Wojna i pokój (Tołstoj, 1894)/Tom VIII/XVI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Lew Tołstoj
Tytuł Wojna i pokój
Tom VIII
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1894
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Война и мир
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom VIII
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVI.

Pułk księcia Andrzeja, należał do rezerwy stojącej bezczynnie do drugiej popołudniu, w tyle po za wsią Semenowsko. Był on wystawiony przez ten cały przeciąg czasu, na gwałtowny ogień baterji nieprzyjacielskiej. W tej chwili posunięto na przód pułk, na miejsce odkryte, pomiędzy wsią a wzgórzem, z którego działa ziały ognistemi pociskami nieustannie. Dotąd ten jeden pułk stracił był przeszło dwiestu ludzi.
Tu, na tem polu nieszczęsnem, zasłanem tysiącem trupów, pułk Andrzeja nie wystrzeliwszy jednego naboju, nie widząc wcale nieprzyjaciela, zmalał prawie o połowę. Po każdej salwie działowej, ubywało szansy tym, którzy pozostali, aby mogli wyjść cało z tego ognia piekielnego. Jeżeli na chwilę działa nie grzmiały, usuwano na bok zabitych, a rannych zabierano czemprędzej do ambulansu. Wszyscy żołnierze odczuwali jedno i to samo. Wszyscy byli chmurni i ponuro zadumani. Zaledwie kiedy niekiedy szepnął kto słówko jeden do drugiego. A i te słowa zamierały im na ustach, skoro padł z hukiem i świstem piekielnym nowy pocisk między nich, kalecząc lub kładnąc trupem na miejscu i gdy usłyszeli złowrogie nawoływania ludzi zabierających rannych na nosze. Na rozkaz dowódzców żołnierze siedzieli na ziemi. Jeden zapinał i rozpinał bezmyślnie tasiemkę wewnątrz czaka, inny miał w ręce grudkę gliny, aby wyczyścić nią następnie lufę karabinową. Ten tam rozwiązywał i zawiązywał rzemyki przy worku z rozmaitemi rupieciami, drugi to ściągał z nóg buty, to nazad je wzuwał. Byli i tacy, co pletli na prędce kapelusze ze słomy sterczącej na polu tu i owdzie, lub grzebali doły w ziemi, bawiąc się niby dzieciaki. Wszyscy tak byli na pozór zajęci, tak w swojej robocie zatopieni, że nie zwracali najmniejszej uwagi na padających obok towarzyszów i na niosących nosze, mimo, że ci prawie się o nich ocierali. Tak samo nie byli ciekawi spojrzeć na baterję nieprzyjacielską, jeżeli na chwilę dym się przerzedził i błysnęły w słońcu lawety. Jeżeli natomiast zobaczyli zdaleka, zbliżający się oddział rosyjskiej piechoty, lub konnicy, wyrywał się ze wszystkich piersi okrzyk radosny i natychmiast skupiała się uwaga ogólna, na ruchy zbliżających się oddziałów. Zdawać się mogło, że widok swoich szeregów sił im dodaje i wlewa nową otuchę w serca zwątpiałe. Tu interesował ich szczegół najdrobniejszy. Przejechał przez pole oddział artylerji rosyjskiej. Koń dyszlowy przy jaszczyku z amunicją, zaplątał się był w uprząż jakimś wypadkiem.
— Hej! uważajcie przecie! — zaczęli wołać na woźnicę. — Dyszlowy gotów upaść i nogę złamać lub wywichnąć...
Innym razem cały pułk wybuchnął śmiechem na widok małego pieska o sierści płowej, który wyrwał się nie wiedzieć skąd i pędził polem przerażony hukiem bomb i trzaskiem pękających granatów, chowając ogonek pomiędzy tylne łapki. Podobne rozrywki trwały jednak nader krótko. Ci zaś ludzie, których twarze zapadłe i ogorzałe mieniły się i bladły trupio na widok padających towarzyszów, stali tam od ośmiu godzin bez pożywienia, bez napitku, wystawieni na całą okropność śmierci, czyhającej na każdego z osobna.
Książę Andrzej, tak samo blady i zdenerwowany, chodził po łące tam i nazad. Ręce założył na plecy, głowę opuścił, nie miał nic a nic do czynienia, nie potrzebywał udzielić najmniejszego rozkazu. Wszystko robiło się samo przez się, bez jego udziału. Usuwano trupów z pomiędzy żyjących, odnoszono rannych i szeregi ścieśniały się na nowo.
