Wojna i pokój (Tołstoj, 1894)/Tom VIII/I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Lew Tołstoj
Tytuł Wojna i pokój
Tom VIII
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1894
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Война и мир
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom VIII
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.

Dnia 5. września stoczono bitwę pod Szewardynem. Szóstego ani jeden strzał nie padł ze stron obu, a siódmego odbyła się krwawa walka pod Borodynem! Dla czego i po co bitwy te stoczono? Pytamy się dziś osłupiali, nie przedstawiały one bowiem korzyści rzeczywistych ani dla Rosjan, ani dla Francuzów. Dla pierwszych, był to najwidoczniej krok zrobiony naprzód ku zgubie Moskwy, katastrofy, której Rosjanie bali się najbardziej. Dla Francuzów, znaczyło to tyle, co zaprzepaścić całą armję. Niepodobna zatem przypuścić, żeby jakaś część przynajmniej, nie przeczuwała i nie trwożyła się, że cała ta kampanja musi skończyć się jak najfatalniej. A mimo, że tak było łatwo obrachować naprzód najsmutniejsze następstwa, Napoleon wydał bitwę, Kutuzow zaś ją przyjął. Gdyby względy na serjo, były wtedy kierowały obrotami strategicznemi dwóch armji, nie byłby odważył się na coś podobnego ani Napoleon, ani Kutuzow. Napoleon kładł na szalę czwartą część swojej armji, o dwa tysiące wiorst od granicy, a Kutuzow stawiał Moskwę na los szczęścia.
Bitwa pod Borodynem odbyła się zupełnie inaczej, niż ją później opisywano, chcąc zatuszować fatalne błędy i pomyłki, popełniane w czasie boju przez rosyjskich jenerałów. Ten atoli opis czysto fantazyjny, nie oparty na żadnym fakcie namacalnym, dodał li blasku sławie armji rosyjskiej. Bitwę wydano niespodzianie. Nie miano więc czasu, ani wybrać terenu właściwego, ani obóz jako tako ufortyfikować. Rosjanie byli zmuszeni przyjąć bitwę w polu otwartem, w skutek zdobycia na samym początku ich reduty najbardziej na przód wysuniętej. Mieli zaś do czynienia z nieprzyjacielem dwa razy silniejszym. W podobnych warunkach, było nie tylko niepodobieństwem, walczyć przez dziesięć godzin z rzędu, aby dojść do rezultatu niepewnego, ale można było z góry przewidzieć, że armja rosyjska, nie wytrzyma ani trzech godzin idąc w rozsypkę najzupełniejszą...

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·
· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Piotr opuścił Mozajsk z rana. Gdy znalazł się u podnóża stromej góry, na drodze prowadzącej na przedmieście, zostawił powóz na przeciw cerkwi, w której właśnie odprawiano nabożeństwo. Za nim nie opodal maszerował pułk kawalerji, a na czele niego szli spiewacy. Z strony przeciwnej nadjeżdżał długi szereg wozów, z rannymi podczas bitwy wczorajszej. Chłopstwo, prowadzące wozy, niecierpliwiło się i waliło konie biczyskami, żeby szły prędzej. Wozy, każdy mieszczący w sobie przynajmniej czterech rannych, podskakiwały gwałtownie na drodze pełnej wybojów i wielkich kamieni. Ranni, poobwijani szmatami, wybladli, z ustami zaciśniętemi, z czołem zmarszczonem, trzymali się kurczowo drabin, uderzając mimo to co chwila jeden o drugiego. Wszyscy prawie mierzyli wzrokiem zaciekawionym, ze zdziwieniem naiwnem, tego wielkoluda, w ubraniu ciemno-zielonem i w białym kapeluszu na głowie.
Stangret Bestużewa wrzeszczał rozzłoszczony na chłopów, żeby trzymali się po jednej stronie drogi. Pułk konnicy, maszerujący szóstkami środkiem gościńca, zepchnął teraz i wózki i powóz Piotra po nad sam rów. Sam Piotr nawet musiał przeskoczyć rów na drugą stronę i tam stanąć. Góra tworzyła w tem miejscu rodzaj wklęśnięcia, na skręcie drogi, tworząc cień. Tam było chłodno i wilgotno, chociaż ranek był ciepły i słoneczny, prawdziwie letni. Jeden z wozów, wiozący rannych, zatrzymał się o krok od Piotra. Woźnica w chodakach z łyczka plecionych, nadbiegł zadyszany, podsuwając żywo pod tylne koła duży kamień, aby konie mogły wytchnąć cokolwiek. Zaczął coś poprawiać koło uprzęży, gdy go schwycił i przytrzymał za ramię energicznie, jakiś stary wiarus z lewą ręką wiszącą na temblaku, zwrócił się teraz do Piotra z zapytaniem.
