kornie pochylonemi. Procesja dotarła w końcu wierzchu pagórka. Zmienili się ci, co obraz nieśli; kościelni rozdmuchiwali węgle w kadzielnicach, i zaintonowano Te Deum! Promienie słońca padały już teraz prawie prostopadle. Lekki wietrzyk igrał z włosami na tych wszystkich głowach odkrytych, fruwając wstęgami zawieszonemi przy obrazie i przy mnóstwie chorągwi. Śpiewy wznosiły się w niebo, razem z wonnem kadzidłem. W miejscu wolnem, zostawionem po za duchowieństwem i djakami, stali wyżsi oficerowie. Jakiś łysy jenerał z wielkim krzyżem św. Jerzego na szyi, nieruchomy i sztywny, dotykał się prawie dalmatyki jednego z duchownych oficjujących. Był widocznie niemcem, bo nie przeżegnał się ani razu. Czekał jednak cierpliwie końca modłów, uznając je zapewne za niezbędne, aby podnieść ducha w żołnierzach i rozpłomienić w nich zapał na nowo. Inny jenerał stojący nieopodal, wyglądający marsowo, żegnał się nieustannie, oglądając się w koło, czy też to kto widzi i podziwia. Piotr spostrzegł w głównym sztabie kilku dobrych znajomych. Nie zwracał jednak na nich uwagi, i wcale się do nich nie przysuwał. Zajmowało go jedynie niesłychane ducha skupienie, które czytało się najwyraźniej w wyrazie twarzy tak żołnierzy, jak i milicjantów. Wpatrywali się oni w obraz pogrążeni prawie w ekstazie, zapominając na chwilę o reszcie świata. Gdy djaki pomęczeni, zaintonowali leniwo i końcem ust, po raz dwudziesty co najmniej, śpiew błagalny do Matki Bożej, i gdy duchowieństwo powtórzyło wpadając im w słowo: — „Najświętsza Dziewico i Matko Boża, przedmurze niewidzialne i pośredniczko między nami a Synem Twoim, uwolń od niedoli sługi Twoje, którzy biegną do Ciebie, na twarz padając w prochu przed Tobą“ — zobaczył w tych wszystkich fizjognomjach odbite uczucie dziwnie podniosłe, takie same, jakie miał ów wieśniak pod Mozajskiem, gdy wymawiał te proste, a tak wiele znaczące słowa:
„Widziałem ja dziś co innego, niż żołnierzy... widziałem cały tłum chłopstwa, który naprzód pędzono, niby trzodę bydła... Teraz tam wszystko jedno... chłopstwem chcą ich odepchnąć. Trzeba bo z nimi zrobić jakiś koniec!“...
Nagle tłum cały rzucił się w tył, przygniatając Piotra swoim nawałem. Czoła jeszcze się niżej pochyliły, zaczęto bić się w piersi jeszcze silniej i wzdychać na umor. Jakiś dostojnik zbliżał się widocznie. Można było osądzić znaczenie jego, po szybkości gorączkowej, z jaką się tłum przed nim cofał. Był to Kutuzow, który wróciwszy z Tatarynowa, gdzie oglądał teren i przygotowania do bitwy jutrzejszej, szedł prosto do obrazu. Kołysał się z nogi na nogę, mocno znużony i przygarbiony. Zatrzymał się, przeżegnał się machinalnie trzy razy, skłonił się ręką prawie do samej ziemi, westchnął ciężko i pochylił siwą głowę. Za nim szedł Bennigsen i reszta sztabu głównego. Mimo obecności głównodowodzącego, która zajęła wyłącznie jenerałów, prości żołnierze i chłopstwo, nie przestali modlić się dalej z całą żarliwością. Po modłach skończonych, Kutuzow upadł na kolana, dotknął się czołem ziemi kilkakrotnie, a potem nie mógł się biedak dźwignąć i ledwie adjutanci zdołali starca niedołężnego postawić nazad na nogi. Gdy wstał nareszcie, wydął usta na wzór dzieciaków nastawiających buziaka, i obraz ucałował. Za jego przykładem poszli jenerałowie, sztab cały; nareszcie żołnierze i chłopi, szturkając i popychając jedni drugich.