Na samym początku sądził że wypada mu podniecać zapał i odwagę w żołnierzach. Uznał jednak i przekonał się wkrótce, że niczego ich nie nauczy, czują bowiem tak samo jak i on. Całą siłą moralną, tak on, jak i ostatni z szeregowców, odtrącili od siebie myśl złowrogą o fatalnem położeniu, w którem się znajdują. Andrzej wlókł nogi znużone po trawie stratowanej, przypatrując się machinalnie butom kurzem okrytym. To znowu zaczynał robić kroki szerokie, starając się przeskakiwać trawę z jednego pokosu na drugi. Rachował pokosy, zastanawiając się, ile by ich potrzeba było na przestrzeni jednej wiorsty dajmy na to. Zrywał kiedy niekiedy łodygę piołunu sterczącego pomiędzy trawą i rozcierał w palcach kwiat, wąchając i trzeźwiąc się niejako, tym zapachem ostrym i nieprzyjemnym. W jego umyśle nie było i śladu wczorajszych rozumowań. Obecnie starał się nie myśleć o niczem. Łowił jedynie uchem zmęczonem huk bomb i trzask granatów, które sypały się jak grad w około niego. Spozierał czasem w górę, na bombę lecącą lub kartacz świszczący złowrogo, mrucząc z cicha:
— Oho! znowu nowa... Leci wprost na nas... Nie!... ta minęła nas szczęśliwie... Jest i druga... i trzecia... ta zabiła mi dwóch ludzi...
I zaczynał na nowo kroki liczyć, dochodząc do końca łąki szesnastoma szerokiemi krokami.
Naraz bomba świsnęła mu koło ucha i zaryła się w ziemię o pięć kroków od niego. Uczuł dreszcz w całem ciele. Spojrzał na szeregi. Musiało paść wielu w tej chwili, zauważył bowiem niezwykłe zamieszanie w drugim bataljonie.
— Panie adjutancie — zawołał. — Nie pozwalaj żołnierzom skupiać się w jednem miejscu!
Adjutant pułkowy wykonał rozkaz natychmiast. Zbliżył się następnie do księcia Andrzeja; z drugiej zaś strony podjechał ku niemu jeden z kapitanów.
— Baczność — krzyknął nagle jeden z żołnierzy z najwyższem przerażeniem. Granat padł na ziemię, niby ptak, któremuby zabrakło sił do lotu, świszcząc przeraźliwie o krok od konia, na którym siedział kapitan. Koń nie dbając wcale, czy wypada bać się, czy nie, zarżał strachem przejęty i stanął dęba, zrzucając i siodła jeźdźca.
— Na ziemię! — krzyknął adjutant.
Książę Andrzej stał jednak wyprostowany, wahający, nie wiedząc co ma robić. Granat kręcił się niby fryga olbrzymia, dym wypuszczając na krańcu łąki, obok krzaku piołunowego, pomiędzy adjutantem a pułkownikiem.
— Czy to śmierć naprawdę? — pomyślał książę Andrzej, wpatrując się z dziwnem uczuciem żalu w ów krzak i w ten przedmiot czarny, który tam się kręcił z sykiem żmiji jadowitej. — Ja nie chcę umierać, kocham życie, kocham świat i jego rozkosze! — powtarzał w duchu, rozumiejąc pomimo tego doskonale, co mu kręci się przed oczami.
— Panie adjutancie — zawołał. — Czy to nie wstyd że...
Nie dokończył. Nastąpił wybuch straszliwy, z łoskotem ogłuszającym, niby szyb pękających. Strzelił w powietrze snop iskier i pocisków zabójczych, spadając na ziemię gradem kul. Rozszedł się w koło silny i odurzający zapach prochu. Księcia Andrzeja odrzuciło na bok. Padł ciężko na ziemię z rękami na przód wyciągniętemi. Przyskoczyło do niego kilku oficerów. Z prawego boku krew buchała. Zawołano natychmiast milicjantów z noszami. Zatrzymali się oni po za grupą oficerów. Andrzej leżąc twarzą do ziemi, charczał i jęczał żałośnie.
— Chodźcież prędzej! — ktoś się odezwał. Zbliżyli się wieśniacy, i podnieśli rannego za głowę i za nogi. Krzyknął z bolu. Popatrzyli jeden na drugiego i złożyli Andrzeja nazad na ziemię.