— Hej! powiedz no nam swojaku, czy mamy tu wszyscy jak psy wyzdychać, czy powloką nas aż do Moskwy?
Piotr zadumany nie słyszał zapytania. Ścigał wzrokiem to pułk konnicy, to cały sznur powózek z rannymi. Wlepił nareszcie oczy w wóz, Który zatrzymał się był tuż koło niego. Mieścił w sobie trzech rannych żołnierzów. Pierwszy miał twarz przeciętą. Głowa była również owinięta bandażem zakrwawionym. Jeden policzek był tak spuchnięty, że wyglądał niby cała główka dziecięca. Żołnierz patrzał w cerkiew, jak w tęczę, żegnając się raz po raz, ruchem zamaszystym. Drugi, nowozaciężny, młodziutki rekrut, zdawał się nie mieć już w sobie ani kropli krwi, tak był straszliwie blady i taką miał twarz chudą i zbiedzoną. Ten patrzał na Piotra, z uśmiechem słodkim i z wyrazem dziwnie bolesnym w ustach drgających od bólu. Twarzy trzeciego, który leżał rozciągnięty na spodzie wozu, nie można było zobaczyć. Spiewacy poprzedzający pułk konnicy, otarli się teraz o wozy, nucąc wesołe piosneczki, którym wtórował odgłos dzwonów w cerkwi. Promienie słoneczne złociły i ożywiały cały krajobraz. Tam jednak, gdzie góra rzucała cień, w koło Piotra i wozu z trzema rannymi, było ciemno, chłodno i ponuro. Żołnierz z twarzą spuchniętą spojrzał koso i niechętnie na śpiewaków.
— Ho, ho, eleganciki! — mruknął z gorzkim wyrzutem.
— Widziałem ja dziś co innego, niż żołnierzy... widziałem cały tłum chłopstwa, który naprzód pędzono, niby trzodę bydła — przemówił woźnica, oparty o wasąg, ze smutnym uśmiechem. — Teraz tam wszystko jedno... chłopstwem chcą ich odepchnąć... Trzeba raz z nimi zrobić jakiś koniec!...
Pomimo niejasności tych kilku słów bez ładu i składu, Piotr zrozumiał, o co idzie mówiącemu i głową skinął potwierdzająco.
Pułk przejechał nareszcie. Drogę oczyszczono. Piotr mógł zejść z góry i wsiąść do powozu. Oglądał się tu i owdzie, czy nie zobaczy kogo znajomego, z kimby mógł rozmówić się po trochę. Spotykał jednak samych wojskowych, broni rozmaitej, nieznanych mu zupełnie. Ci przypatrywali się cywilowi ze zdziwieniem. Nakoniec upaliwszy ze cztery wiorsty, spostrzegł twarz znajomą. Nie omieszkał zatrzymać go obrzucając pytaniami. Był to lekarz pułkowy, w towarzystwie swego pomocnika chirurga. Bryczka, w której obaj siedzieli, nadjeżdżała z przeciwnej strony. Lekarz poznał Piotra na pierwszy rzut oka i szturknął laską w plecy swego woźnicę, żeby się zatrzymał.
— A wasza ekscellencja, co tu robi?! — wykrzyknął zdumiony.
— Oh! chęć przypatrzenia się naocznie... ciekawość po prostu tu mnie sprowadza...
Wysiadł z powozu, aby porozmawiać swobodnie z lekarzem. Zwierzył mu się z żywem pragnieniem, wzięcia udziału w najbliższej bitwie. Lekarz życzył mu, żeby udał się z tem wprost do księcia głównodowodzącego.
— Zapewne... masz czem zadowolnić swoją ciekawość panie hrabio — lekarz potwierdził. — Gdybyś jednak nie przedstawił się z tą prośbą Kutuzowowi, zostawią cię i porzucą w pierwszej lepszej dziurze, gdzie niczego nie zobaczysz... Jego książęca mość przeciwnie, znając osobiście waszą ekscellencją, przyjmie niezawodnie najżyczliwiej i prośbę uwzględni. Proszę tylko trzymać się mojej rady, a ręczę za dobry skutek.
Lekarz wyglądał jak ktoś okropnie znużony i nie mający ani chwili do stracenia.