— Bierzcie go gamonie! Na cóż czekacie? — huknął gniewnie jeden z kapitanów.
Podnieśli rannego powtórnie składając tym razem na nosze.
— Ah! Boże miłosierny! co to!... Wnętrzności wydarte?... już po nim! — szeptali między sobą oficerowie.
— Granat świsnął mi koło samego ucha! — dodał adjutant.
Ponieśli nosze czempredzej, ścieżką wydeptaną doskonale wprost do ambulansu.
— Hej! uważać mużyki! Iść równym krokiem — zakomenderował jeden z oficerów, zatrzymując tych co szli z przodu i trzęśli niemiłosiernie noszami.
— Fedor, nie skacz jak kozioł — upomniał jeden drugiego.
— Dobrze, dobrze! — odpowiedział Fedor, zwalniając kroku.
— Ekscellencjo! mój książę najdroższy! — załkał głucho Tymotkin, przybiegając do rannego.
Andrzej otworzył oczy, spojrzał na mówiącego wzrokiem zamglonym i na nowo przymknął powieki.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Milicjanci zanieśli Andrzeja do lasku, gdzie stały wozy ratunkowe i ambulans tymczasowy. Składał on się z trzech namiotów, na brzegu lasu brzozowego. Konie zaprzężone do wozów, jadły owies najspokojniej. Wróbelki zlatywały się gromadnie, dziubiąc szybko ziarnka owsa padające pomiędzy końskie kopyta. Kruki znęcone krwi zapachem, przelatywały z drzewa na drzewo, kracząc niecierpliwie. W koło namiotów siedzieli przykucznięci lub leżeli na garstce słomy, żołnierze w mundurach różnobarwnych, należący do broni rozmaitej. Wszyscy byli mniej lub więcej krwią zbroczeni. W koło nich gromadzili się milicjanci, których nie można było odpędzić. Patrzyli oni na rannych żołnierzów smutno i z rzewnem współczuciem. Nie zważając na zakaz gromadzenia się, stali nieruchomi, oparci o nosze, starając się pojąć przyczynę tego widoku straszliwego, który ich zupełnie ubezwładniał. Pod namiotami słychać było to łkania, to krzyki i jęki bolesne. Kiedy niekiedy wybiegał ze środka jeden z chirurgów, aby przynieść wody. Ten wskazywał ręką na rannych, których miano wnieść z kolei. Reszta czekała na dworze, krzycząc, złorzecząc, płacząc rzewnie, i żądając gwałtem wódki na pokrzepienie. Kilku z nich majaczyło w silnej gorączce. Księcia Andrzeja, jako pułkownika, wniesiono natychmiast do głównego namiotu. Ludzie, którzy go przynieśli, stanęli, czekając na dalsze rozkazy. Otworzył oczy nie rozumiejąc zrazu gdzie się znajduje. W tem przypomniał sobie wszystko: łąkę, krzak piołunu, pole świeżo zorane, tę straszną, czarną frygę, kręcącą się złowrogo, i chęć gwałtowną do życia, która go była nagle opanowała. O dwa kroki stał sierżant, ściągając na siebie ogólną uwagę. Był wzrostu słusznego, doskonale zbudowany, a krucze włosy wymykały mu się z pod bandaża, którym miał czoło przewiązane. Kule zraniły go jedna w głowę, a druga w lewą nogę. Słuchano go z ciekawością.
— Takeśmy go skutecznie wykurzyli — opowiadał — że uciekł jak nie pyszny, zostawiając wszystkie swoje manatki.
— Wzięliśmy w niewolę samego króla! — wrzeszczał inny żołnierz z oczami błyszczącemi.
— Ah! gdyby nam byli przysłali rezerwy, słowo honoru, bylibyśmy ich roznieśli na strzępki! — chwalił się trzeci.
Książę Andrzej słuchał razem z innymi, uczuwając również wielką radość i pociechę z tego powodu.
— Cóż mi z tego przyjdzie teraz? — zastanawiał się w duchu. — Co się ze mną stało? Po co ja tu się znajduję? Dla czego tak mi żal życia?... Czyżby w niem było jeszcze coś takiego, czegom dotąd nie zrozumiał?






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lew Tołstoj i tłumacza: anonimowy.