— Tak pan sądzisz? — Piotr odrzucił. — Chciejże mi łaskawie wskazać, gdzie mam szukać Kutuzowa i w której stronie założył główną kwaterę?...
— Tego nie mogę uczynić ekscellencjo. To nie mój fach. Gdy pan hrabia minie Tatarynowo, sam zobaczysz. Sypią tam okopy z ziemi. Wyjdź na wzgórek, a jednym rzutem oka obejmiesz całą dolinę.
— Doprawdy? Gdybyś pan jednak...
Lekarz przerwał mu podchodząc nazad do bryczki.
— Odprowadziłbym najchętniej waszą ekscellencją, zaręczam, ale — tu machnął ręką rozpaczliwie — głowa mi schnie na prawdę, i niewiem czego się jąć najpierwej! Teraz lecę do naszego tymczasowego ambulansu, bo czy wiesz panie hrabio jak stoimy? Jutro mamy stoczyć walną bitwę z Francuzami; otóż na sto tysięcy, trzeba liczyć co najmniej dwadzieścia tysięcy ciężko rannych, nieprawdaż? My zaś nie posiadamy ani dostatecznej ilości noszów, ani hamaków, ani dozorców szpitalnych, ani lekarzy, choćby dla połowy... Mamy wprawdzie dziesięć tysięcy wozów do rozporządzenia, ale pan hrabia pojmujesz, że nie na tem jeszcze koniec. Gdy się o resztę upominamy, odpowiadają nam: — „Róbcie, jak możecie“!...
Piotr pomyślał w tej chwili, że na tych sto tysięcy ludzi, z których niejeden przypatrywał się ciekawie jego osobie, przechodząc mimo, mocny, zdrów i w pełni życia, część czwarta była przeznaczona fatalnie na śmierć dnia jutrzejszego, albo, co jeszcze gorsza, na straszne, długie cierpienia i wieczne kalectwo. Uderzyło go to nader boleśnie. Przypomniał sobie żywo swój wyjazd z Mozajska:
— Rzecz dziwna! — mówił w duchu. — Jak ten pułk kawalerji, ocierający się o wozy z rannymi, zdawał się wesół i swobodny. Spiewacy nucili piosnki hulaszcze. Czyż żaden z nich nie zastanowił się w tej chwili, że jutro prawdopodobnie, jego tak samo powiozą rannego i bezwładnego?
Dotarł nareszcie do Tatarynowa. Na lewo od drogi wznosił się na wzgórku pałac okazały, siedziba jakiegoś możnego bojara. Na obszernym dziedzińcu uwijało się mnóstwo służby, stały furgony i kilka powozów. Tu mieszkał Kutuzow. Chwilowo jednak nie było go w domu. Był w cerkwi pobliskiej z całą świtą, obecny przy uroczystem odśpiewaniu Te Deum. Piotr nie zastawszy tu nikogo z wyższych oficerów, pojechał dalej, do Górek. Gdy stanął na górze, jadąc wązką uliczką przez wieś, zobaczył po raz pierwszy milicjantów w białych koszulach, w czapkach z krzyżem, którzy zziajani, spoceni, pracowali ochoczo na dość wysokiej płaszczyźnie, po prawej stronie gościńca, obrośniętej gęstą trawą i zielskiem. Śmieli się przytem i żarcikowali, docinając uszczypliwie jedni drugim. Ci ziemię kopali szerokiemi łopatami, tamci zwozili ją do góry w taczkach po desce przeciągniętej. Kilku siedziało z boku odpoczywając. Dwóch dozorców pilnowało roboty stojąc na wzgórku. Ci wieśniacy, bawiący się najwidoczniej nowością zatrudnienia przy sypaniu szańców, przypomnieli Piotrowi słowa owego chłopa wiozącego rannych:
„Chłopstwem chcą ich odepchnąć... Trzeba bowiem zrobić z nimi raz jakiś koniec“...
Ci chłopi z długiemi, gęstemi brodami, w długich butach wojskowych, do których nie byli przyzwyczajeni, ogorzali od słońca i wiatru, z koszulami otwartemi na piersi równie ogorzałej, a muszkularnej, wywarli wrażenie potężniejsze na Piotra, niż to wszystko co dotąd widział i o czem słyszał po drodze. Teraz dopiero pojmował całą grozę i doniosłość fatalnego położenia, w jakiem znajdowała się Rosja.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lew Tołstoj i tłumacza: anonimowy.